Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wybrzeże Exmoor
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże Exmoor
Wybrzeże Exmoor rozciąga się na wiele kilometrów i zachwyca różnorodnością; wielobarwne kamieniste brzegi ustępują miejsca plażom, na których piasek rozkosznie przesypuje się przez palce, gdzieniegdzie można również napotkać łąki porośnięte pachnącym wrzosem. W Exmoor rzadko doświadcza się upałów, jednak łagodny klimat w połączeniu z morską bryzą nadaje temu miejscu jedyną w swym rodzaju atmosferę melancholii. O każdej porze roku można spotkać tu spacerowiczów z psami, ciepło ubrane dzieci budujące zamki lub pary zakochanych, wspólnie podziwiające zachód słońca nad wodą.
Kącik ust Claire uniósł się nieznacznie, dłonie wcisnęły głęboko w kieszenie wiosennego płaszcza. Morze skrywa wiele tajemnic, zwłaszcza tych niebezpiecznych. Faktem jednak było, iż to, co groźne, znaleźć można na każdym kroku. Tajemnicze, mistyczne zło znajdowało się nie tylko w morskiej toni, jak i nie tylko w zapomnianych katakumbach czy ruinach zamków. Najgorsze zło kryło się w drugim człowieku, lecz mała Su miała jeszcze wiele czasu, by się tego nauczyć.
- Dziadek ma rację - stwierdziła ze skinieniem głowy, nie zamierzając wyprowadzać dziewczynki z błędu, miała wszak połowiczną rację. - Widzę, że mam do czynienia z prawdziwym ekspertem. Jeszcze będzie z ciebie odkrywca - przyznała ze spokojem, chcąc rozwiać czającą się w kącikach dziewczęcych oczu niepewność i podnieść ją na duchu.
- Zdecydowanie sekrety - zaśmiała się w odpowiedzi, szczerze rozbawiona, że swoje zainteresowania może zamknąć w jednym tak prostym zdaniu. - Ale jedno nie wyklucza drugiego - dodała nieco ciszej, przywodząc przed oczy wyobraźni sylwetkę Kennetha, który nieodłącznie wiązał się w jej myślach z morskimi przygodami. Sięgnęła wzrokiem w kierunku dzieci, których podekscytowane krzyki niosły się plażą w ich kierunku. Czy możliwe było znalezienie skarbu pośród tych wszystkich wydm? Claire westchnęła cicho, wracając spojrzeniem ku Susanne.
- Nawet jeśli ktoś ci mówi, byś porzuciła nadzieję, że tam, gdzie szukasz i tam, dokąd dążysz, nic nie ma - nie rezygnuj. - Fancourt żyła w myśl zasady, iż nie można bezkrytycznie (a najlepiej w ogóle) poddawać się sugestiom innych. Gdyby na początku swojej drogi usłuchała słów matki, nauczycielki czy koleżanek, już dawno porzuciłaby myśli o karierze w klątwołamactwie, zrezygnowałaby z marzeń o dalekich podróżach, o zapomnianych grobowcach i nieodkrytych skarbach. Na nowo musiałaby napisać całe swoje życie, które nie przyniosłoby żadnej satysfakcji, bo przecież układane byłoby wedle oczekiwań innych, a nie tych własnych. Poza tym, skąd ta nagła chęć uświadamiania małej dziewczynki? Czy naprawdę łudziła się, że w kilku rzuconych na plaży słowach zmieni jej przyszłość? Przestąpiła z jednej nogi na drugą i ściągnęła ze sobą ciemne brwi. - Kiedy towarzyszy ci przeczucie, że masz rację, nie możesz pozwolić, by ktoś odwiódł cię od zamierzonego planu. Świat skrywa wiele tajemnic, tylko czekających odkrycia. Życzę powodzenia w dalszych poszukiwaniach. - Wskazała brodą w kierunku bawiących się na plaży dzieci, by następnie ruszyć przed siebie w głąb lądu.
| zt
- Dziadek ma rację - stwierdziła ze skinieniem głowy, nie zamierzając wyprowadzać dziewczynki z błędu, miała wszak połowiczną rację. - Widzę, że mam do czynienia z prawdziwym ekspertem. Jeszcze będzie z ciebie odkrywca - przyznała ze spokojem, chcąc rozwiać czającą się w kącikach dziewczęcych oczu niepewność i podnieść ją na duchu.
- Zdecydowanie sekrety - zaśmiała się w odpowiedzi, szczerze rozbawiona, że swoje zainteresowania może zamknąć w jednym tak prostym zdaniu. - Ale jedno nie wyklucza drugiego - dodała nieco ciszej, przywodząc przed oczy wyobraźni sylwetkę Kennetha, który nieodłącznie wiązał się w jej myślach z morskimi przygodami. Sięgnęła wzrokiem w kierunku dzieci, których podekscytowane krzyki niosły się plażą w ich kierunku. Czy możliwe było znalezienie skarbu pośród tych wszystkich wydm? Claire westchnęła cicho, wracając spojrzeniem ku Susanne.
- Nawet jeśli ktoś ci mówi, byś porzuciła nadzieję, że tam, gdzie szukasz i tam, dokąd dążysz, nic nie ma - nie rezygnuj. - Fancourt żyła w myśl zasady, iż nie można bezkrytycznie (a najlepiej w ogóle) poddawać się sugestiom innych. Gdyby na początku swojej drogi usłuchała słów matki, nauczycielki czy koleżanek, już dawno porzuciłaby myśli o karierze w klątwołamactwie, zrezygnowałaby z marzeń o dalekich podróżach, o zapomnianych grobowcach i nieodkrytych skarbach. Na nowo musiałaby napisać całe swoje życie, które nie przyniosłoby żadnej satysfakcji, bo przecież układane byłoby wedle oczekiwań innych, a nie tych własnych. Poza tym, skąd ta nagła chęć uświadamiania małej dziewczynki? Czy naprawdę łudziła się, że w kilku rzuconych na plaży słowach zmieni jej przyszłość? Przestąpiła z jednej nogi na drugą i ściągnęła ze sobą ciemne brwi. - Kiedy towarzyszy ci przeczucie, że masz rację, nie możesz pozwolić, by ktoś odwiódł cię od zamierzonego planu. Świat skrywa wiele tajemnic, tylko czekających odkrycia. Życzę powodzenia w dalszych poszukiwaniach. - Wskazała brodą w kierunku bawiących się na plaży dzieci, by następnie ruszyć przed siebie w głąb lądu.
| zt
4 lipca 1958
po gotowaniu u Olivera
Minehead, miasteczko nad wybrzeżem Exmoor
po gotowaniu u Olivera
Minehead, miasteczko nad wybrzeżem Exmoor
— Wiesz, co? Chyba teraz kończy się dobre — stwierdził Oliver, trzymający wciąż różdżkę w górę, dzięki czemu mógł prowadzić dość spory kocioł z przygotowaną niedawno zupą przy pomocy magii zaklęcia Wingardium Leviosa. Powoli zbliżali się do miasteczka, pierwsze domy rysowały się już na horyzoncie, nieco mniej wyraźnie przed oczami Olivera, który musiał poświęcić chwilę, aby poprawić zjeżdżające z nosa okulary. Sama podróż z zupą nie była szczególnie wymagająca — gorzej z tym, że dwóch mężczyzn (w tym jeden szczególnie chuderlawy) nie mogła wykorzystywać magii do transportu na główny rynek Minehead. Miasteczko to bowiem, zamieszkałe było wyłącznie przez ludność mugolską, z oczywistą rezerwą podchodzącą do czarodziejów, tym bardziej wzmocnioną falą niezrozumiałych dla nich samobójstw.
Oliver słyszał noszące się po okolicy plotki, że to czarne wilki noszą zgubę. Była to prawda, częściowa, poniekąd. Czuł się odpowiedzialny za ten obrót spraw, musiał przynajmniej spróbować zaradzić kolejnym tragicznym wypadkom. Nie mógł uczynić tego za pomocą białej magii — choć rozwijał się w jej dziedzinie, w porównaniu do pozostałych Zakonników wydawało mu się, że wciąż był dzieckiem, które błądziło we mgle. Ale alchemia? Uzdrawianie? Tutaj czuł się już pewniej. Mieszanki antydepresyjne zostały przygotowane prawidłowo, dodane do zupy, nie psuły smaku, to już zdążyli ustalić we trójkę, z nieobecnym już Floreanem.
Plan zadziała. Musi zadziałać.
— Trzeba zacząć nieść to ręcznie — wyjaśnił po chwili milczenia, poruszając różdżką w charakterystyczny sposób. Poprowadził kocioł z zupą na ziemię, po czym zupełnie cofnął zaklęcie i schował różdżkę do kieszeni. Mieli wszak wyglądać jak jedni z mugoli, inaczej nikt nie zaufa im na tyle, by posilić się zupą. Inaczej nie uda im się pomóc.
Otrzepał dłonie, podchodząc do kociołka, po czym chwycił za jedną z rączek dwoma rękoma. Nie powstrzymał się przed pełnym zmęczenia sapnięciem, gdy niemalże całością swoich sił szarpnął się w górę, unosząc trochę kocioł, przynajmniej na tyle, żeby nie wylać jego zawartości.
— Chodź, Ted, im szybciej, tym lepiej! — sapnął zniecierpliwiony. Szczęka zacisnęła się dość mocno, w wyraźnym objawie wysiłku, gdy myślami wracał do jednej z półek w Bursztynowym Świerzopie, na której spoczywała fiolka z eliksirem byka. Och, gdyby ją wypił, mógłby ponieść ten gar samodzielnie. Ale chyba szał nie pozwoliłby mu równie dobrze kontrolować niewylewania zupy.
Całe szczęście, że jesteś, Ted.
Gdy wreszcie podnieśli ciężar wspólnymi siłami, Oliver nie odzywał się przez całą następującą drogę. Kropelki potu pojawiły się na jego czole niezwykle szybko, równie prędko spływały w dół jego twarzy. Nie dość, że było piekielnie gorąco, wysiłek fizyczny wyciskał z niego wszystkie siły. Wolał więc nie marnować nawet cząstki mocy na gadanie.
Dopiero gdy dotarli na miejsce docelowe — główny rynek w Minehead — dało się dosłyszeć kolejne, napowietrzone ze zmęczenia sapnięcie.
— Dawaj to na środek — poinstruował Moore'a, kierując się na wskazane przez siebie miejsce. Dopiero gdy tam się znaleźli, odezwał się raz jeszcze. — Raz, dwa, trzy, stawiamy — postawił ostrożnie gar, z charakterystycznie głośnym westchnieniem. Oparł się ramieniem o naczynie, oddychając głęboko i ciężko. Potrzebował chwili, żeby dojść do siebie, nie straszyć już i tak zaciekawionych ich obecnością ludzi obecnych na placu. Wszak był dziś dzień targowy.
— Chcesz... Zacząć? Coś... Powiedzieć? — spytał swego towarzysza szeptem, jeszcze na niego nie spoglądając. Kręciło mu się w głowie, naprawdę potrzebował czasu, by dojść do siebie.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wybrzeże Exmoor nigdy nie wydawało mu się tak obce i puste, a chociaż nigdy nie był w Minehead, czego teraz odrobinę żałował, bo może wrażenie byłoby inne, gdyby kiedyś odwiedził je przed wojną, poznał je od strony zaludnionego, pełnego dobrej energii miejsca, gdzie ludzie byli choć przez chwilę szczęśliwi choćby i dlatego, że mogli mieszkać w tak spokojnym, urokliwym miasteczku. Bo Minehead coś z takiego spokojnego, urokliwego miasteczka mogło w sobie mieć, gdyby nie fakt, że teraz zdawało się być pustą skorupą, wydmuszką z zaledwie resztkami tego, co kiedyś w sobie trzymało. Sam pomagał mu z zaklęciem, trzymając różdżkę na poziomie lewitującego garnca tak stabilnie, jak tylko mógł, żeby nie wylała się z niego ani uncja cennej zupy. Problem pojawił się, gdy zbliżyli się do granic miasteczka i wypadało zrezygnować z magii, żeby pomoc okazała się pomocą, a nie powodem do paniki dla mugoli. Chwycił za drugie ucho i podniósł garnek razem z Oliverem, chociaż na początku samo noszenie okazało się delikatnie problematyczne - Ted był od Olivera głowę niższy, więc musiał naczynie podnosić nieco wyżej, a Ollie z kolei musiał się lekko zgiąć. Pocić zaczął się szybko, poczuł gorąco na plecach, ramię zapiekło, kiedy nieco przyspieszyli, zbliżając się do rynku miasteczka. Zaciskał zęby, klnąc na siebie, że nigdy nie zadbał o własną tkankę mięśniową.
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - chrypnął do przyjaciela, próbując nadążyć. Nie powiedział i nie mówił nic więcej, zachowując energię i skupienie na uchu, które powoli ślizgało się na spoconej dłoni. Udało im się jakoś dotrzeć do starej, drewnianej ławy, na której kiedyś musiał ktoś jeszcze godzinami przesiadywać, obserwować rynek. Spojrzał ostatni raz na Olivera zdziwiony, że to właśnie on miał nieść ludziom słowa otuchy. Przełknął ślinę, odchrząknął. Nie był przyzwyczajony do tego typu wystąpień, pocące się dłonie, mimo odstąpienia od wysiłku, i mocno bijące serce, były ku temu najlepszym powodem.
Rozejrzał się wokół, na ludzi z rezerwą, ale i lekkim, kryjącym się za nią zaciekawieniem, przypatrującym się ich poczynaniom. Zbierał myśli, planował, co powiedzieć, jak zacząć, jak pomóc - był magomedykiem i robił to na co dzień, a mimo to dziś na chwilę stracił rezon. Nie zależało mu na tym, by wypaść jak najlepiej. Zależało mu na tym, by ludzie naprawdę poczuli, że Zakon Feniksa chce pomagać i tę pomoc faktycznie niesie.
- Wiem, że nasz widok może was dziwić - tak jak jego odrobinę dziwił głos, którym sam się teraz posługiwał. Był głośniejszy, donośniejszy, zupełnie różniący się od pomruków i cichych tonów, którymi przecież posługiwał się na co dzień. - Ale chcemy podzielić się z wami tym, co mamy, choć wiem, jestem pewien, że to niewiele. Wiemy, że ostatnio tym miejscem wstrząsnęła ogromna tragedia i chcemy przekazać wszystkim rodzinom, których dotknęła strata, że Zakon Feniksa pomaga wam teraz i pomoże, ilekroć wymagała będzie tego sytuacja. Dziś przychodzimy do was z gorącą zupą i kilkoma słowami pocieszenia i ogromnego podziwu dla siły waszego ducha, przetrwać podobny sztorm jest ciężko. Jestem też... lekarzem i mogę pomóc, jeśli coś wam dolega. Przynieście, proszę, swoje miski i przychodźcie do nas po kolei.
Zerknął na Olivera szukając w nim odpowiedzi na niezadane pytanie - wyszedłem na wioskowego głupka czy te kilka słów można uznać za stosowne?
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić - chrypnął do przyjaciela, próbując nadążyć. Nie powiedział i nie mówił nic więcej, zachowując energię i skupienie na uchu, które powoli ślizgało się na spoconej dłoni. Udało im się jakoś dotrzeć do starej, drewnianej ławy, na której kiedyś musiał ktoś jeszcze godzinami przesiadywać, obserwować rynek. Spojrzał ostatni raz na Olivera zdziwiony, że to właśnie on miał nieść ludziom słowa otuchy. Przełknął ślinę, odchrząknął. Nie był przyzwyczajony do tego typu wystąpień, pocące się dłonie, mimo odstąpienia od wysiłku, i mocno bijące serce, były ku temu najlepszym powodem.
Rozejrzał się wokół, na ludzi z rezerwą, ale i lekkim, kryjącym się za nią zaciekawieniem, przypatrującym się ich poczynaniom. Zbierał myśli, planował, co powiedzieć, jak zacząć, jak pomóc - był magomedykiem i robił to na co dzień, a mimo to dziś na chwilę stracił rezon. Nie zależało mu na tym, by wypaść jak najlepiej. Zależało mu na tym, by ludzie naprawdę poczuli, że Zakon Feniksa chce pomagać i tę pomoc faktycznie niesie.
- Wiem, że nasz widok może was dziwić - tak jak jego odrobinę dziwił głos, którym sam się teraz posługiwał. Był głośniejszy, donośniejszy, zupełnie różniący się od pomruków i cichych tonów, którymi przecież posługiwał się na co dzień. - Ale chcemy podzielić się z wami tym, co mamy, choć wiem, jestem pewien, że to niewiele. Wiemy, że ostatnio tym miejscem wstrząsnęła ogromna tragedia i chcemy przekazać wszystkim rodzinom, których dotknęła strata, że Zakon Feniksa pomaga wam teraz i pomoże, ilekroć wymagała będzie tego sytuacja. Dziś przychodzimy do was z gorącą zupą i kilkoma słowami pocieszenia i ogromnego podziwu dla siły waszego ducha, przetrwać podobny sztorm jest ciężko. Jestem też... lekarzem i mogę pomóc, jeśli coś wam dolega. Przynieście, proszę, swoje miski i przychodźcie do nas po kolei.
Zerknął na Olivera szukając w nim odpowiedzi na niezadane pytanie - wyszedłem na wioskowego głupka czy te kilka słów można uznać za stosowne?
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Musieli wyglądać komicznie i zapewne tak właśnie było, ponieważ gdy tylko znaleźli się w zasięgu wzroku pierwszych napotkanych mieszkańców Minehead — na nieszczęście obu mężczyzn dzieci — ich widok spotkał się z salwą głośnego, choć cienkiego śmiechu. Wyczulony na podobne reakcje Oliver, pomimo zgarbienia i zsuwających się z nosa okularów starał się dostrzec sprawców całego zamieszania, ale na swoje nieszczęście widział jedynie kilkoro malutkich, rozmazanych sylwetek w krótkich spodenkach i nieuczesanych włosach. Lokalne urwisy, pomyślał i pewnie miał rację, bowiem im bardziej zbliżali się do płotów, przy których bawiły się dzieci, te rozbiegiwały się w różne kierunki, najczęściej wyprawy kończąc w środku okolicznych, pewnie swoich, domów.
Nie chciał mówić, że mogli być tu niemile widziani. Właściwie to nie chciał i nie mógł, bowiem wysiłek noszenia garnka w tak niewygodnej pozycji pozbawił go prawie całej jego życiowej energii. Dlatego też, gdy tylko postawili garnek na ławie, opadł niedaleko, na moment podnosząc okulary na czoło i przykrywając oczy dłońmi. Tak zawsze prędzej się uspokajał, tak potrafił skupić się na swoim oddechu. Dopiero kiedy otworzył oczy i poprawił okulary zauważył, że tamte dzieciaki — a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy patrzył na kolory ich ubrań — wpadły biegiem na rynek, ale nie same. Towarzyszyli im rodzice, najwyraźniej zaalarmowani przez hultajów lub zaciekawieni pojawieniem się w miasteczku obcych. Jakakolwiek była ich motywacja, Oliver był wdzięczny za ich pojawienie się. Uśmiechnął się nawet znacząco do jednego z najbliżej stojących łobuziaków — siedmioletniego chłopca z uśmiechem pozbawionym górnego zęba, o twarzy obsypanej hojnie piegami. Ten, chyba nie znając lepszej odpowiedzi na nagłą życzliwość, najpierw pokazał mu język, a następnie cofnął się za spódnicę matki, zza krótej wyglądał ciekawsko, wciąż szukając uwagi Olivera.
Ten jednak skupił się najpierw na przemowie Teda. Właściwie wysłużył się przyjacielem dlatego, że sam ledwie mógł nabrać oddech i nie chciał pokazać się mieszkańcom Minehead od sapiącej strony. Ale nawet postawiony przed faktem dokonanym uzdrowiciel poradził sobie — według Summersa — naprawdę dobrze. Wydawać się mogło, że podobnie myśleli zgromadzeni na rynku mieszkańcy, bowiem po niewielkim poruszeniu, szumie rozmów i głośnego rozmyślania, który przelał się przez tłum, pierwsi ludzie poczęli zbliżać się do dwóch czarodziejów.
Oliver poderwał się na równe nogi, następnie zdjął pokrywę z garnka i chwycił największą chochlę, jaką znalazł w swoim domu. Z szerokim uśmiechem przejął miskę starszej kobiety, drewnianą, Ted mógł z łatwością rozpoznać, że było to naczynie domowej roboty, wykonane przez pasjonata robienia w drewnie. Summers nalał sporą porcję zupy staruszce, po czym oddał jej miskę.
— Smacznego. Mam nadzieję, że chociaż na moment zapełni i żołądek, i duszę — kobiecina uśmiechnęła się na owe życzenia, po czym odeszła na bok, również drewnianą łyżką próbując zupy. Wydawało się, że większość mieszkańców Minehead skupiła się wtedy — podobnie jak Oliver — na obserwowaniu jej reakcji. To był przecież moment kluczowy; jeżeli kobieta coś wyczuje, jeżeli coś jej się stanie, nie tylko nie dadzą rady pomóc mieszkańcom, ale w najlepszym przypadku zostaną przegonieni z tego miejsca na zawsze.
— Ludzie! Dobra! — zakrzyknęła starowinka znad parującej miski, z uśmiechem zwracając się w kierunku Teda i Olivera. — Niech wam Bóg błogosławi i wszyscy święci — po minie blondyna widać było, że zupełnie nie zrozumiał sensu tych słów; uniesione brwi i lekkie przechylenie głowy mogły go zdradzić jako nie—mugola, wciąż uczył się przecież o tym, kim był i skąd pochodził. — Och, spodobała by się ona Dudleyowi... — dodała już ciszej, kręcąc głową z rezygnacją, nim ustąpiła miejsca następnym ludziom. Oliver mógł się tylko domyślać, że Dudley był ofiarą fali samobójstw, która targnęła miasteczkiem. Niestety, jemu nie mogli już pomóc.
Ale za to Ted mógł pomóc matce piegowatego urwisa, która z dzieckiem doczepionym do biodra podeszła do uzdrowiciela. Sama nie trzymała miski, podarowała ją dziecku, które jednak nie chciało odpuścić jej na krok. Spod luźno zawiązanego fartuszka można było dostrzec słaby zarys ciążowego brzucha.
— Przepraszam... Pan wspominał, że jest lekarzem... — zaczęła nieśmiało, gładząc jasne włosy syna; nie miała jednak, zdawało się, wystarczającej odwagi, aby spojrzeć Tedowi w oczy.
Nie chciał mówić, że mogli być tu niemile widziani. Właściwie to nie chciał i nie mógł, bowiem wysiłek noszenia garnka w tak niewygodnej pozycji pozbawił go prawie całej jego życiowej energii. Dlatego też, gdy tylko postawili garnek na ławie, opadł niedaleko, na moment podnosząc okulary na czoło i przykrywając oczy dłońmi. Tak zawsze prędzej się uspokajał, tak potrafił skupić się na swoim oddechu. Dopiero kiedy otworzył oczy i poprawił okulary zauważył, że tamte dzieciaki — a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy patrzył na kolory ich ubrań — wpadły biegiem na rynek, ale nie same. Towarzyszyli im rodzice, najwyraźniej zaalarmowani przez hultajów lub zaciekawieni pojawieniem się w miasteczku obcych. Jakakolwiek była ich motywacja, Oliver był wdzięczny za ich pojawienie się. Uśmiechnął się nawet znacząco do jednego z najbliżej stojących łobuziaków — siedmioletniego chłopca z uśmiechem pozbawionym górnego zęba, o twarzy obsypanej hojnie piegami. Ten, chyba nie znając lepszej odpowiedzi na nagłą życzliwość, najpierw pokazał mu język, a następnie cofnął się za spódnicę matki, zza krótej wyglądał ciekawsko, wciąż szukając uwagi Olivera.
Ten jednak skupił się najpierw na przemowie Teda. Właściwie wysłużył się przyjacielem dlatego, że sam ledwie mógł nabrać oddech i nie chciał pokazać się mieszkańcom Minehead od sapiącej strony. Ale nawet postawiony przed faktem dokonanym uzdrowiciel poradził sobie — według Summersa — naprawdę dobrze. Wydawać się mogło, że podobnie myśleli zgromadzeni na rynku mieszkańcy, bowiem po niewielkim poruszeniu, szumie rozmów i głośnego rozmyślania, który przelał się przez tłum, pierwsi ludzie poczęli zbliżać się do dwóch czarodziejów.
Oliver poderwał się na równe nogi, następnie zdjął pokrywę z garnka i chwycił największą chochlę, jaką znalazł w swoim domu. Z szerokim uśmiechem przejął miskę starszej kobiety, drewnianą, Ted mógł z łatwością rozpoznać, że było to naczynie domowej roboty, wykonane przez pasjonata robienia w drewnie. Summers nalał sporą porcję zupy staruszce, po czym oddał jej miskę.
— Smacznego. Mam nadzieję, że chociaż na moment zapełni i żołądek, i duszę — kobiecina uśmiechnęła się na owe życzenia, po czym odeszła na bok, również drewnianą łyżką próbując zupy. Wydawało się, że większość mieszkańców Minehead skupiła się wtedy — podobnie jak Oliver — na obserwowaniu jej reakcji. To był przecież moment kluczowy; jeżeli kobieta coś wyczuje, jeżeli coś jej się stanie, nie tylko nie dadzą rady pomóc mieszkańcom, ale w najlepszym przypadku zostaną przegonieni z tego miejsca na zawsze.
— Ludzie! Dobra! — zakrzyknęła starowinka znad parującej miski, z uśmiechem zwracając się w kierunku Teda i Olivera. — Niech wam Bóg błogosławi i wszyscy święci — po minie blondyna widać było, że zupełnie nie zrozumiał sensu tych słów; uniesione brwi i lekkie przechylenie głowy mogły go zdradzić jako nie—mugola, wciąż uczył się przecież o tym, kim był i skąd pochodził. — Och, spodobała by się ona Dudleyowi... — dodała już ciszej, kręcąc głową z rezygnacją, nim ustąpiła miejsca następnym ludziom. Oliver mógł się tylko domyślać, że Dudley był ofiarą fali samobójstw, która targnęła miasteczkiem. Niestety, jemu nie mogli już pomóc.
Ale za to Ted mógł pomóc matce piegowatego urwisa, która z dzieckiem doczepionym do biodra podeszła do uzdrowiciela. Sama nie trzymała miski, podarowała ją dziecku, które jednak nie chciało odpuścić jej na krok. Spod luźno zawiązanego fartuszka można było dostrzec słaby zarys ciążowego brzucha.
— Przepraszam... Pan wspominał, że jest lekarzem... — zaczęła nieśmiało, gładząc jasne włosy syna; nie miała jednak, zdawało się, wystarczającej odwagi, aby spojrzeć Tedowi w oczy.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Śmiech dzieci zmusił jego umysł do powrotu do czasów szkolnych, ale wspomnienia okazały się zamglone, przesłonięte grubą zasłoną złożoną z całej feerii wizji Bezksiężycowej Nocy. Potoczył za nimi wzrokiem, ze zmartwieniem obserwując wyszczuplałe ramionka i szczupłe sylwetki czasem wystające spod znoszonych już ubrań z entego pokolenia. Czuł tremę tuż przed wypowiedzeniem tego zlepka słów, które w gruncie rzeczy wyrwał ze swojej duszy, z przeświadczeniem, że chociaż tak podniesie ludzi na duchu - nie był erudytą, daleko mu było do filozofa, jako pragmatyk i medyk z doświadczenia wolał pokazywać bardziej niż mówić i przekonywać. Nerwowość rosła razem z narastającym dookoła tłumem, z podejrzliwymi spojrzeniami, grymasami nieufności wypisanymi na twarzy. Nie, nie dziwił im się, to nie był czas na obdarowywanie zaufaniem dwóch mężczyzn, którzy przychodzili z zupą w garncu, bo przeważnie w czasie wojny to właśnie owca najczęściej okazywała się być wilkiem w przebraniu. Wziął głęboki wdech, gdy podeszła do nich starsza kobieta, spojrzał najpierw na jej twarz, dopiero później miska przykuła jego uwagę i, o dziwo, pozwoliła mu nieco odetchnąć. Rzeźbienia w drewnianym naczyniu, choć liche, przypominały mu o warsztacie w Londynie, gdzie sam uczył się sztuki stolarstwa. Próbował ozdabiać kolejne elementy drewnianych konstrukcji podobnymi zdobieniami, ale nigdy nie nauczył się tej drobiazgowej sztuki na tyle, by mogła ujrzeć światło dzienne. Aż drgnął, kiedy kobieta zawołała do reszty mieszkańców, aprobując przygotowany przez nich posiłek.
- Dziękujemy, niech Bóg nad wami czuwa - niemal wyrecytował znaną za dzieciaka formułkę, której często używało się jeszcze w szkole albo przechodząc koło kościoła, kiedy ksiądz postanawiał wyjść ze swojej świątyni. Rzucił Oliverowi nieco cieplejsze, mniej przestraszone spojrzenie i odetchnął. Nie chciał mu mówić wprost, że to dobry znak, ale wydawało mu się, że rozumieli się już dostatecznie dobrze, by móc dostrzegać tak drobne, ale jednoznaczne gesty. Jednocześnie odchrząknął, bo Oliver wydawał się być nieco zdziwiony słowami kobiety. Teatr pora zacząć.
Mieli tylko jedną chochlę, więc nalewanie zostawił Olliemu, nie chcąc wcinać się w jednoosobową czynność. Samemu przypatrywał się ludziom, dopóki nie podeszła do nich kobieta z dzieckiem. Jego wzrok natychmiast wychwycił jej stan. Prócz widocznego, dla niego, stanu, była kobietą bladą i bardzo szczupłą, blisko stanu wychudzenia, a to zagrażało już nie tylko jej nienarodzonemu jeszcze dziecku, ale przede wszystkim - samej matce.
- Mogę? Nalejemy ci zupy, co? Masz ochotę? - ukucnął przy chłopcu, posyłając kobiecie spojrzenie pełne zrozumienia, potwierdzenie, że poświęci jej tyle czasu, ile tylko będzie potrzebowała. Odebrał od dziecka miskę i podał ją Oliverowi, uwagę oddając już kobiecie. - Jak mogę pomóc? Możemy odejść na bok, jeśli to wymaga dyskrecji.
Do kotła podszedł mężczyzna w średnim wieku, w dłoni trzymając żelazną miskę, rozglądając się na boki ostrożnie, z przestrachem. Był blady, z podkrążonymi oczami, ale kiedy znalazł się przy Summersie, zdjął kaszkiet w geście powitania i podziękowania.
- Czy my... czy za to trza płacić? Bo... bo nie mamy dużo... - drżącą dłonią podał Oliverowi miskę, nie czekając nawet na odpowiedź, mając najwyraźniej nadzieję, że spotka się z zaprzeczeniem.
- Dziękujemy, niech Bóg nad wami czuwa - niemal wyrecytował znaną za dzieciaka formułkę, której często używało się jeszcze w szkole albo przechodząc koło kościoła, kiedy ksiądz postanawiał wyjść ze swojej świątyni. Rzucił Oliverowi nieco cieplejsze, mniej przestraszone spojrzenie i odetchnął. Nie chciał mu mówić wprost, że to dobry znak, ale wydawało mu się, że rozumieli się już dostatecznie dobrze, by móc dostrzegać tak drobne, ale jednoznaczne gesty. Jednocześnie odchrząknął, bo Oliver wydawał się być nieco zdziwiony słowami kobiety. Teatr pora zacząć.
Mieli tylko jedną chochlę, więc nalewanie zostawił Olliemu, nie chcąc wcinać się w jednoosobową czynność. Samemu przypatrywał się ludziom, dopóki nie podeszła do nich kobieta z dzieckiem. Jego wzrok natychmiast wychwycił jej stan. Prócz widocznego, dla niego, stanu, była kobietą bladą i bardzo szczupłą, blisko stanu wychudzenia, a to zagrażało już nie tylko jej nienarodzonemu jeszcze dziecku, ale przede wszystkim - samej matce.
- Mogę? Nalejemy ci zupy, co? Masz ochotę? - ukucnął przy chłopcu, posyłając kobiecie spojrzenie pełne zrozumienia, potwierdzenie, że poświęci jej tyle czasu, ile tylko będzie potrzebowała. Odebrał od dziecka miskę i podał ją Oliverowi, uwagę oddając już kobiecie. - Jak mogę pomóc? Możemy odejść na bok, jeśli to wymaga dyskrecji.
Do kotła podszedł mężczyzna w średnim wieku, w dłoni trzymając żelazną miskę, rozglądając się na boki ostrożnie, z przestrachem. Był blady, z podkrążonymi oczami, ale kiedy znalazł się przy Summersie, zdjął kaszkiet w geście powitania i podziękowania.
- Czy my... czy za to trza płacić? Bo... bo nie mamy dużo... - drżącą dłonią podał Oliverowi miskę, nie czekając nawet na odpowiedź, mając najwyraźniej nadzieję, że spotka się z zaprzeczeniem.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie przewidział właściwie jednej rzeczy — że mężczyźni rzadko kiedy zajmowali się gotowaniem, dlatego też ich obecność z zupą mogła wydawać się jeszcze bardziej podejrzana, gdy nie towarzyszyła im żadna kobieta. Na całe szczęście starsza pani postanowiła darować im szansę, wyciągnęła rękę do ich starań, a zadowolona z ich efektu (przede wszystkim smaku zupy), otworzyła furtkę dla reszty zgromadzonych wokół mieszkańcom Minehead.
Oliver posłał tylko jedno, krótkie spojrzenie w stronę Teda, który odpowiedział coś o tym całym Bogu, żeby nad nimi czuwał. Dalej nie rozumiał, do czego to wszystko się odnosiło, ale był chyba na tyle inteligentny, żeby połączyć to z jakąś wyższą siłą. Może tak niemagiczni mówili na niebo i gwiazdy, na los. Los i gwiazdy czuwały nad czarodziejami, nad mugolami czuwał Bóg. To mogło trzymać się jakiejś logiki. Przerwał swoje wywody myślowe, gdy złapał spojrzenie Teda. Spokojniejsze jakieś, bardziej pewne siebie. Tego właśnie potrzebował, widzieć, że choć sytuacja nie była idealna, to Moore w jakiś sposób się w niej odnajdywał. Oliver założył, że wykonując pracę uzdrowiciela, musiał on w jakiś sposób łapać kontakt z ludźmi. Lepszy lub gorszy, ale zawsze. I nie mylił się, Ted potrzebował tylko trochę czasu i odrobiny ośmielenia, a w tym starsze panie były absolutnie najlepsze.
W tym czasie Oliver zajął się dalszym rozdysponowaniem zupy. Ludzie nie rwali się do niej w chaosie, raczej skupiając się na cichej społecznej kooperacji. Dość szybko ustawili się więc w kolejkę, chociaż nieformalną — często zamiast jednej osoby, w jednym miejscu stały dwie, trzy, czasami cztery, najczęściej fragmenty rodzin, czasami grupki znajomych. Rozmawiali ściszonym głosem, komentując zapewne dwóch przybyszy z zupą oraz reakcje wszystkich tych, którzy dostąpili pełnej miski przed nimi. Nic nie zapowiadało ewentualnego zamieszania i oby tak pozostało.
Już niemalże odruchowo chwycił wyciągniętą w jego stronę miskę, nie rejestrując tego, że podał mu ją Ted. Zanurzył chochlę w zupie, po czym przelał ją do miski i wyciągnął rękę tam, gdzie powinien na niego czekać głodny człowiek. Nikt jednak nie odbierał miski przez dłuższy czas, co spotkało się z delikantym rozkojarzeniem Summersa. Ten obrócił głowę w bok, w kierunku swej własnej wyciągniętej ręki, aby napotkać swojego ulubionego już, piegowatego urwisa.
— Jedz jedz, musisz mieć siłę, żeby rosnąć — zachęcił go ze śmiechem, po którym chłopiec wreszcie zaprzestał swojego teatrzyku. Echo burczenia w brzuchu dotarło i do uszu Olivera, skutecznie przekonując chłopca do sięgnięcia po darowany posiłek. — Jak następnym razem was odwiedzę, mam nadzieję, że będziesz już taki duży jak ja — zażartował, dla efektu prostując plecy. Z natury był wysokim człowiekiem, ponadprzeciętnie nawet, dlatego z łatwością patrzył na chłopca z góry. Mógłby wydawać się przy tym straszny, czy tam protekcjonalny, ale nie miał odpowiedniej budowy ciała, aby wzbudzić respekt swą posturą. Dlatego też chłopiec zachichotał raz jeszcze, nim ruszył biegiem przed siebie, ledwo utrzymując zupę w krawędziach miski.
Oliver zaś natychmiast przeniósł wzrok na następnego w kolejce mężczyznę. Wydawał się nosić oczywiste oznaki niedożywienia, braku odpoczynku. Wojna w ludzkiej skórze, pomyślał, jej najgorsze wykwity. Tym bardziej skupił się na przybraniu radosnego uśmiechu, wyciągając rękę zapraszająco, aby człowiek ów podał mu swoją miskę.
— Oj proszę pana... — chciał obrócić sytuację w żart, ale chyba nie udało mu się ukryć przebitego żalem tonu głosu. Bieda niszczyła ludzką godność, obracała w proch nadzieję na lepsze jutro. I ten człowiek, kimkolwiek był, stanowił tego idealny przykład. Ale... Mogli mu przecież pomóc. Przynajmniej tak, jak teraz, miską ciepłej zupy ukrywającej w sobie lekarstwo dla duszy. — Niech pan nawet nie żartuje. To wszystko jest dla państwa, wszystkich. Więc i dla pana. Proszę to traktować jako prezent, żadnej zapłaty nie przyjmiemy, choćbyśmy mieli tutaj paść — powiedział stanowczo, od razu przechodząc do nalewania zupy do miski. Podał naczynie z parującą zawartością mężczyźnie. — A jak wszyscy spróbują i jeszcze nam coś zostanie, to proszę przyjść po dokładkę.
Tymczasem kobieta w ciąży, która zwróciła już uwagę Teda, korzystając z faktu, że jej syn pobiegł próbować zupę z kolegami, delikatnym gestem zaprosiła Moore'a na bok. Dopiero tam, miętosząc krawędź roboczego fartuszka, zebrała się w sobie, aby przedstawić swój problem.
— Bo... Bo wie pan... — zaczęła niepewnie, jeszcze bardziej ściszając głos, aby nikt poza Tedem jej nie dosłyszał. — To nie jest moje drugie dziecko... — uciekła wzrokiem na bok, w kierunku piegowatego urwisa, które miało być dzieckiem pierwszym. Nigdzie jednak nie było widać podobnego do niego, młodszego brzdąca. — Ja... Ja byłam już w ciąży wcześniej, rok temu, ale... — z trudem zbierała w sobie siły, by wydusić trudne słowa. Ze swoją wiedzą medyczną uzdrowiciel mógł z łatwością domyślić się, że nie udało jej się donieść ciąży do rozwiązania. Po kruchej budowie ciała kobiety z kolei można było założyć, że to głód przyczynił się do takiego stanu rzeczy. — I teraz boję się... Czy moje maleństwo... Czy mógłby pan sprawdzić... Czy ono jest zdrowe? Czy mu serce bije?
Oliver posłał tylko jedno, krótkie spojrzenie w stronę Teda, który odpowiedział coś o tym całym Bogu, żeby nad nimi czuwał. Dalej nie rozumiał, do czego to wszystko się odnosiło, ale był chyba na tyle inteligentny, żeby połączyć to z jakąś wyższą siłą. Może tak niemagiczni mówili na niebo i gwiazdy, na los. Los i gwiazdy czuwały nad czarodziejami, nad mugolami czuwał Bóg. To mogło trzymać się jakiejś logiki. Przerwał swoje wywody myślowe, gdy złapał spojrzenie Teda. Spokojniejsze jakieś, bardziej pewne siebie. Tego właśnie potrzebował, widzieć, że choć sytuacja nie była idealna, to Moore w jakiś sposób się w niej odnajdywał. Oliver założył, że wykonując pracę uzdrowiciela, musiał on w jakiś sposób łapać kontakt z ludźmi. Lepszy lub gorszy, ale zawsze. I nie mylił się, Ted potrzebował tylko trochę czasu i odrobiny ośmielenia, a w tym starsze panie były absolutnie najlepsze.
W tym czasie Oliver zajął się dalszym rozdysponowaniem zupy. Ludzie nie rwali się do niej w chaosie, raczej skupiając się na cichej społecznej kooperacji. Dość szybko ustawili się więc w kolejkę, chociaż nieformalną — często zamiast jednej osoby, w jednym miejscu stały dwie, trzy, czasami cztery, najczęściej fragmenty rodzin, czasami grupki znajomych. Rozmawiali ściszonym głosem, komentując zapewne dwóch przybyszy z zupą oraz reakcje wszystkich tych, którzy dostąpili pełnej miski przed nimi. Nic nie zapowiadało ewentualnego zamieszania i oby tak pozostało.
Już niemalże odruchowo chwycił wyciągniętą w jego stronę miskę, nie rejestrując tego, że podał mu ją Ted. Zanurzył chochlę w zupie, po czym przelał ją do miski i wyciągnął rękę tam, gdzie powinien na niego czekać głodny człowiek. Nikt jednak nie odbierał miski przez dłuższy czas, co spotkało się z delikantym rozkojarzeniem Summersa. Ten obrócił głowę w bok, w kierunku swej własnej wyciągniętej ręki, aby napotkać swojego ulubionego już, piegowatego urwisa.
— Jedz jedz, musisz mieć siłę, żeby rosnąć — zachęcił go ze śmiechem, po którym chłopiec wreszcie zaprzestał swojego teatrzyku. Echo burczenia w brzuchu dotarło i do uszu Olivera, skutecznie przekonując chłopca do sięgnięcia po darowany posiłek. — Jak następnym razem was odwiedzę, mam nadzieję, że będziesz już taki duży jak ja — zażartował, dla efektu prostując plecy. Z natury był wysokim człowiekiem, ponadprzeciętnie nawet, dlatego z łatwością patrzył na chłopca z góry. Mógłby wydawać się przy tym straszny, czy tam protekcjonalny, ale nie miał odpowiedniej budowy ciała, aby wzbudzić respekt swą posturą. Dlatego też chłopiec zachichotał raz jeszcze, nim ruszył biegiem przed siebie, ledwo utrzymując zupę w krawędziach miski.
Oliver zaś natychmiast przeniósł wzrok na następnego w kolejce mężczyznę. Wydawał się nosić oczywiste oznaki niedożywienia, braku odpoczynku. Wojna w ludzkiej skórze, pomyślał, jej najgorsze wykwity. Tym bardziej skupił się na przybraniu radosnego uśmiechu, wyciągając rękę zapraszająco, aby człowiek ów podał mu swoją miskę.
— Oj proszę pana... — chciał obrócić sytuację w żart, ale chyba nie udało mu się ukryć przebitego żalem tonu głosu. Bieda niszczyła ludzką godność, obracała w proch nadzieję na lepsze jutro. I ten człowiek, kimkolwiek był, stanowił tego idealny przykład. Ale... Mogli mu przecież pomóc. Przynajmniej tak, jak teraz, miską ciepłej zupy ukrywającej w sobie lekarstwo dla duszy. — Niech pan nawet nie żartuje. To wszystko jest dla państwa, wszystkich. Więc i dla pana. Proszę to traktować jako prezent, żadnej zapłaty nie przyjmiemy, choćbyśmy mieli tutaj paść — powiedział stanowczo, od razu przechodząc do nalewania zupy do miski. Podał naczynie z parującą zawartością mężczyźnie. — A jak wszyscy spróbują i jeszcze nam coś zostanie, to proszę przyjść po dokładkę.
Tymczasem kobieta w ciąży, która zwróciła już uwagę Teda, korzystając z faktu, że jej syn pobiegł próbować zupę z kolegami, delikatnym gestem zaprosiła Moore'a na bok. Dopiero tam, miętosząc krawędź roboczego fartuszka, zebrała się w sobie, aby przedstawić swój problem.
— Bo... Bo wie pan... — zaczęła niepewnie, jeszcze bardziej ściszając głos, aby nikt poza Tedem jej nie dosłyszał. — To nie jest moje drugie dziecko... — uciekła wzrokiem na bok, w kierunku piegowatego urwisa, które miało być dzieckiem pierwszym. Nigdzie jednak nie było widać podobnego do niego, młodszego brzdąca. — Ja... Ja byłam już w ciąży wcześniej, rok temu, ale... — z trudem zbierała w sobie siły, by wydusić trudne słowa. Ze swoją wiedzą medyczną uzdrowiciel mógł z łatwością domyślić się, że nie udało jej się donieść ciąży do rozwiązania. Po kruchej budowie ciała kobiety z kolei można było założyć, że to głód przyczynił się do takiego stanu rzeczy. — I teraz boję się... Czy moje maleństwo... Czy mógłby pan sprawdzić... Czy ono jest zdrowe? Czy mu serce bije?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Domyślał się, że sytuacja dla Olivera była zupełnie nowa, więc starał się go w jakiś sposób wesprzeć, przekazać, że mimo odmienności społeczeństwa, obaj byli w dobrym miejscu. Oczywiście dopóki nie wyciągną różdżek i nie zaczną nimi wymachiwać. Ale o to raczej nie trzeba było się bać. Choć Ted, gdy odeszli z kobietą nieco na bok, zaczął w tą wątpić. Wierzbowe drewno zaciążyło w kieszeni, Penelope zawołała zza czarnej rzeki Styks, zażądała spłaty długu, jaki zaciągnął, kiedy zgodził się, żeby oddała za niego swoje życie. Żuchwa drgnęła pod skroniami - tylko na ten krótki gest sobie pozwolił, natychmiast potem ucinając rozmyślania nad zadrą, która wciąż, mimo próby przepracowania, wyciągnięcia, tkwiła w ranie i nie pozwalała jej się zabliźnić. Skinął kobiecie głową na znak, że zrozumiał, nie musiała mówić nic więcej. Poronienie zawsze obniżało szansę na bezpieczne donoszenie następnej ciąży, zwłaszcza w takich warunkach, jakie mieli teraz.
- Mogę? - wyciągnął w stronę zarysowującego się pod fartuszkiem kobiecego brzucha, prawą zaciskając na różdżce, ale nie wyjmując jej z kieszeni, ufając, że magia go poprowadzi i wzmocni siłę jego dotyku, pozwalając mu wychwycić najmniejsze zmiany. W myślach uformował inkantację Diagno haemo, skupiając uwagę swojej mocy na ciele kobiety, która wciąż była nierozerwalnie złączona z ciałem swojego dziecka, co ułatwiało mu lokalizację problemu. Zaklęcie popłynęło przez jego dłoń, rozgrzało skórę, ale miał nadzieję, że kobieta nie wychwyci tego aż tak mocno. Palcami łagodnie zbadał podbrzusze i boki, dokładając jeszcze do badania prawą dłoń. Badanie było krótkie, znacznie więcej pokazało mu zaklęcie. Serce dziecka biło wolno, krew pulsowała lekko, powoli, choć rytmicznie. - Dziecko jest silne, ale do rozwiązania pozostało trochę czasu, trzeba o nie zadbać. Zna się pani na ziołach? Albo macie tu może zielarkę? Napary z pokrzywy pomogą, jest pospolita, o tej porze roku rośnie wszędzie. Melisa i rumianek pomogą się uspokoić i wzmocnią nie tylko rosnące w pani dziecko, ale i też pani organizm. - uśmiechnął się do niej lekko, w swoim mniemaniu pocieszająco, chcąc przekazać, że nie wszystko stracone. - Jest pani bardzo silna, a dziecko ta siła się udziela. Proszę też zjeść zupy, wzmocnić się.
Rozejrzał się po ludziach, szukając wśród nich osoby, która może przyszła z dodatkową miską, ale ostatecznie zrezygnował, oddając tę możliwość samej kobiecie. Był tu tylko gościem i nie czuł się na siłach, żeby obcych ludzi prosić o naczynie dla kobiety, której nie znał.
Mężczyzna, który przyjął miskę z zupą, podziękował Oliverowi, raz po raz kłaniając się nerwowo. Ostatecznie jednak odwrócił się po chwili, zanim zdążyła podejść kolejna kobieta.
- Czy one wrócę? Wilki... czarne wilki. Wrócą tutaj? - szepnął do niego przerażonym, łamiącym się głosem.
Ted podszedł ostrożnie bliżej, spojrzał najpierw na Olivera, potem na mężczyznę. Co mówić w takich sytuacjach? Kłamać zapewniając, że wcale nie wrócą? Bo przecież prawdy nie znał nikt.
- Mogę? - wyciągnął w stronę zarysowującego się pod fartuszkiem kobiecego brzucha, prawą zaciskając na różdżce, ale nie wyjmując jej z kieszeni, ufając, że magia go poprowadzi i wzmocni siłę jego dotyku, pozwalając mu wychwycić najmniejsze zmiany. W myślach uformował inkantację Diagno haemo, skupiając uwagę swojej mocy na ciele kobiety, która wciąż była nierozerwalnie złączona z ciałem swojego dziecka, co ułatwiało mu lokalizację problemu. Zaklęcie popłynęło przez jego dłoń, rozgrzało skórę, ale miał nadzieję, że kobieta nie wychwyci tego aż tak mocno. Palcami łagodnie zbadał podbrzusze i boki, dokładając jeszcze do badania prawą dłoń. Badanie było krótkie, znacznie więcej pokazało mu zaklęcie. Serce dziecka biło wolno, krew pulsowała lekko, powoli, choć rytmicznie. - Dziecko jest silne, ale do rozwiązania pozostało trochę czasu, trzeba o nie zadbać. Zna się pani na ziołach? Albo macie tu może zielarkę? Napary z pokrzywy pomogą, jest pospolita, o tej porze roku rośnie wszędzie. Melisa i rumianek pomogą się uspokoić i wzmocnią nie tylko rosnące w pani dziecko, ale i też pani organizm. - uśmiechnął się do niej lekko, w swoim mniemaniu pocieszająco, chcąc przekazać, że nie wszystko stracone. - Jest pani bardzo silna, a dziecko ta siła się udziela. Proszę też zjeść zupy, wzmocnić się.
Rozejrzał się po ludziach, szukając wśród nich osoby, która może przyszła z dodatkową miską, ale ostatecznie zrezygnował, oddając tę możliwość samej kobiecie. Był tu tylko gościem i nie czuł się na siłach, żeby obcych ludzi prosić o naczynie dla kobiety, której nie znał.
Mężczyzna, który przyjął miskę z zupą, podziękował Oliverowi, raz po raz kłaniając się nerwowo. Ostatecznie jednak odwrócił się po chwili, zanim zdążyła podejść kolejna kobieta.
- Czy one wrócę? Wilki... czarne wilki. Wrócą tutaj? - szepnął do niego przerażonym, łamiącym się głosem.
Ted podszedł ostrożnie bliżej, spojrzał najpierw na Olivera, potem na mężczyznę. Co mówić w takich sytuacjach? Kłamać zapewniając, że wcale nie wrócą? Bo przecież prawdy nie znał nikt.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Ted Moore dnia 19.11.23 18:33, w całości zmieniany 1 raz
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chociaż początkowe spięcie czymś nieznanym mogło odbić się na twarzy i sposobie bycia Olivera, im dłużej czasu spędzał z mieszkańcami Minehead, im więcej wymieniali między sobą uwag — tych pozornie trywialnych, na przykład o zupie, przez bardziej skomplikowane sprawy społeczne, które pozostawały poza zasięgiem jego możliwości, jak na przykład trudy znalezienia porządnej pracy na zimę — tym swobodniej czuł się w ich towarzystwie. Może to krew mugolska, która pomimo kondycjonowania wychowaniem w czystokrwistej rodzinie, odzywała się teraz pełną swą siłą. Może to wewnętrzne poczucie, że wcale nie byli znowu tacy różni — pozwalało na łatwość, z którą prowadził rozmowy, nawet gdy ludzie wtrącali w nie elementy zupełnie mu nieznane.
Nawet, gdy poruszali tematy trudne.
Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na twarzy kobiety wspominającej wilki. Milczał przez jakiś czas, potrzebował tej chwili dla siebie — powrotu do wydarzeń z początku czerwca, do własnego strachu, który niemal go sparaliżował, gdy z uszu, nosa i ust leciała mu krew, jej metaliczne ślady znaczyły zapadniętą skórę polików, leciały w dół. Wtedy był w stanie się powstrzymać, przeciwstawić głosom, które kazały mu zmierzać do morza. Ale Kerstin? Kerstin nie miała po swojej stronie magii, Kerstin była przez to naturalnie słabsza, ją należało wytrącić z transu siłą. Czy te same głosy podpowiadały ludności Minehead sposoby na targnięcie się na ich życia?
Zacisnął palce mocniej na chochli, lecz wzrok skupił bezpośrednio w twarzy mężczyzny.
— Nie wrócą — odpowiedział twardo, z gorącym zdecydowaniem. Wierzył, że Justine odrobiła swoją lekcję, że przekaże zdobytą wiedzę dalej. Czymkolwiek były wilki utkane z cienia, stanowiły zdecydowanie zbyt duże zagrożenie, by pozwolić im na bieganie samopas. Wierzył, że mądrzejsi i silniejsi od niego — bo tacy byli przecież aurorzy, darzył ich niegasnącym szacunkiem — opracują jakiś plan, cokolwiek. Wierzył, bo chciał, ale wierzył też po to, aby wiara niosła się dalej. Jeżeli miał być jej posłańcem i dalszym nosicielem, niech tak będzie. — Zrobimy... Zakon Feniksa zrobi wszystko, by nie wróciły — dodał, kończąc wypowiedź uniesieniem podbródka w górę. Gest miał w sobie coś z zawadiackości, przepełniającej go pewności siebie. Ale taka była prawda — byli silni kumulacją własnych dobrych stron. Każdy zakonnik, każdy sojusznik był na wagę złota. Wtedy też przeniósł wzrok na Teda, posyłając mu pewny siebie uśmiech. On też musiał w to uwierzyć. Pewnie już wierzył, dlatego zgodził się pomóc.
Tymczasem zza pleców kobiety badanej przez Teda wyszedł młody mężczyzna — na oko rówieśnik najmłodszego brata Teda. Rozwiane włosy wystawały strzępkami spod słomkowego kapelusza, nieco przekrzywionego na głowie. Ułożył delikatnie dłoń na ramieniu ciężarnej, która nie spodziewając się go, podskoczyła lekko w miejscu, ale w tej samej chwili obróciła się w tył i... Roześmiała z rozczuleniem.
— Nie chciałem cię przestraszyć — powiedział młody chłopak, obejmując kobietę od tyłu. Okazało się przy tym, że w drugiej ręce trzymał metalową miskę, w której spoczywała już gotowa do konsumpcji łyżka. — Dzień dobry panom, znajdzie się jeszcze trochę zupy dla mojej siostry i siostrzeńca? — pomimo radości wypływającej z głosu młodego człowieka widać było, że miał charakterystycznie przekrwione oczy i do połowy opuszczone powieki. W połączeniu z głębokimi i purpurowymi workami pod oczami można było domyśleć się, że ostatnimi czasy nie sypia zbyt dobrze. Podarował on jednakże miskę w dłonie ciężarnej, a sam stłumił ziewnięcie w rękaw jej sukienki, na co owa zareagowała cichym śmiechem i czułym uderzeniem w rondo jego kapelusza.
— Panowie wybaczą, mojego brata o dziwo humor zdaje się nie opuszczać — choć w innym kontekście słowa te mogłyby zostać wzięte za naganę czy wyraz dezaprobaty, dzisiaj, w świetle lipcowego, silnego słońca były... Niespotykanym, żywym dowodem na rodzinne przekomarzanki.
Nawet, gdy poruszali tematy trudne.
Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na twarzy kobiety wspominającej wilki. Milczał przez jakiś czas, potrzebował tej chwili dla siebie — powrotu do wydarzeń z początku czerwca, do własnego strachu, który niemal go sparaliżował, gdy z uszu, nosa i ust leciała mu krew, jej metaliczne ślady znaczyły zapadniętą skórę polików, leciały w dół. Wtedy był w stanie się powstrzymać, przeciwstawić głosom, które kazały mu zmierzać do morza. Ale Kerstin? Kerstin nie miała po swojej stronie magii, Kerstin była przez to naturalnie słabsza, ją należało wytrącić z transu siłą. Czy te same głosy podpowiadały ludności Minehead sposoby na targnięcie się na ich życia?
Zacisnął palce mocniej na chochli, lecz wzrok skupił bezpośrednio w twarzy mężczyzny.
— Nie wrócą — odpowiedział twardo, z gorącym zdecydowaniem. Wierzył, że Justine odrobiła swoją lekcję, że przekaże zdobytą wiedzę dalej. Czymkolwiek były wilki utkane z cienia, stanowiły zdecydowanie zbyt duże zagrożenie, by pozwolić im na bieganie samopas. Wierzył, że mądrzejsi i silniejsi od niego — bo tacy byli przecież aurorzy, darzył ich niegasnącym szacunkiem — opracują jakiś plan, cokolwiek. Wierzył, bo chciał, ale wierzył też po to, aby wiara niosła się dalej. Jeżeli miał być jej posłańcem i dalszym nosicielem, niech tak będzie. — Zrobimy... Zakon Feniksa zrobi wszystko, by nie wróciły — dodał, kończąc wypowiedź uniesieniem podbródka w górę. Gest miał w sobie coś z zawadiackości, przepełniającej go pewności siebie. Ale taka była prawda — byli silni kumulacją własnych dobrych stron. Każdy zakonnik, każdy sojusznik był na wagę złota. Wtedy też przeniósł wzrok na Teda, posyłając mu pewny siebie uśmiech. On też musiał w to uwierzyć. Pewnie już wierzył, dlatego zgodził się pomóc.
Tymczasem zza pleców kobiety badanej przez Teda wyszedł młody mężczyzna — na oko rówieśnik najmłodszego brata Teda. Rozwiane włosy wystawały strzępkami spod słomkowego kapelusza, nieco przekrzywionego na głowie. Ułożył delikatnie dłoń na ramieniu ciężarnej, która nie spodziewając się go, podskoczyła lekko w miejscu, ale w tej samej chwili obróciła się w tył i... Roześmiała z rozczuleniem.
— Nie chciałem cię przestraszyć — powiedział młody chłopak, obejmując kobietę od tyłu. Okazało się przy tym, że w drugiej ręce trzymał metalową miskę, w której spoczywała już gotowa do konsumpcji łyżka. — Dzień dobry panom, znajdzie się jeszcze trochę zupy dla mojej siostry i siostrzeńca? — pomimo radości wypływającej z głosu młodego człowieka widać było, że miał charakterystycznie przekrwione oczy i do połowy opuszczone powieki. W połączeniu z głębokimi i purpurowymi workami pod oczami można było domyśleć się, że ostatnimi czasy nie sypia zbyt dobrze. Podarował on jednakże miskę w dłonie ciężarnej, a sam stłumił ziewnięcie w rękaw jej sukienki, na co owa zareagowała cichym śmiechem i czułym uderzeniem w rondo jego kapelusza.
— Panowie wybaczą, mojego brata o dziwo humor zdaje się nie opuszczać — choć w innym kontekście słowa te mogłyby zostać wzięte za naganę czy wyraz dezaprobaty, dzisiaj, w świetle lipcowego, silnego słońca były... Niespotykanym, żywym dowodem na rodzinne przekomarzanki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie było go wtedy przy nich, kiedy to wszystko się stało. Nie było go tutaj, nie widział, więc musiał uwierzyć na słowo, że to wszystko, co pokątnie docierało do jego uszu, było prawdą, a nie kolejną bajką rozsiewaną przez ludzi, których wojna zaczęła wyżerać od środka strachem i paniką. Te wyglądały na twarzy tego człowieka potwornie, jak wymalowane grubym pędzlem, wycięte dłutem w zmarszczkach ciągnących się głębokimi korytami w pociągłej twarzy spracowanego mugola. Chciał im pomóc, to pragnienie pęczniało w nim jak puchnący w żołądku jedyny posiłek spożyty tego dnia, ale nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko doradzić swoją wiedzą, rzucić mało inwazyjne zaklęcie, kiedy różdżka schowana była w kieszeni. Wziął głęboki wdech i wcale nie maskował wydechu, okraszając go ciężarem własnego serca.
- Tak, Zakon Feniksa będzie obok i poda dłoń. Bo te wilki nie były jego dziełem, nie myślcie w ten sposób, panie - powiedziała do mężczyzny spokojnie, ostrożnie, ale z nutą pączkującej na języku pewności. - Jeśli cokolwiek się stanie, będziemy obok. Mam na imię Ted, możecie powołać się na mnie, jeśli przyjdzie tu ktoś, kogo nie będziecie pewni. - decydował się teraz na mało bezpieczny krok, ale jednocześnie był świadom konsekwencji i nie chciał wciągać w nie Olivera. Był uzdrowicielem, ludzie mogli mu bardziej zaufać, inaczej na niego spojrzeć. Skinął mężczyźnie głową, gdy ten odszedł i nachylił się nieco do przyjaciela, odbierając posłany mu przez niego gest. - I jak wrażenia?
Obrócił się lekko, kiedy usłyszał odgłos wydany przez zaskoczoną kobietę. Przez chwilę bardzo uważnie się jej przyglądał, ale kiedy dostrzegł w jej twarzy rozluźnienie, sam się rozluźnił. Z początku myślał, że to jej partner, ale prędko dostrzegł wiek i podobieństwo, dopiero potem zwrócił uwagę na objawy - ziewanie z drżeniem ciała, mimo ciepła, wiotkie ramiona, twarz wyszczuplała i lekko posiniała od braku snu. Podszedł do chłopaka i przyjął od niego miskę, podając ją Oliverowi.
- Jeśli znajdzie pani więcej melisy i rumianku, może się pani podzielić z bratem naparem, na pewno dobrze zrobi mu kilka godzin porządnego snu. Coś cię boli? Jakieś dolegliwości? - pozwolił sobie na tę poufałość, bo chłopak był młody, młodszy od swojej siostry.
Do Olivera z kolei podeszła starsza kobieta z wnuczką. Dziewczynka podała Summersowi swoją miskę z radosnym uśmiechem na twarzy, niuchając kilka razy zupę.
- Taki młodzieniec to powinien sobie już żony szukać, dom budować, a tu na wojnę trzeba iść, ludziom pomagać. Ogromne masz serce, kawalerze - powiedziała ochoczo przygarbiona staruszka, kiwając do niego głową z przymrużonymi oczami.
- Tak, Zakon Feniksa będzie obok i poda dłoń. Bo te wilki nie były jego dziełem, nie myślcie w ten sposób, panie - powiedziała do mężczyzny spokojnie, ostrożnie, ale z nutą pączkującej na języku pewności. - Jeśli cokolwiek się stanie, będziemy obok. Mam na imię Ted, możecie powołać się na mnie, jeśli przyjdzie tu ktoś, kogo nie będziecie pewni. - decydował się teraz na mało bezpieczny krok, ale jednocześnie był świadom konsekwencji i nie chciał wciągać w nie Olivera. Był uzdrowicielem, ludzie mogli mu bardziej zaufać, inaczej na niego spojrzeć. Skinął mężczyźnie głową, gdy ten odszedł i nachylił się nieco do przyjaciela, odbierając posłany mu przez niego gest. - I jak wrażenia?
Obrócił się lekko, kiedy usłyszał odgłos wydany przez zaskoczoną kobietę. Przez chwilę bardzo uważnie się jej przyglądał, ale kiedy dostrzegł w jej twarzy rozluźnienie, sam się rozluźnił. Z początku myślał, że to jej partner, ale prędko dostrzegł wiek i podobieństwo, dopiero potem zwrócił uwagę na objawy - ziewanie z drżeniem ciała, mimo ciepła, wiotkie ramiona, twarz wyszczuplała i lekko posiniała od braku snu. Podszedł do chłopaka i przyjął od niego miskę, podając ją Oliverowi.
- Jeśli znajdzie pani więcej melisy i rumianku, może się pani podzielić z bratem naparem, na pewno dobrze zrobi mu kilka godzin porządnego snu. Coś cię boli? Jakieś dolegliwości? - pozwolił sobie na tę poufałość, bo chłopak był młody, młodszy od swojej siostry.
Do Olivera z kolei podeszła starsza kobieta z wnuczką. Dziewczynka podała Summersowi swoją miskę z radosnym uśmiechem na twarzy, niuchając kilka razy zupę.
- Taki młodzieniec to powinien sobie już żony szukać, dom budować, a tu na wojnę trzeba iść, ludziom pomagać. Ogromne masz serce, kawalerze - powiedziała ochoczo przygarbiona staruszka, kiwając do niego głową z przymrużonymi oczami.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niemoc potrafiła przytłoczyć, w szczególności ludzi, którzy byli idealistami takimi jak Ted czy Oliver i podobnie do nich nie mieli w sobie wystarczającego talentu, mocy, czy po prostu sposobności, żeby objąć swoim działaniem cały świat. Nie oznaczało to, że nie robili nic — dzisiaj przecież mieli okazję wpłynąć na życie pewnej niewielkiej, ale społeczności, która tego potrzebowała. Nie zawsze rebelia była wielkimi bitwami zapisującymi się w historii kraju. Znacznie częściej była małymi aktami pomocy, umożliwieniem przynajmniej jednego westchnienia ulgi, wygięciem chociaż jednych ust w uśmiech, pozwolenie przynajmniej jednej osobie czy zwierzęciu stanąć na równe nogi. Bo aby wygrywać wojny, trzeba było mieć dla kogo to robić.
Nikt nie chciał być królem zgliszczy i popiołów. A tacy jak Moore i Summers robili wszystko, by ocalał przynajmniej jeden dom. Jedna rodzina. Jeden człowiek. I nieistotne było ich własne przekonanie w miniskularność podjętych starań, gdy reakcje na nie widzieli na własne oczy. Uśmiechy przeskakujące z twarzy na twarz, rozluźnienie napiętych mięśni, zakrawający o szczęście błysk w oczach. Po to robili to, co robili.
Było warto. Zawsze.
Gdy Ted począł mówić, gdy zaoferował się być osobą kontaktową Oliver posłał mu zaniepokojone spojrzenie. Jesteś pewien?, chciał go spytać, ale teraz nie było okazji. Ludzie nie powinni słyszeć wątpliwości w jego głosie, nawet jeżeli poczynania Teda mogły sprowadzić na niego bezpośrednie niebezpieczeństwo. Jedynym, co przemawiało na jego korzyść było to, że w odróżnieniu od Olivera nie mieszkał w okolicy, a w Derbyshire. Poza tym, Zakonnicy znali tożsamości sojuszników, a Ted było przecież imieniem tak pospolitym, że nawet gdyby ktoś niepowołany je usłyszał, musiałby przejść przez morze innych Tedów, by dotrzeć do tego odpowiedniego.
— Trochę... Dużo tego wszystkiego, ale jeszcze nadążam — zapytany o wrażenia Oliver uśmiechnął się na tyle szeroko, że pod wpływem uśmiechu przymknął nawet powieki. Przez kilka chwil wydawał się niemalże beztroski w swym przeżywaniu pracy z i dla ludzi. Żaden z nich jednak nie spodziewał się, że łobuziak, który zniknął im na jakiś czas z oczu niepostrzeżenie powrócił do nich, w dodatku z pustą miską.
— Pyszna, proszę pana! — wtrącił się bez kontekstu pytania, zadzierając głowę do góry, aby rzucić Tedowi zapraszające do dalszej rozmowy spojrzenie. Na potwierdzenie prawdziwości swych słów poklepał się kilkukrotnie po brzuchu. Zostałby zapewne, aby skraść jeszcze trochę uwagi lekarza (a zwłaszcza wypytać się o mamę i pokazać mu kolekcję małych blizn na kolanach, których dorobił się w trakcie swoich zabaw), ale gdzieś z boku rozległy się piski bawiących się dzieci, w jednej chwili porywając całą jego uwagę, w wyniku czego bez zastanowienia pobiegł w tamtym kierunku, chcąc stać się częścią zamieszania.
Tymczasem wujek urwisa, brat jego mamy oddał miskę Tedowi, skupiając na nim swój wzrok. Widać było, że szło mu to raczej opornie, znacznie wolniej niż zdrowemu i wyspanemu człowiekowi.
— Nic nie szukaj i nie martw się, sam to znajdę — powiedział od razu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Opóźniona reakcja była oczywista dla pozostałych zgromadzonych. Pomimo zmęczenia w dalszym ciągu starał się zadbać o rodzinę najlepiej, jak tylko potrafił. Dlatego też gdy Ted zadał mu pytania wprost, przez moment nie domyślił się, że był ich adresatem. Dopiero przedłużające się milczenie siostry sprawiło, że zdecydował się odpowiedzieć. — Mi... Mi nic nie jest. Po prostu staram się nie spać, bo... — wymowne spojrzenie na twarz siostry zbiegło się w czasie z wyplątaniem jej z objęć. Oliver zdążył już nalać zupy do jej miski, podał ją kobiecie. Brat jeszcze raz zamknął ją w krótkim, ale czułym uścisku, zanim wskazał jej niedaleką ławkę, na której mogła spocząć. — Odkąd to wszystko się stało... Te wilki i w ogóle... One śnią mi się każdej nocy. Gonią. Dopadają. Wie pan — wymamrotał, mając nadzieję, że Ted skupił się na tyle, aby wszystko usłyszeć. Męska duma nie pozwoliłaby mu przecież na wypowiedzenie tego jeszcze raz, w dodatku głośniej.
Summers na pewno go nie słyszał. Zajęty dalszym wydawaniem zupy niemal zamarł w miejscu, gdy usłyszał słowa staruszki. Z pewnością skierowane pod jego adresem.
— Oj, droga pani, kto by nie chciał się żenić i budować domu — na przykład ja, ale tego nie wypowiedział na głos. Próbował za to grać w grę staruszki, mając nadzieję, że to nie kolejne swaty. Starsze panie miały jakąś niezwykłą ciągotę do swatania go, najczęściej z własnymi wnuczkami. Po obsłużeniu małej dziewczynki, nalał zupy także do talerza staruszki. — Proszę. I jak będzie pani znała jakąś pannę stanu wolnego, która potrafi gotować takie zupy i lepsze, niech mi pani da znać, dobrze? — zgrabnie ominął temat własnego dobrego serca, wszak nie potrafił przyjmować komplementów. Ale nadał staruszce coś w rodzaju misji — którą wykonać będzie mogła dopiero po spróbowaniu posiłku, na czym zależało im najbardziej.
| z/t [bylobrzydkobedzieladnie]
Nikt nie chciał być królem zgliszczy i popiołów. A tacy jak Moore i Summers robili wszystko, by ocalał przynajmniej jeden dom. Jedna rodzina. Jeden człowiek. I nieistotne było ich własne przekonanie w miniskularność podjętych starań, gdy reakcje na nie widzieli na własne oczy. Uśmiechy przeskakujące z twarzy na twarz, rozluźnienie napiętych mięśni, zakrawający o szczęście błysk w oczach. Po to robili to, co robili.
Było warto. Zawsze.
Gdy Ted począł mówić, gdy zaoferował się być osobą kontaktową Oliver posłał mu zaniepokojone spojrzenie. Jesteś pewien?, chciał go spytać, ale teraz nie było okazji. Ludzie nie powinni słyszeć wątpliwości w jego głosie, nawet jeżeli poczynania Teda mogły sprowadzić na niego bezpośrednie niebezpieczeństwo. Jedynym, co przemawiało na jego korzyść było to, że w odróżnieniu od Olivera nie mieszkał w okolicy, a w Derbyshire. Poza tym, Zakonnicy znali tożsamości sojuszników, a Ted było przecież imieniem tak pospolitym, że nawet gdyby ktoś niepowołany je usłyszał, musiałby przejść przez morze innych Tedów, by dotrzeć do tego odpowiedniego.
— Trochę... Dużo tego wszystkiego, ale jeszcze nadążam — zapytany o wrażenia Oliver uśmiechnął się na tyle szeroko, że pod wpływem uśmiechu przymknął nawet powieki. Przez kilka chwil wydawał się niemalże beztroski w swym przeżywaniu pracy z i dla ludzi. Żaden z nich jednak nie spodziewał się, że łobuziak, który zniknął im na jakiś czas z oczu niepostrzeżenie powrócił do nich, w dodatku z pustą miską.
— Pyszna, proszę pana! — wtrącił się bez kontekstu pytania, zadzierając głowę do góry, aby rzucić Tedowi zapraszające do dalszej rozmowy spojrzenie. Na potwierdzenie prawdziwości swych słów poklepał się kilkukrotnie po brzuchu. Zostałby zapewne, aby skraść jeszcze trochę uwagi lekarza (a zwłaszcza wypytać się o mamę i pokazać mu kolekcję małych blizn na kolanach, których dorobił się w trakcie swoich zabaw), ale gdzieś z boku rozległy się piski bawiących się dzieci, w jednej chwili porywając całą jego uwagę, w wyniku czego bez zastanowienia pobiegł w tamtym kierunku, chcąc stać się częścią zamieszania.
Tymczasem wujek urwisa, brat jego mamy oddał miskę Tedowi, skupiając na nim swój wzrok. Widać było, że szło mu to raczej opornie, znacznie wolniej niż zdrowemu i wyspanemu człowiekowi.
— Nic nie szukaj i nie martw się, sam to znajdę — powiedział od razu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Opóźniona reakcja była oczywista dla pozostałych zgromadzonych. Pomimo zmęczenia w dalszym ciągu starał się zadbać o rodzinę najlepiej, jak tylko potrafił. Dlatego też gdy Ted zadał mu pytania wprost, przez moment nie domyślił się, że był ich adresatem. Dopiero przedłużające się milczenie siostry sprawiło, że zdecydował się odpowiedzieć. — Mi... Mi nic nie jest. Po prostu staram się nie spać, bo... — wymowne spojrzenie na twarz siostry zbiegło się w czasie z wyplątaniem jej z objęć. Oliver zdążył już nalać zupy do jej miski, podał ją kobiecie. Brat jeszcze raz zamknął ją w krótkim, ale czułym uścisku, zanim wskazał jej niedaleką ławkę, na której mogła spocząć. — Odkąd to wszystko się stało... Te wilki i w ogóle... One śnią mi się każdej nocy. Gonią. Dopadają. Wie pan — wymamrotał, mając nadzieję, że Ted skupił się na tyle, aby wszystko usłyszeć. Męska duma nie pozwoliłaby mu przecież na wypowiedzenie tego jeszcze raz, w dodatku głośniej.
Summers na pewno go nie słyszał. Zajęty dalszym wydawaniem zupy niemal zamarł w miejscu, gdy usłyszał słowa staruszki. Z pewnością skierowane pod jego adresem.
— Oj, droga pani, kto by nie chciał się żenić i budować domu — na przykład ja, ale tego nie wypowiedział na głos. Próbował za to grać w grę staruszki, mając nadzieję, że to nie kolejne swaty. Starsze panie miały jakąś niezwykłą ciągotę do swatania go, najczęściej z własnymi wnuczkami. Po obsłużeniu małej dziewczynki, nalał zupy także do talerza staruszki. — Proszę. I jak będzie pani znała jakąś pannę stanu wolnego, która potrafi gotować takie zupy i lepsze, niech mi pani da znać, dobrze? — zgrabnie ominął temat własnego dobrego serca, wszak nie potrafił przyjmować komplementów. Ale nadał staruszce coś w rodzaju misji — którą wykonać będzie mogła dopiero po spróbowaniu posiłku, na czym zależało im najbardziej.
| z/t [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Oliver Summers dnia 19.11.23 19:21, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Atmosfera dookoła nich stawała się z minuty na minutę coraz lżejsza do uniesienia, do ogarnięcia - ludzie zajadali, wpierw oddając miejsca dzieciom, by potem samemu spróbować. Widział też, że mieszanka, którą dodali do posiłku, też zaczynała działać. Twarze nie były już tak spięte lękiem, ramiona nie kuliły się przy twarzy, gdzieniegdzie wkradły się do rozmów śmiech i chyba nawet cząstkowa radość. Malec odwrócił jego uwagę, a właściwie - ściągnął ją na siebie. Ted kucnął przy nim niemal instynktownie, dając sobie chwilę na sprawdzenie jego stanu. Był bardzo szczupły, jak większość dzieci i też dorosłych tutaj, ale jego drobna buzia nie zdradzała oznak choroby toczącej ciało. Miał energię, uśmiech na twarzy i spojrzeniem szukające uwagi. Wszystko, czego potrzebował, co o wiele większa dawka sycących dobroci.
- Tak? Smakowała? - uśmiechnął się do niego, ciesząc się, że chociaż ten chłopiec nie miał do czynienia z kometą i jej niewytłumaczalną mocą. Sam również zauważył dziecięce poruszenie. - Leć, baw się - zdążył tylko odebrać od chłopca miskę. Odprowadził go wzrokiem i wrócił do Olivera, żeby mógł nalać do naczynia kolejną porcję zupy. Wymienił się pełną miskę za pustą z młodym mężczyzną, który opiekował się kobietą w ciąży. Zerknął na dziewczynę, sprawdzając czy odeszła nieco, bo problem, który chciał wyjawić mu chłopak najwyraźniej był nieco krępujący. Wcale się nie dziwił. Mężczyzna miał być podporą rodziny, pokazywanie słabości, zwłaszcza teraz, nie był odbierany przecież lekko. No i on sam nie chciał pewnie rozczarować siostry, nie teraz, gdy oczekiwała dziecka po stracie poprzedniego. - Rozumiem. Wiem, że starasz się wybrać najmniejsze zło, ale brakiem snu nie pomożesz ani sobie, ani im - spojrzeniem wskazał mu siostrę. - Zjedz, a przed snem wypij z siostrą melisy z rumiankiem, jak mówiłem. Złe sny odejdą, a sen będzie twardy. Potrzebujesz odpoczynku.
Oddał mu pełną miskę i wzrokiem znów odprowadził na bok, przez chwilę przyglądając się rodzeństwu. Ta mieszanka powinna im pomóc, choć wiedział, że nie na długo. Ale może to jakiś początek, dobry start w kolejne dni.
Babcia obejmowała wnuczkę, kiedy ta czekała na wydanie miski z zupą, nerwowo w miejscu drobiąc nóżkami. Ted również i ją zbadał wzrokiem, ale nie zdradzała żadnych innych nieprawidłowości. Starszyzna musiała otoczyć najmłodszych wyjątkową opieką, społeczność więc musiała być zgrana, pełna empatii wobec siebie. Zerknął na Olivera i zagadującą go staruszkę z cichym rozbawieniem, ale udał, że drapie się po nosie, żeby to ukryć.
- A dam, kawalerze! Pewnie! Zaraz ci tu przyprowadzę Ellie, wspaniała dziewczyna, z królika zrobi ci nie tylko potrawkę wspaniałą, ale i kubraczek uszyje! Podziękuj, Sara, ta zupa to ogromny skarb od tych chłopców, wiesz? - poczciwa kobieta pogłaskała wnuczkę po pleckach, pomagając jej uchwycić miskę w dłonie.
- Dziękuję! - zawołała do Olivera z uśmiechem i obie odeszły.
Kolejni ludzie podchodzili jeszcze do garnca, aż ten w końcu, po niemal pół godzinnej usłudze, wyczerpał swoje wnętrze do samego dna. Ted zdecydował się przejść jeszcze między ludźmi, zapytać o problem, jeśli był, o samopoczucie po zjedzeniu zupy. Głosami, które do niego docierały, podzielił się z Oliverem, kiedy obaj zdecydowali się już zabrać pusty sagan i wrócić do siebie, do swoich domów, pozwolić, by ostatecznie emocje dnia dzisiejszego ułożyły się razem z nimi do snu.
| zt
- Tak? Smakowała? - uśmiechnął się do niego, ciesząc się, że chociaż ten chłopiec nie miał do czynienia z kometą i jej niewytłumaczalną mocą. Sam również zauważył dziecięce poruszenie. - Leć, baw się - zdążył tylko odebrać od chłopca miskę. Odprowadził go wzrokiem i wrócił do Olivera, żeby mógł nalać do naczynia kolejną porcję zupy. Wymienił się pełną miskę za pustą z młodym mężczyzną, który opiekował się kobietą w ciąży. Zerknął na dziewczynę, sprawdzając czy odeszła nieco, bo problem, który chciał wyjawić mu chłopak najwyraźniej był nieco krępujący. Wcale się nie dziwił. Mężczyzna miał być podporą rodziny, pokazywanie słabości, zwłaszcza teraz, nie był odbierany przecież lekko. No i on sam nie chciał pewnie rozczarować siostry, nie teraz, gdy oczekiwała dziecka po stracie poprzedniego. - Rozumiem. Wiem, że starasz się wybrać najmniejsze zło, ale brakiem snu nie pomożesz ani sobie, ani im - spojrzeniem wskazał mu siostrę. - Zjedz, a przed snem wypij z siostrą melisy z rumiankiem, jak mówiłem. Złe sny odejdą, a sen będzie twardy. Potrzebujesz odpoczynku.
Oddał mu pełną miskę i wzrokiem znów odprowadził na bok, przez chwilę przyglądając się rodzeństwu. Ta mieszanka powinna im pomóc, choć wiedział, że nie na długo. Ale może to jakiś początek, dobry start w kolejne dni.
Babcia obejmowała wnuczkę, kiedy ta czekała na wydanie miski z zupą, nerwowo w miejscu drobiąc nóżkami. Ted również i ją zbadał wzrokiem, ale nie zdradzała żadnych innych nieprawidłowości. Starszyzna musiała otoczyć najmłodszych wyjątkową opieką, społeczność więc musiała być zgrana, pełna empatii wobec siebie. Zerknął na Olivera i zagadującą go staruszkę z cichym rozbawieniem, ale udał, że drapie się po nosie, żeby to ukryć.
- A dam, kawalerze! Pewnie! Zaraz ci tu przyprowadzę Ellie, wspaniała dziewczyna, z królika zrobi ci nie tylko potrawkę wspaniałą, ale i kubraczek uszyje! Podziękuj, Sara, ta zupa to ogromny skarb od tych chłopców, wiesz? - poczciwa kobieta pogłaskała wnuczkę po pleckach, pomagając jej uchwycić miskę w dłonie.
- Dziękuję! - zawołała do Olivera z uśmiechem i obie odeszły.
Kolejni ludzie podchodzili jeszcze do garnca, aż ten w końcu, po niemal pół godzinnej usłudze, wyczerpał swoje wnętrze do samego dna. Ted zdecydował się przejść jeszcze między ludźmi, zapytać o problem, jeśli był, o samopoczucie po zjedzeniu zupy. Głosami, które do niego docierały, podzielił się z Oliverem, kiedy obaj zdecydowali się już zabrać pusty sagan i wrócić do siebie, do swoich domów, pozwolić, by ostatecznie emocje dnia dzisiejszego ułożyły się razem z nimi do snu.
| zt
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Drewno ugięło się pod pierwszym podmuchem wiatru, pod kroplami obsypującymi smołę wkręconą pospiesznie między deski. Burze na morzu były dla niej czymś nowym, ale jej fizyczny stan podpowiadał, że nie ma siły, żeby pozachwycać się (jeszcze) cichymi trzaskami, kołysaniem i szumem fal gdzieś na zewnątrz. Mimo to uniosła spojrzenie jednego zdrowego oka, wybaczając drugiemu, napuchniętemu od wciąż świeżych siniaków, i spojrzała w stronę sufitu klitki, w której ją trzymali. Łańcuchy zakołysały się, cichy jęk wydobył się z jej ust - sądziła, że skóra na nadgarstkach przetarta była już do mięsa tak, że nie powinna czuć bólu. A on wciąż tam był, tlił się pod skórą w ostatnich oddechach i krwi. Powieki znów opadły w znużeniu, za chwilę ciągnąc za sobą głowę okrytą ciemnymi, lepkimi od czerwieni włosami, ściętymi niezgrabnie, ręką niewprawioną. Wiedziała, że włosy odrosły, a przynajmniej tyle, ile mogły w czasie ostatnich miesięcy, ale od dawna już nie miała w dłoni lusterka, choćby jego fragmentu, żeby upewnić się w tym, czy wygląda jak Jackie, którą tak dobrze znała.
Kolejny podmuch, tym razem zdecydowanie głośniejszy i gwałtowniejszy, obudził ją i otrzeźwił przesłonięty bólem umysł, zmuszając do szybkiej oceny sytuacji - nie zdążyła, statkiem szarpnęło nagle tak mocno, że rzuciło jej ciałem o ścianę, rwąc łańcuchy razem z nią. Kolejny krzyk zginął w nagłym wybuchu chaosu za okratowanymi drzwiami, które zdołała poznać zbyt dobrze - dźwięk, skrzypiący dolny zawias, fakturę drewna, którego drzazgi wyciągała z policzków i szyi. A potem otworzyły się i do klitki wszedł wysoki mężczyzna, podobnie pobity jak ona, choć jego rany, w przeciwieństwie do jej własnych, zaczęły się już goić. Światło błysnęło, łańcuch i kajdany pętające prawą dłoń opadły głucho.
- No co ty, Rineheart, już chcesz umierać? Gdyby cię ojciec zobaczył... - jego śmiech nie pasował do powagi sytuacji. Statkiem trzęsło na prawo i lewo, a kiedy pomagał jej wstać, miotali się razem z nim.
Spojrzała na niego, okaleczoną dłonią wspierając się o ramię, drżące jak osika.
- Arne, jak ty...
- Sztorm wyrzucił Hokesa za burtę, rozumiesz? A potem Oly rzucił się na pierwszego i samo poszło, Carol ma poszukać naszych różdżek, muszą tu gdzieś B...!
Tym razem krzyknęli oboje, kiedy fala uderzyła o statek niczym młotem, zarzucając nimi po korytarzu. Deski po ich prawej stronie wybuchły, woda wdarła się do środka, zalewając ich ciała ciężarem żywiołu. Omdlała. A potem była tylko czerń. I w tej jednej chwili, niezwykle krótkiej, kruchej i delikatnej, pomyślała, że w końcu umiera. Że to nareszcie koniec pytań, kolejnych ciosów, metalicznego smaku krwi w ustach i bezsilności ogarniającej poranione ciało.
Śpiew mew brzmiał jak kołysanka. Policzek czuł piasek, mokry, ale nie od fal, słonych. Był mokry od deszczu. Chociaż drażniący drobne rany na policzkach, był chłodny, przynosił ulgę. Nie odważyła się uśmiechnąć, nie godziła się na więcej bólu, ale gdzieś w jej wnętrzu zatlił się niewielki płomień. Może za chwilę zgasł, może zniknął, ale przez ułamek sekundy tam był, mogłaby przysiąc. Złapała go pierwszy raz od miesięcy i choć wiedziała, że to tylko ułuda, że za późno było już na chwytanie nadziei, pocieszył ją ten trzepot niewidzialnych motylich skrzydeł. Nie chciała już otwierać oczu, pragnęła tylko wsłuchać się w nieustający mewi śpiew, w szelest wiatru, dziwnie delikatny, zupełnie inny od chaosu, który pamiętała. I to ją zaniepokoiło.
Jedna powieka uniosła się bez problemu, druga uchyliła się ledwo na centymetr, może pół. Oczy zapiekły od słońca, przy kolejnym ruchu zapiekły mięśnie, wszystkie w ciele krwiaki, obicia, złamania i przerwania.
- Arne?! - głos był słaby, obity równie mocno, zdesperowany, przetkany stęknięciami, kiedy usiłowała wstać albo chociaż usiąść. Krótkie włosy porywał wiatr, kiedy obracała powoli głową na bok, szukając czegokolwiek, co znała. To nie była Andora, przecież tam nie było morza; zanim zabrali ich statkiem, szli przecież mile piechotą, najpierw przy gościnności łańcuchów górskich, potem kniejami gęstymi od koron drzew. Gdzie w takim razie była?
I najważniejsze pytanie.
Była wolna?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wybrzeże Exmoor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset