Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Chata starej pustelniczki
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Chata starej pustelniczki
Boczna uliczka odchodząca od głównej ulicy w Dolinie Godryka zdaje się prowadzić donikąd. Gasną błyski latarni, pod stopami nie widać już kamieni, jedynie piasek i suche patyki. Spomiędzy starych drzew wyłania się chata. Wiekowy, ciasny budynek mocno wrastający w ziemię. Jest szary i wydaje się kruszyć pod palcami tego, kto ośmieli się go dotknąć. Zatrzaśnięte mocno drzwi sprawiają wrażenie nieotwieranych od stu lat, a wyrastające wokoło domu krzaki ranią ciekawskie paluchy. Mówi się, że mieszka tam podła wiedźma. Dzieci boją się spojrzeć w popękane, szare okna, wyobrażając sobie wstrętny nos staruchy i pająki wypełzające spod poszarpanej szaty. Powiadają, że pustelnica winna jest największym nieszczęściom w Dolinie Godryka, że zna legendy mostu, że wie, co czai się katakumbach, a jej spojrzenie petrifkuje największego śmiałka. Niewielu ma odwagę, by zbliżyć się do chaty i zbadać tę tajemnicę. Nieliczni pamiętają, że wiele lat temu w tym miejscu mieszkała młodość i radość, a pod rdzą na bujającej się na wietrze tabliczce kryją się jakieś litery i symbol baśniowego wrzeciona.
Dolina Godryka była jednym z nielicznych bezpiecznych miejsc w Anglii, dlatego mężczyzna teleportował się bez typowego dla ostatnich dni stresu, choć szczerze mówiąc - nie dało się wyzbyć go całkowicie. Żadna okolica nie miała gwarancji spokoju, w każdej chwili ktoś mógł nim zachwiać, uprzykrzyć życie mieszkańcom.
Ollivander zjawił się w Dolinie wieczorem i nie zatrzymywał się nigdzie niepotrzebnie - odnalazł jak najprędzej wyznaczone miejsce, w zamiarze spędzenia tu ściśle określonego czasu, potrzebnego do stworzenia świstoklików. W walizce umieścił potrzebne ingrediencje i książkę - niekoniecznie miał zamiar jej używać, zwyczajnie wolał mieć ze sobą coś traktującego o transmutacji, w razie niepowodzeń zawsze mógł znaleźć tam wskazówki.
Rozejrzał się uważnie, skupiając spojrzenie na charakterystycznej chacie nieopodal, lecz prędko odciął od siebie rozmyślania na jej temat, by nie rozpraszać myśli. Zamiast tego umieścił na ziemi metalową łyżkę, wyjętą z walizki wraz z księżycowym pyłem, który wysypał ostrożnie na przedmiot, zanim zaczął cały proces. Koncentrował się na otoczeniu, czerpiąc z niego, zwieńczając to wszystko zaklęciem.
- Portus - wypowiedział, wskazując różdżką łyżkę - musiał podtrzymać zaklęcie wystarczająco długo, lecz nie za długo.
| świstoklik typu I z księżycowego pyłu (st 40), numerologia IV, przedmiot: metalowa łyżka
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Musiał próbować dłużej, więcej; cała godzina poszła na marne, tak jak ingrediencja - jego własny zapas księżycowego pyłu powoli się wyczerpywał, co mogło świadczyć tylko o tym, że podejmował próby. Nie zraził się (kolejną) porażką, niekoniecznie mając czas na marudzenie. Niechętnie przyjrzał się przedmiotowi i pozostałej ingrediencji, w swoim notatniku skrupulatnie zapisując możliwe przyczyny niepowodzenia. Nie zamierzał odpuszczać bez analizy błędu - docierając do nich mógł je wyeliminować. Mimo wszystko, nie pierwszy raz pomyślał, że przydatne byłoby ćwiczenie pod okiem specjalisty, transmutacja dawała Ollivanderowi popalić, jawnie ukazując, jak wiele miał do nadrobienia.
Sprzątnąwszy po sobie, zajął się kolejną łyżką, lecz tym razem postanowił spróbować z odłamkiem spadającej gwiazdy. Powtórzył standardową procedurę, pokrywając przedmiot proszkiem, po czym zabrał się za wiązanie otoczenia w tym niepozornym sztućcu. - Portus - wypowiedział z niezwykłą cierpliwością.
| świstoklik typu I, zastępuję księżycowy pył odłamkiem spadającej gwiazdy (st 40), numerologia IV, przedmiot: metalowa łyżka
Sprzątnąwszy po sobie, zajął się kolejną łyżką, lecz tym razem postanowił spróbować z odłamkiem spadającej gwiazdy. Powtórzył standardową procedurę, pokrywając przedmiot proszkiem, po czym zabrał się za wiązanie otoczenia w tym niepozornym sztućcu. - Portus - wypowiedział z niezwykłą cierpliwością.
| świstoklik typu I, zastępuję księżycowy pył odłamkiem spadającej gwiazdy (st 40), numerologia IV, przedmiot: metalowa łyżka
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Tym razem mógł z dumą podziwiać efekt swojej pracy - udany świstoklik zalśnił pod wpływem zaklęcia i gasł powoli. Ollivander odłożył go do czarnego woreczka, zerkając przy okazji na swój niezawodny zegarek podręczny - miał jeszcze trochę czasu, lecz nie całą noc, dlatego miał nadzieję, że drugi artefakt nie będzie zbyt oporny.
Tym razem przedmiotem docelowym miał być grzebień - prosty, kompletnie nieprzykuwający uwagi. Ulysses umieścił go na ziemi, wracając do feralnego księżycowego pyłu, zużywając całą porcję na pokrycie potencjalnego świstoklika. Upewnił się, że okolica jest wciąż tak samo spokojna, odetchnął, dając sobie chwilę przerwy, po czym wrócił do pracy.
Za każdym razem miał wrażenie, że zna to miejsce coraz bardziej, odkrywając wcześniej ukryte wiązki magiczne - starał się znaleźć ich jak najwięcej i sprawnie złączyć w jednym miejscu, co było robotą dość misterną i powolną. Na szczęście mężczyzna był odpowiednio do zadania cierpliwy. - Portus - rzucił zaklęcie.
| świstoklik typu I z księżycowego pyłu (st 40), numerologia IV, przedmiot: grzebień
jeśli udane - zt
Tym razem przedmiotem docelowym miał być grzebień - prosty, kompletnie nieprzykuwający uwagi. Ulysses umieścił go na ziemi, wracając do feralnego księżycowego pyłu, zużywając całą porcję na pokrycie potencjalnego świstoklika. Upewnił się, że okolica jest wciąż tak samo spokojna, odetchnął, dając sobie chwilę przerwy, po czym wrócił do pracy.
Za każdym razem miał wrażenie, że zna to miejsce coraz bardziej, odkrywając wcześniej ukryte wiązki magiczne - starał się znaleźć ich jak najwięcej i sprawnie złączyć w jednym miejscu, co było robotą dość misterną i powolną. Na szczęście mężczyzna był odpowiednio do zadania cierpliwy. - Portus - rzucił zaklęcie.
| świstoklik typu I z księżycowego pyłu (st 40), numerologia IV, przedmiot: grzebień
jeśli udane - zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Niewiele brakowało - mimo tego, ostatnia porcja księżycowego pyłu z prywatnych zapasów została wyczerpana i musiał sobie radzić inaczej. Z ledwo słyszalnym westchnieniem uprzątnął pozostałości po nieudanej próbie, uprzednio notując wszystko, by nic nie umknęło, by pamiętać, gdzie popełniał błędy. W międzyczasie postanowił jednak zerknąć do przyniesionej ze sobą książki, nawet jeśli miał w ten sposób powtarzać podstawowe prawa transmutacyjne - może coś mu umknęło? Krótkim ruchem różdżki oświetlił sobie tekst, oparł się o drzewo i zanurzył w lekturze na kwadrans.
Do kolejnej próby wrócił w absolutnym opanowaniu i spokoju. Grzebień umieścił na ziemi, ostrożnie dodał do tego sproszkowany odłamek spadającej gwiazdy, zrobił parę kroków w tę i we w tę, po czym jeszcze raz skoncentrował się na otoczeniu, by znów skupić je w jednym przedmiocie, leżącym u jego stóp. - Portus - wypowiedział zaklęcie, starając się sfinalizować pracę - a czas upływał.
| świstoklik typu I, odłamek spadającej gwiazdy za księżycowy pył (st 40), numerologia IV, zaklinany przedmiot: grzebień
jeśli udane - zt
Do kolejnej próby wrócił w absolutnym opanowaniu i spokoju. Grzebień umieścił na ziemi, ostrożnie dodał do tego sproszkowany odłamek spadającej gwiazdy, zrobił parę kroków w tę i we w tę, po czym jeszcze raz skoncentrował się na otoczeniu, by znów skupić je w jednym przedmiocie, leżącym u jego stóp. - Portus - wypowiedział zaklęcie, starając się sfinalizować pracę - a czas upływał.
| świstoklik typu I, odłamek spadającej gwiazdy za księżycowy pył (st 40), numerologia IV, zaklinany przedmiot: grzebień
jeśli udane - zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
| jednak nie zt
Również te udane próby otrzymywały swoje linijki w notatniku Ollivandera - zapisywał tam każdy postęp, nawet najmniejszy, a już zwłaszcza taki, który wynikał z poprawy popełnionego wcześniej błędu. Dzisiaj miał szczęście do odłamków spadającej gwiazdy, które zdawały się współpracować lepiej od księżycowego pyłu, uznał więc, że musi poszukać czegoś na ten temat w literaturze, aby upewnić się, czy na pewno jest to przypadek. Zostawała też inna możliwość - być może nie zabierał się dobrze do pracy z księżycowym pyłem, przy wrześniowej sesji tworzenia świstoklików sytuacja wyglądała podobnie, zmarnował wtedy aż cztery porcje cennej ingrediencji. Może powinien zmienić podejście, znaleźć jakiś sposób, który dla niego okaże się bliższy niż typowe opisy w podręcznikach? Oczywiście jasnym było, że musiał podnieść się w transmutacji, to nie ulegało wątpliwości i dbał już o ten aspekt od dłuższego czasu, lecz samo podejście także mogło mieć istotny wpływ na wynik. Postanowił przysiąść do tego w wolnej chwili - albo raczej - koniecznie wykrzesać na to odpowiedni czas.
Pochłonięty rozmyślaniem schował drugi świstoklik do tego samego, czarnego woreczka, krótkim gwizdem przywołując snującą się gdzieś w okolicy Nebulę, którą wysłał do Doliny opowiednio wcześniej - akurat miała tu list do doręczenia. Przy świetle różdżki spisał krótki list do odbiorcy, w oczekiwaniu na sowę przewracał zaś kartki książki, przyniesionej ze sobą. Musiał wyglądać dosyć osobliwie, opierając się o drzewo w tak odludnym i podejrzanym miejscu, lecz nie przykuwał do tego wagi. Wyłapał parę ciekawych fragmentów, ale nie musiał czekać długo na swojego ptasiego posłańca; Nebula przez ostatni rok zrobiła ogromne postępy i była już naprawdę ułożoną sową. Tym razem trasa nie miała być daleka, bowiem cel znajdował się w Dolinie i był nim Kurnik. Nie zastanawiając się zanadto nad pochodzeniem nazwy domu, przywiązał liścik oraz woreczek z łyżką i grzebieniem do nóżki Nebuli.
- Prawdopodobnie nie ma go w domu, zostaw to proszę na parapecie - poprosił sowę elegancko, dobrze wiedząc, że potrafi już sprawnie rozprawić się ze sznurkiem, sam ją tego nauczył. Alexander miał dostać świstokliki niebawem, zaś Ulysses nie czekał na powrót posłańca, teleportował się, by wrócić do domu.
| teraz zt
Również te udane próby otrzymywały swoje linijki w notatniku Ollivandera - zapisywał tam każdy postęp, nawet najmniejszy, a już zwłaszcza taki, który wynikał z poprawy popełnionego wcześniej błędu. Dzisiaj miał szczęście do odłamków spadającej gwiazdy, które zdawały się współpracować lepiej od księżycowego pyłu, uznał więc, że musi poszukać czegoś na ten temat w literaturze, aby upewnić się, czy na pewno jest to przypadek. Zostawała też inna możliwość - być może nie zabierał się dobrze do pracy z księżycowym pyłem, przy wrześniowej sesji tworzenia świstoklików sytuacja wyglądała podobnie, zmarnował wtedy aż cztery porcje cennej ingrediencji. Może powinien zmienić podejście, znaleźć jakiś sposób, który dla niego okaże się bliższy niż typowe opisy w podręcznikach? Oczywiście jasnym było, że musiał podnieść się w transmutacji, to nie ulegało wątpliwości i dbał już o ten aspekt od dłuższego czasu, lecz samo podejście także mogło mieć istotny wpływ na wynik. Postanowił przysiąść do tego w wolnej chwili - albo raczej - koniecznie wykrzesać na to odpowiedni czas.
Pochłonięty rozmyślaniem schował drugi świstoklik do tego samego, czarnego woreczka, krótkim gwizdem przywołując snującą się gdzieś w okolicy Nebulę, którą wysłał do Doliny opowiednio wcześniej - akurat miała tu list do doręczenia. Przy świetle różdżki spisał krótki list do odbiorcy, w oczekiwaniu na sowę przewracał zaś kartki książki, przyniesionej ze sobą. Musiał wyglądać dosyć osobliwie, opierając się o drzewo w tak odludnym i podejrzanym miejscu, lecz nie przykuwał do tego wagi. Wyłapał parę ciekawych fragmentów, ale nie musiał czekać długo na swojego ptasiego posłańca; Nebula przez ostatni rok zrobiła ogromne postępy i była już naprawdę ułożoną sową. Tym razem trasa nie miała być daleka, bowiem cel znajdował się w Dolinie i był nim Kurnik. Nie zastanawiając się zanadto nad pochodzeniem nazwy domu, przywiązał liścik oraz woreczek z łyżką i grzebieniem do nóżki Nebuli.
- Prawdopodobnie nie ma go w domu, zostaw to proszę na parapecie - poprosił sowę elegancko, dobrze wiedząc, że potrafi już sprawnie rozprawić się ze sznurkiem, sam ją tego nauczył. Alexander miał dostać świstokliki niebawem, zaś Ulysses nie czekał na powrót posłańca, teleportował się, by wrócić do domu.
| teraz zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
9 listopada 1957
Julien był dobrą wróżbą. Najpiękniejszą! Julien poezją swego serca nęcił romantyczne serce młodej dziewczyny, która gotowa był uwierzyć w pomyślność rysującą się pod mocą jego dotyku na błyszczących kartach tarota. Julien przenigdy nie uczyniłby nikomu krzywdy, a jego nadejście rozpalało żar przyjaźni w rozpędzonej duszy dawnej szlachcianki. Nie jednak tym razem, nie w tak magicznym dniu, gdy swymi proroczymi oczami objawił grozę. Nad domem wszystkich pogubionych salamander i pobłądzonych dusz zawisły czarne chmury. Chłód zdusił przyjemne mruganie płomyków w kominie, zwiędły kwiatowe dekoracje, potargały się obrusy. Wszystko przepadło! Ślicznie zakręcone świetliste kosmyki osłonić miały rodzinne oczy przed jej łzami. Wilgotne paski malowane na upudrowanej twarzyczce znaczyły drogę od powieki aż po szyję przystrojoną jedną z nielicznych błyskotek, które jej pozostały. Błękitna sukienka opadła na podłogę, gdy poruszona dama usiadła na pierwszym krześle pchnięta mocą tej przykrości. Powstrzymała odruch pobiegnięcia do chorej. Nie wolno. Jeszcze chwila i groszopryszczka mogłaby zamknąć wszystkich mieszkańców w czterech ścianach Kurnika. Wystarczyło, że był tam Alexander. Isabella zaszlochała i zmoczyła rękawek wykończony jasnoróżową koronką. Idealnie przyszykowany dom nie był już nikomu potrzebny. Biedna, słodka Ida trwała w pułapce koszmarnej choroby. Ślub nie mógł się odbyć. Zapłakała tylko mocniej i aż poczuła słabość, kiedy spętana w ciasnocie gorsetu klatka nie mogła złapać oddechu. Gniotła tiulowy materiał na kolankach i ściskała te idealnie umalowane powieki, nie próbując nawet powstrzymać potoków wilgoci. Straszliwe to było, wręcz potworne! Kochany Alexander na pewno umierał z troski. Ten dzień miał się stać ich najpiękniejszym wejrzeniem słońca. Oto rozpalić się miało ostateczne palenisko, wieczny płomień miłości. Ponurak wkroczył pod te dachy, dewastując długie przygotowania i uczucie, które tego dnia zostać miało ukoronowane. Długo tkwiła zaklęta w smutku, niezdolna do odpowiedzialnego przyjęcia wszystkich powinności. Niesłychane, że Farley w tym mroźnym momencie potrafił myśleć wciąż tak rozsądnie, tak dojrzale, nawet o rozdzieleniu jedzenia. Ona wciąż miała przed oczami rozczarowane serca i ból promieniujący wstrętnie do najdrobniejszej szczeliny organizmu. To dramat! To taka niesprawiedliwa, wstrętna choroba! Ida nie zasługiwała na taki los. Bella czuła się tak bezsilna. Chlipała w chustkę oznaczoną jeszcze rodowymi symbolami, a wraz ze łzami zmywał się jej makijaż.
Wreszcie ostatni jednak raz pociągnęła nosem i postanowiła być dzielna. Dla Idy i dla Alexa. Widok jej mokrej buzi z pewnością nie doda im otuchy w tak przeraźliwej sekundzie. Dlatego wytarła szybko policzki i ułożyła pieczone zmienniczki w koszyczkach. Powinni znaleźć kogoś, komu będą potrzebne o wiele bardziej, kto nie zmarnuje dobroci posiłku w tak trudnych czasach. Niesamowite, że jeszcze kilka miesięcy temu przebierać mogła w tylu potrawach, a długie ławy wręcz raziły obfitością.
– Louisie! – powiedziała, widząc, że młody mężczyzna wychodzi ku niej. Wspólnie mieli udać się do domku staruszków mieszkających przy plumkowej studni. – Proszę, uczyńmy wszystko, byleby tylko nie powalił nas smutek tej chwili. Nie pozwól mi rozpaczać. Och, mój Lousie. To takie przykre, takie… - Popatrzyła w górę, bo ktoś jej kiedyś powiedział, że najlepszą metodą na łzy było odszukanie widoku nieba. Sufit jednak winien być wystarczającym ratunkiem. – Jestem gotowa. Możemy iść. Przygotowałam ziemniaczki – poinformowała go wciąż jednak nieco roztrzęsiona. Unikała bezpośredniego spoglądania w oczy Botta. W mniej rozpaczliwych okolicznościach zapewne wpadłaby w panikę, bo i nie wyglądała tak dostojnie jak przed nadejściem Juliena, ale teraz nie była w stanie poświęcać temu aż tylu myśli. Nawet ona! – Obdarowanie mieszkańców będzie pociechą dla naszych zakochanych. Nie mogę doczekać się pogody wymalowanej na biednych buziach tych rodzin – wyznała chwytając za swój koszyczek. Uznała, że roztropnie byłoby, gdyby każde z nich miało swój. W końcu zamierzali odwiedzić przynajmniej dwa domu.
– Mieszkasz tutaj o wiele dłużej ode mnie, Louisie – zauważyła, gdy tylko znaleźli się już na ścieżce. Furtka zaskrzypiała, a Selwyn poczuła niesamowitą ulgę wraz z pierwszymi wdechami świeżego powietrza. Spacer dobrze im zrobi. – Czy poznałeś ich? – zapytała, przekręcając lekko główkę w jego stronę. Panicz Bott, choć nie spędził z Isabellą całych lat, powinien jednak doskonale wyczuć, jak bardzo wciąż była zrozpaczona i jak bardzo starała się nie wpadać w płaczliwe pułapki. Dzielna, dzielna, dzielna. Bądź dzielna jak Wendelina Dziwaczna, która nie przelękła się płomienia na stosie. Przemień słabość w siłę. Niechaj ta wróżba nie będzie aż tak tragiczna, jak mogłoby się zdawać.
Nie rozumiałem. W pierwszej chwili kompletnie nie docierała do mnie informacja, którą przekazał nam Julian. Jak to: "Ida nie może wyjść z pokoju"? Co to w ogóle miało znaczyć? Przecież ślub, wesele... wszystko już było przygotowane! Ja byłem przygotowany, Alex był przygotowany, wszyscy byli przygotowani... Więc jak...? Dlaczego...?
Kręciłem tylko z niedowierzaniem głową i po prostu do mnie nie docierało. Ślub odwołany. Ida jest chora... Ale przecież widziałem ją dosłownie wczoraj i wyglądała zupełnie... zupełnie zdrowo. Czy to był jakiś nieśmieszny żart Juliana? Gdyby to był ktokolwiek inny, dosłownie: ktokolwiek inny, to byłbym w stanie tak pomyśleć, ale... przecież Julian by czegoś takiego nie zrobił.
- Ale nic jej nie będzie, prawda? - dopytałem tak na wszelki wypadek. Wprawdzie mieszkałem z samymi czarodziejskimi lekarzami, nawet Ida była lekarką, no, uzdrowicielką, więc nie mieliśmy się czym martwić... Prawda?
W końcu przetrawiłem tą informację i zebrałem się do kupy. Lex się trzymał zaskakująco dobrze, a przynajmniej... tak wyglądał. Domyślałem się, że to mogły być tylko pozory... ale byłem mu za nie wdzięczny, bo pokazał mi, że wpadanie teraz w smutek, popłoch, czy cokolwiek innego, to nie było żadne wyjście. Należało myśleć trzeźwo i działać, żeby uratować to, co się dało - w tej chwili rozchodziło się o jedzenie. Więc kiedy upewniłem się, że Ida wyzdrowieje, znacząco się uspokoiłem i ruszyłem do pomocy przy rozdziale jedzenia. Garniak i świadkowanie musiało poczekać na lepszy czas, a teraz w swoich zwykłych ciuchach ruszyłem do biednej Belli. Przy niej miałem dodatkowy powód, żeby samemu nie przeżywać tego, co się stało - musiałem być dla niej wsparciem. Dla niej, dla Lexa i dla wszystkich, którzy tego potrzebowali.
- Wszystko będzie dobrze, Belle - zapewniłem ją szybko, kiedy znów zaczęła rozpaczać. Nawet zdobyłem się dla niej na pokrzepiający uśmiech. No, już, już, Bello, to tylko niewielka niedogodność.
- Ida wyzdrowieje i wyprawimy im jeszcze wspanialszy ślub i wesele niż miały być obecnie, sama zobaczysz - naprawdę w to wierzyłem. - A wiesz dlaczego? - starałem się złapać z nią mimo wszystko kontakt wzrokowy, choć bardzo tego unikała. - Bo już mamy w tym wprawę - tym razem uśmiechnąłem się całkiem szczerze. No, Bello, nie ma się co smucić, wszystko się ułoży...
I tak Isabella była w tej chwili bardzo dzielna i wyraźnie starała się jakoś trzymać. Widziałem to doskonale i ją podziwiałem, bo przecież miałem świadomość ile ją to kosztowało jako tak wrażliwą i emocjonalną osobę. Oczywiście w tym nie było nic złego, ale jakby spojrzeć na całą sytuację tak całkiem z zewnątrz, z kosmosu załóżmy, to przecież nic strasznego się nie stało... O ile gorzej by było, gdyby ślub i wesele się odbyły i Ida miałaby się tego dnia źle czuć, a następnego okazałoby się, że wszyscy jesteśmy chorzy? Musieliśmy się w tej chwili skupić na pozytywach, a ich było całkiem sporo wbrew pozorom.
- Świetnie - uśmiechnąłem się kiedy powiedziała, że przygotowała nam już jedzenie do wydania. Czyli można było ruszać.
- Tak, na pewno się ucieszą - przytaknąłem jeszcze na jej słowa i wziąłem drugi koszyk. Przepuściłem ją jeszcze w drzwiach i ruszyliśmy ścieżką prowadzącą do Doliny. Ten spacer naprawdę dobrze nam zrobi nawet jeśli pogoda nie była wymarzona... Chociaż na chwilę przestało padać, to jednak wilgoć w powietrzu i chłodny wiatr mogły się dać we znaki. Zerknąłem na Bellę, żeby się upewnić czy wystarczająco ciepło się ubrała.
- Petersonów? - upewniłem się. - Tak, poznałem ich. To przemiłe starsze małżeństwo. Wprawdzie pan Peterson trochę niedosłyszy, a pani Peterson ma już słabą pamięć, ale są bardzo życzliwi. I mają słabość do kotów - uśmiechnąłem się przypominając sobie to kocie stado. - W zeszłym miesiącu pomagałem im obciąć gałęzie starego drzewa rosnącego tuż przy ich domu, bo przy mocniejszym wietrze albo śniegu mogły się zwalić na ich dach - opowiadałem dalej. Liczyłem na to, że to odciągnie myśli i uwagę Isabelli od odwołanego ślubu i wesela.
Kręciłem tylko z niedowierzaniem głową i po prostu do mnie nie docierało. Ślub odwołany. Ida jest chora... Ale przecież widziałem ją dosłownie wczoraj i wyglądała zupełnie... zupełnie zdrowo. Czy to był jakiś nieśmieszny żart Juliana? Gdyby to był ktokolwiek inny, dosłownie: ktokolwiek inny, to byłbym w stanie tak pomyśleć, ale... przecież Julian by czegoś takiego nie zrobił.
- Ale nic jej nie będzie, prawda? - dopytałem tak na wszelki wypadek. Wprawdzie mieszkałem z samymi czarodziejskimi lekarzami, nawet Ida była lekarką, no, uzdrowicielką, więc nie mieliśmy się czym martwić... Prawda?
W końcu przetrawiłem tą informację i zebrałem się do kupy. Lex się trzymał zaskakująco dobrze, a przynajmniej... tak wyglądał. Domyślałem się, że to mogły być tylko pozory... ale byłem mu za nie wdzięczny, bo pokazał mi, że wpadanie teraz w smutek, popłoch, czy cokolwiek innego, to nie było żadne wyjście. Należało myśleć trzeźwo i działać, żeby uratować to, co się dało - w tej chwili rozchodziło się o jedzenie. Więc kiedy upewniłem się, że Ida wyzdrowieje, znacząco się uspokoiłem i ruszyłem do pomocy przy rozdziale jedzenia. Garniak i świadkowanie musiało poczekać na lepszy czas, a teraz w swoich zwykłych ciuchach ruszyłem do biednej Belli. Przy niej miałem dodatkowy powód, żeby samemu nie przeżywać tego, co się stało - musiałem być dla niej wsparciem. Dla niej, dla Lexa i dla wszystkich, którzy tego potrzebowali.
- Wszystko będzie dobrze, Belle - zapewniłem ją szybko, kiedy znów zaczęła rozpaczać. Nawet zdobyłem się dla niej na pokrzepiający uśmiech. No, już, już, Bello, to tylko niewielka niedogodność.
- Ida wyzdrowieje i wyprawimy im jeszcze wspanialszy ślub i wesele niż miały być obecnie, sama zobaczysz - naprawdę w to wierzyłem. - A wiesz dlaczego? - starałem się złapać z nią mimo wszystko kontakt wzrokowy, choć bardzo tego unikała. - Bo już mamy w tym wprawę - tym razem uśmiechnąłem się całkiem szczerze. No, Bello, nie ma się co smucić, wszystko się ułoży...
I tak Isabella była w tej chwili bardzo dzielna i wyraźnie starała się jakoś trzymać. Widziałem to doskonale i ją podziwiałem, bo przecież miałem świadomość ile ją to kosztowało jako tak wrażliwą i emocjonalną osobę. Oczywiście w tym nie było nic złego, ale jakby spojrzeć na całą sytuację tak całkiem z zewnątrz, z kosmosu załóżmy, to przecież nic strasznego się nie stało... O ile gorzej by było, gdyby ślub i wesele się odbyły i Ida miałaby się tego dnia źle czuć, a następnego okazałoby się, że wszyscy jesteśmy chorzy? Musieliśmy się w tej chwili skupić na pozytywach, a ich było całkiem sporo wbrew pozorom.
- Świetnie - uśmiechnąłem się kiedy powiedziała, że przygotowała nam już jedzenie do wydania. Czyli można było ruszać.
- Tak, na pewno się ucieszą - przytaknąłem jeszcze na jej słowa i wziąłem drugi koszyk. Przepuściłem ją jeszcze w drzwiach i ruszyliśmy ścieżką prowadzącą do Doliny. Ten spacer naprawdę dobrze nam zrobi nawet jeśli pogoda nie była wymarzona... Chociaż na chwilę przestało padać, to jednak wilgoć w powietrzu i chłodny wiatr mogły się dać we znaki. Zerknąłem na Bellę, żeby się upewnić czy wystarczająco ciepło się ubrała.
- Petersonów? - upewniłem się. - Tak, poznałem ich. To przemiłe starsze małżeństwo. Wprawdzie pan Peterson trochę niedosłyszy, a pani Peterson ma już słabą pamięć, ale są bardzo życzliwi. I mają słabość do kotów - uśmiechnąłem się przypominając sobie to kocie stado. - W zeszłym miesiącu pomagałem im obciąć gałęzie starego drzewa rosnącego tuż przy ich domu, bo przy mocniejszym wietrze albo śniegu mogły się zwalić na ich dach - opowiadałem dalej. Liczyłem na to, że to odciągnie myśli i uwagę Isabelli od odwołanego ślubu i wesela.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Wciąż trudno było zaakceptować nowy stan rzeczy, że to nie sen, że to nie koszmar, po którym na szarym niebie pojawia się słońce. Piękna księżniczka odziana w nieskazitelną biel i wiosnę pośrodku głębokiej jesieni oto pada osłabiona, przyciągnięta do łóżka przez tonę paskudnych bąbli. I nawet nie wolno jej otulić troską, pogłaskać po głowie i czuwać nad tym spokojnym snem. Nie powstrzymają tego. Nawet Alex. Wszystko to nagle stało się jasne. I nikt, naprawdę nikt nie był przygotowany na tak przykry scenariusz. Poprowadzenie kolejnych aktów nie było możliwe. Kurtyna musiała opaść, choć goście zdążyli już w pięknym przystrojeniu zasiąść na widowni. Selwynowie jednak potrafili uratować każdą sztukę. Aktorka zasnęła zaklęta w komnacie, ale wciąż można było wykorzystać stroje i rekwizyty, wciąż można było poprowadzić grę dalej. Tylko już w zupełnie innym nastroju. Albo i nie! Och, jakże dramatycznie przytknęła dłoń do czoła. Z ust wydobyło się smutne westchnienie, a ciało jeszcze ciężej opadło na krześle. Dramat stawał się zupełnie nagi i coraz bardziej wyraźny. Przestawała zaciskać nerwowo powieki. Gdy upłyną łzy, gdy już żadna nie będzie mogła zawadzać, Bella okaże się gotowa do dalszej drogi. Powstawali zawsze, oni, dzieci płomieni. Jeśli Alexander się podniósł, to i Isabella postara się być podporą, a nie udręką.
– Łoże zniewoli ją na wiele tygodni, choć przy opiece Lexa być może nie będzie to aż tak długi okres. Nie będziemy mogli się z nią widywać, Louisie, groszczopryszczka jest bardzo zaraźliwa. To taka przykra wysypka, nieprzyjemne ślady na skórze. Najpodlejszy koszmar dla młodej panny, och! Będzie taka słaba, taka biedna. Chciałabym jej pomóc, ale nie powinniśmy ryzykować. Jego jednak… nie powstrzymamy – wyjaśniła, na koniec posyłając paniczowi dość wyraziste, wymowne spojrzenie. Obydwoje dobrze wiedzieli, że Alexander nie usiedzi pod drzwiami i nie powstrzyma się, że zaryzykuje i spróbuje pomóc jej, wykorzystując wszystkie swe zdolności i całą swoją wiedzę. Był niesamowity. – Jest taki zakochany. Jakże przyjemnie spogląda mi się na ich miłość. Zasługują na szczęście, Louisie – Westchnęła znów i obtarła nieco wilgotnawą buzię.
Bo już mamy w tym wprawę.
Słowa Botta jak echo obijały się o jej podrażnione zakamarki duszy. Przez chwilę spoglądała na niego nieporuszona, jak senny gargulec, niczym spetryfikowana dama. Potem drgnęły mimowolnie kąciki jej warg. Miał rację. – Oczywiście, że tak będzie. Organizowanie przyjęcia to niesamowite wyzwanie. A wesela! Ha! Louisie, jeśli odnajdziesz któregoś dnia ukochaną, obiecaj, że pozwolisz mi zaopiekować się twą ceremonią – zboczyła nagle z tematu, zapominając na moment o wielkiej przykrości. – Jesteśmy doświadczonym zespołem z Kurnika, dziękuję za ogień twych słów – odpowiedziała z wdzięcznością. Teraz naprawdę mogła wyruszyć dalej. Choć wszystko to mocno przeżywała, jako uzdrowicielka doskonale zdawała sobie sprawę z konieczności izolacji, z rozsądku płynącego z zachowania kuzyna, który nie tracił głowy nawet w tym weselnym szaleństwie. Klątwę rzucono na ich miłość, zmuszając zakochanych do dodatkowego wyzwania. Niemniej medycyna znała sposoby na takie klątwy. Najlepszym lekarstwem był czas i maść na upiorna wysypkę. Obydwoje jako medycy świetnie zdawali sobie sprawę z tego, że choroba wkrótce minie. Czy miłość nie miała trwać i szczęściu i w niedyspozycji? Los zdawał się podsuwać im niesłychaną przeszkodę. Ale oni przetrwają. Co do tego Isabella nie miała żadnych wątpliwości.
Pelerynką owinęła się bardziej, gdy tylko wyszli na ścieżkę. Kamyczki pochrupały pod eleganckimi pantofelkami. Naszykowana od świtu panienka pozostała w odświętnym stroju, choć cieplejsza narzutka kryła wabiące uroki sukni. Loczki poplątały się nieco przy jej buzi. Dreptała jednak z energią, bez zniechęcenia, dumnie niosła swój koszyczek, a obok niej szedł kochany Louis. Cieszyła się, że wybrali się razem, że mogli uczynić coś, co pocieszy młodą parę i wspomoże głodujących mieszkańców doliny. Pociągnęła lekko nosem, wyczuwając zapach jesiennej wilgoci. – Och, pozostali sami w chatce na starość? – zdziwiła się, jakby fakt ten odbiegał jakoś znacząco od innych podobnych im przypadków. – Chyba bym umarła z tęsknoty za młodymi oczami, gdyby na starość pozostało mi już tylko przeglądanie pożółkłych albumów wspólnie ze Steffenem. Nie dziwię się tym kotom. Są takie energiczne, takie skoczne. Wyobrażam sobie, że Petersonowie pielęgnują swój ogródek i spoglądają na siebie z nostalgią. Czy mają wnuków, Lousie? Jesteś takim uczynnym kawalerem – pochwaliła go z nieco pogodniejszą już twarzyczką. Odrobinę cieplejsze spojrzenie co jakiś czas podglądało wysokiego chłopca. Jak to możliwe, że wciąż nie zaopiekował się żadną damą? Aż trudno w to uwierzyć.
A kiedy zatrzymał się przy jednej furtce, Isabella zbliżyła się do niej i ułożyła dłonie na drewnianych deseczkach. – Czy to ten dom? – podpytała z zachwytem. Zauroczona widokiem jesiennego, dość tajemniczego ogrodu mimowolnie pchnęła malutkie drzwiczki. Na studni siedział kot i spoglądał na nich leniwie. Bella pognała jednak dalej, prosto do przemalowanych na zielono drzwiczek. W pędzie pokonała trzy schodki prowadzące na werandę. Zastukała z wdziękiem i przygładziła boki sukienki. Potem wyprostowała plecki i ścisnęła mocniej rączkę koszyczka. Zerknęła na Louisa. Drzwi się otworzyły. – Drodzy, najmilsi państwo Petersonowie! Dzień dobry – zaćwierkotała pogodnie, widząc niepewne spojrzenia staruszków. – Nazywam się Isabella, a mojego przyjaciela mieli państwo przyjemność już poznać. Mieszkamy w Kurniku. Przynosimy dla was podarek. Oto koszyczek z pachnącymi ziemniaczkami. Wypiekane z miłością i troską. Proszę, zechciejcie je przyjąć. Są smaczne i chrupiące – a jej uśmiech nie przygasł ani na ułamek sekundy.
– Łoże zniewoli ją na wiele tygodni, choć przy opiece Lexa być może nie będzie to aż tak długi okres. Nie będziemy mogli się z nią widywać, Louisie, groszczopryszczka jest bardzo zaraźliwa. To taka przykra wysypka, nieprzyjemne ślady na skórze. Najpodlejszy koszmar dla młodej panny, och! Będzie taka słaba, taka biedna. Chciałabym jej pomóc, ale nie powinniśmy ryzykować. Jego jednak… nie powstrzymamy – wyjaśniła, na koniec posyłając paniczowi dość wyraziste, wymowne spojrzenie. Obydwoje dobrze wiedzieli, że Alexander nie usiedzi pod drzwiami i nie powstrzyma się, że zaryzykuje i spróbuje pomóc jej, wykorzystując wszystkie swe zdolności i całą swoją wiedzę. Był niesamowity. – Jest taki zakochany. Jakże przyjemnie spogląda mi się na ich miłość. Zasługują na szczęście, Louisie – Westchnęła znów i obtarła nieco wilgotnawą buzię.
Bo już mamy w tym wprawę.
Słowa Botta jak echo obijały się o jej podrażnione zakamarki duszy. Przez chwilę spoglądała na niego nieporuszona, jak senny gargulec, niczym spetryfikowana dama. Potem drgnęły mimowolnie kąciki jej warg. Miał rację. – Oczywiście, że tak będzie. Organizowanie przyjęcia to niesamowite wyzwanie. A wesela! Ha! Louisie, jeśli odnajdziesz któregoś dnia ukochaną, obiecaj, że pozwolisz mi zaopiekować się twą ceremonią – zboczyła nagle z tematu, zapominając na moment o wielkiej przykrości. – Jesteśmy doświadczonym zespołem z Kurnika, dziękuję za ogień twych słów – odpowiedziała z wdzięcznością. Teraz naprawdę mogła wyruszyć dalej. Choć wszystko to mocno przeżywała, jako uzdrowicielka doskonale zdawała sobie sprawę z konieczności izolacji, z rozsądku płynącego z zachowania kuzyna, który nie tracił głowy nawet w tym weselnym szaleństwie. Klątwę rzucono na ich miłość, zmuszając zakochanych do dodatkowego wyzwania. Niemniej medycyna znała sposoby na takie klątwy. Najlepszym lekarstwem był czas i maść na upiorna wysypkę. Obydwoje jako medycy świetnie zdawali sobie sprawę z tego, że choroba wkrótce minie. Czy miłość nie miała trwać i szczęściu i w niedyspozycji? Los zdawał się podsuwać im niesłychaną przeszkodę. Ale oni przetrwają. Co do tego Isabella nie miała żadnych wątpliwości.
Pelerynką owinęła się bardziej, gdy tylko wyszli na ścieżkę. Kamyczki pochrupały pod eleganckimi pantofelkami. Naszykowana od świtu panienka pozostała w odświętnym stroju, choć cieplejsza narzutka kryła wabiące uroki sukni. Loczki poplątały się nieco przy jej buzi. Dreptała jednak z energią, bez zniechęcenia, dumnie niosła swój koszyczek, a obok niej szedł kochany Louis. Cieszyła się, że wybrali się razem, że mogli uczynić coś, co pocieszy młodą parę i wspomoże głodujących mieszkańców doliny. Pociągnęła lekko nosem, wyczuwając zapach jesiennej wilgoci. – Och, pozostali sami w chatce na starość? – zdziwiła się, jakby fakt ten odbiegał jakoś znacząco od innych podobnych im przypadków. – Chyba bym umarła z tęsknoty za młodymi oczami, gdyby na starość pozostało mi już tylko przeglądanie pożółkłych albumów wspólnie ze Steffenem. Nie dziwię się tym kotom. Są takie energiczne, takie skoczne. Wyobrażam sobie, że Petersonowie pielęgnują swój ogródek i spoglądają na siebie z nostalgią. Czy mają wnuków, Lousie? Jesteś takim uczynnym kawalerem – pochwaliła go z nieco pogodniejszą już twarzyczką. Odrobinę cieplejsze spojrzenie co jakiś czas podglądało wysokiego chłopca. Jak to możliwe, że wciąż nie zaopiekował się żadną damą? Aż trudno w to uwierzyć.
A kiedy zatrzymał się przy jednej furtce, Isabella zbliżyła się do niej i ułożyła dłonie na drewnianych deseczkach. – Czy to ten dom? – podpytała z zachwytem. Zauroczona widokiem jesiennego, dość tajemniczego ogrodu mimowolnie pchnęła malutkie drzwiczki. Na studni siedział kot i spoglądał na nich leniwie. Bella pognała jednak dalej, prosto do przemalowanych na zielono drzwiczek. W pędzie pokonała trzy schodki prowadzące na werandę. Zastukała z wdziękiem i przygładziła boki sukienki. Potem wyprostowała plecki i ścisnęła mocniej rączkę koszyczka. Zerknęła na Louisa. Drzwi się otworzyły. – Drodzy, najmilsi państwo Petersonowie! Dzień dobry – zaćwierkotała pogodnie, widząc niepewne spojrzenia staruszków. – Nazywam się Isabella, a mojego przyjaciela mieli państwo przyjemność już poznać. Mieszkamy w Kurniku. Przynosimy dla was podarek. Oto koszyczek z pachnącymi ziemniaczkami. Wypiekane z miłością i troską. Proszę, zechciejcie je przyjąć. Są smaczne i chrupiące – a jej uśmiech nie przygasł ani na ułamek sekundy.
To jak opisała chorobę Bella nie brzmiało wcale dobrze, ale... najważniejsze, że Ida wyzdrowieje - inna opcja nie wchodziła w grę - a skoro tak, to już wszyscy mieszkańcy Kurnika się postarają, żeby ten czas w jak największym stopniu Idzie umilić. Nawet bez bezpośredniego kontaktu z nią. Sam już miałem kilka pomysłów na to, choć wiadomo - w chorobie najważniejszy był spokój i odpoczynek. Przypuszczałem, że pod tym względem nasze chorowanie (czarodziejów i nie-czarodziejów) było do siebie podobne.
Co do organizowania mi ślubu i wesela zaś... uśmiechnąłem się rozbawiony.
- Obiecuję - odpowiedziałem też od razu, bez wahania. - Nikogo innego bym o to nie poprosił - dodałem całkiem szczerze, chociaż... no, bawiło mnie to, że już oto miałem organizatorkę własnej ceremonii, a wciąż żadnej panny młodej na widoku. Nie, żebym nad tym specjalnie ubolewał. Miałem na te sprawy jeszcze czas, prawda?
Do Petersonów nie było daleko, więc już po chwili było widać ich dom na horyzoncie. Zdziwiłem się tylko na słowa Belli dotyczące samotności staruszków. Szczerze mówiąc, dotąd nie uważałem, że są... no właśnie - samotni i biedni, wręcz przeciwnie.
- Mają przecież siebie... - zauważyłem nieśmiało. - Myślisz, że to nie jest wystarczające? Żeby na starość być z ukochaną osobą? - zapytałem. Przecież ostatecznie nawet jeśli ma się dzieci, to one w końcu dorastają i mają swoje życia, prawda? Więc na starość i tak zostaje się samemu... i ma się kupę szczęścia, jeśli ma się obok tą swoją drugą połówkę.
Inna sprawa, że wychowałem się z samymi rodzicami, właściwie do ich śmierci nie wiedziałem nawet o istnieniu dalszej rodziny, a swoich dziadków nigdy nie dane mi było poznać, więc jakoś... nigdy się nad tym nie zastanawiałem - jak to jest być czyimś wnukiem i jakby to było mieć wnuki. I czy Petersonowie jakieś mają.
Pokręciłem powoli głową.
- Nie wiem nawet - przyznałem, bo ani ja ich o to nie zagadywałem, ani oni mi nic nie wspominali. Uśmiechnąłem się jeszcze spuszczając wzrok, kiedy mnie pochwaliła za uczynność.
- To nic takiego, naprawdę - odpowiedziałem skromnie. Jeśli miałem czas, to chętnie pomagałem mieszkańcom Doliny. Szczególnie właśnie tym, którzy sami pewnych rzeczy nie mogli zrobić. Gdzieżby pan Peterson wchodził na drabinę albo na drzewo? Już nie wspominając o tym, że do cięcia gałęzi też trzeba mieć trochę krzepy...
Kiedy dotarliśmy pod ich dom, przytaknąłem na pytanie Belli i ruszyłem za nią, na dłużej zatrzymując wzrok na kocie siedzącym na studni. Ostatnio jak chciałem się z nim przywitać, to zwiał gdy tylko postąpiłem krok w jego kierunku. Teraz nawet nie próbowałem tego robić, zresztą... nie było na to czasu. Kuzynka Lexa już stukała do drzwi, więc przyspieszyłem, żeby stanąć tuż za nią akurat w momencie, kiedy drzwi się otwarły, a przed nami stanęła starsza kobieta jeszcze niższa od Belli z siwymi włosami związanymi w kok. Za nią w półmroku domu można było również zobaczyć zgarbionego pana Petersona o lasce.
- Och, dziękujemy... Jak to miło z waszej strony... Spójrz, Georgie, Bertie nas znów odwiedził! - ostatnie niemal krzyknęła do przygłuchego męża, a ja poczułem, że blednę. Szybko jednak wziąłem się w garść i uśmiechnąłem.
- Nie, nie, pani Peterson. Jestem Louis, kuzyn Bertiego - sprostowałem szybko. - Od tego drzewa, pamięta pani? - wskazałem na gruszę niemal przytuloną do ganka. Nie byłem pewny czy pamiętała, ale pokiwała głową i cofnęła się kilka kroków gestem zapraszając nas do środka.
- Wchodźcie, wchodźcie, kochaneczki. Kuchnia jest tutaj, po lewo - wskazała i choć chciałem się wykręcić, bo przecież nie tylko im mieliśmy zanieść jedzenie, to jednak może faktycznie wypadało zanieść koszyk z ziemniakami na kuchenny blat...? Pani Peterson wyglądała na taką, którą byłby w stanie przewrócić powiew wiatru.
- Jak miło widzieć taką uroczą młodą parę, PRAWDA, GEORGIE?! George, mój mąż, niedosłyszy - wyjaśniła spoglądając na nas znacząco. - Czego się napijecie? Kawy, herbaty? - zapytała wchodząc za nami do przestronnej, ciepłej kuchni ze stołem i krzesłami. Do tego momentu chciałem naprawdę jak najszybciej wyjść z domu państwa Peterson, ale słowo "kawa" w jednej chwili zatrzymało mnie w miejscu i spojrzałem na Bellę. Mieli kawę? Prawdziwą kawę? Na wszystkie komety, jak ja tęskniłem za kawą...! Tylko czy powinienem w ogóle się godzić na taki poczęstunek? Przecież ci starsi państwo byli w gorszej sytuacji niż my... Ale... kawa? Czemu to brzmiało AŻ tak kusząco?
- No nie wiem, Belle, jak myślisz? Nie powinniśmy...- spojrzałem przez okno wychodzące na Dolinę, jej pozwalając zdecydować, bo sam sobie pod tym względem nie ufałem.
- O nie, nie! Siadajcie i opowiedzcie starym co słychać w Dolinie... i o sobie, taka piękna z was para... Rzadko gościmy młodych, a bardzo nam tego brakuje... SŁYSZYSZ, GEORGIE?! CHODŹ TU I NASTAW WODĘ - zawołała do męża, który powolutku szedł korytarzem w stronę kuchni. Wielki, rudy kot wpadł do niej jednak pierwszy, dwoma susami pokonał pomieszczenie i wskoczył na jedno z krzeseł przyglądając się na zmianę - to mi, to Belli.
Co do organizowania mi ślubu i wesela zaś... uśmiechnąłem się rozbawiony.
- Obiecuję - odpowiedziałem też od razu, bez wahania. - Nikogo innego bym o to nie poprosił - dodałem całkiem szczerze, chociaż... no, bawiło mnie to, że już oto miałem organizatorkę własnej ceremonii, a wciąż żadnej panny młodej na widoku. Nie, żebym nad tym specjalnie ubolewał. Miałem na te sprawy jeszcze czas, prawda?
Do Petersonów nie było daleko, więc już po chwili było widać ich dom na horyzoncie. Zdziwiłem się tylko na słowa Belli dotyczące samotności staruszków. Szczerze mówiąc, dotąd nie uważałem, że są... no właśnie - samotni i biedni, wręcz przeciwnie.
- Mają przecież siebie... - zauważyłem nieśmiało. - Myślisz, że to nie jest wystarczające? Żeby na starość być z ukochaną osobą? - zapytałem. Przecież ostatecznie nawet jeśli ma się dzieci, to one w końcu dorastają i mają swoje życia, prawda? Więc na starość i tak zostaje się samemu... i ma się kupę szczęścia, jeśli ma się obok tą swoją drugą połówkę.
Inna sprawa, że wychowałem się z samymi rodzicami, właściwie do ich śmierci nie wiedziałem nawet o istnieniu dalszej rodziny, a swoich dziadków nigdy nie dane mi było poznać, więc jakoś... nigdy się nad tym nie zastanawiałem - jak to jest być czyimś wnukiem i jakby to było mieć wnuki. I czy Petersonowie jakieś mają.
Pokręciłem powoli głową.
- Nie wiem nawet - przyznałem, bo ani ja ich o to nie zagadywałem, ani oni mi nic nie wspominali. Uśmiechnąłem się jeszcze spuszczając wzrok, kiedy mnie pochwaliła za uczynność.
- To nic takiego, naprawdę - odpowiedziałem skromnie. Jeśli miałem czas, to chętnie pomagałem mieszkańcom Doliny. Szczególnie właśnie tym, którzy sami pewnych rzeczy nie mogli zrobić. Gdzieżby pan Peterson wchodził na drabinę albo na drzewo? Już nie wspominając o tym, że do cięcia gałęzi też trzeba mieć trochę krzepy...
Kiedy dotarliśmy pod ich dom, przytaknąłem na pytanie Belli i ruszyłem za nią, na dłużej zatrzymując wzrok na kocie siedzącym na studni. Ostatnio jak chciałem się z nim przywitać, to zwiał gdy tylko postąpiłem krok w jego kierunku. Teraz nawet nie próbowałem tego robić, zresztą... nie było na to czasu. Kuzynka Lexa już stukała do drzwi, więc przyspieszyłem, żeby stanąć tuż za nią akurat w momencie, kiedy drzwi się otwarły, a przed nami stanęła starsza kobieta jeszcze niższa od Belli z siwymi włosami związanymi w kok. Za nią w półmroku domu można było również zobaczyć zgarbionego pana Petersona o lasce.
- Och, dziękujemy... Jak to miło z waszej strony... Spójrz, Georgie, Bertie nas znów odwiedził! - ostatnie niemal krzyknęła do przygłuchego męża, a ja poczułem, że blednę. Szybko jednak wziąłem się w garść i uśmiechnąłem.
- Nie, nie, pani Peterson. Jestem Louis, kuzyn Bertiego - sprostowałem szybko. - Od tego drzewa, pamięta pani? - wskazałem na gruszę niemal przytuloną do ganka. Nie byłem pewny czy pamiętała, ale pokiwała głową i cofnęła się kilka kroków gestem zapraszając nas do środka.
- Wchodźcie, wchodźcie, kochaneczki. Kuchnia jest tutaj, po lewo - wskazała i choć chciałem się wykręcić, bo przecież nie tylko im mieliśmy zanieść jedzenie, to jednak może faktycznie wypadało zanieść koszyk z ziemniakami na kuchenny blat...? Pani Peterson wyglądała na taką, którą byłby w stanie przewrócić powiew wiatru.
- Jak miło widzieć taką uroczą młodą parę, PRAWDA, GEORGIE?! George, mój mąż, niedosłyszy - wyjaśniła spoglądając na nas znacząco. - Czego się napijecie? Kawy, herbaty? - zapytała wchodząc za nami do przestronnej, ciepłej kuchni ze stołem i krzesłami. Do tego momentu chciałem naprawdę jak najszybciej wyjść z domu państwa Peterson, ale słowo "kawa" w jednej chwili zatrzymało mnie w miejscu i spojrzałem na Bellę. Mieli kawę? Prawdziwą kawę? Na wszystkie komety, jak ja tęskniłem za kawą...! Tylko czy powinienem w ogóle się godzić na taki poczęstunek? Przecież ci starsi państwo byli w gorszej sytuacji niż my... Ale... kawa? Czemu to brzmiało AŻ tak kusząco?
- No nie wiem, Belle, jak myślisz? Nie powinniśmy...- spojrzałem przez okno wychodzące na Dolinę, jej pozwalając zdecydować, bo sam sobie pod tym względem nie ufałem.
- O nie, nie! Siadajcie i opowiedzcie starym co słychać w Dolinie... i o sobie, taka piękna z was para... Rzadko gościmy młodych, a bardzo nam tego brakuje... SŁYSZYSZ, GEORGIE?! CHODŹ TU I NASTAW WODĘ - zawołała do męża, który powolutku szedł korytarzem w stronę kuchni. Wielki, rudy kot wpadł do niej jednak pierwszy, dwoma susami pokonał pomieszczenie i wskoczył na jedno z krzeseł przyglądając się na zmianę - to mi, to Belli.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
- Louisie, to nie tak! To piękne! Dotrwać w uczuciu aż do białych głów i marszczących się policzków, aż do kresu życia – wtrąciła pospiesznie, bo chyba nie do końca opowiedziała o tym zrozumiale. Może sama jakoś niezdarnie zaplątała się w swoich rozmyślaniach. – Zastanawiam się tylko, czy nie tkwią tutaj zapomniani nieco. Choć po całym pełnym przygód życia może chcieliby wreszcie odpocząć… A może dopiero na starość rozpoczyna się ta najciekawsza wędrówka? Lousie, co zamierzasz robić jako staruszek? Wiesz, ja zawsze myślałam, że będę wychowywała młode lady i że będę pielęgnowała moje rośliny. A teraz? Teraz już zupełnie nie wiem, ale chciałabym wciąż trzymać Steffena za dłoń – wyznała z rozmarzeniem, nie powstrzymując nieco rozwlekłych refleksji. Z pewnością nie należała do dam cichych i skromnych w słowach. Wciąż potrzebowała łykać historie i wznosić emocje wysoko, wysoko aż na szczyty fantazji. Nigdy się nie zatrzymywała. Może dla tego ostatecznie nie zniosła ciasnych klatek ze złota.
Nic takiego? Spojrzenie jasnowłosej objęło go serdecznym blaskiem. Wcale tak nie uważała. Dorastała w gnieździe wiecznych spektakli, pieśni obłudy i pośród ludzi o stu twarzach. Tam serdeczność i najprostsze dobro bywały bardzo rzadkie, bywały nie tak bezinteresowne jak mogłoby się wydawać. Teraz dopiero, gdy sama przy nowych przyjaciołach uczyła się zdejmować własne maski, świat stawał się prawdziwy. Ona mogła przestać wciąż hamować swe zachowania w obawie przed tym, jak zostanie przyjęta, w obawie przed zwodniczym czarem nieprzystałej energii. To, co zrobił Louis, zapewne stało się jednym z wielu szlachetnych uczynków. – Louisie, posiadasz cnoty, o których wielu szlachetnych paniczów mogłoby jedynie marzyć. Ja to wiem – zakomunikowała jasno, z uśmiechem, ale jednocześnie pozbawiła go szansy na skromne zaprzeczenie.
Widok staruszków rozlał przedziwną nostalgię w jej sercu. Poczuła iskry na policzkach, poczuła, że robi coś niezwykle uczynnego, że być może stają się dla nich pogodną niespodzianką. Radosne powitanie seniorów dodało jej jeszcze więcej pewności. Gdy ujrzała ich suchutkie, nieco przykurzone ciała, gdy spostrzegła kulejącego dziadka, westchnęła zatroskana, poszukując zaraz w swej magii sposobu, by dodać im witalności. Tej jednak mugolska rodzina zdawała się wcale nie potrzebować. Gdy padło imię zmarłego przyjaciela, odruchowo zerknęła na Louisa. Chciała wyciągnąć dłoń i ścisnąć jego nadgarstek, ale nie było już ku temu sposobności. Zresztą Bott poradził sobie z falą mimowolnego smutku. Tak przynajmniej jej się zdawało już wraz z kolejnymi rozmówkami. – Pani Peterson, och, z radością usłyszę o historii z drzewami. Mają państwo taki cudowny ogródek. Czy ja widziałam owocowe krzaczki? – mówiła pogodnie, nie wygaszając ani na moment przyjaznych uśmiechów. Weszła w głąb pomieszczenia, razem z Louisem mogli przecież posłuchać staruszków. – Ja… ojej, my… - zawstydziła się, kiedy zostali rozszyfrowani jako ta szczęśliwie zakochana para. Spuściła nieco głowę i poszukała oczami wzorów na włochatym dywaniku. – Uwielbiamy kawę! – zakomunikowała wesoło i przystawiła złączone dłonie do piersi. O tak, z pewnością wyłapała spojrzenie swojego towarzysza. Przypomniała sobie też dość szybko, że nie powinni spędzić ze staruszkami aż tak wiele czasu. I ona tęskniła za energetycznym napojem podawanym w tych wytwornych filiżaneczkach. Albo po prostu – za kawą samą w sobie. Niepewność i pokusa naprzemiennie migające w oczach młodzieńca, stanowiły jednak dość wyraźny sygnał ostrzegawczy. – Pani Peterson, panie Peterson. Jesteście dla nas tacy mili. Z przyjemnością napijemy się z wami kawy i podzielimy się opowieściami, ale Louis i ja mamy jeszcze kilka ważnych sprawunków. Jeśli tylko będą mieli państwo czas i ochotę, proszę przyjąć nas jutro. Gdyby też państwo potrzebowali w czymkolwiek pomocy, w ogrodzie, w domu, także posłużymy. I bardzo proszę się nie gniewać. Obiecuję, że odwiedzimy was wkrótce! – obwieściła głośno, wyraźnie, jakby bała się, że babcia lub dziadek mogliby mieć problem ze słuchem. Rude kocisko przechyliło łeb, spoglądając na nią z powątpiewaniem. Ależ niewdzięczny! – Prawda.. Louisie? – zerknęła na niego, szukając wyraźnego poparcia.
A kiedy udało im się namówić kochanych staruszków, wyruszyli w drogę do kolejnego domostwa. Został im jeszcze jeden koszyczek wypełniony po brzegi pachnącymi ziemianiczkami.
Nic takiego? Spojrzenie jasnowłosej objęło go serdecznym blaskiem. Wcale tak nie uważała. Dorastała w gnieździe wiecznych spektakli, pieśni obłudy i pośród ludzi o stu twarzach. Tam serdeczność i najprostsze dobro bywały bardzo rzadkie, bywały nie tak bezinteresowne jak mogłoby się wydawać. Teraz dopiero, gdy sama przy nowych przyjaciołach uczyła się zdejmować własne maski, świat stawał się prawdziwy. Ona mogła przestać wciąż hamować swe zachowania w obawie przed tym, jak zostanie przyjęta, w obawie przed zwodniczym czarem nieprzystałej energii. To, co zrobił Louis, zapewne stało się jednym z wielu szlachetnych uczynków. – Louisie, posiadasz cnoty, o których wielu szlachetnych paniczów mogłoby jedynie marzyć. Ja to wiem – zakomunikowała jasno, z uśmiechem, ale jednocześnie pozbawiła go szansy na skromne zaprzeczenie.
Widok staruszków rozlał przedziwną nostalgię w jej sercu. Poczuła iskry na policzkach, poczuła, że robi coś niezwykle uczynnego, że być może stają się dla nich pogodną niespodzianką. Radosne powitanie seniorów dodało jej jeszcze więcej pewności. Gdy ujrzała ich suchutkie, nieco przykurzone ciała, gdy spostrzegła kulejącego dziadka, westchnęła zatroskana, poszukując zaraz w swej magii sposobu, by dodać im witalności. Tej jednak mugolska rodzina zdawała się wcale nie potrzebować. Gdy padło imię zmarłego przyjaciela, odruchowo zerknęła na Louisa. Chciała wyciągnąć dłoń i ścisnąć jego nadgarstek, ale nie było już ku temu sposobności. Zresztą Bott poradził sobie z falą mimowolnego smutku. Tak przynajmniej jej się zdawało już wraz z kolejnymi rozmówkami. – Pani Peterson, och, z radością usłyszę o historii z drzewami. Mają państwo taki cudowny ogródek. Czy ja widziałam owocowe krzaczki? – mówiła pogodnie, nie wygaszając ani na moment przyjaznych uśmiechów. Weszła w głąb pomieszczenia, razem z Louisem mogli przecież posłuchać staruszków. – Ja… ojej, my… - zawstydziła się, kiedy zostali rozszyfrowani jako ta szczęśliwie zakochana para. Spuściła nieco głowę i poszukała oczami wzorów na włochatym dywaniku. – Uwielbiamy kawę! – zakomunikowała wesoło i przystawiła złączone dłonie do piersi. O tak, z pewnością wyłapała spojrzenie swojego towarzysza. Przypomniała sobie też dość szybko, że nie powinni spędzić ze staruszkami aż tak wiele czasu. I ona tęskniła za energetycznym napojem podawanym w tych wytwornych filiżaneczkach. Albo po prostu – za kawą samą w sobie. Niepewność i pokusa naprzemiennie migające w oczach młodzieńca, stanowiły jednak dość wyraźny sygnał ostrzegawczy. – Pani Peterson, panie Peterson. Jesteście dla nas tacy mili. Z przyjemnością napijemy się z wami kawy i podzielimy się opowieściami, ale Louis i ja mamy jeszcze kilka ważnych sprawunków. Jeśli tylko będą mieli państwo czas i ochotę, proszę przyjąć nas jutro. Gdyby też państwo potrzebowali w czymkolwiek pomocy, w ogrodzie, w domu, także posłużymy. I bardzo proszę się nie gniewać. Obiecuję, że odwiedzimy was wkrótce! – obwieściła głośno, wyraźnie, jakby bała się, że babcia lub dziadek mogliby mieć problem ze słuchem. Rude kocisko przechyliło łeb, spoglądając na nią z powątpiewaniem. Ależ niewdzięczny! – Prawda.. Louisie? – zerknęła na niego, szukając wyraźnego poparcia.
A kiedy udało im się namówić kochanych staruszków, wyruszyli w drogę do kolejnego domostwa. Został im jeszcze jeden koszyczek wypełniony po brzegi pachnącymi ziemianiczkami.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Chata starej pustelniczki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka