Piwnica
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Piwnica i szczurze królestwo
Królestwo dla szczura Pimpusia, jadłodajnia Pimpusia i Steffka w szczurzej postaci, miejsce na książki, które nie mieszczą się już w salonie, oraz duży, stary stół odziedziczony po poprzednich właścicielach. Johnatan Bojczuk nauczył kiedyś Steffena jak przystosować to pomieszczenie (magią) do prowizorycznej fotograficznej ciemni, w razie potrzeby - ale Cattermole woli wpuszczać tu trochę światła z piwnicznych okienek.
Pułapki: Cave Inimicum (cała posesja) Duna (przed domem), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
Pułapki: Cave Inimicum (cała posesja) Duna (przed domem), Lepkie Ręce (wejście), Zemsta Płomyka (za drzwiami wejściowymi, na ciężkie słowniki run), Abscondens (ściana w salonie i w kuchni), Nigdziebądź (na cały parter)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 27.07.22 0:14, w całości zmieniany 5 razy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zatem to tak wyglądała sprawa zielarskich ambicji Steffena. Transmutacja! Nigdy nie lubiła transmutacji, w szkole to było jej utrapienie. W ogólnie nie przepadała za wieloma dziedzinami magii, choć nieprawdą było, że nie umiała ich docenić. To te waleczne różdżki odpędzały ze świata zło i wstrętną magię. Steffen był jednym z tych, którzy pojedynkowali się w imię wyższych celów. Choć nigdy nie widziała go w akcji, to już sam widok tego, jak wyglądał po morderczym spotkaniu, pobudzał dziewczęcą wyobraźnię – o wiele za bardzo. Pojęła, że sama najzwyczajniej w świecie oddała się zupełnie odmiennym obszarom magii i, jak kuzyn zwykł mówić, niosła inny rodzaj wsparcia, choć wciąż potrzebny. Teraz gdy tak niewiele miała jako zdrajczyni krwi, jeszcze bardziej lubiła czuć się potrzebna. Cattermole pomagał, bardzo pomagał Isabelli odnaleźć się w innej rzeczywistości. Pomarszczyła lekko nos, a jej oczy otworzyły się szerzej. – Zrozumiesz świat roślin, obiecuję, że nauczę cię wszystkiego, co wiem. Tylko nie dziś, dziś mieliśmy… O zielarstwie powinieneś uczyć się w cieplarni. Trudno pojąć naturę, będąc zamkniętym w domu. Albo chociaż spacer, och, tak, spacer to bardzo dobry pomysł! – zaczęła się głośno zastanawiać. Ten dzień jednak oddać mieli zgłębianiu sekretów ludzkiego ciała i podstawowej pomocy dla poszkodowanych. To starała się mu przekazać, o tym opowiedzieć, ale los bywał bardzo kapryśny. Nie wszystko zawsze szło zgodnie z planem. Isabella nie była mistrzynią wykonywania planów krok po kroku, chyba że chodziło o warzenie eliksirów albo ratowanie życia, więc nie burzyła się aż tak na wieść, że nie wszystko im wychodziło w tej pokrętnej, niepewnej formie wspólnego czasu.
Wyrzucał z siebie wątpliwości, smutki, przepraszał, choć przecież od tego była, dla niego była. By pozostać, być strażnikiem, wypalać nieprzyjazne w nim myśli, koić. Westchnęła cicho, nieco zmartwiona. – A ty, Steffenie, ty po prostu opowiadasz mi o tym, jak się czujesz. Naprawdę myślisz, że się o to złoszczę? Albo że jestem rozczarowana? Chciałabym wiedzieć o wszystkim, co w tobie jest, jak się czujesz, dlaczego twoje spojrzenie tak zgasło i gdzie się podział ten zawadiacki chłopak, który wtedy na ulicy… - zaróżowiła się i lekko opuściła brodę w dół. Potem popatrzyła na niego tak z pozycji z pochyloną główką. W oczach czaiło się coś niesamowitego. – Właśnie tak, Steffenie Cattermole, tak sądzę, mój… mężu – oznajmiła odważnie, choć na koniec wkradł się w jej głos wstyd. Spłoszona ratowała się jeszcze głębszym uśmiechem. Powiedziała tak do niego! Powiedziała! Matka pewnie osiwiałaby w sekundę, gdyby tylko usłyszała, co właśnie wyczyniała. Gdyby tylko wciąż liczyła się dla niej córka. – A ten zły nastrój minie. Zamierzam sprawić, byś przestał o tym myśleć. Czy myślisz, że mam szansę? – podpytała nieco żartobliwym tonem, choć mówiła całkowicie poważnie. Obiecała sobie, że rozgromi burzę, że rozdmucha ciemność gromadzącą się wokół ukochanego. Przecież on, on zwykle był tak pogodny i gadatliwy. Im dłużej go jednak znała, im bardziej zaczynali zagłębiać się w nie takie błahe sprawy, tym mocniej przekonywała się, że świat nie był wcale tak lekki i prosty. Istniały sprawy niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale tak nieznośnie uwierające w nos, w serce, w dusze.
Gdy oparł się na jej ramieniu, wsunęła dłoń w te stosy włosów i przeczesała je czule. To ich wspólne marzenia, ich obietnica na przyszłość. Ich dobro i szczęście. Przed sobą przecież mieli całe życie. Przelatywało dziwnie, dotykali wojennej pięści, ale to nic, bo przecież po nawałnicy musiało wreszcie wyjść słońce. Jeśli te dłonie się nie rozłączą tak szybko, jeśli tylko nie stracą tego zaufania i nie pozwolą zadeptać tych iskier, jeśli tylko… Poczuła, jak ściśnięta klatka piersiowa unosi się wyżej, a przynajmniej próbuje. Szukała oddechu, czuła skradające się od muskających go palców aż do szyi ciepło. Ono tak promieniście, drażliwie przebiegało – nie dało się go zignorować. Z łomotem w piersi, z drżeniem wyczuwalnym w każdej kończynie i z niesamowicie lśniącym spojrzeniem wysłuchała tak głębokiego wyznania. Czy to możliwe? Czy to nie był sen? Poszukała jego policzka, dotknęła lekko ciepłej skóry i posunęła opuszki wyżej, aż do skroni i linii włosów. Tam pogłaskała go delikatnie i przez chwilę napawała się słowami, które jak płomyki, rozgrzewały ją i zamykały w swym przyjemnym pożarze. Kochał ją. Bał się. Marzył. – Będę szła dalej, Steffenie. Będę mknęła jak ogień. Pójdę wszędzie razem z tobą. Przy tobie spełniają się moje marzenia. Przy tobie… przy tobie tak bardzo czuję, że mam dom. Tam w Kurniku też! Tylko tutaj… tutaj… - Dłoń przytknęła do jego serca. – tutaj też – skończyła, ofiarowując mu dłuższe, intensywne spojrzenie. – Uda nam się – szepnęła cichutko, zachwycona i onieśmielona tym, że nagle znaleźli się tak blisko. – Obydwoje walczymy. Tylko ty masz przeżyć, Steffenie Cattemole! Bo jak nie! Bo jak nie, to będę bardzo zła. Będę wściekła… Będę… - urwała, gdy słowa wymawiała, już niemal muskając jego usta. Czy naprawdę w tych oparach, w tym łaskoczącym żarze dało się przywoływać myśli o śmierci? Nie mogła go stracić.
Nie, to jestem ciekawa, ja… znacznie bardziej od run. Powiedz, to, powiesz, prawda? Rozmyślała rozanielona, wdychając jego zapach. Wcale nie przypominał bukietu woni osiadającej na atłasowym wykończeniu lordowskich szat. Żadnych francuskich perfum i odurzających kadzideł, które najpierw kusiły iluzjami, a potem powodowały żołądkowe rewolucje. A jednak nie zamierzała się już kłócić. Potrzebowała tylko wtulić się w te ramiona i załagodzić mdłe myśli ukochanego. Ciało spięło się gwałtownie, gdy tylko mocniej nacisnął palcami w talii i skomentował ten zadziwiający opór. Nie wiedział? – To jest gorset – odpowiedziała pewnym, trochę pouczającym głosem. – Nigdy nie słyszałeś o gorsecie? Kobiety noszą gorsety, by… - Jaka odpowiedzieć była właściwa? Musiała się lekko zastanowić. – To element stroju. Podkreśla figurę i sprawia, że – nie można oddychać. – Że sukienka prezentuje się lepiej – wyjaśniła tonem prawdziwej znawczyni. Przecież nie będzie mówiła, że ciało prezentuje się lepiej! Nie swojemu narzeczonemu. Chociaż pewnie któregoś dnia będzie mógł je ujrzeć, całkiem nagie, bez gorsetu. A sama myśl o tym sprawiła, że policzki Isabelli zaczęły przypominać dwa dojrzałe pomidory. No nie, ależ to niezręczne.
– Więc jednak jestem ciekawsza od run! Hmm, powinnam uznać, że to najpiękniejszy komplement, Steffenie. Czy ty mnie kokietujesz? Czy może… czy ty sobie żartujesz?! – wyrzuciła prawie na wdechu i aż policzki lekko napięły się od ilości powietrza. Pacnięty nos poruszył się, a Isabella machnęła w jego stronę ręka, jakby odganiała wścibskiego gryzonia. Może powinna, bo ten zaczynał się aż za bardzo interesować detalami sukienki. – W domu też będziesz musiał pracować! – zaznaczyła ostro, gdy tak dziarsko stwierdził, że żadnej pracy się nie boi. – Chociaż to całe pracowanie jest takie dziwne. Tyle sprawunków. Jak my sobie z tym wszystkim sami damy radę? Może kupimy skrzata? Chociaż jednego... – wymyśliła i nagle wkleiła na śliczną buzię bardzo proszące spojrzenie. Przecież wiedział, że Isa jeszcze nie potrafi wszystkiego i dopiero uczy się tak skromnego życia.
Jak to się stało, że później tak chętnie przeszli do pocałunków? Zatapiała się w ulubionych ramionach, spijała smaki z kochanych ust, a ciało jakoś tak naturalnie przybliżało się i przybliżało. Tak bardzo go kochała. Zaśmiała się, gdy zareagował takim zdziwieniem, a potem mocniej objęła go ramionkami, bo porwał ją pięknie z tego krzesła. – Idziesz tam ze mną? – zapytała wciąż tak rozpogodzona. Tak zamierzał podawać jej pomarańcze? Ależ był silny! Podniósł ją, jakby ważyła tyle co mysz. Czy w dniu ślubu też tak porwie ją w ramiona? - Steff... - zamruczała cicho i ułożyła głowę na jego ramieniu. W środku czuła żarliwe mrowienie. - Kręci mi się w głowie - wyznała zawstydzona. Tylko że wcale nie chodziło o to, że tak nagle wstał. - Tobie też? - dodała ciszej. A może jednak ten ruch był zbyt gwałtowny? Problem w tym, że przez te wszystkie warstwy sukienki aż za dobrze czuła promieniujące od jego postaci ciepło.
Wyrzucał z siebie wątpliwości, smutki, przepraszał, choć przecież od tego była, dla niego była. By pozostać, być strażnikiem, wypalać nieprzyjazne w nim myśli, koić. Westchnęła cicho, nieco zmartwiona. – A ty, Steffenie, ty po prostu opowiadasz mi o tym, jak się czujesz. Naprawdę myślisz, że się o to złoszczę? Albo że jestem rozczarowana? Chciałabym wiedzieć o wszystkim, co w tobie jest, jak się czujesz, dlaczego twoje spojrzenie tak zgasło i gdzie się podział ten zawadiacki chłopak, który wtedy na ulicy… - zaróżowiła się i lekko opuściła brodę w dół. Potem popatrzyła na niego tak z pozycji z pochyloną główką. W oczach czaiło się coś niesamowitego. – Właśnie tak, Steffenie Cattermole, tak sądzę, mój… mężu – oznajmiła odważnie, choć na koniec wkradł się w jej głos wstyd. Spłoszona ratowała się jeszcze głębszym uśmiechem. Powiedziała tak do niego! Powiedziała! Matka pewnie osiwiałaby w sekundę, gdyby tylko usłyszała, co właśnie wyczyniała. Gdyby tylko wciąż liczyła się dla niej córka. – A ten zły nastrój minie. Zamierzam sprawić, byś przestał o tym myśleć. Czy myślisz, że mam szansę? – podpytała nieco żartobliwym tonem, choć mówiła całkowicie poważnie. Obiecała sobie, że rozgromi burzę, że rozdmucha ciemność gromadzącą się wokół ukochanego. Przecież on, on zwykle był tak pogodny i gadatliwy. Im dłużej go jednak znała, im bardziej zaczynali zagłębiać się w nie takie błahe sprawy, tym mocniej przekonywała się, że świat nie był wcale tak lekki i prosty. Istniały sprawy niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale tak nieznośnie uwierające w nos, w serce, w dusze.
Gdy oparł się na jej ramieniu, wsunęła dłoń w te stosy włosów i przeczesała je czule. To ich wspólne marzenia, ich obietnica na przyszłość. Ich dobro i szczęście. Przed sobą przecież mieli całe życie. Przelatywało dziwnie, dotykali wojennej pięści, ale to nic, bo przecież po nawałnicy musiało wreszcie wyjść słońce. Jeśli te dłonie się nie rozłączą tak szybko, jeśli tylko nie stracą tego zaufania i nie pozwolą zadeptać tych iskier, jeśli tylko… Poczuła, jak ściśnięta klatka piersiowa unosi się wyżej, a przynajmniej próbuje. Szukała oddechu, czuła skradające się od muskających go palców aż do szyi ciepło. Ono tak promieniście, drażliwie przebiegało – nie dało się go zignorować. Z łomotem w piersi, z drżeniem wyczuwalnym w każdej kończynie i z niesamowicie lśniącym spojrzeniem wysłuchała tak głębokiego wyznania. Czy to możliwe? Czy to nie był sen? Poszukała jego policzka, dotknęła lekko ciepłej skóry i posunęła opuszki wyżej, aż do skroni i linii włosów. Tam pogłaskała go delikatnie i przez chwilę napawała się słowami, które jak płomyki, rozgrzewały ją i zamykały w swym przyjemnym pożarze. Kochał ją. Bał się. Marzył. – Będę szła dalej, Steffenie. Będę mknęła jak ogień. Pójdę wszędzie razem z tobą. Przy tobie spełniają się moje marzenia. Przy tobie… przy tobie tak bardzo czuję, że mam dom. Tam w Kurniku też! Tylko tutaj… tutaj… - Dłoń przytknęła do jego serca. – tutaj też – skończyła, ofiarowując mu dłuższe, intensywne spojrzenie. – Uda nam się – szepnęła cichutko, zachwycona i onieśmielona tym, że nagle znaleźli się tak blisko. – Obydwoje walczymy. Tylko ty masz przeżyć, Steffenie Cattemole! Bo jak nie! Bo jak nie, to będę bardzo zła. Będę wściekła… Będę… - urwała, gdy słowa wymawiała, już niemal muskając jego usta. Czy naprawdę w tych oparach, w tym łaskoczącym żarze dało się przywoływać myśli o śmierci? Nie mogła go stracić.
Nie, to jestem ciekawa, ja… znacznie bardziej od run. Powiedz, to, powiesz, prawda? Rozmyślała rozanielona, wdychając jego zapach. Wcale nie przypominał bukietu woni osiadającej na atłasowym wykończeniu lordowskich szat. Żadnych francuskich perfum i odurzających kadzideł, które najpierw kusiły iluzjami, a potem powodowały żołądkowe rewolucje. A jednak nie zamierzała się już kłócić. Potrzebowała tylko wtulić się w te ramiona i załagodzić mdłe myśli ukochanego. Ciało spięło się gwałtownie, gdy tylko mocniej nacisnął palcami w talii i skomentował ten zadziwiający opór. Nie wiedział? – To jest gorset – odpowiedziała pewnym, trochę pouczającym głosem. – Nigdy nie słyszałeś o gorsecie? Kobiety noszą gorsety, by… - Jaka odpowiedzieć była właściwa? Musiała się lekko zastanowić. – To element stroju. Podkreśla figurę i sprawia, że – nie można oddychać. – Że sukienka prezentuje się lepiej – wyjaśniła tonem prawdziwej znawczyni. Przecież nie będzie mówiła, że ciało prezentuje się lepiej! Nie swojemu narzeczonemu. Chociaż pewnie któregoś dnia będzie mógł je ujrzeć, całkiem nagie, bez gorsetu. A sama myśl o tym sprawiła, że policzki Isabelli zaczęły przypominać dwa dojrzałe pomidory. No nie, ależ to niezręczne.
– Więc jednak jestem ciekawsza od run! Hmm, powinnam uznać, że to najpiękniejszy komplement, Steffenie. Czy ty mnie kokietujesz? Czy może… czy ty sobie żartujesz?! – wyrzuciła prawie na wdechu i aż policzki lekko napięły się od ilości powietrza. Pacnięty nos poruszył się, a Isabella machnęła w jego stronę ręka, jakby odganiała wścibskiego gryzonia. Może powinna, bo ten zaczynał się aż za bardzo interesować detalami sukienki. – W domu też będziesz musiał pracować! – zaznaczyła ostro, gdy tak dziarsko stwierdził, że żadnej pracy się nie boi. – Chociaż to całe pracowanie jest takie dziwne. Tyle sprawunków. Jak my sobie z tym wszystkim sami damy radę? Może kupimy skrzata? Chociaż jednego... – wymyśliła i nagle wkleiła na śliczną buzię bardzo proszące spojrzenie. Przecież wiedział, że Isa jeszcze nie potrafi wszystkiego i dopiero uczy się tak skromnego życia.
Jak to się stało, że później tak chętnie przeszli do pocałunków? Zatapiała się w ulubionych ramionach, spijała smaki z kochanych ust, a ciało jakoś tak naturalnie przybliżało się i przybliżało. Tak bardzo go kochała. Zaśmiała się, gdy zareagował takim zdziwieniem, a potem mocniej objęła go ramionkami, bo porwał ją pięknie z tego krzesła. – Idziesz tam ze mną? – zapytała wciąż tak rozpogodzona. Tak zamierzał podawać jej pomarańcze? Ależ był silny! Podniósł ją, jakby ważyła tyle co mysz. Czy w dniu ślubu też tak porwie ją w ramiona? - Steff... - zamruczała cicho i ułożyła głowę na jego ramieniu. W środku czuła żarliwe mrowienie. - Kręci mi się w głowie - wyznała zawstydzona. Tylko że wcale nie chodziło o to, że tak nagle wstał. - Tobie też? - dodała ciszej. A może jednak ten ruch był zbyt gwałtowny? Problem w tym, że przez te wszystkie warstwy sukienki aż za dobrze czuła promieniujące od jego postaci ciepło.
Isabella chyba jeszcze nie przyznała mu się, że nie lubiła transmutacji (a niestety nie miał tego okazji zaobserwować w szkole, ani jako człowiek, ani jako szczur). Widać, że była mądrą kobietą, bo gdyby Steff był świadom jej luk w wykształceniu, to chyba trochę by ją potorturował korepetycjami.
Jego zdaniem każda młoda dama powinna móc rzucić Dunę dla samoobrony! A zdaniem Isabelli każdy powinien znać podstawy anatomii, więc chyba nie mieli wyboru i musieli się czegoś dla siebie nawzajem (i siebie w ogóle - trwała wojna!) nauczyć.
-Może na spacer... do szklarni Alexa? - roześmiał się, łącząc dwa pomysły w jeden. To było co prawda w domu Belli, ale dla niego to miły spacer!-Kiedy tylko będziesz miała wolny dzień. - zaproponował, nachylając się Belli do ucha. -Nałożę nawet iluzję, żeby nie... podglądał, jak się uczymy i nas nie... stresował. - wyszeptał, chyba całkowicie niewinnie, bo przecież myślał o komforcie nauki. Albo i o czymś innym, bo uśmiechał się coraz szerzej, a złote loki narzeczonej kusząco muskały go po policzkach.
Cofnął głowę, by móc spojrzeć jej w oczy. Uniósł lekko brwi. Naprawdę... chciała słuchać o tym, gdy był... no, nie do końca męski? Prawdziwi mężczyźni powinni dusić swoje emocje, przynajmniej Willric tak robił. I tata.
Isabella była doprawdy zaskakująca.
-Może ten zawadiacki chłopak powinien dorosnąć...? - zapytał smutno, uśmiech nieco przybladł. Uniósł dłoń narzeczonej do swoich ust i pocałował lekko, spontanicznie, inaczej niż lordowie, ale z nie mniejszym szacunkiem. -Dla swojej żony - jemu też głos się zniżył, uwiązł w gardle, oczy zaiskrzyły -chciałbym być mężczyzną. Ale... będę się dzielił wszystkim, jeśli to właśnie wtedy jesteśmy w twoich oczach bilżej. Czasem... czasem mylę się, sądząc, że będziesz spokojniejsza nie wiedząc o moich słabościach. Ale ty jesteś odważna, umiesz przyjąć wszystko i rozwiać każdy zły nastrój. - przyznał, obiecał, po raz kolejny skracając dzielący ich dystans - choć nie sądził, że da się być jeszcze bliżej. Najwyraźniej się dało - w lipcu odrzucił tajemnice i wyznał jej całą prawdę o Zakonie Feniksa, wyznali już sobie miłość, przyrzekli być ze sobą zawsze, ale wciąż oswajali się z własnymi wadami. Było mu trudno przyznać je przed samym sobą, a co dopiero przed narzeczoną - ale jej ciepły ogień roztapiał jakoś chłód kompleksów. Nie wierzył we własne szczęście - nie dość, że miał narzeczoną, to Bella jeszcze przyjmowała go... takiego jakim był. I chciała słuchać o tym wszystkim, z czego jego koledzy się nabijali.
Uśmiechnął się ciepło, uświadamiając sobie, że ich uczucie przeradza się powoli w coś innego. Zauroczenie nie słabło, ale nawiązywali prawdziwą... przyjaźń? Inną niż te, które łączyły go z przyjaciółmi i koleżankami. Przy Belli czuł się lepszą wersją siebie, ale zarazem czuł się jakby bardziej sobą.
Przytrzymał dłoń Belli przy swoim sercu, a na skórze poczuł elektryczne iskry. Serce zabiło szybciej i nagle Steffen zapomniał o swoich przemyśleniach na temat przyjaźni, roziskrzonym i niego mglistym wzrokiem wpatrując się w oczy narzeczonej.
-Urządzimy ten dom tak, jak tylko zechcesz, Bello... Jest nowy, nie miałem czasu porządnie wszystkiego tu udekorować, czeka na ciebie... - nachylił się bliżej, dłonie same rwały się ku talii Belli, ale Steff wziął głęboki wdech i spróbował pomyśleć o starożytnych runach - jak zawsze w takich sytuacjach. -...tylko słowników run mi nie wyrzucaj, muszę je mieć pod ręką. - zażartował. A chodziło mu o cele naukowe, oczywiście.
Przeżyć.
Świadomość wojny otrzeźwiła go skuteczniej niż myślenie o runach, choć - przejęty i chcąc zamaskować wzruszenie - przycisnął nagle mocno usta do czoła Belli.
-Nie zostawię cię, nigdy. - choćbym miał zostać duchem. -Ćwiczę dzielnie, Bello, Alexander sporo mnie nauczył i... ha, nigdy nie widziałaś mnie na pojedynkach, ale zająłem trzecie miejsce w Klubie, pokonałem trolla i zawsze mogę uciec jako szczur. Będę uważał, obiecuję. - doskonale wiedział, że to nie takie proste, a potencjalnie tragiczny w skutkach pojedynek z Blackiem nauczył go pokory. Bella sama to jednak widziała, wiedziała. A teraz nie było miejsca na posępność, teraz... teraz potrzebowała tej obietnicy. On też potrzebował. Musiał pamiętać, że ma dla kogo żyć, że zdecydował się założyć rodzinę, że ta wojna - choć tak ważna, choć od niej zależała przyszłość i jego i Belli i ich rodziny i wszystkich Anglików - nie mogła przyćmić najważniejszej osoby w jego życiu.
-Pamiętasz, jak chciałaś leczyć ludzi i bałaś się, że rodzina ci nie pozwoli? - roześmiał się nagle, probując jakoś pocieszyć narzeczoną. -A teraz walczysz o to, co słuszne. Leczysz żołnierzy. Jestem... jesteś tak dzielna, a ja jestem z ciebie taki dumny. - szeptał, dopóki gorset go nie rozproszył.
Uniósł lekko brwi, przesuwając dłońmi w górę gorsetu i za plecy Belli - tym razem bez nieśmiałości, bo przecież czynił to w celach poznawczych. Naukowych, w sensie. Zawodowych, powinien wiedzieć więcej o gorsetach, skoro pisał dla "Czarownicy"! Zresztą, konstrukcja była taka twarda i...
-A to nie boli? Przecież masz tam metal, Bello! - zdziwił się, unosząc brwi. -Jasne, że o nich słyszałem, pracuję dla "Czarownicy", ale nigdy żadnego nie dotykałem i... to nie jest niewygodne? Może... może chciałabyś zamówić nowe sukienki, takie które nie potrzebują gorsetu, by dobrze leżeć i w ogóle są wygodniejsze? - zaniepokoił się nagle. Ona w nich pracowała? Merlinie, Alex nie dawał jej pieniędzy na sukienki?! W takim razie on powinien, jako narzeczony. -Trixie na pewno uszyłaby ci coś pięknego! Powiedz jej, że ja zapłacę za materiały, w prezencie... i mam u niej zniżki! - zaproponował, odrobinkę kłamiąc, bo żadnych zniżek nie miał, ale nie chciał speszyć Belli.
-Kokietuję? Jestem szczery, po prostu! Runy są... starożytne, a ty taka... młodziutka! - zaczął się śmiać, bo chyba faktycznie ją kokietował. Chętnie by ją połaskotał, ale przez ten głupi gorset się nie dało.
Śmiech zamarł mu na ustach dopiero na wspomnienie skrzata.
-Bello, skrzaty... uhm... skrzat jest droższy od tego domu! - wyznał, rumieniąc się ze speszeniem. -Ale spokojnie, to nie jest tak duży dom, wszystko uda się ogarnąć magią! Moja mama dbała o swój nawet zupełnie bez magii, ale za jej przykładem nie idźmy, bez magii jest strasznie trudno! - zupełnie nie rozumiał, jak pani Cattermole dawała sobie radę.
Chociaż nie był siłaczem, to sprawnie wziął Bellę na ręce i płynnie zaniósł do kuchni, pod szafkę z pomarańczami. Odległość nie była duża, a Steff czuł się bohaterem.
No, prawie.
-Może to od tego gorsetu? - wypalił pierwsze, co przyszło mu na myśl, by rozproszyć Isabellę - bo prawda jest taka, że jemu też kręciło się w głowie.
Błyskawicznie stanął za plecami narzeczonej, żeby nie zdążyła porządnie omieść go wzrokiem.
-Poluzuję go, co ty na to? Tylko powiedz mi jak! - zaproponował, bo nowe problemy wymagają kreatywnych rozwiązań, a gorset wydawał się doskonałym pretekstem by ochłonąć.
Jego zdaniem każda młoda dama powinna móc rzucić Dunę dla samoobrony! A zdaniem Isabelli każdy powinien znać podstawy anatomii, więc chyba nie mieli wyboru i musieli się czegoś dla siebie nawzajem (i siebie w ogóle - trwała wojna!) nauczyć.
-Może na spacer... do szklarni Alexa? - roześmiał się, łącząc dwa pomysły w jeden. To było co prawda w domu Belli, ale dla niego to miły spacer!-Kiedy tylko będziesz miała wolny dzień. - zaproponował, nachylając się Belli do ucha. -Nałożę nawet iluzję, żeby nie... podglądał, jak się uczymy i nas nie... stresował. - wyszeptał, chyba całkowicie niewinnie, bo przecież myślał o komforcie nauki. Albo i o czymś innym, bo uśmiechał się coraz szerzej, a złote loki narzeczonej kusząco muskały go po policzkach.
Cofnął głowę, by móc spojrzeć jej w oczy. Uniósł lekko brwi. Naprawdę... chciała słuchać o tym, gdy był... no, nie do końca męski? Prawdziwi mężczyźni powinni dusić swoje emocje, przynajmniej Willric tak robił. I tata.
Isabella była doprawdy zaskakująca.
-Może ten zawadiacki chłopak powinien dorosnąć...? - zapytał smutno, uśmiech nieco przybladł. Uniósł dłoń narzeczonej do swoich ust i pocałował lekko, spontanicznie, inaczej niż lordowie, ale z nie mniejszym szacunkiem. -Dla swojej żony - jemu też głos się zniżył, uwiązł w gardle, oczy zaiskrzyły -chciałbym być mężczyzną. Ale... będę się dzielił wszystkim, jeśli to właśnie wtedy jesteśmy w twoich oczach bilżej. Czasem... czasem mylę się, sądząc, że będziesz spokojniejsza nie wiedząc o moich słabościach. Ale ty jesteś odważna, umiesz przyjąć wszystko i rozwiać każdy zły nastrój. - przyznał, obiecał, po raz kolejny skracając dzielący ich dystans - choć nie sądził, że da się być jeszcze bliżej. Najwyraźniej się dało - w lipcu odrzucił tajemnice i wyznał jej całą prawdę o Zakonie Feniksa, wyznali już sobie miłość, przyrzekli być ze sobą zawsze, ale wciąż oswajali się z własnymi wadami. Było mu trudno przyznać je przed samym sobą, a co dopiero przed narzeczoną - ale jej ciepły ogień roztapiał jakoś chłód kompleksów. Nie wierzył we własne szczęście - nie dość, że miał narzeczoną, to Bella jeszcze przyjmowała go... takiego jakim był. I chciała słuchać o tym wszystkim, z czego jego koledzy się nabijali.
Uśmiechnął się ciepło, uświadamiając sobie, że ich uczucie przeradza się powoli w coś innego. Zauroczenie nie słabło, ale nawiązywali prawdziwą... przyjaźń? Inną niż te, które łączyły go z przyjaciółmi i koleżankami. Przy Belli czuł się lepszą wersją siebie, ale zarazem czuł się jakby bardziej sobą.
Przytrzymał dłoń Belli przy swoim sercu, a na skórze poczuł elektryczne iskry. Serce zabiło szybciej i nagle Steffen zapomniał o swoich przemyśleniach na temat przyjaźni, roziskrzonym i niego mglistym wzrokiem wpatrując się w oczy narzeczonej.
-Urządzimy ten dom tak, jak tylko zechcesz, Bello... Jest nowy, nie miałem czasu porządnie wszystkiego tu udekorować, czeka na ciebie... - nachylił się bliżej, dłonie same rwały się ku talii Belli, ale Steff wziął głęboki wdech i spróbował pomyśleć o starożytnych runach - jak zawsze w takich sytuacjach. -...tylko słowników run mi nie wyrzucaj, muszę je mieć pod ręką. - zażartował. A chodziło mu o cele naukowe, oczywiście.
Przeżyć.
Świadomość wojny otrzeźwiła go skuteczniej niż myślenie o runach, choć - przejęty i chcąc zamaskować wzruszenie - przycisnął nagle mocno usta do czoła Belli.
-Nie zostawię cię, nigdy. - choćbym miał zostać duchem. -Ćwiczę dzielnie, Bello, Alexander sporo mnie nauczył i... ha, nigdy nie widziałaś mnie na pojedynkach, ale zająłem trzecie miejsce w Klubie, pokonałem trolla i zawsze mogę uciec jako szczur. Będę uważał, obiecuję. - doskonale wiedział, że to nie takie proste, a potencjalnie tragiczny w skutkach pojedynek z Blackiem nauczył go pokory. Bella sama to jednak widziała, wiedziała. A teraz nie było miejsca na posępność, teraz... teraz potrzebowała tej obietnicy. On też potrzebował. Musiał pamiętać, że ma dla kogo żyć, że zdecydował się założyć rodzinę, że ta wojna - choć tak ważna, choć od niej zależała przyszłość i jego i Belli i ich rodziny i wszystkich Anglików - nie mogła przyćmić najważniejszej osoby w jego życiu.
-Pamiętasz, jak chciałaś leczyć ludzi i bałaś się, że rodzina ci nie pozwoli? - roześmiał się nagle, probując jakoś pocieszyć narzeczoną. -A teraz walczysz o to, co słuszne. Leczysz żołnierzy. Jestem... jesteś tak dzielna, a ja jestem z ciebie taki dumny. - szeptał, dopóki gorset go nie rozproszył.
Uniósł lekko brwi, przesuwając dłońmi w górę gorsetu i za plecy Belli - tym razem bez nieśmiałości, bo przecież czynił to w celach poznawczych. Naukowych, w sensie. Zawodowych, powinien wiedzieć więcej o gorsetach, skoro pisał dla "Czarownicy"! Zresztą, konstrukcja była taka twarda i...
-A to nie boli? Przecież masz tam metal, Bello! - zdziwił się, unosząc brwi. -Jasne, że o nich słyszałem, pracuję dla "Czarownicy", ale nigdy żadnego nie dotykałem i... to nie jest niewygodne? Może... może chciałabyś zamówić nowe sukienki, takie które nie potrzebują gorsetu, by dobrze leżeć i w ogóle są wygodniejsze? - zaniepokoił się nagle. Ona w nich pracowała? Merlinie, Alex nie dawał jej pieniędzy na sukienki?! W takim razie on powinien, jako narzeczony. -Trixie na pewno uszyłaby ci coś pięknego! Powiedz jej, że ja zapłacę za materiały, w prezencie... i mam u niej zniżki! - zaproponował, odrobinkę kłamiąc, bo żadnych zniżek nie miał, ale nie chciał speszyć Belli.
-Kokietuję? Jestem szczery, po prostu! Runy są... starożytne, a ty taka... młodziutka! - zaczął się śmiać, bo chyba faktycznie ją kokietował. Chętnie by ją połaskotał, ale przez ten głupi gorset się nie dało.
Śmiech zamarł mu na ustach dopiero na wspomnienie skrzata.
-Bello, skrzaty... uhm... skrzat jest droższy od tego domu! - wyznał, rumieniąc się ze speszeniem. -Ale spokojnie, to nie jest tak duży dom, wszystko uda się ogarnąć magią! Moja mama dbała o swój nawet zupełnie bez magii, ale za jej przykładem nie idźmy, bez magii jest strasznie trudno! - zupełnie nie rozumiał, jak pani Cattermole dawała sobie radę.
Chociaż nie był siłaczem, to sprawnie wziął Bellę na ręce i płynnie zaniósł do kuchni, pod szafkę z pomarańczami. Odległość nie była duża, a Steff czuł się bohaterem.
No, prawie.
-Może to od tego gorsetu? - wypalił pierwsze, co przyszło mu na myśl, by rozproszyć Isabellę - bo prawda jest taka, że jemu też kręciło się w głowie.
Błyskawicznie stanął za plecami narzeczonej, żeby nie zdążyła porządnie omieść go wzrokiem.
-Poluzuję go, co ty na to? Tylko powiedz mi jak! - zaproponował, bo nowe problemy wymagają kreatywnych rozwiązań, a gorset wydawał się doskonałym pretekstem by ochłonąć.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Stresuje cię Alexander? – zapytała naprawdę zdziwiona. Wpadła jej do głowy również pewna dość oczywista myśl. – Steffenie, przecież jak się tam ze mną ukryjesz i nałożysz iluzję, to mógłby pomyśleć, że robimy tam coś… – Błyskawicznie zalała się czerwienią. – niewłaściwego. Wtedy dopiero poczułabym zdenerwowanie – dodała na koniec i pozwoliła sobie na nieco nerwowy, trochę rozbawiony też uśmiech. Miała nadzieję, że pojął, co takiego próbowała mu przekazać. Widok tej dwójki faktycznie uczącej się nie wzbudziłby jego podejrzeń. Po co więc prowokować los? Farley naprawdę się o nią troszczył. Chociaż sam fakt, że byliby tam we dwójkę, przysłonięci, sam na sam, w otoczeniu roślin i w przyjemnych zapachach natury… Przy Steffenie budziły się w niej zupełnie nowe odczucia, w których nie do końca potrafiła się jeszcze odnaleźć. I mimo całej tej śmiałości wstydziła się, o czym miał się przekonać już parę chwil później przy blatach i pomarańczach.
Potrząsnęła wyraźnie główką, kiedy wygłosił tak smutne przypuszczenie. Smutne, poważne, rozsądne. Obce takiej osobowości jak on. Czy to ta wojna? Ona tak go maglowała, przemieniała niewinność w srogie wnioski? Tym bardziej winna o niego zadbać. Nie tylko teraz, ale w każdej innej chwili. By się nie poddał. – Ten zawadiacki chłopak przecież rozwija się i dorasta przez cały czas. Z każdym wschodem słońca, z każdym kwadransem. Czuję go. Jak mężnieje i jak staje się dojrzały, gotowy, by być dorosłym. Takim prawdziwym. Jesteś nim. Nie czuję, by rozmowy o naszych smutkach i słabościach ujmowały twej męskości – przemówiła jakoś tak... jakoś tak mądrze. Aż sama się nieco zdziwiła, że potrafiła mówić w ten sposób. Głos był płynny, kojący i pewny. Oby tylko jej uwierzył. – Jestem też dla ciebie… Chcę wiedzieć, jak działasz, mój tajemniczy klątwołamaczu. Chcę wiedzieć, jaką jesteś runą i jak czytać między mistycznymi symbolami w twoich myślach – oznajmiła, poszukując przy nim tego spojrzenia. Łowiąc je jak upragniony klejnot. Jak kwiat paproci, jak płomień salamandry jak święty skarb. Może jeśli zacznie mówić w takich metaforach, Steffen uwierzy. Czuła jednak, że symbole głęboko z nimi współgrały. Stawały się żywe, prawdziwe – nie istniały jedynie jako przekaźniki. Jakże chciała zaleczyć jego posmutniałą duszę! Pokusić łaskoczącymi płomykami. Oczarować kolejny raz.
Czeka na ciebie.
W policzkach pojawiły się wgłębienia. Może miała je zawsze, może teraz uśmiechnęła się tak bardzo głęboko, że stały się bardziej widoczne. Rozpromieniona wchłaniała wszystko, co tylko jej ofiarowywał. Pragnęła się odwdzięczyć, pragnęła również go uszczęśliwiać. – Razem go urządzimy! Obiecuję, znajdę kąt dla twoich książek. A może zrobimy sobie biblioteczkę? Też mam trochę atlasów, przewodniki zielarza, mapy nieba – zaczęła wymieniać rozpromieniona, ale w końcu przerwała i wypuściła powietrze z ust, powoli i dyskretnie, choć w tym ułożeniu to prawie niemożliwe.
Gdy ucałował jej czoło, przymknęła oczy. Bliskość między nimi stawała się naturalna, przyjemna i niegroźna. Stopniowo łamali granice i uczyli się, jak być narzeczonym i narzeczoną. Jak oswajać dwie zakochane dusze. Któregoś dnia staną się przecież nierozłączni. Już wkrótce. – Masz rację. Ojej, Steffenie! Nigdy nie widziałam, jak się pojedynkujesz! Zabierzesz mnie kiedyś na jakiś trening? Chciałabym popatrzeć, ja… - oglądałam lordów w klubie. – chyba jestem trochę ciekawa. Chociaż to może być takie niebezpieczne. Byłabym blisko, mogłabym cię wyleczyć – zaczęła mówić dużo i szybko, wyraźnie podekscytowana. Potem nieco się uspokoiła. – Bardzo bym chciała ujrzeć, jak wspaniale rzucasz zaklęcia. Jesteś taki odważny – pochwaliła go z dumą i znów poczuła ochotę, by przybliżyć się i zgarnąć ukochanego w ramiona. Dało się tak? Jeszcze mocniej? Oby tylko zawsze potrafił uciec w porę. Przed śmiercionośną wojną.
Obydwoje spełniali się, sięgali po marzenia i rozwijali umiejętności. Steffen nie był wyłącznie mistrzem transmutacji. Nie chodziło tylko o pojedynki. Mierzył się z klątwami. Choć czasem Bella zastanawiała się, czy praca w Londynie była dla niego bezpieczna. Mógł się rozwijać, zbierał w młodym wieku tak poważne doświadczenia, ale stolica przecież była opanowana przez nieprzyjaciół. Złe widma mogły go dopaść w każdej chwili. Bała się o niego. Mimo ryzyka zdawało się, że tym razem byli na dobrej drodze. Tak pięknie mówił o jej pasjach, o dzielności i tej nowej Belli, która tym razem mogła być tym, kim chciała. U jego boku. Słuchała go, czując, jak przez klatkę piersiową przelewa się znakomite ciepło.
- Steff. – Mimowolnie spięła się, kiedy przemknął dłonią po sukience, badając wspomniany gorset. Rozmowa o bieliźnie nie była ani trochę komfortowa. Naprawdę aż tak go to interesowało? Czy powinien poświęcać temu tyle uwagi? Mętlik narastał w głowie młodej uzdrowicielki. Gdy nieco bardziej przycisnął palce i poczuł sztywny materiał, odwróciła spojrzenie i zainteresowała się regałem z książkami. Tak nagle. – Tak trzeba – wymówiła odruchowo, tak nauczona. Wytrenowany nawyk, z którym być może przyjdzie mu się zmierzyć w przyszłości. Albo już teraz? – Nowe sukienki? – zapytała ciszej, a pochylona nieco główka uniosła się nagle. – Przyzwyczaiłam się. Nie jestem pewna, jakby to było tak bez, to chyba nie byłabym ja – wyjaśniła wciąż tak skrępowana. Dlaczego akurat teraz uleciała cała śmiałość? Steffen chciał, by było jej wygodnie! A co jeśli nie spodobałaby mu się bez modelującego gorsetu? Przecież nigdy jej nie widział w takim wydaniu. Uwierało, gniotło, ale czasem stanowiło wspaniałą podporę. Była też niemal pewna, że poza salonami kobiety coraz rzadziej wybierały takie części stroju. – Naprawdę podarowałbyś mi nową sukienkę? – zapytała nieco onieśmielona i prawie wzruszona. Dużymi oczami lustrowała ukochanego. Kiedyś miała kolejne stroje każdego miesiąca. Teraz musiała zadbać porządnie o te, które jej pozostały. Wiedziała, że istniały ważniejsze rzeczy od odświeżania garderoby, choć przyzwyczajenie się do takiego stanu rzeczy nie było łatwe. – Dziękuję – wymówiła cichutko. Chyba nie umiała mu odmówić, choć czuła, że to byłoby odpowiednie. Przecież nie miał w piwnicach domu wielkich, lordowskich skarbców. A jednak wciąż natura damy przebłyskiwała między zielonymi płomykami czającymi się w głębi oczu. Nikt poza nią samą nie przymuszał jej do noszenia gorsetu, ale tak trudno było zerwać z tymi przyzwyczajeniami. Może powinna pozwolić mu sobie pomóc? Może to jemu powinna zaufać najbardziej na świecie? Albo już tak się stało. Zbyt tym wszystkim speszona nieco jednak się wyciszyła. Do czasu. – Mistrzowskie porównanie, paniczu Cattermole. Obiecuję, że jestem… jestem bardziej skomplikowana od wszystkich run! Będziesz musiał dużo… zgłębiać! – mnie. – Jesteś gotowy? – podpytywała nieco zaczepnie, kontynuując zainicjowaną jakiś czas temu grę. Wiedziała, że był gotowy, skoro udało jej się zyskać więcej uwagi od tych starych znaczków, które tak kochał. A jednak nie mogła się oprzeć pokusie i zapytała.
– Jak to droższy? – Zmarszczyła nos i popatrzyła z wyraźnym niezrozumieniem. – Przecież czarodzieje mają skrzaty, dużo skrzatów. Skrzaty są częścią naszego magicznego świata. Chociaż może nie mamy w Kurniku. I nie mają Beckettowie, ani też… - Z nowych znajomych nikt nie miał skrzata. Westchnęła cichutko. Każdego dnia uczyła się czegoś nowego. – Ja nigdy nie zastanawiałam się, ile kosztuje skrzat – wyjawiła trochę speszona. – Naprawdę więcej niż dom? Uhm, może więc któregoś dnia. Albo nie, wcale nie musimy! Postaram się zadbać o nasz dom. Chociaż… – to brzmi jak takie wielkie wyzwanie. Wielkie mimo bardzo niewielkich ścian. – Może mi coś czasem nie wyjść, Steffenie. Dla nas będę się uczyć tych wszystkich dziwacznych zaklęć i domowych czynności. – Tak trudno się przyznać do niedoskonałości, niedoświadczenia. W tych sprawach jednak wciąż pozostawała dość początkującą. Kwestia życia w zupełnie innej rzeczywistości stanowiła wyraźną przeszkodę, ale naprawdę starała się nad tym pracować. Musiała. Życie w Kurniku tego od niej wymagało.
W tych ramionach czuła się zupełnie lekka i tak bardzo na miejscu. Porywał ją i otulał. Przyjemnie. Czuła, jak ta bliskość ją odurza, pamiętała smak niedawnego pocałunku i zupełnie trudno jej było teraz myśleć o pomarańczach. Pod skórą czuła łaskoczące pulsowanie. Gdy ją dotykał, prawie parzyło. – Może tak – wymówiła krótko, trochę nieobecna i zaczarowana jego bliskością. Tym razem była taka inna, głębsza, przedłużająca się w słodkiej pieszczocie. Kiedy tylko stanęła na ziemi, zaraz pożałowała. Kolana się ugięły i musiała chwycić jego ramiona, by całkiem nie upaść. Popatrzyła na ukochanego spod długich rzęs. Już zatęskniła za byciem tak wspaniale niesioną. Dość szybko znalazł się za nią, a wtedy kilka skrępowanych wyrazów twarzy przemknęło między różowymi pręgami na policzkach. Dobrze, że przynajmniej teraz na nią nie spoglądał. Pojawił się jednak inny problem. – Musiałbyś… Rozpiąć sukienkę. A potem rozluźnić wiązanie gorsetu – wymówiła odurzona trochę tym wszechobecnym ciepłem. To naprawdę się działo? – Ale może… może lepiej nie? Ja… to nic, naprawdę – wyszeptała pospiesznie i lekko obróciła głowę w jego stronę. Bo przecież chyba znała powód tego całego zamieszania. Opowiadała o nim melodia tak szybko dudniącego serca. Imponował jej jednak, kiedy tak bardzo starał się znaleźć rozwiązanie. – Nie musisz. P-pomarańcze… - przypomniała cichutko. Co zrobisz, Steffenie? Nie mogłaby przestać wyobrażać sobie tego, jakby to było, gdyby chociaż lekko musnął palcem kawałek skóry na plecach.
Potrząsnęła wyraźnie główką, kiedy wygłosił tak smutne przypuszczenie. Smutne, poważne, rozsądne. Obce takiej osobowości jak on. Czy to ta wojna? Ona tak go maglowała, przemieniała niewinność w srogie wnioski? Tym bardziej winna o niego zadbać. Nie tylko teraz, ale w każdej innej chwili. By się nie poddał. – Ten zawadiacki chłopak przecież rozwija się i dorasta przez cały czas. Z każdym wschodem słońca, z każdym kwadransem. Czuję go. Jak mężnieje i jak staje się dojrzały, gotowy, by być dorosłym. Takim prawdziwym. Jesteś nim. Nie czuję, by rozmowy o naszych smutkach i słabościach ujmowały twej męskości – przemówiła jakoś tak... jakoś tak mądrze. Aż sama się nieco zdziwiła, że potrafiła mówić w ten sposób. Głos był płynny, kojący i pewny. Oby tylko jej uwierzył. – Jestem też dla ciebie… Chcę wiedzieć, jak działasz, mój tajemniczy klątwołamaczu. Chcę wiedzieć, jaką jesteś runą i jak czytać między mistycznymi symbolami w twoich myślach – oznajmiła, poszukując przy nim tego spojrzenia. Łowiąc je jak upragniony klejnot. Jak kwiat paproci, jak płomień salamandry jak święty skarb. Może jeśli zacznie mówić w takich metaforach, Steffen uwierzy. Czuła jednak, że symbole głęboko z nimi współgrały. Stawały się żywe, prawdziwe – nie istniały jedynie jako przekaźniki. Jakże chciała zaleczyć jego posmutniałą duszę! Pokusić łaskoczącymi płomykami. Oczarować kolejny raz.
Czeka na ciebie.
W policzkach pojawiły się wgłębienia. Może miała je zawsze, może teraz uśmiechnęła się tak bardzo głęboko, że stały się bardziej widoczne. Rozpromieniona wchłaniała wszystko, co tylko jej ofiarowywał. Pragnęła się odwdzięczyć, pragnęła również go uszczęśliwiać. – Razem go urządzimy! Obiecuję, znajdę kąt dla twoich książek. A może zrobimy sobie biblioteczkę? Też mam trochę atlasów, przewodniki zielarza, mapy nieba – zaczęła wymieniać rozpromieniona, ale w końcu przerwała i wypuściła powietrze z ust, powoli i dyskretnie, choć w tym ułożeniu to prawie niemożliwe.
Gdy ucałował jej czoło, przymknęła oczy. Bliskość między nimi stawała się naturalna, przyjemna i niegroźna. Stopniowo łamali granice i uczyli się, jak być narzeczonym i narzeczoną. Jak oswajać dwie zakochane dusze. Któregoś dnia staną się przecież nierozłączni. Już wkrótce. – Masz rację. Ojej, Steffenie! Nigdy nie widziałam, jak się pojedynkujesz! Zabierzesz mnie kiedyś na jakiś trening? Chciałabym popatrzeć, ja… - oglądałam lordów w klubie. – chyba jestem trochę ciekawa. Chociaż to może być takie niebezpieczne. Byłabym blisko, mogłabym cię wyleczyć – zaczęła mówić dużo i szybko, wyraźnie podekscytowana. Potem nieco się uspokoiła. – Bardzo bym chciała ujrzeć, jak wspaniale rzucasz zaklęcia. Jesteś taki odważny – pochwaliła go z dumą i znów poczuła ochotę, by przybliżyć się i zgarnąć ukochanego w ramiona. Dało się tak? Jeszcze mocniej? Oby tylko zawsze potrafił uciec w porę. Przed śmiercionośną wojną.
Obydwoje spełniali się, sięgali po marzenia i rozwijali umiejętności. Steffen nie był wyłącznie mistrzem transmutacji. Nie chodziło tylko o pojedynki. Mierzył się z klątwami. Choć czasem Bella zastanawiała się, czy praca w Londynie była dla niego bezpieczna. Mógł się rozwijać, zbierał w młodym wieku tak poważne doświadczenia, ale stolica przecież była opanowana przez nieprzyjaciół. Złe widma mogły go dopaść w każdej chwili. Bała się o niego. Mimo ryzyka zdawało się, że tym razem byli na dobrej drodze. Tak pięknie mówił o jej pasjach, o dzielności i tej nowej Belli, która tym razem mogła być tym, kim chciała. U jego boku. Słuchała go, czując, jak przez klatkę piersiową przelewa się znakomite ciepło.
- Steff. – Mimowolnie spięła się, kiedy przemknął dłonią po sukience, badając wspomniany gorset. Rozmowa o bieliźnie nie była ani trochę komfortowa. Naprawdę aż tak go to interesowało? Czy powinien poświęcać temu tyle uwagi? Mętlik narastał w głowie młodej uzdrowicielki. Gdy nieco bardziej przycisnął palce i poczuł sztywny materiał, odwróciła spojrzenie i zainteresowała się regałem z książkami. Tak nagle. – Tak trzeba – wymówiła odruchowo, tak nauczona. Wytrenowany nawyk, z którym być może przyjdzie mu się zmierzyć w przyszłości. Albo już teraz? – Nowe sukienki? – zapytała ciszej, a pochylona nieco główka uniosła się nagle. – Przyzwyczaiłam się. Nie jestem pewna, jakby to było tak bez, to chyba nie byłabym ja – wyjaśniła wciąż tak skrępowana. Dlaczego akurat teraz uleciała cała śmiałość? Steffen chciał, by było jej wygodnie! A co jeśli nie spodobałaby mu się bez modelującego gorsetu? Przecież nigdy jej nie widział w takim wydaniu. Uwierało, gniotło, ale czasem stanowiło wspaniałą podporę. Była też niemal pewna, że poza salonami kobiety coraz rzadziej wybierały takie części stroju. – Naprawdę podarowałbyś mi nową sukienkę? – zapytała nieco onieśmielona i prawie wzruszona. Dużymi oczami lustrowała ukochanego. Kiedyś miała kolejne stroje każdego miesiąca. Teraz musiała zadbać porządnie o te, które jej pozostały. Wiedziała, że istniały ważniejsze rzeczy od odświeżania garderoby, choć przyzwyczajenie się do takiego stanu rzeczy nie było łatwe. – Dziękuję – wymówiła cichutko. Chyba nie umiała mu odmówić, choć czuła, że to byłoby odpowiednie. Przecież nie miał w piwnicach domu wielkich, lordowskich skarbców. A jednak wciąż natura damy przebłyskiwała między zielonymi płomykami czającymi się w głębi oczu. Nikt poza nią samą nie przymuszał jej do noszenia gorsetu, ale tak trudno było zerwać z tymi przyzwyczajeniami. Może powinna pozwolić mu sobie pomóc? Może to jemu powinna zaufać najbardziej na świecie? Albo już tak się stało. Zbyt tym wszystkim speszona nieco jednak się wyciszyła. Do czasu. – Mistrzowskie porównanie, paniczu Cattermole. Obiecuję, że jestem… jestem bardziej skomplikowana od wszystkich run! Będziesz musiał dużo… zgłębiać! – mnie. – Jesteś gotowy? – podpytywała nieco zaczepnie, kontynuując zainicjowaną jakiś czas temu grę. Wiedziała, że był gotowy, skoro udało jej się zyskać więcej uwagi od tych starych znaczków, które tak kochał. A jednak nie mogła się oprzeć pokusie i zapytała.
– Jak to droższy? – Zmarszczyła nos i popatrzyła z wyraźnym niezrozumieniem. – Przecież czarodzieje mają skrzaty, dużo skrzatów. Skrzaty są częścią naszego magicznego świata. Chociaż może nie mamy w Kurniku. I nie mają Beckettowie, ani też… - Z nowych znajomych nikt nie miał skrzata. Westchnęła cichutko. Każdego dnia uczyła się czegoś nowego. – Ja nigdy nie zastanawiałam się, ile kosztuje skrzat – wyjawiła trochę speszona. – Naprawdę więcej niż dom? Uhm, może więc któregoś dnia. Albo nie, wcale nie musimy! Postaram się zadbać o nasz dom. Chociaż… – to brzmi jak takie wielkie wyzwanie. Wielkie mimo bardzo niewielkich ścian. – Może mi coś czasem nie wyjść, Steffenie. Dla nas będę się uczyć tych wszystkich dziwacznych zaklęć i domowych czynności. – Tak trudno się przyznać do niedoskonałości, niedoświadczenia. W tych sprawach jednak wciąż pozostawała dość początkującą. Kwestia życia w zupełnie innej rzeczywistości stanowiła wyraźną przeszkodę, ale naprawdę starała się nad tym pracować. Musiała. Życie w Kurniku tego od niej wymagało.
W tych ramionach czuła się zupełnie lekka i tak bardzo na miejscu. Porywał ją i otulał. Przyjemnie. Czuła, jak ta bliskość ją odurza, pamiętała smak niedawnego pocałunku i zupełnie trudno jej było teraz myśleć o pomarańczach. Pod skórą czuła łaskoczące pulsowanie. Gdy ją dotykał, prawie parzyło. – Może tak – wymówiła krótko, trochę nieobecna i zaczarowana jego bliskością. Tym razem była taka inna, głębsza, przedłużająca się w słodkiej pieszczocie. Kiedy tylko stanęła na ziemi, zaraz pożałowała. Kolana się ugięły i musiała chwycić jego ramiona, by całkiem nie upaść. Popatrzyła na ukochanego spod długich rzęs. Już zatęskniła za byciem tak wspaniale niesioną. Dość szybko znalazł się za nią, a wtedy kilka skrępowanych wyrazów twarzy przemknęło między różowymi pręgami na policzkach. Dobrze, że przynajmniej teraz na nią nie spoglądał. Pojawił się jednak inny problem. – Musiałbyś… Rozpiąć sukienkę. A potem rozluźnić wiązanie gorsetu – wymówiła odurzona trochę tym wszechobecnym ciepłem. To naprawdę się działo? – Ale może… może lepiej nie? Ja… to nic, naprawdę – wyszeptała pospiesznie i lekko obróciła głowę w jego stronę. Bo przecież chyba znała powód tego całego zamieszania. Opowiadała o nim melodia tak szybko dudniącego serca. Imponował jej jednak, kiedy tak bardzo starał się znaleźć rozwiązanie. – Nie musisz. P-pomarańcze… - przypomniała cichutko. Co zrobisz, Steffenie? Nie mogłaby przestać wyobrażać sobie tego, jakby to było, gdyby chociaż lekko musnął palcem kawałek skóry na plecach.
Och...
Steffen nawet nie pomyślał, że...
Zarumienił się gwałtownie, albowiem przecież niewłaściwe rzeczy to robili bohaterowie harlequinów, a jego życie nie było żadną romantyczną książką! To znaczy, jak się nad tym na spokojnie zastanowić to wpadł przypadkiem na szkolną miłość i pocałował ją podczas drugiego spotkania i wyznał jej miłość gdy się zaręczyła i tonął w smutku przez kilka miesięcy i w najmniej spodziewanej chwili spotkał już-nie-zaręczoną ukochaną w domu romantycznego buntownika o wolność (Alexa, znaczy), ale na tym podobieństwa do romansów się kończyły! Byli Isabellą i Steffenem, nie robiliby nic niewłaściwego...
...prawda?
-Alex by tak chyba o nas nie myślał...? - zaprotestował lekkim z oburzeniem. -Przecież... zachowujemy się właściwie, zawsze. - dodał z nutą urazy. No tak, Isabella była szlachcianką, Alex był kiedyś szlachcicem, czyżby Farley... nie ufał chłopakom z niższych klas społecznych? To byłoby przykre! Mówił coś o mnie? - chciał spytać Steffen Isabelli, ale ostatecznie ugryzł się w język. Wolał nie wplątywać w to narzeczonej, a jeśli Alex gniewał się za "Proroka Codziennego" to cóż, w sumie to zrozumiałe.
Zresztą, Isabella rozwiała jego troski zanim Steffen w ogóle zdążył się nakręcić. Rozpromienił się, słuchając słów tak przyjemnie muskających męskie ego i grzejących zaniepokojone serce. Nie wiedział aż, co odpowiedzieć na te piękne słowa, ale odpowiedź Bella mogła wyczytać w jego oczach - roziskrzonych i radosnych.
-Isabello, czy ty właśnie porównałaś mnie do run? - zażartował więc, z figlarnym uśmiechem. No proszę, wystarczyło kilka wspólnych miesięcy, a Bella wyrażała zainteresowanie runami! Jeszcze ją zarazi tą pasją! -Nie wiem, jaką ja jestem runą, ale ty... ty jesteś jak Eihwaz. - wyszeptał, trochę nieśmiało. Od dawna myślał tak o Isabelli, ale trochę się wstydził jej to powiedzieć. Dziewczyny porównywało się w końcu do kwiatów albo gwiazd, niekoniecznie do run. -Jak... - jak moja dusza, gdy myślę o Tobie, jak duchowa śmierć gdy myślałem, że nigdy się nie spotkamy i jak życie, gdy pojawiłaś się w Dolinie, jak niebo gdy cię całuję i jak ziemia, na którą mnie sprowadzasz gdy się martwię i... -...bo jest jak cis, którym rozpala się ogień. - zakończył, bo aby opowiedzieć Isabelli o wszystkich znaczeniach tej runy, potrzebowałby trochę więcej śmiałości.
Z uśmiechem spoglądał na dołeczki w jej policzkach, całą siłą woli powstrzymując się od dotknięcia tychże policzków. Był w końcu zmotywowany (samym wyobrażeniem Alexa), by zachowywać się przyzwoicie.
-Tak, urządźmy tu biblioteczkę! - obydwoje kochali książki, kochali siebie, tyle ich łączyło! Ośmielony tym, że Bella wyraziła bardzo nikłe zainteresowanie runami, wyobrażał już sobie wielką wspólną biblioteczkę i jak czytają ramię w ramię i jak przekazują tą wiedzę swoim dzie...
Dobra, dobra, rozpędzał się. Zwłaszcza, że wspomnienie o pojedynkach sprowadziło go na ziemię.
-Ja... - uśmiech zniknął na chwilę, przed oczyma pojawiło się wspomnienie własnej krwi w antykwariacie, krwi Hannah na bruku, piachu i gruzów katedry pod Londynem. Czy... czy chciał, by Bella widziała go takiego? Raz zupełnie bezbronnego, raz dziwnie i zimnie bezwzględnego? Nie, chyba nie chciał. Pojedynki nie były niczym romantycznym ani bohaterskim z jej (lub jego, wszak myślał o aurorach i im podobnych z idealistycznym podziwem!) wyobrażeń. Były okrutne, nieprzewidywalne i stresujące. -...chyba nie chciałbym, byś to oglądała. Kiedyś... kiedyś ci wszystko opowiem, jeśli spytasz, ale w wojnie... nie ma nic szlachetnego, Bello. - westchnął, marszcząc lekko brwi. Zaraz spróbował się znowu rozpogodzić, uśmiechnąć. -Szkoda, że nie widziałaś mnie na arenie Klubu Pojedynków, to było honorowe, to było coś! Dostałem punkty za styl dzięki transmutacji i w ogóle... wezmę cię do pierwszego rzędu, gdy tylko Klub wznowi działalność. - nie wznowi, nie dopóki ta wojna się nie skończy, a przecież dopiero się zaczęła.
-Jasne, że kupię ci sukienkę...! - zaczął łagodnie, ale widząc, że Isabella jest jakaś speszona, zdecydował się na razie zostawić ten temat. Skoro tak lubiła ten swój gorset... Zresztą, czy wypadało mu pytać? Nie wiedział, meandry narzeczeństwa i granice, na które mogli sobie pozwolić, wciąż były dla nich nowe. Istniały podręczniki run i zielarstwa, ale nie istniały podręczniki dla wydziedziczonych szlachcianek i zagubionych czarodziejów - a mama Steffena była zbyt daleko i była zbyt zakorzeniona w mugolskich zwyczajach, by cokolwiek doradzić.
-Przecież wszystkiego się nauczymy. Powoli. - uśmiechnął się ciepło, usiłując uspokoić zarówno ją, jak i samego siebie. A potem dodał, przytomniej, z nutką oburzenia. -Zresztą, ja umiem sprzątać, od skończenia szkoły mieszkałem całkiem sam! Mam nadzieję, że nie uwierzyłaś Willricowi, to znaczy czasem mam dużo na głowie i bywam roztargniony, ale... patrz, nawet teraz jest w miarę porządek! - wskazał dłonią na swój salon, trochę urażony, a troszkę speszony. -Wszystkiego cię nauczę...jeśli będziesz chciała! Zresztą, możemy sprzątać razem! Podobno... podobno niektóre pary tak robią... - dodał, oblewając się gorącym pąsem, bo podobno robiły tak tylko te sufragożystki, których tak nie lubiła jego mama. Kimkolwiek były. Tyle, że Bella nie była żadną sufrocośtam, a wydziedziczoną szlachcianką i przecież potrzebowała pomocy!
Pomarańcze. Próbował myśleć o pomarańczach, gdy stał za Bellą, nieświadom jak gorący był teraz jego oddech i jak rozpalone dłonie. Myślał jednak tylko o tym, że po pierwsze powinien ochłonąć, a po drugie to jej kręci się w głowie. Na pewno przez ten gorset - nic, co pochodziło ze szlacheckiej mody nie mogło być tak naprawdę dobre, tłumaczył sobie w myślach, samemu lecząc się z niezdrowego podziwu dla kreacji w "Czarownicy." Podziwiał zresztą tamte kreacje tylko dlatego, że modelki były śliczne i że Rigel Black mówił w szkole, że są ładne. Teraz zaś wyleczył się zarówno ze słabości do jakichkolwiek innych kobiet, jak i z łatwowierności szlacheckim słowom i gustom. Wręcz przeciwnie! "Czarownica" mierziła go coraz bardziej, zainteresowanie szlacheckimi plotkami słabło, liczyła się przecież jego Isabella - żywa, bliska, doskonała. Liczyła się wojna, liczyły się idee szlachetnego serca, a nie szlachetnej krwi. Precz z gorsetami, precz z ich modą i falbankami! Dama jego serca najpiękniejsza będzie w czymś... w czymkolwiek, od czego nie ma zawrotów głowy.
Musnął lekko dłonią rozgrzaną (jej też było za ciepło?!) skórę jej pleców, próbując znaleźć odpowiednią haftkę.
-Poczęstuj się pomarańczami, a ja... już to poluzuję. - wyszeptał, mając nadzieję, że się uda.
zręczne ręce (I, bez bonusu)
1 - ups
2-41 - ścisnąłem gorset jeszcze bardziej
42-71 - poluzowałem gorset, ale za bardzo i zburzy całą kreację!
72-99 - poluzowałem gorset w sam raz!
100 - hmm?
Steffen nawet nie pomyślał, że...
Zarumienił się gwałtownie, albowiem przecież niewłaściwe rzeczy to robili bohaterowie harlequinów, a jego życie nie było żadną romantyczną książką! To znaczy, jak się nad tym na spokojnie zastanowić to wpadł przypadkiem na szkolną miłość i pocałował ją podczas drugiego spotkania i wyznał jej miłość gdy się zaręczyła i tonął w smutku przez kilka miesięcy i w najmniej spodziewanej chwili spotkał już-nie-zaręczoną ukochaną w domu romantycznego buntownika o wolność (Alexa, znaczy), ale na tym podobieństwa do romansów się kończyły! Byli Isabellą i Steffenem, nie robiliby nic niewłaściwego...
...prawda?
-Alex by tak chyba o nas nie myślał...? - zaprotestował lekkim z oburzeniem. -Przecież... zachowujemy się właściwie, zawsze. - dodał z nutą urazy. No tak, Isabella była szlachcianką, Alex był kiedyś szlachcicem, czyżby Farley... nie ufał chłopakom z niższych klas społecznych? To byłoby przykre! Mówił coś o mnie? - chciał spytać Steffen Isabelli, ale ostatecznie ugryzł się w język. Wolał nie wplątywać w to narzeczonej, a jeśli Alex gniewał się za "Proroka Codziennego" to cóż, w sumie to zrozumiałe.
Zresztą, Isabella rozwiała jego troski zanim Steffen w ogóle zdążył się nakręcić. Rozpromienił się, słuchając słów tak przyjemnie muskających męskie ego i grzejących zaniepokojone serce. Nie wiedział aż, co odpowiedzieć na te piękne słowa, ale odpowiedź Bella mogła wyczytać w jego oczach - roziskrzonych i radosnych.
-Isabello, czy ty właśnie porównałaś mnie do run? - zażartował więc, z figlarnym uśmiechem. No proszę, wystarczyło kilka wspólnych miesięcy, a Bella wyrażała zainteresowanie runami! Jeszcze ją zarazi tą pasją! -Nie wiem, jaką ja jestem runą, ale ty... ty jesteś jak Eihwaz. - wyszeptał, trochę nieśmiało. Od dawna myślał tak o Isabelli, ale trochę się wstydził jej to powiedzieć. Dziewczyny porównywało się w końcu do kwiatów albo gwiazd, niekoniecznie do run. -Jak... - jak moja dusza, gdy myślę o Tobie, jak duchowa śmierć gdy myślałem, że nigdy się nie spotkamy i jak życie, gdy pojawiłaś się w Dolinie, jak niebo gdy cię całuję i jak ziemia, na którą mnie sprowadzasz gdy się martwię i... -...bo jest jak cis, którym rozpala się ogień. - zakończył, bo aby opowiedzieć Isabelli o wszystkich znaczeniach tej runy, potrzebowałby trochę więcej śmiałości.
Z uśmiechem spoglądał na dołeczki w jej policzkach, całą siłą woli powstrzymując się od dotknięcia tychże policzków. Był w końcu zmotywowany (samym wyobrażeniem Alexa), by zachowywać się przyzwoicie.
-Tak, urządźmy tu biblioteczkę! - obydwoje kochali książki, kochali siebie, tyle ich łączyło! Ośmielony tym, że Bella wyraziła bardzo nikłe zainteresowanie runami, wyobrażał już sobie wielką wspólną biblioteczkę i jak czytają ramię w ramię i jak przekazują tą wiedzę swoim dzie...
Dobra, dobra, rozpędzał się. Zwłaszcza, że wspomnienie o pojedynkach sprowadziło go na ziemię.
-Ja... - uśmiech zniknął na chwilę, przed oczyma pojawiło się wspomnienie własnej krwi w antykwariacie, krwi Hannah na bruku, piachu i gruzów katedry pod Londynem. Czy... czy chciał, by Bella widziała go takiego? Raz zupełnie bezbronnego, raz dziwnie i zimnie bezwzględnego? Nie, chyba nie chciał. Pojedynki nie były niczym romantycznym ani bohaterskim z jej (lub jego, wszak myślał o aurorach i im podobnych z idealistycznym podziwem!) wyobrażeń. Były okrutne, nieprzewidywalne i stresujące. -...chyba nie chciałbym, byś to oglądała. Kiedyś... kiedyś ci wszystko opowiem, jeśli spytasz, ale w wojnie... nie ma nic szlachetnego, Bello. - westchnął, marszcząc lekko brwi. Zaraz spróbował się znowu rozpogodzić, uśmiechnąć. -Szkoda, że nie widziałaś mnie na arenie Klubu Pojedynków, to było honorowe, to było coś! Dostałem punkty za styl dzięki transmutacji i w ogóle... wezmę cię do pierwszego rzędu, gdy tylko Klub wznowi działalność. - nie wznowi, nie dopóki ta wojna się nie skończy, a przecież dopiero się zaczęła.
-Jasne, że kupię ci sukienkę...! - zaczął łagodnie, ale widząc, że Isabella jest jakaś speszona, zdecydował się na razie zostawić ten temat. Skoro tak lubiła ten swój gorset... Zresztą, czy wypadało mu pytać? Nie wiedział, meandry narzeczeństwa i granice, na które mogli sobie pozwolić, wciąż były dla nich nowe. Istniały podręczniki run i zielarstwa, ale nie istniały podręczniki dla wydziedziczonych szlachcianek i zagubionych czarodziejów - a mama Steffena była zbyt daleko i była zbyt zakorzeniona w mugolskich zwyczajach, by cokolwiek doradzić.
-Przecież wszystkiego się nauczymy. Powoli. - uśmiechnął się ciepło, usiłując uspokoić zarówno ją, jak i samego siebie. A potem dodał, przytomniej, z nutką oburzenia. -Zresztą, ja umiem sprzątać, od skończenia szkoły mieszkałem całkiem sam! Mam nadzieję, że nie uwierzyłaś Willricowi, to znaczy czasem mam dużo na głowie i bywam roztargniony, ale... patrz, nawet teraz jest w miarę porządek! - wskazał dłonią na swój salon, trochę urażony, a troszkę speszony. -Wszystkiego cię nauczę...jeśli będziesz chciała! Zresztą, możemy sprzątać razem! Podobno... podobno niektóre pary tak robią... - dodał, oblewając się gorącym pąsem, bo podobno robiły tak tylko te sufragożystki, których tak nie lubiła jego mama. Kimkolwiek były. Tyle, że Bella nie była żadną sufrocośtam, a wydziedziczoną szlachcianką i przecież potrzebowała pomocy!
Pomarańcze. Próbował myśleć o pomarańczach, gdy stał za Bellą, nieświadom jak gorący był teraz jego oddech i jak rozpalone dłonie. Myślał jednak tylko o tym, że po pierwsze powinien ochłonąć, a po drugie to jej kręci się w głowie. Na pewno przez ten gorset - nic, co pochodziło ze szlacheckiej mody nie mogło być tak naprawdę dobre, tłumaczył sobie w myślach, samemu lecząc się z niezdrowego podziwu dla kreacji w "Czarownicy." Podziwiał zresztą tamte kreacje tylko dlatego, że modelki były śliczne i że Rigel Black mówił w szkole, że są ładne. Teraz zaś wyleczył się zarówno ze słabości do jakichkolwiek innych kobiet, jak i z łatwowierności szlacheckim słowom i gustom. Wręcz przeciwnie! "Czarownica" mierziła go coraz bardziej, zainteresowanie szlacheckimi plotkami słabło, liczyła się przecież jego Isabella - żywa, bliska, doskonała. Liczyła się wojna, liczyły się idee szlachetnego serca, a nie szlachetnej krwi. Precz z gorsetami, precz z ich modą i falbankami! Dama jego serca najpiękniejsza będzie w czymś... w czymkolwiek, od czego nie ma zawrotów głowy.
Musnął lekko dłonią rozgrzaną (jej też było za ciepło?!) skórę jej pleców, próbując znaleźć odpowiednią haftkę.
-Poczęstuj się pomarańczami, a ja... już to poluzuję. - wyszeptał, mając nadzieję, że się uda.
zręczne ręce (I, bez bonusu)
1 - ups
2-41 - ścisnąłem gorset jeszcze bardziej
42-71 - poluzowałem gorset, ale za bardzo i zburzy całą kreację!
72-99 - poluzowałem gorset w sam raz!
100 - hmm?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 2
'k100' : 2
Tyle się wydarzyło. Właściwie lub nie? Z powinnością czy bez niej? Gubiła się. Na tej nitce wiele było pętli, o które mogła się potknąć, które tak niefortunnie plątały się wokół szczupłych kostek. Czy Steffen już widział jej kostki? Czerwona jak piwonia opuściła głowę i nerwowo, pod zasłonką z własnych złotych fal skarciła się za przelotną, choć bardzo intensywną myśl. No już, już, przestań. Nie powinnaś. Dlaczego to tak było? Dlaczego tak narastało? Tak bardzo rosła jej miłość, prowokując jednocześnie niesamowite wyobrażenia, których wcześniej nie było. Skąd się brały? Kiedy byli sami, czuła taką wielką potrzebę zaczepiania ukochanego, jakiejś zabawy w teatr. Trochę intrygi, trochę naprawdę uroczego uśmiechu i świadomość, taka dziwni łaskocząca świadomość, że nie wypada. A przecież na wszystko miała przyjść pora, prawda? Zachowywali się właściwie. Tylko ona trwała z tą opuszczoną głową, jakby co najmniej tak nie było.
– Najbardziej przyzwoicie, jak tylko można! Jestem pewna! Prawie… – obwieściła najpierw głośno i niezwykle śmiało, a ostatnie słówko… cóż, wymówiła już dużo ciszej. Jej jasnoróżowe usta prawie się nie otworzyły. Isabella przecież nie ulegała, nie dawała się tym pokusom. Oddawała wszystkie myśli nauce i rozwijaniu się. Skupiała się na pracy i trosce o krewnych. Małżeńskie rzeczy wciąż jeszcze nie były dane, choć pierścień narzeczonej zdawał się czasem palić przyjemnie. Bo przecież kochała go mocno już teraz.
Wielbiła ten widok, kiedy się uśmiechał i czymś mocno ekscytował. Wiedziała, że runiczna intryga zadziała odpowiednio. Wiedziała, jak podnieść go na duchu i jak sprawić, by… poczuł się pewniej. Ojej, chyba naprawdę zdążyła go już poznać. – E-eihwaz? – powtórzyła ostrożnie, bo nic jej to nie mówiło. Oczy rozszerzyły się nieco i poszukały jakiejś podpowiedzi. – Steffenie – bąknęła, kiedy wspomniał o rozpalaniu ognia. – To bardzo ładne, miłe, że tak o mnie myślisz, to… to może ja jednak trochę polubię te runy. Jak, och, jak dalej będziesz mówił tak... właśnie tak – mówiła nieco rozgorączkowana i na sam koniec jeszcze przygryzła wargę, czując, że chyba nie uniesie dumnie głowy, bo czerwień przelewająca się przez jej policzki stała się wybitnie przytłaczająca. – Kiedyś mi opowiesz, kiedyś… - wyszeptała jeszcze, ale teraz też nie dokończyła. Kiedyś, kiedyś, gdy będziemy mężem i żoną? Wtedy przecież już niczego nie będą musieli się bać. A teraz? Teraz chyba też się nie obawiała, śmiało zakradała się z czułym palcem blisko jego odzienia. A o wiele śmielej zachowa się jeszcze później.
To czar prysł? Wcale nie. Po prostu nie spędzali długich godzin wyłącznie na przyjemnym kokietowaniu i żartach. Przecież dzisiaj omówili już tyle ważnych, tyle poważnych spraw. A Bella jasno kreśliła pragnienia. W tym również to, by nie bał się opowiadać jej o walce, by przyjął i zaakceptował to, że ona też jest częścią tego wszystkiego. Że każdego dnia widzi w lecznicy ludzi rannych, ludzi obdartych z niewinności przez wojnę. I że jest gotowa również zmierzyć się z widmem walk. – Och, a może chociaż, jak rzucasz zaklęcia? Pokażesz mi, co robisz ze swoją transmutacją? Opowiesz o tym? Ja tylko będę patrzeć, chcę patrzeć i podziwiać, jaki jesteś zdolny. Wiem, że obroniłbyś mnie zawsze – Westchnęła lekko tym wszystkim wzruszona i całe szczęście, że była tak blisko. Mogła go objąć i przetransumować energię emocji w… w taką niegroźną, fizyczną formę. – A po tym wszystkim, kiedyś, może w klubie… – zanuciła, przymykając lekko powieki. Była już prawie wtulona.
To była cała gama, paleta, cały przekrój odczuć podczas jednego tylko spotkania, które miało być ledwie nauką. A jednak stało się inaczej. Teraz trochę panikowała, wcześniej się wstydziła, ekscytowała, pękała z dumy i prawie płakała. I nie bała się tego wszystkiego przed nim zaprezentować. Oblałaby lekcję etykiety jak nic. Przecież dama powinna być powściągliwa i ukrywać swoje uczucia. Nie mogła. Nie przy nim. Nie, kiedy powinien o wszystkim natychmiast się dowiedzieć – o ile to nie były dziewczyńskie sprawy. – Tobie wierzę. I jeśli jest coś, co kryjesz przede mną, Steffenie, to dowiem się o tym, ale sama. Choć czasem dobrze jest przyjąć miłą wskazówkę, przygarnąć poradę, to jednak… och, przez tyle lat w kółko mnie pouczano i mówiono, jak mam myśleć, co mam robić, jak mówić i jak nie mówić. Próbuję sama. I z domowymi sprawami też tak chcę. Chcę sama spróbować. Być żoną i panią domu. Ale z tobą na pewno będzie łatwiej. Kiedy będziemy mogli sami ułożyć sobie nasze domowe rzeczy. Och, jakże się tego wszystkiego nie mogę doczekać. Podzielimy się tym. Może… może na początku popróbujemy, co się u nas sprawdzi? Och, jestem pewna, że dom zaleje się naszymi pasjami. Jest taki malutki, ale ciepły. Jest w nim ciepło… – poplątała się nieco w słowach, bo przecież nie chciała, by Steffenowi było przykro, że chatka wydawała się jej taka ciasna. Dlatego szybko pomieszała trochę wypowiedź. Zwieńczył ją niesamowity uśmiech. Miał rację. Powoli wszystkiego się nauczą. Bo przecież tylko tak będzie mogła odkryć, jak to jest być zoną. Tak naprawdę.
- Ałć! – pisnęła, kiedy gorset ciasno owinął się wokół jej talii i prawie wyrwał ostatni oddech z płuc. Spięła się. Rozmyły się te kolorowe obłoki i rozmarzone spojrzenie wywołane ciepłem męskich palców, które czasem muskały kawałki odsłoniętej skóry na plecach. Zachwiała się nieporadnie, a rozpięta sukienka nieco zsunęła się z ramion. Ścisnęła ją jednak dłońmi z przodu, czując, że zaraz chyba zemdleje ze wstydu. – Delikatniej – wymówiła resztką tchu. Czulej, miała ochotę dodać, ale powstrzymała się. – Rozluźnij… się – dodała cichutko, mając dziwne przeczucie, że Steffen mógł stresować się tym zdarzeniem równie mocno jak ona i stąd tak niefortunny przypadek. Jedną dłonią zabrała włosy, z tyłu pleców i zgarnęła je bardziej do siebie. Lekko przekręciła głowę w jego stronę. Poradzi sobie, na pewno sobie poradzi. – I mnie, też, Steffenie…
Bo nie musisz ściskać tak bardzo, bym gubiła oddechy, kiedy jesteś tak blisko.
– Najbardziej przyzwoicie, jak tylko można! Jestem pewna! Prawie… – obwieściła najpierw głośno i niezwykle śmiało, a ostatnie słówko… cóż, wymówiła już dużo ciszej. Jej jasnoróżowe usta prawie się nie otworzyły. Isabella przecież nie ulegała, nie dawała się tym pokusom. Oddawała wszystkie myśli nauce i rozwijaniu się. Skupiała się na pracy i trosce o krewnych. Małżeńskie rzeczy wciąż jeszcze nie były dane, choć pierścień narzeczonej zdawał się czasem palić przyjemnie. Bo przecież kochała go mocno już teraz.
Wielbiła ten widok, kiedy się uśmiechał i czymś mocno ekscytował. Wiedziała, że runiczna intryga zadziała odpowiednio. Wiedziała, jak podnieść go na duchu i jak sprawić, by… poczuł się pewniej. Ojej, chyba naprawdę zdążyła go już poznać. – E-eihwaz? – powtórzyła ostrożnie, bo nic jej to nie mówiło. Oczy rozszerzyły się nieco i poszukały jakiejś podpowiedzi. – Steffenie – bąknęła, kiedy wspomniał o rozpalaniu ognia. – To bardzo ładne, miłe, że tak o mnie myślisz, to… to może ja jednak trochę polubię te runy. Jak, och, jak dalej będziesz mówił tak... właśnie tak – mówiła nieco rozgorączkowana i na sam koniec jeszcze przygryzła wargę, czując, że chyba nie uniesie dumnie głowy, bo czerwień przelewająca się przez jej policzki stała się wybitnie przytłaczająca. – Kiedyś mi opowiesz, kiedyś… - wyszeptała jeszcze, ale teraz też nie dokończyła. Kiedyś, kiedyś, gdy będziemy mężem i żoną? Wtedy przecież już niczego nie będą musieli się bać. A teraz? Teraz chyba też się nie obawiała, śmiało zakradała się z czułym palcem blisko jego odzienia. A o wiele śmielej zachowa się jeszcze później.
To czar prysł? Wcale nie. Po prostu nie spędzali długich godzin wyłącznie na przyjemnym kokietowaniu i żartach. Przecież dzisiaj omówili już tyle ważnych, tyle poważnych spraw. A Bella jasno kreśliła pragnienia. W tym również to, by nie bał się opowiadać jej o walce, by przyjął i zaakceptował to, że ona też jest częścią tego wszystkiego. Że każdego dnia widzi w lecznicy ludzi rannych, ludzi obdartych z niewinności przez wojnę. I że jest gotowa również zmierzyć się z widmem walk. – Och, a może chociaż, jak rzucasz zaklęcia? Pokażesz mi, co robisz ze swoją transmutacją? Opowiesz o tym? Ja tylko będę patrzeć, chcę patrzeć i podziwiać, jaki jesteś zdolny. Wiem, że obroniłbyś mnie zawsze – Westchnęła lekko tym wszystkim wzruszona i całe szczęście, że była tak blisko. Mogła go objąć i przetransumować energię emocji w… w taką niegroźną, fizyczną formę. – A po tym wszystkim, kiedyś, może w klubie… – zanuciła, przymykając lekko powieki. Była już prawie wtulona.
To była cała gama, paleta, cały przekrój odczuć podczas jednego tylko spotkania, które miało być ledwie nauką. A jednak stało się inaczej. Teraz trochę panikowała, wcześniej się wstydziła, ekscytowała, pękała z dumy i prawie płakała. I nie bała się tego wszystkiego przed nim zaprezentować. Oblałaby lekcję etykiety jak nic. Przecież dama powinna być powściągliwa i ukrywać swoje uczucia. Nie mogła. Nie przy nim. Nie, kiedy powinien o wszystkim natychmiast się dowiedzieć – o ile to nie były dziewczyńskie sprawy. – Tobie wierzę. I jeśli jest coś, co kryjesz przede mną, Steffenie, to dowiem się o tym, ale sama. Choć czasem dobrze jest przyjąć miłą wskazówkę, przygarnąć poradę, to jednak… och, przez tyle lat w kółko mnie pouczano i mówiono, jak mam myśleć, co mam robić, jak mówić i jak nie mówić. Próbuję sama. I z domowymi sprawami też tak chcę. Chcę sama spróbować. Być żoną i panią domu. Ale z tobą na pewno będzie łatwiej. Kiedy będziemy mogli sami ułożyć sobie nasze domowe rzeczy. Och, jakże się tego wszystkiego nie mogę doczekać. Podzielimy się tym. Może… może na początku popróbujemy, co się u nas sprawdzi? Och, jestem pewna, że dom zaleje się naszymi pasjami. Jest taki malutki, ale ciepły. Jest w nim ciepło… – poplątała się nieco w słowach, bo przecież nie chciała, by Steffenowi było przykro, że chatka wydawała się jej taka ciasna. Dlatego szybko pomieszała trochę wypowiedź. Zwieńczył ją niesamowity uśmiech. Miał rację. Powoli wszystkiego się nauczą. Bo przecież tylko tak będzie mogła odkryć, jak to jest być zoną. Tak naprawdę.
- Ałć! – pisnęła, kiedy gorset ciasno owinął się wokół jej talii i prawie wyrwał ostatni oddech z płuc. Spięła się. Rozmyły się te kolorowe obłoki i rozmarzone spojrzenie wywołane ciepłem męskich palców, które czasem muskały kawałki odsłoniętej skóry na plecach. Zachwiała się nieporadnie, a rozpięta sukienka nieco zsunęła się z ramion. Ścisnęła ją jednak dłońmi z przodu, czując, że zaraz chyba zemdleje ze wstydu. – Delikatniej – wymówiła resztką tchu. Czulej, miała ochotę dodać, ale powstrzymała się. – Rozluźnij… się – dodała cichutko, mając dziwne przeczucie, że Steffen mógł stresować się tym zdarzeniem równie mocno jak ona i stąd tak niefortunny przypadek. Jedną dłonią zabrała włosy, z tyłu pleców i zgarnęła je bardziej do siebie. Lekko przekręciła głowę w jego stronę. Poradzi sobie, na pewno sobie poradzi. – I mnie, też, Steffenie…
Bo nie musisz ściskać tak bardzo, bym gubiła oddechy, kiedy jesteś tak blisko.
-Jasne, że jeszcze polubisz runy! - chciał się roześmiać, ale podchwycił spojrzenie Isabelli i już tylko się uśmiechał i uśmiech zamierał mu na ustach, a na policzki wpełzały rumieńce. Dlaczego miał wrażenie, że wcale nie mówili tylko o runach, że oczy Belli błyszczały jakoś tak dziwnie i gorączkowo? Co to wszystko mogło znaczyć i czemu było tak gorąco?
-Kiedyś opowiem. - powtórzył za nią, obiecał, choć nie wiedział, co właściwie obiecuje. Nie rozmawialiby o runach z takimi emocjami - to znaczy, on by rozmawiał, ale Isabella była rozsądniejsza - obiecał więc jej zatem coś, na później, może gdy będą mężem i żoną i może nie będzie o tym myślał dłużej, bo Isabella rumieniła się tak uroczo, ale on sam nie lubił się rumienić, a gorąco paliło już jego twarz.
Wszystkie troski zeszły na drugi plan, gdy zaczęła tak mile łechtać jego dumę - łasy na pochwały a zarazem zbyt skromny by się ich spodziewać, rozpromienił się i wyprostował, czule tuląc narzeczoną.
-Oczywiście, że ci pokażę, opowiem, co tylko chcesz... - nie musiała go przekonywać, opowieści były bezpieczne. I odrobinę podkoloryzowane. -Kiedyś pogrzebałem w piasku trolla, zmieniłem w cień groźnego węża... - zaskrońca w Irlandii, ale to szczegół, wąż zepsułby im zaręczyny! -...mogę też zmienić przeciwnika we fretkę i sprawić, że zacznie uciekać, transmutacja potrafi też chronić, tworzyć okopy z podłoża, albo tworzyć ostre stalaktyty ze skał... och, Bello, mogę ci to wszystko pokazać! - uświadomił sobie, z przykrością orientując się, że nie będzie go przy niej zawsze, że kiedyś może zostać gdzieś sama, bez niego i bez Alexa. -Powinnaś umieć się chronić, tak na wszelki wypadek. Przemiana kogoś we fretkę jest skomplikowana, ale bardzo proste zaklęcie pozwala zmienić przeciwnika w gęś i kupić tym sobie czas! - gęsi co prawda okrutnie dziobały, ale lepsza gęś niż czarnoksiężnik! Nagle uśmiechnął się trochę inaczej, bardziej złośliwie. -Wtedy, w czerwcu... - wiedziała kiedy, sama go leczyła. Przegrał wtedy sromotnie, ale w oczach narzeczonej chciał choć trochę wygrać. -...zmieniłem lorda Alpharda Blacka w królika, czarnego królika. Wyglądał komicznie. - o zmarłych się źle nie mówi, ale Steffenowi brakowało zarówno empatii, jak i dobrego wychowania w stosunku do kogoś, kto chciał go zabić. -Tyle, że na jego kochance nie zrobiło to wrażenia. Ciekawe, kim ona była. - westchnął bardziej do siebie, bo bardzo nie lubił sekretów. Bella czytała chyba (chyba?!) jego artykuł w Proroku, więc miał nadzieję, że jej nie zaszokuje - przy damach nie wypada w końcu mówić o cudzych kochankach.
-W klubie...? - rozkojarzony, na sekundę zapomniał, że chodzi o Klub Pojedynków. -Och, Bello, jak ta wojna już się skończy... wezmę cię do prawdziwego tanecznego klubu! Czarodziejskiego, lub nawet mugolskiego! Nauczę cię rock and rolla! - zaproponował. Może... może mógłby ją nauczyć nawet tutaj, teraz? Znaczy, nie teraz-teraz, ale niedługo?! Musiałby zdobyć jakąś muzykę, ale mógł popytać!
Spoglądał na nią, rozpromieniony, oczarowany, może nawet zaczarowany - bo tylko przy Belli się tak czuł, tylko ona mogła sprawić, że smutek wywołany własną pomyłką rozwieje się na moment we mgle, że będzie można spoglądać na świat i przyszłość z radością i nową nadzieją.
-O wszystkim ci powiem, ale w sprawie domu.. próbuj zatem sama. Sama ze mną. Kocham to w tobie. - wyrwało mu się spontanicznie, bo przecież dlatego się w niej zakochał, przecież tą samodzielność w niej dostrzegł, gdy była jeszcze lady Selwyn. Nie podzielała poglądów i myśli swojej rodziny, w jej płomiennych oczach lśniła niezależność i dobroć. Nawet wtedy, gdy styczniowy chłód ściskał im serca pod Białym Mostem, gdy była przyrzeczona komu innemu. -Wszystkiego się nauczymy, razem. Rozpalimy własne domowe ognisko, Bello. I... to naprawdę nie problem, jeśli obiad będzie przesolony, a podłoga sprzątnięta niedokładnie! Nauczymy się dobrze przyprawiać, sprzątać podłogę już umiem. Bello, ty... ty porzuciłaś swoją rodzinę, ja jestem nielegalnym animagiem i robię różne szalone rzeczy, nie musimy się przejmować konwenansami, możemy zbudować to wszystko po swojemu. - zaproponował, wycofując swoje wcześniejsze słowa o pytaniu jakiejkolwiek mamy o radę. Mama na pewno miałaby swoje, trochę mugolskie pomysły. Rodziną Belli nie mogli się już przejmować, a Alex raczej nie znał się na prowadzeniu domu. Zostali z tym wszystkim sami, co było trochę przerażające, ale w gruncie rzeczy szalenie ekscytujące.
Odkryją wszystko sami, a Bella uśmiechała się tak pięknie...
...że z wrażenia zacisnął mocniej gorset.
-Och! Przepraszam, Bello! Tych sznureczków jest tak dużo! Skąd wiesz, który jest który? - wyszeptał panicznie, przecież nie chciał jej skrzywdzić. W panice sięgnął po kolejny sznurek, ale wtedy poprosiła, by się rozluźnił. Wolniej. Czulej. No dobrze. Wziął głęboki wdech, rumieniec skruchy - i nie tylko skruchy - rozlał się już po całej jego twarzy.
-Spróbuję to naprawić... - mruknął, przypatrując się sznureczkom uważniej i znajdując - chyba - ten właściwy. Pociągnął go i...
...rozwiązał wszystko.
-O...! - wyrwało mu się, gdy wykazał się refleksem i podtrzymał zsuwającą się z ramion suknię, gorset, wszystko. -Czy ja go... całkiem rozwiązałem? - uświadomił sobie, dotykając nagiej skóry na plecach Belli (dlaczego tak bardzo parzyła?!) i próbując podtrzymać dłońmi wywołaną przez siebie modową katastrofę.
(nie)zręczne ręce - 39, poluzowałem gorset za bardzo
-Kiedyś opowiem. - powtórzył za nią, obiecał, choć nie wiedział, co właściwie obiecuje. Nie rozmawialiby o runach z takimi emocjami - to znaczy, on by rozmawiał, ale Isabella była rozsądniejsza - obiecał więc jej zatem coś, na później, może gdy będą mężem i żoną i może nie będzie o tym myślał dłużej, bo Isabella rumieniła się tak uroczo, ale on sam nie lubił się rumienić, a gorąco paliło już jego twarz.
Wszystkie troski zeszły na drugi plan, gdy zaczęła tak mile łechtać jego dumę - łasy na pochwały a zarazem zbyt skromny by się ich spodziewać, rozpromienił się i wyprostował, czule tuląc narzeczoną.
-Oczywiście, że ci pokażę, opowiem, co tylko chcesz... - nie musiała go przekonywać, opowieści były bezpieczne. I odrobinę podkoloryzowane. -Kiedyś pogrzebałem w piasku trolla, zmieniłem w cień groźnego węża... - zaskrońca w Irlandii, ale to szczegół, wąż zepsułby im zaręczyny! -...mogę też zmienić przeciwnika we fretkę i sprawić, że zacznie uciekać, transmutacja potrafi też chronić, tworzyć okopy z podłoża, albo tworzyć ostre stalaktyty ze skał... och, Bello, mogę ci to wszystko pokazać! - uświadomił sobie, z przykrością orientując się, że nie będzie go przy niej zawsze, że kiedyś może zostać gdzieś sama, bez niego i bez Alexa. -Powinnaś umieć się chronić, tak na wszelki wypadek. Przemiana kogoś we fretkę jest skomplikowana, ale bardzo proste zaklęcie pozwala zmienić przeciwnika w gęś i kupić tym sobie czas! - gęsi co prawda okrutnie dziobały, ale lepsza gęś niż czarnoksiężnik! Nagle uśmiechnął się trochę inaczej, bardziej złośliwie. -Wtedy, w czerwcu... - wiedziała kiedy, sama go leczyła. Przegrał wtedy sromotnie, ale w oczach narzeczonej chciał choć trochę wygrać. -...zmieniłem lorda Alpharda Blacka w królika, czarnego królika. Wyglądał komicznie. - o zmarłych się źle nie mówi, ale Steffenowi brakowało zarówno empatii, jak i dobrego wychowania w stosunku do kogoś, kto chciał go zabić. -Tyle, że na jego kochance nie zrobiło to wrażenia. Ciekawe, kim ona była. - westchnął bardziej do siebie, bo bardzo nie lubił sekretów. Bella czytała chyba (chyba?!) jego artykuł w Proroku, więc miał nadzieję, że jej nie zaszokuje - przy damach nie wypada w końcu mówić o cudzych kochankach.
-W klubie...? - rozkojarzony, na sekundę zapomniał, że chodzi o Klub Pojedynków. -Och, Bello, jak ta wojna już się skończy... wezmę cię do prawdziwego tanecznego klubu! Czarodziejskiego, lub nawet mugolskiego! Nauczę cię rock and rolla! - zaproponował. Może... może mógłby ją nauczyć nawet tutaj, teraz? Znaczy, nie teraz-teraz, ale niedługo?! Musiałby zdobyć jakąś muzykę, ale mógł popytać!
Spoglądał na nią, rozpromieniony, oczarowany, może nawet zaczarowany - bo tylko przy Belli się tak czuł, tylko ona mogła sprawić, że smutek wywołany własną pomyłką rozwieje się na moment we mgle, że będzie można spoglądać na świat i przyszłość z radością i nową nadzieją.
-O wszystkim ci powiem, ale w sprawie domu.. próbuj zatem sama. Sama ze mną. Kocham to w tobie. - wyrwało mu się spontanicznie, bo przecież dlatego się w niej zakochał, przecież tą samodzielność w niej dostrzegł, gdy była jeszcze lady Selwyn. Nie podzielała poglądów i myśli swojej rodziny, w jej płomiennych oczach lśniła niezależność i dobroć. Nawet wtedy, gdy styczniowy chłód ściskał im serca pod Białym Mostem, gdy była przyrzeczona komu innemu. -Wszystkiego się nauczymy, razem. Rozpalimy własne domowe ognisko, Bello. I... to naprawdę nie problem, jeśli obiad będzie przesolony, a podłoga sprzątnięta niedokładnie! Nauczymy się dobrze przyprawiać, sprzątać podłogę już umiem. Bello, ty... ty porzuciłaś swoją rodzinę, ja jestem nielegalnym animagiem i robię różne szalone rzeczy, nie musimy się przejmować konwenansami, możemy zbudować to wszystko po swojemu. - zaproponował, wycofując swoje wcześniejsze słowa o pytaniu jakiejkolwiek mamy o radę. Mama na pewno miałaby swoje, trochę mugolskie pomysły. Rodziną Belli nie mogli się już przejmować, a Alex raczej nie znał się na prowadzeniu domu. Zostali z tym wszystkim sami, co było trochę przerażające, ale w gruncie rzeczy szalenie ekscytujące.
Odkryją wszystko sami, a Bella uśmiechała się tak pięknie...
...że z wrażenia zacisnął mocniej gorset.
-Och! Przepraszam, Bello! Tych sznureczków jest tak dużo! Skąd wiesz, który jest który? - wyszeptał panicznie, przecież nie chciał jej skrzywdzić. W panice sięgnął po kolejny sznurek, ale wtedy poprosiła, by się rozluźnił. Wolniej. Czulej. No dobrze. Wziął głęboki wdech, rumieniec skruchy - i nie tylko skruchy - rozlał się już po całej jego twarzy.
-Spróbuję to naprawić... - mruknął, przypatrując się sznureczkom uważniej i znajdując - chyba - ten właściwy. Pociągnął go i...
...rozwiązał wszystko.
-O...! - wyrwało mu się, gdy wykazał się refleksem i podtrzymał zsuwającą się z ramion suknię, gorset, wszystko. -Czy ja go... całkiem rozwiązałem? - uświadomił sobie, dotykając nagiej skóry na plecach Belli (dlaczego tak bardzo parzyła?!) i próbując podtrzymać dłońmi wywołaną przez siebie modową katastrofę.
(nie)zręczne ręce - 39, poluzowałem gorset za bardzo
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zielonkawe tęczówki zdradzały zdziwienie i jednoczesny podziw, kiedy narzeczony opowiadał o możliwościach, jakie daje transmutacja podczas pojedynków. Ta dziedzina magii nigdy jej nie szła. – A ja wszystko to będę oglądać ze szczerą ciekawością. Kiedy o tym opowiadasz, mam wrażenie, że te czary dają mnóstwo możliwości. Skały, zwierzęta… transmutacja swą siłę bierze z otoczenia i natury! – zastanowiła się głośno i na koniec podzieliła odkryciem, które jednak nie było takim do końca pewnym wnioskiem. – Wybacz mi, nie znam się na pojedynkowaniu, mogę spoglądać, ale sama ja… Naprawdę sądzisz, że ktoś mógłby przemienić mnie w gęś? To się wydaje tak nieprzyjemne, Steffenie! Dobrze, że jesteś obok. Będziesz mógł mnie bronić… - wymówiła na koniec z czułością oddanej panienki. Nie wyobrażała sobie, by ktoś zjawił się nagle gdzieś przy niej i rzucał w nią takimi zaklęciami. Wizja napadu ostudziła poszczypane zawstydzeniem policzki. Dość, Bella nie chciała już więcej o tym myśleć i lekko potrząsnęła główką. Pióra zamiast sukienki? Pióra? Wypuściła powietrze z ust. Nie tak wyobrażała sobie pojedynkowanie na froncie, ale przecież nie miała o tym żadnego pojęcia. To on był bohaterem, jej rycerzem, jej ukochanym. Kiedy zaś wspomniał o Alphardzie, dziwne uczucie ukuło ją prosto w serce. Pozbyła się go jednak prędko i pomyślała o tym, że był to człowiek przemocy, grozy i… i nieprawy lord, który krzywdził ludzi razem z kochanką. Wiedziała, że kobiety stawały do walki. Przecież Lucinda i panienka Tonks wspierały swoją różdżką zakon, ale jakoś trudno jej było to wszystko sobie wyobrazić. – Chyba… chyba tak naprawdę nie chciałabym tego wiedzieć – wymówiła prędko, cichutko i odwróciła spojrzenie od Cattermole’a. A jeśli to któraś z jej koleżanek? Szlachetna dama, którą znała z sabatów i uroczych podwieczorków? Mimo wszystko lord Black był dżentelmenem. Chyba. Nie dopuściłby przecież do takiej sytuacji!.
Niezrozumienie pojawiło się między ukochanymi, kiedy tylko padło hasło o klubie. Isabella zachichotała, szybciutko pojmując, że Steffen poplątał wątki. Uroczo przechyliła głowę i uśmiechnęła się, łagodząc odgłosy pociesznej reakcji. – Nie wiem, nie wiem, cóż to za tańce są, mój miły. Ale to chyba nie wypada, bym ja… tam chodziła. To, to chyba nie jest odpowiednie miejsce. Opowiedziano mi kiedyś, że w klubach robi się niewłaściwe rzeczy, a stroje dziewcząt są bardzo… skąpe. Nie jestem pewna, czy chciałabym się znaleźć. Ty bywasz tam? Powiedz mi, naprawdę tam tak jest? Jestem ciekawa, choć… chyba nie powinnam – podzieliła się z łamaczem swoim poglądem, a na koniec lekko opuściła głowę. Zastanawiała się, co takiego Steff o tym myślał, jak on widział te miejsca. Być może Bella była w błędzie. Życie szlachcianki odbierało tego typu rozrywki. – Wiesz, raz tylko byłam w Piórku Feniksa, ja… nie jestem pewna, czy to był dobry pomysł. Spotkałam tam bardzo odważną kobietę, a te tancerki… nie, nigdy nie powinnam była tam wchodzić – opowiedziała w nerwach i poskubała marszczenia na sukience. Nie umiała mu spojrzeć w oczy. Nie tak przecież powinna spędzać wolny czas lady. Lady, która się wymknęła!
Cieszyła się, że los pozwolił im być razem, wspólnie myśleć o przyszłości, stworzyć ognisko, które płonąć będzie mogło natchnione ich uczuciem. Niemniej, kiedy Steffen mówił o tym wszystkim, o podłodze, o obiedzie i porządkach, czuła w tym nieznajomą dzikość, morze wyzwania, do którego wkrótce miała wskoczyć, a przecież nie umiała pływać. Zawsze była łódź, rodzina, opieka nestora i rodziców. Teraz miała odejść spod ochronnych skrzydeł Alexandra i pozostać przy Steffenie. – Czasami wciąż jeszcze wydaje mi się, że śnię, Steffenie – wymówiła w pierwszej kolejności. Głos był przesiąknięty uczuciem. Zdziwienie i jednoczesny zachwyt, który próbował możliwe lęki daleko odpędzić. Słowo kocham tyle razy tego dnia padło, tak wspaniale radzili sobie w kryzysie i wojennych oparach, ale czy wygrają bitwę z domowym życiem? Ta wydawała się niczym wielkim w obliczu tego wszystkiego, co już przeżyli. Pogłaskała go leciutko po tej przydługawej czuprynie. – A potem mówisz do mnie, opowiadasz o tych wszystkich rzeczach, a wtedy czuję, że to dzieje się naprawdę i, och, żadna burza nie ugasi naszego ognia – wyraziła z troską i pewną obietnicą. Wspólnie musieli w to uwierzyć. Przyjmowała go, wiedząc już trochę o wadliwych częściach jego duszy, o jego pochopnych krokach i energii, która niekiedy stawała się najgorszą podporą. Jednocześnie też – to po prostu on. Musnęła ustami chłopięce czoło, by pożegnać wszystkie wątpliwości.
Nie widział tego, ale ukryta twarz Belli wyrażała ogrom speszenia, na które chyba wcale nie była gotowa. Steffen zaplątywał niezdarnie palce w tasiemkach, a jego pomoc tylko pogarszała sprawę i tak już zakleszczonej w gorsecie klatki piersiowej. Nerwowe oddechy połykała była salamandra, błagając ogniste duchy, by jakoś wyratowały ich z tej niezręczności. To na nic. – Steffenie, m-może już nie ruszaj, proszę, ja… Och! – zacisnęła prędko powieki, czując, że materiał po jego ruchach stał się jeszcze wolniejszy i nie miała odwagi nawet pomyśleć, jak wiele kawałków jej ciała zdołał przed nim odsłonić. Widział na pewno trochę pleców! Zdecydowanie za dużo! Niezbyt dotarło do niej to, co właśnie powiedział. Pod zamkniętymi oczami rozkwitała panika, a Isabella cała się spięła, mając ochotę na ucieczkę. – Puść, proszę, ja… dziękuję, sama naprawię – wymówiła kompletnie już zażenowana. Nie powinien jej oglądać. Myślała, że uda mu się tylko lekko poluzować tasiemki, ale nie wyszło. Przycisnęła do siebie tyle materiału, ile tylko się dało i w nieco rozpaczliwym, nagłym odruchu pobiegła do drzwi, by prędko znaleźć się w innym pomieszczeniu i wszystko to naprawić. Czerwone plamy pokrywały ją całą, od czoła po szyję. To nigdy nie powinno się wydarzyć! W łazience szybko naprawiła ubranie z pomocą różdżki, ale nie odważyła się spojrzeć w lustro. Podobało jej się, kiedy dotknął skóry na plecach, ale to było takie niestosowne. Pogubiona w uczuciach przeprosiła i popędziła do Kurnika. Uciekła.
zt x2
Niezrozumienie pojawiło się między ukochanymi, kiedy tylko padło hasło o klubie. Isabella zachichotała, szybciutko pojmując, że Steffen poplątał wątki. Uroczo przechyliła głowę i uśmiechnęła się, łagodząc odgłosy pociesznej reakcji. – Nie wiem, nie wiem, cóż to za tańce są, mój miły. Ale to chyba nie wypada, bym ja… tam chodziła. To, to chyba nie jest odpowiednie miejsce. Opowiedziano mi kiedyś, że w klubach robi się niewłaściwe rzeczy, a stroje dziewcząt są bardzo… skąpe. Nie jestem pewna, czy chciałabym się znaleźć. Ty bywasz tam? Powiedz mi, naprawdę tam tak jest? Jestem ciekawa, choć… chyba nie powinnam – podzieliła się z łamaczem swoim poglądem, a na koniec lekko opuściła głowę. Zastanawiała się, co takiego Steff o tym myślał, jak on widział te miejsca. Być może Bella była w błędzie. Życie szlachcianki odbierało tego typu rozrywki. – Wiesz, raz tylko byłam w Piórku Feniksa, ja… nie jestem pewna, czy to był dobry pomysł. Spotkałam tam bardzo odważną kobietę, a te tancerki… nie, nigdy nie powinnam była tam wchodzić – opowiedziała w nerwach i poskubała marszczenia na sukience. Nie umiała mu spojrzeć w oczy. Nie tak przecież powinna spędzać wolny czas lady. Lady, która się wymknęła!
Cieszyła się, że los pozwolił im być razem, wspólnie myśleć o przyszłości, stworzyć ognisko, które płonąć będzie mogło natchnione ich uczuciem. Niemniej, kiedy Steffen mówił o tym wszystkim, o podłodze, o obiedzie i porządkach, czuła w tym nieznajomą dzikość, morze wyzwania, do którego wkrótce miała wskoczyć, a przecież nie umiała pływać. Zawsze była łódź, rodzina, opieka nestora i rodziców. Teraz miała odejść spod ochronnych skrzydeł Alexandra i pozostać przy Steffenie. – Czasami wciąż jeszcze wydaje mi się, że śnię, Steffenie – wymówiła w pierwszej kolejności. Głos był przesiąknięty uczuciem. Zdziwienie i jednoczesny zachwyt, który próbował możliwe lęki daleko odpędzić. Słowo kocham tyle razy tego dnia padło, tak wspaniale radzili sobie w kryzysie i wojennych oparach, ale czy wygrają bitwę z domowym życiem? Ta wydawała się niczym wielkim w obliczu tego wszystkiego, co już przeżyli. Pogłaskała go leciutko po tej przydługawej czuprynie. – A potem mówisz do mnie, opowiadasz o tych wszystkich rzeczach, a wtedy czuję, że to dzieje się naprawdę i, och, żadna burza nie ugasi naszego ognia – wyraziła z troską i pewną obietnicą. Wspólnie musieli w to uwierzyć. Przyjmowała go, wiedząc już trochę o wadliwych częściach jego duszy, o jego pochopnych krokach i energii, która niekiedy stawała się najgorszą podporą. Jednocześnie też – to po prostu on. Musnęła ustami chłopięce czoło, by pożegnać wszystkie wątpliwości.
Nie widział tego, ale ukryta twarz Belli wyrażała ogrom speszenia, na które chyba wcale nie była gotowa. Steffen zaplątywał niezdarnie palce w tasiemkach, a jego pomoc tylko pogarszała sprawę i tak już zakleszczonej w gorsecie klatki piersiowej. Nerwowe oddechy połykała była salamandra, błagając ogniste duchy, by jakoś wyratowały ich z tej niezręczności. To na nic. – Steffenie, m-może już nie ruszaj, proszę, ja… Och! – zacisnęła prędko powieki, czując, że materiał po jego ruchach stał się jeszcze wolniejszy i nie miała odwagi nawet pomyśleć, jak wiele kawałków jej ciała zdołał przed nim odsłonić. Widział na pewno trochę pleców! Zdecydowanie za dużo! Niezbyt dotarło do niej to, co właśnie powiedział. Pod zamkniętymi oczami rozkwitała panika, a Isabella cała się spięła, mając ochotę na ucieczkę. – Puść, proszę, ja… dziękuję, sama naprawię – wymówiła kompletnie już zażenowana. Nie powinien jej oglądać. Myślała, że uda mu się tylko lekko poluzować tasiemki, ale nie wyszło. Przycisnęła do siebie tyle materiału, ile tylko się dało i w nieco rozpaczliwym, nagłym odruchu pobiegła do drzwi, by prędko znaleźć się w innym pomieszczeniu i wszystko to naprawić. Czerwone plamy pokrywały ją całą, od czoła po szyję. To nigdy nie powinno się wydarzyć! W łazience szybko naprawiła ubranie z pomocą różdżki, ale nie odważyła się spojrzeć w lustro. Podobało jej się, kiedy dotknął skóry na plecach, ale to było takie niestosowne. Pogubiona w uczuciach przeprosiła i popędziła do Kurnika. Uciekła.
zt x2
10.12?
Steffen jeszcze raz nerwowo przebiegł wzrokiem po listach, tym od Marcela i od Thomasa. O ile po Sallowie spodziewał się dokładnie tego - choć wiadomość o tym, że Marcel znowu dał się poszczuć jakimiś psami (chodziło o gliny?!) trochę nim wstrząsnęła - o tyle zaangażowanie Tomka było dość zaskakujące. Pewnie Marcel go namówił, to łatwo dawało się wytłumaczyć... ale ta prośba o bezpieczeństwo naprawdę nie pasowała do charakteru Doe.
Może przyjaciel dojrzał, to w sumie dobrze.
O sprawach bezpieczeństwa nie trzeba było Steffenowi dwa razy mówić. Tym razem nie mieli do czynienia z klątwą, a jedynie z ludzką hipokryzją i podłością, ale Cattermole do perfekcji opanował zgrywanie szarego i praworządnego obywatela w Londynie. Nie sądził, by ktokolwiek go rozpoznał nawet podczas anty-arystokratycznej agitacji - nie rzucał się przecież w oczy. Mimo wszystko, wolał jednak nie ryzykować i zadbać o odpowiedni kamuflaż. Kameleon zawsze spełniał tą rolę, ale nie dziś - dziś musieli rozmawiać z ludźmi, przynajmniej dopóki nie przejdą do dalszego etapu akcji.
W piwnicy pochował po kieszeniach wszystkie potrzebne przedmioty - dwa eliksiry, aparat fotogtaficzny i łajnobombę. Stanął przed lustrem w łazience i przeszedł do etapu kamuflażu.
-Rugatio. - szepnął, celując różdżką w samego siebie. Zaczął transmutować własne ciało, licząc, że nikt go wtedy nie rozpozna - nie był w końcu powszechnie znany. Włosy zbielały, pokrywając się dostojną siwizną. Na twarzy pojawiły się grube zmarszczki, a pod oczami worki. Przed lustrem nie stał już młodzieniec, a starzec. Jedynym, co zdradzało prawdziwy wiek tego nowego Steffena były zbyt proste plecy. Przetransmutował w końcu tylko swoją twarz, skórę i włosy, nie postarzył się tak naprawdę. Nadal tryskał młodzieńczą energią, więc dla pewności przygarbił plecy i sprawdził przed lustrem, jak wygląda. Dobrze, bardziej wiarygodnie. Będzie musiał pamiętać o tych plecach i o powolniejszym kroku. Na razie, dopóki nikt go nie widział, szybko wybiegł z domu aby spotkać się z Tomkiem w umówionym miejscu.
Zanim zatrzasnął za sobą drzwi, zostawił jeszcze na stole eliksir dla Marcela oraz starannie złożoną pelerynę niewidkę.
"Marcel, może ci się przyda. Powodzenia! Wypij całą fiolkę tuż przed ważnymi rozmowami, peleryna wystarczy na jeden dzień." - napisał szybko na kartce obok fiolki.
Pułapki powinny go tu wpuścić.
ekwipunek: łajnobomba, płynne srebro (stat. 0), , aparat fotograficzny, bułeczki maślane
rzuty (drugi się nie liczy, bo źle dodałam statę opcm zamiast transmutacji do rzutu i myślałam, że nie wyszło...)
zostawiam na stole płynne srebro (stat. 31) i pelerynę niewidkę dla mojego gościa, Marcela
/zt tutaj
Steffen jeszcze raz nerwowo przebiegł wzrokiem po listach, tym od Marcela i od Thomasa. O ile po Sallowie spodziewał się dokładnie tego - choć wiadomość o tym, że Marcel znowu dał się poszczuć jakimiś psami (chodziło o gliny?!) trochę nim wstrząsnęła - o tyle zaangażowanie Tomka było dość zaskakujące. Pewnie Marcel go namówił, to łatwo dawało się wytłumaczyć... ale ta prośba o bezpieczeństwo naprawdę nie pasowała do charakteru Doe.
Może przyjaciel dojrzał, to w sumie dobrze.
O sprawach bezpieczeństwa nie trzeba było Steffenowi dwa razy mówić. Tym razem nie mieli do czynienia z klątwą, a jedynie z ludzką hipokryzją i podłością, ale Cattermole do perfekcji opanował zgrywanie szarego i praworządnego obywatela w Londynie. Nie sądził, by ktokolwiek go rozpoznał nawet podczas anty-arystokratycznej agitacji - nie rzucał się przecież w oczy. Mimo wszystko, wolał jednak nie ryzykować i zadbać o odpowiedni kamuflaż. Kameleon zawsze spełniał tą rolę, ale nie dziś - dziś musieli rozmawiać z ludźmi, przynajmniej dopóki nie przejdą do dalszego etapu akcji.
W piwnicy pochował po kieszeniach wszystkie potrzebne przedmioty - dwa eliksiry, aparat fotogtaficzny i łajnobombę. Stanął przed lustrem w łazience i przeszedł do etapu kamuflażu.
-Rugatio. - szepnął, celując różdżką w samego siebie. Zaczął transmutować własne ciało, licząc, że nikt go wtedy nie rozpozna - nie był w końcu powszechnie znany. Włosy zbielały, pokrywając się dostojną siwizną. Na twarzy pojawiły się grube zmarszczki, a pod oczami worki. Przed lustrem nie stał już młodzieniec, a starzec. Jedynym, co zdradzało prawdziwy wiek tego nowego Steffena były zbyt proste plecy. Przetransmutował w końcu tylko swoją twarz, skórę i włosy, nie postarzył się tak naprawdę. Nadal tryskał młodzieńczą energią, więc dla pewności przygarbił plecy i sprawdził przed lustrem, jak wygląda. Dobrze, bardziej wiarygodnie. Będzie musiał pamiętać o tych plecach i o powolniejszym kroku. Na razie, dopóki nikt go nie widział, szybko wybiegł z domu aby spotkać się z Tomkiem w umówionym miejscu.
Zanim zatrzasnął za sobą drzwi, zostawił jeszcze na stole eliksir dla Marcela oraz starannie złożoną pelerynę niewidkę.
"Marcel, może ci się przyda. Powodzenia! Wypij całą fiolkę tuż przed ważnymi rozmowami, peleryna wystarczy na jeden dzień." - napisał szybko na kartce obok fiolki.
Pułapki powinny go tu wpuścić.
ekwipunek: łajnobomba, płynne srebro (stat. 0), , aparat fotograficzny, bułeczki maślane
rzuty (drugi się nie liczy, bo źle dodałam statę opcm zamiast transmutacji do rzutu i myślałam, że nie wyszło...)
zostawiam na stole płynne srebro (stat. 31) i pelerynę niewidkę dla mojego gościa, Marcela
/zt tutaj
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
(jestem iluzją)
|8.12.
Pierwsze co chciał zrobić po przyjściu do Steffka to przekazać mu pieniądze, no i oczywiście przywitać się z Pimpusiem, bo miał dla małego przyjaciela nieco smakołyków, którymi chciał się podzielić. Zeszli więc oboje do szczurzego królestwa, aby w trójkę porozmawiać sobie nieco o życiu w to zimowe popołudnie.
- No, a ja jej wtedy mówię... - Zaczął nadgorliwie opowiadać swoją porywającą historię z przedpołudnia. - Pani Davis, ta koza to ona uciekła, naprawdę nie miałem nic wspólnego z tym, że znalazła się u pani na podwórku i zjadła pani bieliznę. Ta bielizna to ona wywieszona na sznurkach była do schnięcia z innymi ubraniami. Nie wiem, może by się mniej na mnie ta pani zgniewała jakby na przykład prześcieradło ta biedna kózka jej zjadła? Może to była jakaś droga bielizna? Ale po co komuś droga bielizna? - Zapytał zdezorientowany przecierając tył swojego karku w zamyśleniu. Bielizna się zużywa. W sensie no, wymienia się ją częściej niż takie spodnie, więc po co kupować coś drogiego skoro trzeba to za niedługo zmieniać i znowu wydać dużo na nową? Nie rozumiał tego ani trochę. -Ale to nieważne. No i ona mi na to, że to wszystko ukartowane było i że ja tą bieliznę ukraść chciałem. - Spojrzał się na Steffka z niedowierzaniem na swoje własne słowa, no bo on by nigdy przecież... On chyba o tym wiedział, prawda? - To ja się jej spytałem że na co mi ta jej bielizna potrzebna? A ona fuknęła i się odwróciła i weszła z powrotem do domu. To ja wziąłem Gretę na powrózek i zaprowadziłem do zagrody. Biedaczka... Myślałem, że może mogła się struć, ale nic jej na szczęście nie jest. - podsumował przejęty głaszcząc Pimusia siedzącego na jego kolanach. No co za dzień. Naprawdę się zmartwił, że Greta uciekła mu niewiadomo gdzie, a jak się ucieszył, że ją znalazł to jeszcze go skrzyczano i to nie za kozę, a za fałszywe oskarżenia. A tej bielizny to on naprawdę by nie chciał przecież, dziwił się, że Greta chciała, ale może jej smakowała?
przekazuje 20 PM
|zt
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 lutego 1958
— Nawet nie wiesz, jak jestem ci wdzięczny — Castor gadał, a wraz z jego słowami, wokół nich pojawiały się chmurki wodnej pary. Blondyn już któryś raz poprawiał zsuwające się z nosa okulary, ale wydawało się, że nie wpływało to w żaden sposób na jego dobry humor. Od placu głównego w Dolinie Godryka spacerowali już wspólnie — po ostatniej akcji Castor był co prawda nieco niewyspany, ale zmęczenie zeszło z jego postaci w momencie otrzymania kolejnego listu od Ministra. O tym porozmawia ze Steffenem dopiero w miejscu bezpiecznym, a tym była z pewnością zamieszkana przez młodszego specjalistę do spraw zabezpieczeń, midasa transmutacji i dobrego przyjaciela Sprouta Szczurza Jama.
Złoty kociołek, który Castor zabierał ze sobą za każdym razem, gdy miał do wykonania jakieś zadanie z dziedziny alchemii błyszczał w trakcie spaceru. Fioletowy kryształ otrzymany jako zapłata od pana Wrońskiego czekał cierpliwie w kieszeni, a blondyn miał dziś pracować wyjątkowo nie samotnie, wyjątkowo w towarzystwie, bowiem jego towarzysz miał tak szeroką wiedzę z zakresu run, że jego starszy przyjaciel był przekonany, że możliwość bieżącej konsultacji kreślenia run wpłynie pozytywnie na dzisiejszy proces. Podobnie jak przesiadywanie nad podręcznikiem do run, co robił praktycznie codziennie od połowy stycznia, gdy myśli pragnął zepchnąć na jakiś inny, potencjalnie przyjemniejszy tor.
Gdy znaleźli się w piwnicy, Castor rozpoczął rozpakowywanie.
— Pan Minister nas pochwalił — zagaił, spoglądając na Steffena znad swego prawego ramienia, gdy na czymś, co miało stanowić dziś ich roboczy blat, stawiał nie tylko kociołek, ale także koszyk, który trzymał w drugiej ręce, a w którym zamknięte miał surowce do produkcji talizmanów. — I tak jak przewidywałeś, będziemy mieli okazję zjawić się tam jeszcze raz — dodał, mając nadzieję, że przyjaciel wyczuje ukryte w jego tonie zaproszenie. Chyba instynktownie chciał zawoalować najistotniejszą dla Castora informację (choć nie chciał się przyznać, zaproszenie do grona Zakonników było dla niego olbrzymim powodem do dumy), dlatego też kontynuował. — Mamy się spotkać w Ratuszu i uzgodnić przejęcie. Znajdziesz czas na dniach?
W tym samym czasie na blacie pojawiło się coś jeszcze. Kadzidło przygotowane przez Castora na podobne okazje, które miało wspomagać procesy rzemieślnicze i przy okazji uspakajać jego skołatane nerwy. Odpalił je od razu, nie czekając na zgodę Steffena; może było to odrobinę niekulturalne, ale był przekonany, że jeżeli magia palonych ziół i żywic mogła zadziałać na niego, zadziała też równie dobrze na Cattermole'a.
— Ale do rzeczy. Pomożesz mi z runą kwitnącego życia? Teoretycznie nie powinienem mieć z nią problemów, ale uznałem, że praktyka czyni mistrza i z pewnością nie zaszkodzi fachowa asysta. Chciałbym zacząć od niej, a potem przejść do trudniejszych, może tak być? — spytał jeszcze, odpalając ogień pod kociołkiem. — Jakbyś miał jakieś pytania do procesu, pytaj śmiało.
Zaciągnął się jeszcze dymem unoszącym się wąską stróżką z kadzidła, po czym sięgnął po pierwszą bazę talizmanu, które miał dzisiaj przygotować. Smocza kość nie stanowiła już dla niego zagadki, Castor ograł się z nią dość dobrze, kilkukrotnie poddając ją odpowiedniej obróbce termicznej i łącząc z drugą, dobraną intuicyjnie bazą. Dziś postanowił postąpić podobnie, dlatego przy pomocy złotych szczypiec przełożył kość do kociołka, pozwalając ciepłu w nim zgromadzonemu zmiękczyć nieco surowiec tak, aby połączenie z drugą bazą przebiegło jak najbardziej gładko. Dzisiejszy talizman miał trafić do rąk Volansa. Volansa, który zaskoczył go w grudniu i który zaskakiwał go dalej, bowiem dotarły do niego słuchy, że jego relacja z Trixie jest już cieniem przeszłości, za to najstarszy z braci Moore miał dziwną tendencję do zjawiania się na Wrzosowisku w środku nocy, czego Castor stał się świadkiem i ofiarą jeszcze za czasów zamieszkiwania tam. Chyba te niepewne odczucia sprawiły, że Sprout nie do końca wiedział, jaką drugą bazę dołożyć do smoczej kości. Ostatecznie jednak jego dłoń pokierowała się — chyba intuicyjnie, do niewielkiego słoiczka wypełnionego zębiną magicznych zwierząt, w tym przypadku były to zęby kuguchara. Chyba zainspirował się łatwością, z jaką Volans nawiązywał kontakt z magicznymi stworzeniami i to właśnie w ich sile i witalności upatrywał sukcesu w tworzeniu talizmanu. Zęby szczęknęły, gdy zderzyły się ze złotymi ściankami kociołka, a także z powoli zmiękczaną smoczą kością. Pozostawił je jeszcze kilka chwil samym sobie, w tym czasie — dalej w milczeniu — przyglądając się kolejnym fiolkom. Steffen mógł zauważyć, że ich zawartość była z kolei płynna. Odczynniki nie mogły mieć co do zasady formy stałej, ponieważ ich zadaniem było przyspieszenie procesu łączenia baz, stanowiły niejako spoiwo między nimi, a także między bazami i sercami talizmanów. Ostatecznie jego uwagę przykuł intensywnie żółty, choć podszyty pomarańczą jad widłowęża. Odkorkował fiolkę, odmierzył dokładnie cztery łyżeczki jadu, które następnie trafiły do kociołka, wydając przy tym charakterystyczne syknięcia. Wszystko szło w dobrym kierunku.
W następnej kolejności krzątaniny Castor wyciągnął z koszyczka pierwszą z form, w której spocznie niedługo przygotowana przez niego mieszanka. Najpierw poświęcił kilka chwil na odpowiednie ustawienie rozmiaru pierścienia, który miał trafić w Volansowe ręce, dopiero później cofnął się na powrót do kociołka, by wymieszać jego zawartość. Pięć ruchów zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, jeden przeciwko, znowu pięć zgodnie. Z uznaniem dojrzał, że składniki wymieszały się równomiernie, gołe oko nie wychwyciło niejednolitych grudek.
Przy przelewaniu zawartości kociołka do formy, starał się zachować jak największą czujność i ostrożność. Wydawało się jednak, że kadzidło działało, tak jak trzeba, a naturalna nerwowość Castora została przez nie skutecznie stłumiona. Nie drżały mu więc ręce, forma wypełniła się równo, a sam Sprout stuknął nią kilkukrotnie o blat, chcąc pozbyć się natrętnych bąbelków powietrza, które mogłyby wpłynąć na trwałość, a przez to także integralność talizmanu. Dopiero wtedy go olśniło. Ołów był minerałem dość ciężkim, miał tendencję do zatapiania się w połączonych bazach i odczynniku, dlatego też, aby osiągnąć zamierzony efekt stylistyczny, Castor wpadł na pomysł kreatywnego wykorzystania kolejnego z serc. Szpony magicznych zwierząt z powodzeniem mogły służyć za swego rodzaju trzymacze, dlatego też niemal na ślepo sięgnął po fiolkę, która zawierała w sobie szpony hipogryfa. Przy pomocy szczypiec umieścił je ostrożnie po obu stronach obrączki, końcówki wpychając nieco mocniej, przez co góry szponów uniosły się odrobinę ponad powierzchnię pierścionka. Pomiędzy nimi umieścił ołów, który przez swój ciężar i tak wtopił się nieco w obrączkę, lecz o to chodziło. Szpony powstrzymywały go przed całkowitym utonięciem, pozwalając jednocześnie na złączenie się z resztą talizmanu.
— Mógłbyś teraz spojrzeć, czy robię to dobrze? — spytał Castor, wyciągając różdżkę. Gdy Steffen zbliżył się do niego, twórca talizmanów począł powolne i zachowawczo ostrożne kreślenie runy. Miał nadzieję, że wszystko pójdzie w dobrym kierunku, ale nawet jeżeli talizman nie zostanie wykonany zgodnie z jego życzeniem, Steffen będzie mógł prędko skorygować jego błędy.
| odpalam kadzidło odprężające (drugie użycie; +5 do rzutów na alchemię)
tworzę talizman: runa kwitnącego życia (ST70)
1. Rzucam k100 na powodzenie talizmanu (+35 z alchemii)
2. Rzucam 8k6 na wartość X
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k6' : 6, 5, 5, 3, 3, 6, 6, 3
#1 'k100' : 10
--------------------------------
#2 'k6' : 6, 5, 5, 3, 3, 6, 6, 3
10.02
-Naprawdę, nie ma za co. - rozglądając się czujnie, uciął gestem dłoni nadmierną wylewność - Castor zresztą zreflektował się sam. Obydwaj bywali gadułami i łatwo się ekscytowali, choć każdy z nich wyrażał entuzjazm inaczej. Steffen nie chciał zagalopować się na ulicach Doliny - promugolskie sympatie nie były tu sekretem i mieszkańcy pewnie wyściskaliby ich za spłatanie kuku Malfoy'om, ale wszędzie mogli czaić się szpiedzy. Dopiero w zgpułapkowanym domu poczuł się w pełni swobodnie. Już niedługo miał nadzieję uczynić z niego niezdobytą twierdzę - w pracy pilnie podpatrywał gobliny przy nakładaniu bardziej skomplikowanych pułapek, częstokroć zresztą im asystował. Potrafił przyzwać potężne ilości białej magii, jeszcze tylko zrozumienie niuansów geomancji dzieliło go przed zabezpieczeniem Szczurzej Chaty przed czarnoksięstwem.
-Minister Longbottom nas pochwalił?! - powtórzył za Castorem, gdy ten rozstawiał kociołek na stole w piwnicy. Zgarnięty z przedpokoju słownik run omal nie wyleciał mu z rąk. Zarumienił się lekko, wspominając surowy głos Harolda Longbottoma na listopadowym spotkaniu, otrzymaną drugą szansę. Zapobiegł katastrofie z Prorokiem, zgodnie z obietnicą sprawdzał podejrzane listy na wezwanie (ostatnio u lorda Isaiaha Greengrass'a), w ciągu kilku minut pojawił się w Kumbrii na wezwanie lisiego patronusa, ale czasem miał wrażenie, że nigdy nie zmyje plamy na honorze. -Nas obojga? - upewnił się nieśmiało. -Jasne, że znajdę czas! Już okradałem z Marcelem spiżarnię, wiem jak wynieść jedzenie. - błysnął zębami w uśmiechu, nie przejmując się, co Castor sobie o nich pomyśli. Też był teraz złodziejem - szczególnie, że miał zamiar kraść nie tylko próbki, a wory ziarna.
-Co to? - zaciekawił się, gdy no jego nozdrzy dobiegła woń kadzidła, a gorączkowe bicie serca jakoś się uspokoiło. -Zupełnie nie znam się na ziołach, znalazłbyś kiedyś czas mnie poduczyć? Mam w ogrodzie starą szklarnię, sam widziałeś - a poza tym wiedza o roślinach przydaje się do niektórych zaklęć z dziedziny transmutacji! - w oparach dymu wszystko zdawało się osiągalne, nawet zgłębianie nudnej dla Steffena dziedziny nauki.
-Jasne, że pomogę! Daj znać kiedy, nie chcę cię rozpraszać. - obiecał i dał Castorowi pracować, z fascynacją zerkając na szlachetne kamienie i minerały. Większość rozpoznawał z podręczników do geomancji, a choć nie poszukiwał takich rarytasów w ziemi, to znał się na nich na tyle, by okazyjnie je kupić.
-Robisz to źle. - skwitował, zaglądając Castorowi przez ramię. -Podstawa jest dobra, dobrałeś poprawne runy i to połączenie powinno zadziałać, ale nie są jeszcze połączone, widzisz? Musisz nakreślić splot tych run inaczej, powinny stykać się u dołu i... o nie, już za późno? - zdał sobie nagle sprawę, widząc, że talizman zaczął twardnieć.
-Da się to uratować? Pomogę ci w trakcie kreślenia, jeśli nie przeszkadza ci, że będę stał nad tobą i nie zatrzęsie ci się ręka. - zadecydował.
-Właśnie! Gdy uporasz się z zamówieniami od innych, możesz poćwiczyć też na moim. Mówiłeś, że oddasz mi kamień słoneczny w zamian za korund - ja zdobyłem złoto i... ten rarytas. - wyciągnął z kieszeni szlachetny kruszec i starannie zapakowane srebro goblinów. -Kupiłem je w Gringottcie, to znaczy wypożyczyłem. - uśmiechnął się z wyraźnym przejęciem.
przekazuję Castorowi złoto i srebro goblinów
-Naprawdę, nie ma za co. - rozglądając się czujnie, uciął gestem dłoni nadmierną wylewność - Castor zresztą zreflektował się sam. Obydwaj bywali gadułami i łatwo się ekscytowali, choć każdy z nich wyrażał entuzjazm inaczej. Steffen nie chciał zagalopować się na ulicach Doliny - promugolskie sympatie nie były tu sekretem i mieszkańcy pewnie wyściskaliby ich za spłatanie kuku Malfoy'om, ale wszędzie mogli czaić się szpiedzy. Dopiero w zgpułapkowanym domu poczuł się w pełni swobodnie. Już niedługo miał nadzieję uczynić z niego niezdobytą twierdzę - w pracy pilnie podpatrywał gobliny przy nakładaniu bardziej skomplikowanych pułapek, częstokroć zresztą im asystował. Potrafił przyzwać potężne ilości białej magii, jeszcze tylko zrozumienie niuansów geomancji dzieliło go przed zabezpieczeniem Szczurzej Chaty przed czarnoksięstwem.
-Minister Longbottom nas pochwalił?! - powtórzył za Castorem, gdy ten rozstawiał kociołek na stole w piwnicy. Zgarnięty z przedpokoju słownik run omal nie wyleciał mu z rąk. Zarumienił się lekko, wspominając surowy głos Harolda Longbottoma na listopadowym spotkaniu, otrzymaną drugą szansę. Zapobiegł katastrofie z Prorokiem, zgodnie z obietnicą sprawdzał podejrzane listy na wezwanie (ostatnio u lorda Isaiaha Greengrass'a), w ciągu kilku minut pojawił się w Kumbrii na wezwanie lisiego patronusa, ale czasem miał wrażenie, że nigdy nie zmyje plamy na honorze. -Nas obojga? - upewnił się nieśmiało. -Jasne, że znajdę czas! Już okradałem z Marcelem spiżarnię, wiem jak wynieść jedzenie. - błysnął zębami w uśmiechu, nie przejmując się, co Castor sobie o nich pomyśli. Też był teraz złodziejem - szczególnie, że miał zamiar kraść nie tylko próbki, a wory ziarna.
-Co to? - zaciekawił się, gdy no jego nozdrzy dobiegła woń kadzidła, a gorączkowe bicie serca jakoś się uspokoiło. -Zupełnie nie znam się na ziołach, znalazłbyś kiedyś czas mnie poduczyć? Mam w ogrodzie starą szklarnię, sam widziałeś - a poza tym wiedza o roślinach przydaje się do niektórych zaklęć z dziedziny transmutacji! - w oparach dymu wszystko zdawało się osiągalne, nawet zgłębianie nudnej dla Steffena dziedziny nauki.
-Jasne, że pomogę! Daj znać kiedy, nie chcę cię rozpraszać. - obiecał i dał Castorowi pracować, z fascynacją zerkając na szlachetne kamienie i minerały. Większość rozpoznawał z podręczników do geomancji, a choć nie poszukiwał takich rarytasów w ziemi, to znał się na nich na tyle, by okazyjnie je kupić.
-Robisz to źle. - skwitował, zaglądając Castorowi przez ramię. -Podstawa jest dobra, dobrałeś poprawne runy i to połączenie powinno zadziałać, ale nie są jeszcze połączone, widzisz? Musisz nakreślić splot tych run inaczej, powinny stykać się u dołu i... o nie, już za późno? - zdał sobie nagle sprawę, widząc, że talizman zaczął twardnieć.
-Da się to uratować? Pomogę ci w trakcie kreślenia, jeśli nie przeszkadza ci, że będę stał nad tobą i nie zatrzęsie ci się ręka. - zadecydował.
-Właśnie! Gdy uporasz się z zamówieniami od innych, możesz poćwiczyć też na moim. Mówiłeś, że oddasz mi kamień słoneczny w zamian za korund - ja zdobyłem złoto i... ten rarytas. - wyciągnął z kieszeni szlachetny kruszec i starannie zapakowane srebro goblinów. -Kupiłem je w Gringottcie, to znaczy wypożyczyłem. - uśmiechnął się z wyraźnym przejęciem.
przekazuję Castorowi złoto i srebro goblinów
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeżeli ktoś spytałby się Castora, które z domów w Dolinie Godryka były jego zdaniem najlepiej zabezpieczone, po zastanowieniu odpowiedziałby, że zapewne Warsztat Beckettów i Szczurza Jama Steffena. Kierował się przy tym tylko i wyłącznie własnym przeczuciem, mając w wysokim uznaniu zarówno umiejętności numerologiczne wujka, jak i doświadczenie zdobyte w pracy i naturalny talent Cattermole'a. Właściwie nigdy nie wypytywał o zabezpieczenia. To wujek poprosił go jakiś czas temu o zabezpieczenie Ptasiego Radia, co Castor z przyjemnością robił. Ale wydawało mu się, że połączenie numerologii z zielarstwem nijak się miało do tego, co we własnym domowym zaciszu przyszło wyrabiać Steffenowi.
Ucieszył się, że zdążył odwrócić się w kierunku Steffena i dojrzeć jego reakcję. W szczerym zdziwieniu był absolutnie uroczy i Castor resztką silnej woli powstrzymał się od ugięcia kolan i odezwania się do niego jak do małego dziecka; zamiast tego postanowił podejść do sprawy nieco bardziej po męsku. Łobuzerski uśmiech rozciął spokój jego mimiki, zza szkieł okularów zabłysły iskierki ekscytacji.
— "Świetnie się spisaliście". To liczba mnoga — na moment pozostawił swoje rzeczy, by podejść nieco bliżej Steffka. Na tyle, by szturchnąć go lekko kościstym ramieniem, a gdy wspomniał o Marcelu, Castor ściszył głos. Może i byli w bezpiecznym miejscu, teoretycznie bezpiecznym, ale wyrobienie nawyku rozmawiania o pewnych kwestiach ściszonym głosem było dla niego dość istotne. — Właśnie o nim myślałem. Jeżeli dobrze liczę i przy założeniu, że nie zwlekano z zabiegiem, powinien być już zdrowy — właściwie poza słynnymi sylwestrowymi urodzinami Marcela nie miał za bardzo okazji z nim porozmawiać. — Pan Minister mówił, że możemy się spotkać w Ratuszu... — sugestywne uwypuklenie dwóch słów zbiegło się z porozumiewawczym spojrzeniem. Castor miał nadzieję, że nawet zaczerwieniony jak dojrzały pomidor Steffen zrozumie wagę przekazywanej mu informacji bez konieczności mówienia o tym wprost. — Ale myślę, że damy sobie radę tak. Jutro? Pojutrze?
Uniósł brwi pytająco, pozstawiając Steffena z możliwością wypowiedzenia się o dogodnym dla niego terminie. Najpierw na dniach, a potem, że już zaraz. Czy to był już ten młodzieńczy pęd do działania?
— To kadzidło odprężające — odparł od razu, uśmiechając się przy tym już łagodniej. — Skrzeloziele, kwiat lotosu, nawłoć, sosna i smocza krew — wyrecytował składniki z pamięci, choć o tym, że w tym zestawie smocza krew mogła brzmieć przynajmniej dziwnie, pomyślał dopiero post factum. — Nie krew z prawdziwego smoka. To żywica takiego drzewa, które nazywa się palmą zaklęt smoczy. I jasne, nie ma sprawy. Planuję wybrać się niedługo w taką małą podróż, jednodniową. Miałem nauczyć trochę mugoli o ziołolecznictwie, czarodziejów pewnie też... Myślę, że wszystko byś zrozumiał. A szklarnię ogarniemy razem na wiosnę, co ty na to?
Gdy Steffen wydał swoją ekspertyzę, Castor ściągnął jasne brwi do środka. Nie było jednak w tym grymasie nic z irytacji czy złości. Raczej szczere i głębokie skupienie, gdy słuchał werdyktu i dostrzegał własne błędy.
— Teraz widzę... — mruknął niezadowolony, lecz niezadowolenie te kierował przede wszystkim na siebie. Gdy uniósł oczy na powrót na Steffena, uśmiechnął się przepraszająco. — Niestety nie. Wczepienie w to magii wymaga prędkiej reakcji i niestety kamienie nie tolerują pomyłek. Ale dalej można to nosić jako po prostu błyskotkę.
Przesunął formę kawałek dalej, po czym różdżką oczyścił kociołek po pozostałości próby.
— Dobra, przy kolejnym robimy to razem. Może tym razem wyjdzie... I jasne, że zrobię coś dla ciebie! Pokaż, co tam masz... — nie zdążył nawet dobrze nachylić się na d tym, co pokazywał mu Steffen, aż wyprostował się jak struna, otwierając szeroko usta w nieskrywanym zdziwieniu. — Steff! To prawdziwe srebro goblinów! Nie podpisałeś jakiejś niemożebnej umowy? — spytał raczej z troski, bowiem pamiętał, jakie gobliny potrafiły być... skrupulatne w zbieraniu należności. Mimo to złoto i srebro goblinów... Castor zajmował się talizmanami już od roku, zdobył wystarczająco doświadczenia, by rozpoznawać przedstawione mu kamienie szlachetne. I oceniać ich przydatność do późniejszych prób rzemiosła.
— Schowaj je w bezpieczne miejsce, a ja zabieram się do roboty.
Mówiąc to, odpalił raz jeszcze ogień pod kominkiem. Tym razem czekało ich prawdziwe wyzwanie. Runa natchnionego twórcy już raz postanowiła nie wyjść biednemu Castorowi, a on zaczął się teraz zastanawiać, czy nie powinien właściwie od razu przekazać kreślenia run Steffenowi. Prędko jednak uznał, że to pewnie kadzidło podpowiada mu jakieś głupoty, uśmiechnął się więc do siebie i przystąpił do działania.
Do kociołka w pierwszej kolejności trafiły bazy. Pierwszą z nich był twardy meteoryt, który Castor uważał za niezwykle przyjazny do pracy z. Jak dotąd chyba był najbardziej zdolną do współpracy bazą i kojarzył mu się z przepływem energii, z kosmosem, gwiazdami, do których pragnął sięgnąć. Choć meteoryt był przecież gwiazdą upadłą, dryfował kiedyś w przestrzeni, nad ich głowami. I Sprout odnajdywał w tym kawałku wszechświata odpowiedź na wszelkie pytania. Twarde brzdęknięcie rozległo się, gdy meteoryt wpadł do środka kociołka, a Castor pozwolił mu w nim pozostać przez kilka minut, w których trakcie przygotowywał do wrzucenia drugą z baz, tym razem szkło. Przezroczyste, czyste. Gdy uniosło się je pod światło pod odpowiednim kątem, pozwalało na rozszczepienie smugi, tworzyło spektrum wszystkich barw składających się na coś, co uznawane było za stan wyjściowy i neutralny. Chyba gdzieś w nim siedziało pragnienie pełnienia podobnej funkcji. Bycia co do zasady niewidocznym, a jednak zdolnym do ochronienia, do wskazania drogi, niesienia nadziei, bycia świadectwem tego, co piękne i dobre. Z tą myślą wrzucał kawałek szkła do kociołka, po czym kilkukrotnie zamieszał jego zawartość.
Po tym etapie przyszedł czas na wybranie odpowiedniego odczynnika. Choć "wybranie" było określeniem na wyrost, bowiem Castor dobrze wiedział, który z nich musi wybrać. Dłoń sięgnęła po wyciąg z tojadu prędko i szybko, chude palce odkręciły korek i wlały odpowiednią ilość do środka. Później zakręcił fiolkę, odstawił ją w najdalsze miejsce tak, by etykietka z opisem znajdowała się poza zasięgiem ich wzorku. Gdyby Steffen spytał, czemu akurat to, a nie coś innego, pewnie musiałby wymyśleć jakąś wiarygodną bajkę. Tymczasem wiedział, że nie ucieknie od tego kim jest. Że nie było sensu tego robić. Prawdziwa siła budziła się bowiem w momencie, w którym zaakceptowało się swe wady i ostrzyło zalety.
Wyciąg zabulgotał, łącząc ze sobą obie bazy. Castor raz jeszcze zamieszał zawartością złotego kociołka, tym razem ruchem zygzakowatym, dokładnie pięć razy. Po tym czasie zgasił ogień pod kociołkiem, przystępując do kolejnej części planu.
— To zaraz — mruknął ostrzegawczo do Steffena, ustawiając znacznie mniejszą formę niż ta przeznaczona na pierścienie. Dla siebie pragnął przygotować bowiem wisiorek. Medalik był niezbyt duży, w kształcie łezki. Gdy przelewał do niego połączone odczynnikiem bazy, wydawało się, jakby udało mu się stworzyć jakieś dziwne połączenie ciemnego, połyskującego srebra. Lubił tę barwę i idealnie będzie zgrywać się z sercami. Złotymi szczypcami chwycił najpierw korund, ciemniejszy kamień. Ułożył go po lewej stronie medalika, pozwalając mu stopić się odpowiednio z przygotowanymi wcześniej bazami. Po oczyszczeniu szczypiec to samo zrobił z celestynem, kamieniem jaśniejszym, układając go po stronie prawej.
— To już — powiedział, wyciągając ponownie różdżkę. Gdy Steffen znalazł się na powrót przy nim, kreślił runy zgodnie z jego przykazaniami, najlepiej jak potrafił. Pierwszy raz robił to z tak wyraźną asystą, nie był więc pewien, czy odniesie pożądany skutek.
| tworzę talizman: runa natchnionego twórcy (ST75)
1. Rzucam k100 na powodzenie talizmanu (+35 z alchemii)
2. Rzucam 2k6 na wartość X
Ucieszył się, że zdążył odwrócić się w kierunku Steffena i dojrzeć jego reakcję. W szczerym zdziwieniu był absolutnie uroczy i Castor resztką silnej woli powstrzymał się od ugięcia kolan i odezwania się do niego jak do małego dziecka; zamiast tego postanowił podejść do sprawy nieco bardziej po męsku. Łobuzerski uśmiech rozciął spokój jego mimiki, zza szkieł okularów zabłysły iskierki ekscytacji.
— "Świetnie się spisaliście". To liczba mnoga — na moment pozostawił swoje rzeczy, by podejść nieco bliżej Steffka. Na tyle, by szturchnąć go lekko kościstym ramieniem, a gdy wspomniał o Marcelu, Castor ściszył głos. Może i byli w bezpiecznym miejscu, teoretycznie bezpiecznym, ale wyrobienie nawyku rozmawiania o pewnych kwestiach ściszonym głosem było dla niego dość istotne. — Właśnie o nim myślałem. Jeżeli dobrze liczę i przy założeniu, że nie zwlekano z zabiegiem, powinien być już zdrowy — właściwie poza słynnymi sylwestrowymi urodzinami Marcela nie miał za bardzo okazji z nim porozmawiać. — Pan Minister mówił, że możemy się spotkać w Ratuszu... — sugestywne uwypuklenie dwóch słów zbiegło się z porozumiewawczym spojrzeniem. Castor miał nadzieję, że nawet zaczerwieniony jak dojrzały pomidor Steffen zrozumie wagę przekazywanej mu informacji bez konieczności mówienia o tym wprost. — Ale myślę, że damy sobie radę tak. Jutro? Pojutrze?
Uniósł brwi pytająco, pozstawiając Steffena z możliwością wypowiedzenia się o dogodnym dla niego terminie. Najpierw na dniach, a potem, że już zaraz. Czy to był już ten młodzieńczy pęd do działania?
— To kadzidło odprężające — odparł od razu, uśmiechając się przy tym już łagodniej. — Skrzeloziele, kwiat lotosu, nawłoć, sosna i smocza krew — wyrecytował składniki z pamięci, choć o tym, że w tym zestawie smocza krew mogła brzmieć przynajmniej dziwnie, pomyślał dopiero post factum. — Nie krew z prawdziwego smoka. To żywica takiego drzewa, które nazywa się palmą zaklęt smoczy. I jasne, nie ma sprawy. Planuję wybrać się niedługo w taką małą podróż, jednodniową. Miałem nauczyć trochę mugoli o ziołolecznictwie, czarodziejów pewnie też... Myślę, że wszystko byś zrozumiał. A szklarnię ogarniemy razem na wiosnę, co ty na to?
Gdy Steffen wydał swoją ekspertyzę, Castor ściągnął jasne brwi do środka. Nie było jednak w tym grymasie nic z irytacji czy złości. Raczej szczere i głębokie skupienie, gdy słuchał werdyktu i dostrzegał własne błędy.
— Teraz widzę... — mruknął niezadowolony, lecz niezadowolenie te kierował przede wszystkim na siebie. Gdy uniósł oczy na powrót na Steffena, uśmiechnął się przepraszająco. — Niestety nie. Wczepienie w to magii wymaga prędkiej reakcji i niestety kamienie nie tolerują pomyłek. Ale dalej można to nosić jako po prostu błyskotkę.
Przesunął formę kawałek dalej, po czym różdżką oczyścił kociołek po pozostałości próby.
— Dobra, przy kolejnym robimy to razem. Może tym razem wyjdzie... I jasne, że zrobię coś dla ciebie! Pokaż, co tam masz... — nie zdążył nawet dobrze nachylić się na d tym, co pokazywał mu Steffen, aż wyprostował się jak struna, otwierając szeroko usta w nieskrywanym zdziwieniu. — Steff! To prawdziwe srebro goblinów! Nie podpisałeś jakiejś niemożebnej umowy? — spytał raczej z troski, bowiem pamiętał, jakie gobliny potrafiły być... skrupulatne w zbieraniu należności. Mimo to złoto i srebro goblinów... Castor zajmował się talizmanami już od roku, zdobył wystarczająco doświadczenia, by rozpoznawać przedstawione mu kamienie szlachetne. I oceniać ich przydatność do późniejszych prób rzemiosła.
— Schowaj je w bezpieczne miejsce, a ja zabieram się do roboty.
Mówiąc to, odpalił raz jeszcze ogień pod kominkiem. Tym razem czekało ich prawdziwe wyzwanie. Runa natchnionego twórcy już raz postanowiła nie wyjść biednemu Castorowi, a on zaczął się teraz zastanawiać, czy nie powinien właściwie od razu przekazać kreślenia run Steffenowi. Prędko jednak uznał, że to pewnie kadzidło podpowiada mu jakieś głupoty, uśmiechnął się więc do siebie i przystąpił do działania.
Do kociołka w pierwszej kolejności trafiły bazy. Pierwszą z nich był twardy meteoryt, który Castor uważał za niezwykle przyjazny do pracy z. Jak dotąd chyba był najbardziej zdolną do współpracy bazą i kojarzył mu się z przepływem energii, z kosmosem, gwiazdami, do których pragnął sięgnąć. Choć meteoryt był przecież gwiazdą upadłą, dryfował kiedyś w przestrzeni, nad ich głowami. I Sprout odnajdywał w tym kawałku wszechświata odpowiedź na wszelkie pytania. Twarde brzdęknięcie rozległo się, gdy meteoryt wpadł do środka kociołka, a Castor pozwolił mu w nim pozostać przez kilka minut, w których trakcie przygotowywał do wrzucenia drugą z baz, tym razem szkło. Przezroczyste, czyste. Gdy uniosło się je pod światło pod odpowiednim kątem, pozwalało na rozszczepienie smugi, tworzyło spektrum wszystkich barw składających się na coś, co uznawane było za stan wyjściowy i neutralny. Chyba gdzieś w nim siedziało pragnienie pełnienia podobnej funkcji. Bycia co do zasady niewidocznym, a jednak zdolnym do ochronienia, do wskazania drogi, niesienia nadziei, bycia świadectwem tego, co piękne i dobre. Z tą myślą wrzucał kawałek szkła do kociołka, po czym kilkukrotnie zamieszał jego zawartość.
Po tym etapie przyszedł czas na wybranie odpowiedniego odczynnika. Choć "wybranie" było określeniem na wyrost, bowiem Castor dobrze wiedział, który z nich musi wybrać. Dłoń sięgnęła po wyciąg z tojadu prędko i szybko, chude palce odkręciły korek i wlały odpowiednią ilość do środka. Później zakręcił fiolkę, odstawił ją w najdalsze miejsce tak, by etykietka z opisem znajdowała się poza zasięgiem ich wzorku. Gdyby Steffen spytał, czemu akurat to, a nie coś innego, pewnie musiałby wymyśleć jakąś wiarygodną bajkę. Tymczasem wiedział, że nie ucieknie od tego kim jest. Że nie było sensu tego robić. Prawdziwa siła budziła się bowiem w momencie, w którym zaakceptowało się swe wady i ostrzyło zalety.
Wyciąg zabulgotał, łącząc ze sobą obie bazy. Castor raz jeszcze zamieszał zawartością złotego kociołka, tym razem ruchem zygzakowatym, dokładnie pięć razy. Po tym czasie zgasił ogień pod kociołkiem, przystępując do kolejnej części planu.
— To zaraz — mruknął ostrzegawczo do Steffena, ustawiając znacznie mniejszą formę niż ta przeznaczona na pierścienie. Dla siebie pragnął przygotować bowiem wisiorek. Medalik był niezbyt duży, w kształcie łezki. Gdy przelewał do niego połączone odczynnikiem bazy, wydawało się, jakby udało mu się stworzyć jakieś dziwne połączenie ciemnego, połyskującego srebra. Lubił tę barwę i idealnie będzie zgrywać się z sercami. Złotymi szczypcami chwycił najpierw korund, ciemniejszy kamień. Ułożył go po lewej stronie medalika, pozwalając mu stopić się odpowiednio z przygotowanymi wcześniej bazami. Po oczyszczeniu szczypiec to samo zrobił z celestynem, kamieniem jaśniejszym, układając go po stronie prawej.
— To już — powiedział, wyciągając ponownie różdżkę. Gdy Steffen znalazł się na powrót przy nim, kreślił runy zgodnie z jego przykazaniami, najlepiej jak potrafił. Pierwszy raz robił to z tak wyraźną asystą, nie był więc pewien, czy odniesie pożądany skutek.
| tworzę talizman: runa natchnionego twórcy (ST75)
1. Rzucam k100 na powodzenie talizmanu (+35 z alchemii)
2. Rzucam 2k6 na wartość X
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 1
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 1
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Piwnica
Szybka odpowiedź