Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
Nie była pewna, ile dokładnie im to zajęło, lecz niewiele później wrócili na wybrzeże, niosąc w rękach lub lewitując drągi, polana, szczapy drewna; starali się wybierać jedynie te odpowiednio suche, by zaoszczędzić sobie wysiłku, lecz te wilgotniejsze, które ze sobą przytachali, potraktowała Siccitasio nim zaczęli układać pierwszy stos. Zaczęli od podstaw, ułożenia fundamentów z patyków i kamieni, później przeszli do stworzenia odpowiednio dużej i stabilnej konstrukcji, a w końcu rozpalenia pierwszego ognia; wciąż instruując towarzyszy wysłuchała krótkiego wystąpienia lorda Prewetta, nie dziwiła się, że prawdziwy Festiwal Lata został odwołany. Nie wątpiła, że stałby się obiektem ataku władzy. – Świetnie, wygląda na gotowe. Musimy tylko pilnować, by wiatr go nie ugasił – odezwała się znowu, odruchowo poprawiając opadające na twarz włosy wierzchem dłoni; musiała umyć ręce. – Będziesz miał na nie oko? My zgromadzimy więcej drewna. W międzyczasie możesz też ułożyć kilka drobniejszych kręgów, kiedy zrobi się chłodniej, przyda nam się kilka dodatkowych ognisk – dodała, spoglądając w kierunku tego samego młodzieńca, co wcześniej. Zaangażowania w przygotowania nie spostrzegła nadejścia dawnej współlokatorki. – Lucinda – odezwała się po chwili, zaskoczona nie tylko jej nagłym pojawieniem się, ale i tym powitaniem – ciepłym, pozbawionym zachowawczości. Podchwyciła jej wzrok, gdy poczuła dłoń na ramieniu. – A ciebie dobrze cię widzieć całą i zdrową, nie tylko na plakatach – mruknęła, przechylając lekko głowę, badając grunt. Nie widziały się od wielu długich lat, lecz wyglądało na to, że mimo to są w stanie rozmawiać bez zbędnych oporów czy podchodów. Przyniosło to namiastkę ulgi, dawało nadzieję na sprawniejsze oswojenie się z tym wszystkim. – Vincent! – odezwała się znowu, zauważając czarodzieja, z którym Selwynówna – a może już nie…? – przybyła na wybrzeże, zapewne zwabiły ich krzyki, hałasy. – Smoka? Wystarczy, że mamy węża… – Uniosła wyżej brwi, mimowolnie wyginając usta w szerszym uśmiechu. Mogłaby powiedzieć to samo, nie spodziewała się tutaj akurat jego, lecz im dłużej o tym myślała, tym logiczniejsza zdawała się jego przynależność do organizacji. Widziała przecież listy gończe, wiedziała, że Kieran należał do Zakonu; pewnie zadbał o to, by i syn stanął po odpowiedniej stronie barykady. Kolejna znajoma twarz. – Nie bój się, Kaia tutaj nie ma – dodała jeszcze, a przez jej twarz przemknął cień smutku. Nie mogła mu powiedzieć o Oazie, pojawiały się między nimi kolejne niedopowiedzenia, żeby nie powiedzieć dosadnie: kłamstwa. Nie chciała jednak o tym teraz myśleć. – Och… Mieszkańcy Oazy zaczęli się tutaj zbierać, by urządzić sobie coś na kształt wianków. I z początku wszystko wyglądało dość spokojnie, ale kiedy jedna z dziewczyn podeszła bliżej brzegu… Gwen? Nie jestem pewna, jak ma na imię. Coś wciągnęło ją do wody – zaczęła tłumaczyć, spoglądając to na Lucindę, to na Vincenta. – Na szczęście jest w jednym kawałku. Tak samo osoby, które ją ratowały. A potwór, który czaił się nieopodal brzegu, leży tam. – Skrzywiła się na wspomnienie strachu, paniki, lęku, który odczuwała jeszcze w trakcie niedawnej walki z tym stworzeniem. – Wąż mackowy, podobno. Niedawno był tu lord Longbottom, mamy przygotować wybrzeże do kontynuowania zabawy, zabezpieczyć je, ugotować posiłek… Ja zajmuję się organizacją ognisk. – Wskazała dłonią na buchający wesoło ogień. Skinęła czarodziejowi głową, potrzebowali więcej patyków. – Justine? Jeszcze przed chwilą tu była, pewnie kręci się w okolicy. Miała przemawiać do zebranych – odpowiedziała, gdy już zbierał się do odejścia, marszcząc przy tym brwi, szukając blondynki wzrokiem; była ciekawa, jaką sprawę miał do Gwardzistki, lecz nie pytała, nie chciała wykazywać się wścibstwem. – Jasne, chętnie przyjmę pomoc… Mieliśmy właśnie iść po więcej drewna, możemy jeszcze dogonić chłopaków – uśmiechnęła się do Lucindy, ruchem głowy wskazując oddalających się młodzieńców, odkładając na bok kilka przygotowanych wcześniej, zaostrzonych na końcach kijków – powinny nadawać się do pieczenia na nich niezbyt ciężkich kawałków mięsa. – Hannah prosiła również o znalezienie czegoś, na czym będzie można ułożyć jedzenie… Jestem tu pierwszy raz, nie wiem, czy w Oazie mogłybyśmy znaleźć jakiś… ruszt? No chyba że same go zrobimy – dodała jeszcze, żwawo ruszając śladem niedawno poznanych mieszkańców wyspy.
| w skrócie - zrobiliśmy już jedno ognisko, idziemy po więcej drewna, z boku położyłam kilka kijków do pieczenia jedzenia, spróbuję zorganizować coś jeszcze
Wzruszył lekko ramieniem, jakby od niechcenia, na pytanie czy da radę - a czy miał wybór? Większość jego ran została zaleczona na tyle, by nie stanowić już większego dyskomfortu, ale otwarta szrama pod szyją przy każdym jej zgięciu wywoływała spazmatyczny, promieniujący na całe ciało ból. Ból, który nie dawał mu zapomnieć o tym, że wciąż żył. Przerzucił worki przez jedno i drugie ramię, przechylając się pod ich naporem w przód - potrzebując chwili, by wziąć głębszy oddech mimo rany, która znów zapiekła i w końcu poszedł za nią, w kierunku wskazanego przez nią brzegu. Zrzucając je z siebie, nieszczególnie delikatnie się z nimi przy tym obchodząc, ale przecież były to tylko warzywa, do tego surowe, spojrzał na Tangwystl nieco krytycznie.
Bo nic nie było w porządku. I nic już nigdy nie będzie w porządku. Zamordowano jego matkę, sam ledwie uszedł z życiem i sam nie wiedział, w jaki sposób znalazł się tutaj - wśród ludzi gotowych do walki, wśród ukrywających się czarodziejów, pośród których odnalazł akurat ją. Nie był pewien, co sądzić o tym, że Tanny była w to zamieszana. Wydawała mu się na to trochę zbyt niewinna, łatwowierna, czy nie wykorzystywali jej tutaj? Miała swoje zdolności, ponoć w tym, w czym siedziała, była naprawdę dobra. Obiecał sobie - mieć ją na oku. Może tym razem skuteczniej niż mamę.
- O rety, ale bydlę - rzucił w przestrzeń, ze ściągniętą brwią dostrzegając wyciągniętego na brzeg węża. Dopiero po chwili ściągnął go w kierunku czarownicy, która stała nad rybą, a której uwagę w ich stronę ściągnęła Tanny. Jakby jej obecność była w tym miejscu za mało absurdalna, to... niech będzie, ściganej listem gończym Wright mógł się tutaj w zasadzie spodziewać - ale niekoniecznie zamierzał wchodzić w jej zasięg, kiedy na dodatek trzymała w ręce nóż. Nagle świat wydał się przedziwnie mały, a przypadkowa niefortunność dobranych słów przyniosła jeszcze bardziej niefortunne skojarzenia. - Co ona tu robi - bardziej rzucił, niż zapytał, choć niewątpliwie oczekiwał od Tangwystl odpowiedzi; sam nie wiedział jakiej, kim była przecież wiedział. Nie tak daleko dostrzegł Billy'ego, ze zrezygnowaniem wyciągając z kieszeni nóż - zwykle jakiś przy sobie miał. Kilka razy zacisnął wokół niego palce prawej dłoni, upewniając się, że ma już w nich władzę. - Mamy obrać to wszystko? Strasznie tego dużo - dopytał Tanny, bez pośpiechu obracając między palcami pierwszego ziemniaka. Bardziej niż nim zainteresowany był tym, co działo się wokół - nie znał tu nikogo, choć niektóre obce twarze zdawały się mówić mu coś więcej. Może spostrzegł je w przeciągu tych kilku, kilkunastu dni, które już tu spędził. A może wcześniej, ale już tego nie pamiętał.
Krytyczne spojrzenie właściwie niewiele jej powiedziało. Poza tym, że wcześniej tak nie spoglądał. Coś w samym spojrzeniu było nowe.
- Yhym. - zgodziła się krótkim pomrukiem ze słowami, które wypadły z ust jej towarzysza. Sama spojrzała na sylwetkę martwego zwierzęcia. Rzeczywiście robił wrażenie. Szczęście w nieszczęściu, że zdecydował się na atak dzisiaj, kiedy ludzie się zebrali i miał sobie z nim kto poradzić. Gorzej by było, jakby tu z jedna czy dwie dziewczyny były. Wtedy tragedia mogłaby się wydarzyć, choć do tej było już i tak dziś całkiem blisko. Rozejrzała się dookoła, każdy zdawał się mieć własne zajęcie.
Po kolei, bo inaczej pogubi się sama. Najpierw więc dała znać Hannah, że wróciła, że warzywa znalazła, że zioła też są i pieprz. A jej uwagę przyciągnęło pytanie które wypadło w przestrzeń obok niej. Spojrzała na niego. - Smokiem się zajmuje. Będziemy go jeść. - streściła krótko, spoglądając na niego bo chyba to dość oczywiste było, a na nic innego jej wygląd wskazywać nie mógł. Zmarszczyła brwi. Chyba, że nie chodziło o to, co oczywiste. To oczywiście, problem się zaczynał robić. Bo odpowiedzi na nieoczywiste nie znała, a raczej rzadko kiedy wpadała na to, żeby na nie odpowiedzieć. Worki z boku bardziej zostawili, więc tam też ruszyła, zasiadając na piasku obok nich.
- Bo ludzi też sporo, a dla każdego być ma. - wyjaśniła, unosząc różdżką. Przywołanie kilku dużych misiek zdawało się na miejscu, zwłaszcza, że wiedziała już gdzie się znajdowały. Obrane warzywa można było później przy pomocy zaklęć obmyć. Usiadła na piasku po turecku, różdżkę odkładając na materiał burgundowej spódnicy, tak, żeby nie zgubiła jej w piasku. Sięgnęła po nóż i pierwszego ziemniaka. Przez chwilę milczała zajmując się kolejnymi, marszcząc pokaźnych rozmiarów brwi. Jakby jeszcze sama ze sobą do jakiś wniosków dochodząc. - Inny się zdajesz niż ostatnio, Marcell. - stwierdziła, łapiąc za kolejnego ziemniaka. Wokół nadal każdy coś robił, bo przygotować też sporo trzeba było. Uniosła na niego spojrzenie. - I to jeszcze. - dodała, odciągając palec wskazujący od warzywa i nim wskazując miejsce przy swoim obojczyku w którym dostrzegła ranę. Bluzka krótsze rękawy miała, bo dzisiaj też cieplej było. - Mówiłeś, że wiesz co na tych drągach… - urwała na krótką chwilę - ...trapezach - poprawiła się, przypominając sobie ostatnie wyjaśnienia - robisz. Że długie lata ćwiczeń za tobą. - przywołała jego własne słowa, to je jako pierwsze uznając winnymi rany, którą dostrzegła na jego ciele. Widocznie zmartwiona była, bo rana parszywie wyglądała. Dlatego też pytała, czy w porządku wszystko było, chociaż nie domyślała się, że mogło wcale niekoniecznie być, a ten dobór słów całkiem nietrafiony był. - Spadłeś? - zapytała więc przypominając sobie, jak wtedy jej odpowiedział. Chociaż trochę wątpiła, że od upadku taka rana mogłaby się stać. Na coś ostrego musiałby trafić, ale to jakoś logicznego sensu nie zdawało się mieć. Tym razem przeczuwała, że to coś innego. Ale zwyczajowo pierwsze słowa które na myśl jej przyszły wypowiedziała. Wszystko jednak było jak dziwaczna układanka. Rana, która nie pasowała do spadania. Marcell, który nie był jak go zapamiętała. I jego obecność w Oazie której właściwie to nie podejrzewała. Brwi zmarszczyły się, kiedy uniosła rękę, żeby jej wierzchem potrzeć czubek nosa.
for angels to fly
– Już jest dobrze – powiedziała, bo przecież już było. Wąż morski nie żył, a choć wciąż czuła się źle to teraz powinno być tylko lepiej. Dlaczego tylko była tak potężnym lepem na wszelkie wypadki? Och, to naprawdę było jakieś fatum. Nie przypominała sobie jednak, aby w ciągu ostatnich siedmiu lat stłukła jakieś lustro czy zrobiła coś podobnego. Kto wie, może w tych czasach jej pochodzenie przyciągało nawet nieszczególnie mądre, morskie potwory?
Nurt myśli przerwały jej słowa Kerstin, która właśnie przejmowała pieczę nad Marcellą. Mimo swoich fantazji dosłownie sprzed chwili, malarka poczerwieniała, przygryzając wargi i niepewnie zerkając na Michaela.
– N…nie trzeba, ja tu… zadanie mam – powiedziała, dodając po chwili pośpiesznie: – I… i… już mi lepiej – dodała, choć drżący z zimna głos chyba nie brzmiał zbyt przekonująco.
Przyjęła różdżkę od Michaela, w stronę Marcelli rzucając niemal bezgłośne dziękuję. Była nieco zaskoczona tym, że panna Figg przekazała jej to magiczne drewienko (zaczęła przywykać do myśli, że od tej pory zostanie mugolką), ale zmęczony umysł nie podsunął jej myśli o tym, że właściwie być może właśnie z tego powodu policjantka niemal nie zatonęła. Grunt, że żyła. O zagrożeniu spowodowanym różdżką pewnie Gwen uświadomi sobie później.
Dała się odprowadzić Michaelowi na tyły, nieco speszona, ale nie próbowała protestować. Czując jego bliskość czuła jednocześnie dziwne ukojenie, jakby sama jego obecność zmywała wszelkie niepokoje. Tyle tylko, że gdy tylko ogień się rozpalił, malarka poczuła, jak ogarnia ją senność. Jej oczy zaczęły się przymykać i chociaż naprawdę mocno z tym walczyła, nie była w stanie pokonać zmęczenia. Ocknęła się dopiero, gdy Tonks postanowił odejść.
– T… t… tak, jasne – powiedziała, drgając, gdy usłyszała zdecydowanie niezasłużony komplement: – Ty też – dodała, czerwieniejąc i nie bardzo wiedząc, co jeszcze powinna powiedzieć.
Chyba ominęło ją przemówienie Archibalda. Zdążyła jednak wyschnąć i uspokoić się na tyle, aby zacząć myśleć klarowniej. Czując się źle w wymiętej sukience i nie mając żadnej na zmianę, rzuciła na nią szybkie zaklęcie czyszczące. Wtedy postanowiła wstać. Nogi nieco jej drżały, ale po chwili panna Grey zaczęła odzyskiwać stabilność. Wzięła głęboki oddech, zbliżając się do pozostałych. Zaczęła szukać wzrokiem Charlie, która razem z
– Charlie? Sprawdziłaś wybrzeże? – spytała, wciąż słabym, choć już nie tak zupełnie drżącym głosem: – Zobaczę, jak to wygląda – powiedziała, tym razem bardziej w przestrzeń, niż do alchemiczki, wciąż nieco oderwana od rzeczywistości po ataku.
Ruszyła w stronę wybrzeża, dostrzegając liny, na których znajdowały się boje. W żadnym razie nie miała zamiaru się do nich zbliżać i sprawdzać ich siłą, jednak przyglądała im się przez dłuższą chwilę. Wydawały się… stabilne. Mimo fal, utrzymywały się w jednym miejscu. Wzięła głęboki oddech, zerkając w stronę Charlie:
– Jak na mnie… wyglądają… chyba w porządku. Trzeba będzie kogoś potem wysłać, by je sprawdził, ale to powinno wystarczyć. Na razie – zawyrokowała.
Wyciągnęła różdżkę, machając nią delikatnie w stronę boi:
– Caelum – mruknęła pod nosem. To powinno pomóc, jeśli boje jednak nie są wystarczająco stabilne. Następnie zerknęła ponownie na jasnowłosą: – Jacyś chłopcy mogliby to potem sprawdzić, ale chyba niekonieczne dzisiaj. Na razie powinny wytrzymać, mocniejsze wzmocnienia zrobi się potem. I one chyba żyją samotnie, prawda? Kolejny nie powinien się szybko zjawić. – Wzruszyła ramionami, szukając wzrokiem Kerstin i zastanawiając się, co powinna tu dalej robić. Właściwie najchętniej po prostu poszłaby spać. Tylko kto ją teraz wyprowadzi z Oazy? Nie chciała nikomu psuć zabawy.
love than fight
'k100' : 73
Zanim jeszcze wyszedł z wody, sprawdził dokładnie wytrzymałość wszystkich lin, szarpiąc nimi mocno, ale magia zdawała się właściwie je utrzymywać – ruszył więc w stronę brzegu, żeby wspiąć się po śliskich kamieniach i raz jeszcze spojrzeć na wszystko z góry. Odwrócił się, kiedy usłyszał obok siebie głos Michaela. – To d-d-dobry pomysł – przyznał, obserwując, jak auror wyciąga różdżkę i rzuca zaklęcie. – Rozglądałem się pod w-w-wodą, ale mogłem nie zauważyć wszystkiego. – Oczy piekły go już od morskiej wody, podrażnione i zaczerwienione; przetarł je palcami, po czym sięgnął po odrzuconą na kamienie koszulę, ale zanim zdążyłby wciągnąć ją przez głowę, usłyszał, jak ktoś woła jego imię. Obejrzał się, bez trudu dostrzegając Charlene; uśmiechnął się do niej. Mimo że mieszkała w Oazie, miał wrażenie, że widywał ją ostatnio rzadko. – Charlie – przywitał się, posyłając jej pytające spojrzenie. Kiedy zapytała o morskie stworzenia, pokręcił głową, trochę zaskoczony; wydawało mu się oczywiste, że gdyby zauważył drugiego gigantycznego węża, pływającego w pobliżu wybrzeża, raczej nie zapomniałby o tym wspomnieć. – Żadnego nie w-w-widziałem. Wydaje mi się, że pływają tu głównie r-r-ryby. Michael przed chwilą sprawdzał to z-z-zaklęciem. Mike! Widziałeś coś? – zawołał, odwracając się przez ramię i spojrzeniem próbując na powrót odnaleźć postać aurora. W odpowiedzi na prośbę Charlene, kiwnął głową. – Jasne, musisz mi tylko p-p-powiedzieć, czego właściwie powinienem szukać. – Jego wiedza na temat magicznych stworzeń była raczej podstawowa; podejrzewał, że nawet jeśli pod wodą natrafiłby na coś potencjalnie alarmującego, mógłby nie zorientować się, na co patrzy. Uważnie wysłuchał więc wskazówek przekazanych mu przez Charlie, kilka razy dopytując, gdyż nie był stuprocentowo pewien, czy wszystko właściwie zrozumiał – po czym kiwnął jej głową i ponownie (który to już raz?) ruszył w stronę wody.
Na dokładnym przeszukaniu dna spędził dłuższą chwilę, tym razem uważniej niż wcześniej przyglądając się porastającym je zaroślom w poszukiwaniu schowanych w nich, czekających na wyklucie jaj; rozglądał się za kamieniami o charakterystycznym kształcie (które mogły okazać się zamaskowanymi morskimi stworzeniami o dziwnej nazwie), zajrzał też do paru niewielkich, ziejących w skałach otworów, a na koniec zrównał nawet z dnem kilka piaskowych górek, żeby upewnić się, że pod warstwą mułu i drobinek nic się nie ukrywało. Wreszcie popłynął w stronę brzegu, pokonał znajomą już trasę po kamieniach i przystanął, żeby się osuszyć i ubrać już porządnie pogniecioną koszulę. Kiedy zakładał buty, kątem oka dostrzegł stojącą na brzegu Gwen. – Hej, Gwen! – zawołał do niej; wyglądała nieco lepiej niż przed chwilą, choć wciąż wydawała mu się nieco blada. – W p-p-porządku? – zapytał, posyłając jej pokrzepiający uśmiech. Przeszła tego dnia dużo, cieszył się jednak, że postanowiła do nich dołączyć; skoro szykowało się świętowanie, nikt w Oazie nie powinien pozostać sam.
Słysząc głośne tata!, odwrócił się natychmiast, robiąc to w samą porę, żeby złapać biegnącą w jego stronę Amelię i podnieść ją w górę, wysoko, śmiejąc się, gdy zapiszczała; była już trochę za duża na noszenie na rękach, ale i tak nie puścił jej od razu, najpierw odwracając się w stronę Lydii. – Lily! – zawołał, jeszcze zanim do nich dotarła, po czym wyciągnął wolne ramię, żeby ją uścisnąć. Odstawił ostrożnie Amelię na ziemię, biorąc ją jednak za drobną dłoń – i bezskutecznie próbując uchylić się przed palcami siostry, próbującej zmierzwić mu mokre włosy – zupełnie jak wtedy, gdy mieli po kilka lat. – Dziękuję, że m-m-miałaś na nią oko – powiedział, po czym spojrzał na córkę. – Obie z ciocią byłyście b-b-bardzo dzielne – dodał z dumą; zamieszanie, które zapanowało na wybrzeżu po pojawieniu się węża, musiało ją wystraszyć. Kiedy Lydia wspomniała o mamie, spojrzał na nią, uśmiechając się ciepło; żałował, że jej tu nie było – czułaby się jak ryba w wodzie mogąc wziąć udział w szeroko zakrojonych przygotowaniach do święta. – Tak, już dobrze. Napiła się trochę w-w-wody i pewnie najadła strachu, ale nic poważniejszego jej się nie st-t-tało – odparł, ponad ramieniem siostry zerkając raz jeszcze w stronę Gwen.
Zanim zdążyłby powiedzieć coś jeszcze, dotarło do niego wołanie Hannah; odnalazł przyjaciółkę spojrzeniem, po czym zamachał, dając znak, że usłyszał. – Chodź, pomożemy Hani – odezwał się, zarówno do Amelii, jak i do Lydii, po czym ruszył w stronę wyciągniętego na brzeg węża, z opóźnieniem zauważając, że został on już częściowo pocięty. – Albo w-w-wiesz co? – zmienił zdanie, zatrzymując się, bo w międzyczasie dostrzegł Marceliusa i Tangwystl, którzy pojawili się na wybrzeżu, niosąc ze sobą pokaźnych rozmiarów worki. Pomachał w ich stronę. – Może pomożesz M-m-marcelowi w obieraniu warzyw? Sami z Tangie mogą nie dać sobie r-r-rady – zaproponował. Krojenie ziemniaków i marchewek wydawało mu się bardziej odpowiednim zajęciem dla sześciolatki niż oprawianie morskiego węża – co prawda już martwego, ale wciąż wyglądającego nieco przerażająco.
Odprowadziwszy córkę uważnym spojrzeniem, ruszył w stronę Hannah, po drodze podwijając rękawy. Przyjrzał się potężnemu cielsku morskiego stworzenia, które dopiero co oglądał w pełnej okazałości pod wodą, po czym przeniósł wzrok na kawałek mięsa odciętyi przez przyjaciółkę. – Już się robi – przytaknął, biorąc do ręki długi nóż i wbijając go w węża. Wydzielił z całości mniejszy fragment, który wydawał mu się wielkością podobny do tego pokazanego mu przez Hannah, po czym dla pewności go podniósł. – T-t-taki? – zapytał, czekając na potwierdzenie – a później wracając do pracy, wraz z każdym odciętym kawałkiem nabierając większej wprawy. – Gdzie je odkładać? – zapytał, rozglądając się za czymś w rodzaju czystego materiału; nie chciał kłaść mięsa prosto na ziemi. – Jak chcesz je p-p-przyrządzić? – zapytał z ciekawością, ponad ramieniem zerkając w stronę przyjaciółki, ale ani na moment nie przerywając porcjowania; wąż był ogromny, wydawało się, że nawet przy pomocy Cedrica i innych, zajmie im to sporo czasu. Kątem oka zauważył Charlene, która podeszła, żeby pomóc. – Charlie – odezwał się, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. – P-p-przeszukałem dno, ale nie znalazłem nic podobnego do tego, co opisałaś. Nie p-p-powinno być tam żadnych mniejszych stworzeń. Większe nie p-p-podpłyną tak blisko – boje wyznaczają miejsce, gdzie jest jeszcze p-p-płytko, musiałyby wpłynąć na mieliznę – powiedział, zdając tym samym krótki raport. Miał nadzieję, że niczego nie przeoczył.
Kiedy na wybrzeżu zjawił się lord Prewett, wysłuchał jego przemowy, nie przerywając jednak pracy; kątem oka zerknął na Amelię, odnotowując w myślach, by później zabrać ją do jednego z magicznych kuferków – na pewno się ucieszy, mogąc wylosować dla siebie pamiątkę.
przepraszamnajmocniejjeślikogośpominęłam
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
- W najgorszych, najtrudniejszych, najciemniejszych momentach naszego życia, przekonujemy się, jakie tak naprawdę są nasze serca. Dzisiejszy dzień jest nadzieją, światłem które niezmiennie pali się, mimo otaczającej go ciemności. Widok was wszystkich, wiedza, że ciągle pamiętamy, co tak naprawdę jest ważne, jest pokrzepiający. - nie była mistrzynią, jeśli chodziło mowy. Sądziła, że zdecydowanie lepiej poradziłby sobie tutaj sam Longbottom, mimo to, starała się dać z siebie jak najwięcej. - Chciałam podziękować. - podjęła po krótkiej chwili. - Podziękować wam wszystkim, za zaufanie, którym nas obdarzyliście. Za cierpliwość i wytrwałość.- najpierw zwróciła się do mieszkańców Oazy. - Chciałam podziękować, że podejmowane działanie, każde otrzymane wsparcie. - zdawała sobie sprawę z tego, że życie na magicznej wyspie, nie było łatwe. Musieli do niego w jakiś sposób nawyknąć, większość rzeczy dopiero zbudować i zrobić. - Zakon Feniksa, zawsze pomoże tym, którzy pomocy potrzebować będą. Dzisiaj, zaś, dopilnujemy, by to spontaniczne wydarzenia. Nasze Święto, nie zostało zakłócone już niczym więcej. - obiecała rozglądając się. - Zabronione jest wychodzenie poza boje, które określają bezpieczne wody wybrzeża. Panowie - uniosła kąciki ust w krótkim uśmiechu. - z łapaniem wianków nie zwlekajcie. - poleciła na pół żartobliwie. Przyszykowane zabezpieczenia przez Billy’ego i Cedrica, oznaczały miejsce bezpieczne i poza nie, nikt nie powinien wypływać - nawet, jeśli szło o najpiękniejszy w wianków. - Będziemy mieć też okazję spróbować, jak smakuje północny wąż mackowy. - bo i szykowanie tego zdawało się nabierać tempa. - Jeśli ktoś potrafi grać, albo śpiewać niech się nie krępuje. - trochę radości, trochę wolności, oderwania od problemów dnia codziennego. Uniosła dłonie, żeby założyć jasne kosmyki za uszy. - Dziś bawmy się. Dziś świętujemy. Bądźmy wdzięczni za to, co mamy. Za nasze relacje, naszą niecodzienną kolację, ludzi, których wokół siebie mamy. - rozłożyła dłonie, by wskazać nimi na znajdujących się wokół ludzi. Skinęła krótko głową. - Możemy puścić wianki, tym razem w głębinach, nie czai się już żaden potwór. - zapewniła, wszystkich. Trudno powiedzieć, że ktokolwiek spodziewał się dzisiaj podjęcia walki z morskim potworem. Z drugiej strony, ten uświadomił im niebezpieczeństwo, niejako zmuszając ich do zabezpieczenia odpowiednio wybrzeża. Mimo wszystko, ta wspólna mobilizacja napawała ją nadzieją. Nadzieją i spokojem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Początkiem sierpnia czarodzieje powinni świętować festiwal lata, święto radości, miłości i pokoju. Organizowane w Weymouth pod przewodnictwem Prewettów uroczystości od setek lat łączyły czarodziejów niezależnie od ich pochodzenia, majętności i zajmowanych stanowisk. Miłość wszyscy świętowali wspólnie.
A potem - nadeszła krwawa wojna.
Nikt nie był w stanie wskazać, kto był pierwszy, kilka dziewcząt mieszkających we wiosce zaplotło razem kwietne wianki i pobiegło z nimi nad wodę, ich kwiaty ozdobiły uderzające o ostry brzeg fale. Kilka z nich siedziało w zwiewnych sukienkach - przybranych umyślnie na przekór dziejących się zdarzeń - na skałach, mocząc bose stopy w chłodnej wodzie. Kilku chłopców pobiegło za nimi, w heroicznym zrywie wyławiając kwiaty, by zalecić się do dziewcząt, które wiedziały, że ci odważni chłopcy pewnie nie dożyją końca tej wojny. Na brzegu zaczęło gromadzić się coraz więcej mieszkańców i bywalców Oazy, a w powietrzu dało się usłyszeć coś tak już obcego: śmiech, radość, muzykę wygrywaną przez kilku tych, którzy wciąż potrafili.
Tradycja wianków polega na spleceniu wianka z polnych kwiatów przez czarownicę, która następnie rzuca ów wianek w morską pianę; kawalerowi, który wianek wyłowi, czarownica winna jest jeden taniec.
Jeśli chcesz wziąć udział w zabawie, musisz zejść bliżej brzegu celem puszczenia lub wyłowienia wianka i zanurzyć w niej nogę lub rękę. Należy wówczas rzucić kością opisaną jako wianki. Wyłowić można wyłącznie wianek, który zostanie wcześniej puszczony na wodę. O tym, kto pierwszy wyłowi puszczony na wodę wianek, decyduje kolejność dodanych postów.
Wianki puszczone na wodę przed pojawieniem się węża częściowo zatonęły, częściowo dryfowały w pewnym oddaleniu, ale szczególną sytuację należy uznać za uzasadnienia dla złożenia ich na wodzie ponownie. Te, które zostały zniszczone, wciąż jednak nadawały się do wyłowienia.
Postaci, które już losowały swoje zdarzenie losowe, nie losują ponownie.
W zabawie mogą brać udział wyłącznie aktywne postaci.
Marcella, Kerstin, Maeve, Tangwystl, Gwendolyn
Aby zabrać dla siebie prezent z kuferka, należy rzucić kością k15:
- Zawartość kuferków:
- 1. Chusta haftowana włosem jednorożca – Podkreśla urodę.
2. Czarne jagody – Dodane do gorącej kąpieli działają jak afrodyzjak.
3. Czarodziejska wstążka – Obwiązanie nią włosów lub jakiejś części ciała wzmaga zainteresowanie płci przeciwnej.
4. Pył złamanych serc – Silnie uzależniający proszek, który jest pochodną amortencji. Dodaje się go odrobinę do herbaty, której nie wolno wypić, a jedynie wdychać jej opary z zamkniętymi oczami. Gdy specyfik zacznie działać, ma się wrażenie, jakby osoba, którą kochało się nad życie, a która odeszła (lub zmarła), pozostaje przy nas, czujemy jej dotyk, zapach i obecność. Gdy otworzy się oczy, wrażenie pryska.
5. Słoiczki z muszelkami – Muszelki zostały zebrane z plaży tuż przed zachodem słońca. Po potrząśnięciu i przyłożeniu ucha do denka słychać muzykę graną wieczorami, niosący się śmiech oraz syczące skry sypiące się z ogniska.
6. Statuetka elfa – Po dotknięciu go różdżką elf rozbudza się i zaczyna śpiewać melodyjnym głosem "Kociołek pełen gorącej miłości".
7. Zaczarowane zwierzę – Przypomina ducha zwierzęcia, patronusa, ma srebrzystą, niecielesną formę, płynnie unosi się w powietrzu; zachowuje się jak żywe zwierzę, jest jednak tylko jego zaklętym cieniem. Zabawka, upominek, nie ma większego zastosowania. Na festiwalu sprzedawane są tego rodzaju małe leśne zwierzęta, np. zając, wiewiórka.
8. Zapachowe mieszki – W środku znajdują się wiecznie żywe, wielobarwne płatki kwiatów zerwanych na terenie Weymouth. Po otwarciu uwalniają zapach festiwalu - dominują nuty palonego drewna, morskiej bryzy, mokrego, plażowego piasku oraz frezji.
9. Zasuszony kwiat paproci – Trzymany w domu poprawia nastrój wszystkich gości i lekko wpływa na zmianę nastawienia z negatywnego na pozytywne. Piękny, romantyczny prezent.
10. Para łabędzi – Nieduże figurki łabędzi, które zawsze kierują dzioby w swoją stronę, choćby były oddalone od siebie o wiele kilometrów.
11. Zaczarowana kula – Nieduża szklana kula z widokiem na plażę w Weymouth. Po potrząśnięciu przychodzą na nią miniaturowe ludziki i zaczynają się bawić.
12. Baloniki – Baloniki w kształcie zwierząt, które po nadmuchaniu nie opuszczają właściciela na krok przez kolejne trzy dni.
13. Kieszonkowe lusterko – Zaczarowane lusterko, które ocenia wygląd patrzącego na nie czarodzieja. Prawi komplementy albo każe się uczesać, starając się nikogo nie urazić.
14. Zwój z receptą na Zniewalające Bańki Pierwszej Miłości – Bańki do kąpieli o różanym zapachu. Osoba, która zażyje takiej kąpieli, czuje się znów jak nastolatek przy pierwszym zauroczeniu wobec osoby, która podarowała płyn, wcześniej umieszczając w niej kroplę swojej krwi. Działa na wszystkich, niezależnie od wieku.
15. Zwój z receptą na herbatę Brunhildy – Napój dodający pewności siebie. Osoba, która go wypije, nabiera ochotę wyznać swoje uczucia. Jego działanie utrzymuje się przez piętnaście minut.
Mało mieli okazji do uśmiechów w ostatnim czasie. Był ślub, na którym nie obeszło się bez komplikacji. Była Oaza, dzięki której powracali do normalności. Jednakże o wiele częściej zdarzało im się chodzić na pogrzeby. Może nie było to miejsce na takie myśli. Może na ten jeden dzień powinna odrzucić je w kąt. Nikt nie zapraszał tu Pana Marudy. – Oh… -zaczęła spoglądając na mężczyznę ze zrozumieniem. Zapomniała, że tak długo tu go nie było. Zapomniała, że mógł nigdy nie słyszeć o corocznym Festiwalu Lata. – Widzisz – zaczęła nauczycielskim tonem. – Co roku u Prewettów organizowany był Festiwal Lata. Na tym Festiwalu każda Panna mogła upleść swój własny wianek i posłać go wodę. Kawalerowie chcący zbliżyć się do jednej z Panien wyławiał konkretny wianek. Czasem była to prawdziwa walka z żywiołem, ale pomyśl jakie wrażenie musiało to robić na czekających wybrankach. –odparła uśmiechając się szeroko. – To taki zwyczaj po prostu. Dobra zabawa. Chociaż znam pary, które dzięki takim wiankom stanęły na ślubnym kobiercu. – dodała jeszcze.
- Może to twoja szansa, Vince? – zapytała uśmiechając się szeroko. Wiedział, że żartuje. Jakoś lekko jej dzisiaj to przychodziło. Nie było ciężkich rozmów, nie było kolejnych problemów do rozwiązania. Już dawno nie czuła się tak normalnie.
Na pytanie mężczyzny dotyczące Archibalda pokiwała głową. – To Archibald Prewett. Mój bliski kuzyn. Jest nestorem rodu Prewett i to właśnie na terenach należących do jego rodziny odbywał się dawniej Festiwal Lata. – dodała ze wzruszeniem ramion. Dziwne było to jak ten czas szybko leciał. Niby każdy dzień dłużył się niemiłosiernie, a już rok minął odkąd odbył się ostatni z Festiwali.
Lucinda wsłuchała się w opowieść Maeve. Wąż? Gwen w wodzie? Rudowłosa czarownica nie miała ostatnio zbyt dużo szczęścia. W końcu Lucinda ostatnio też odciągała ją od brzegu całą przemoczoną. – Chcesz powiedzieć, że go można zjeść? Jesteście pewni? Węże przecież bywają jadowite. – blondynka kompletnie nie znała się na magicznych stworzeniach. Mogła rozpoznać parę gatunków, ale to tak naprawdę tyle. Skoro lord Harold zalecił im przygotowanie posiłku to chyba nie mogli się z tym kłócić, ale jakoś chyba nie czuła głodu na myśl o wielkich mackach wielkiego węża. – Brzmi to wszystko strasznie. Tobie nic się nie stało? – naprawdę cieszyła się, że mogą się tu spotkać. Już niejednokrotnie Lucinda chciała wysłać do Maeve list. Jakoś jej osoba zapadła jej w pamięć bardzo mocno. Była ciekawa co u niej słychać, jak radzi sobie z wojną i co skłoniło ją do przyłączenia się do Zakonu.
Blondynka przeniosła spojrzenie na przyjaciela, który widocznie czegoś szukał. Lub kogoś. – Chcesz to idź Vince. Poczekamy na ciebie – dodała posyłając mu uśmiech. Nie musi czuć się w obowiązku by kroczyć za nią krok w krok tylko dlatego, że przyszli razem. Jeśli miał coś do załatwienia to mógł śmiało to zrobić.
- Przynieśmy drzewo, a po drodze opowiedz mi co u ciebie – zaczęła. – Głupio się czuje z tym, że tak długo się nie widziałyśmy – w innym życiu? - Co do rusztu… chyba będziemy musieli zrobić go sami. Nie wiem, gdzie znajdziemy coś podobnego, a musi być chyba całkiem spory, prawda? Vince? Umiesz majsterkować? – zapytała jeszcze zanim mężczyzna poszedł szukać patyków. Może jednak pójdzie z nimi po ruszt?
– Na szczęście teraz rozumiem już wszystko. – dokończył, gdy coraz sprawniej zbliżali się do wyrastającego, gorącego strumienia ognia.
Stojąc z mocno wyprostowaną postawą popatrzył na Clearwater z dziwnym niezrozumieniem. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej wypalając niekontrolowanie: – Węża? – w Oazie? Na brzegu strzeżonym przez pokaźną ilość uzdolnionych i wykwalifikowanych czarodziejów? Zmarszczył brwi oczekując kolejnych wyjaśnień, puszczając uwagę o nieprzyjacielu mimo uszu. Wsłuchał się w opowieść otwierając błękitne źrenice z coraz większym zdumieniem: – Gwen? Wąż macowky? – spojrzał w stronę brzegu i dopiero w tym momencie zlokalizował potężne cielsko morskiego potwora. To dlatego tam na dole panowało tak wielkie poruszenie, zamieszanie tratujące piaszczysty skrawek ziemi. – Że też coś takiego żyje jeszcze w wodzie… – wymamrotał bardziej do siebie komentując sytuację. Odetchnął ciężko uspokojony informacją o bezpieczeństwie pozostałych zgromadzonych. Podświadomie zgodził się ze słowami blondynki; czy na pewno byli przekonani o jadalności obślizgłej bestii? Wzmianka o sylwetce Longbottoma zwróciła jego uwagę. Na nowo skupił wzrok na twarzy nowej sojuszniczki; czy dostąpiła honorowej okazji poznania przewodnika tej zorganizowanej rebelii? Czy miała okazję przyjrzeć się posturze, poznać legendę, zamienić kilka, niewymagających słów? Znajome imię spływające miękkimi zgłoskami wyrwało go z chwilowego zamyślenia: – Nie, nie, pomogę wam we wszystkim i znajdę ją później. – zapewnił pospiesznie, odrzucając zebrane patyki w rozniecone ognisko i podbiegając do odchodzących współtowarzyszek. Zrównał z nimi krok przysłuchując się niewinnej rozmowie. Rozglądał się po okolicy nie chcąc ingerować w swobodną pogawędkę. Na wspomnienie o ciemnowłosej Wright zareagował teatralnym przewróceniem oczami. Czyli też tu była, wydawała kolejne polecenia? Westchnął ciężko niegotowy na tak wiele niespodziewanych spotkań. – Może nie jestem jakimś świetnym majsterkowiczem, ale o rusztach wiem co nieco. - zaśmiał się przypominając sobie zagraniczne wyprawy, nocne kolacje w świetle księżyca i dogasającego płomienia. - Zależy co uda nam się znaleźć. Sądząc po rozmiarze tej bestii, nawet pokrojone kawałki będą dość spore. – wyrzucił przyspieszając krok. – Najlepiej będzie jeśli znajdziemy jakiś solidny, metalowy pręt. Podpórki zbudujemy z grubych gałęzi. Przydałby się również sznurek. – popatrzył w bok, aby zebrać myśli i kontynuował: – Jeśli nie uda nam się tego znaleźć, wystarczy same drewno. Zbudujemy ruszt odpowiednio wysoko, aby płomienie nie strawiły naszej podpory. – wyjaśnił i idąc kawałek dalej zauważył idealną, dość prostą i symetryczną gałąź. Zabrał się za jej odłamywanie przy pomocy odrobiny magii. Wydawało mu się, że w oddali słyszy znajomy, kobiecy głos należący do Justine. Odwrócił się mimowolnie chcąc ujrzeć coś ulotnego, znikającego między gęstymi koronami pobliskich drzew.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Hm? - Obrócił głowę w jej stronę. Był inny. - Jaki? - zapytał, z goryczą w głosie; zły, gniewny, wściekły? A może - złamany? Bezużyteczny? Zraniony, wrócił spojrzeniem na własne palce, gdy dostrzegł jej gest. Największa blizna ciągnęła się od szyi przez obojczyk, pozostawiona przez głęboko wbite ostrza podobno raczej się nie zagoi. Zostanie z nim na zawsze - jak pamiątka po tamtym strasznym dniu. To zabawne, że tak niewiele pamiętał z tego, co działo się po tym, ale samą śmierć matki był w stanie odtworzyć chwila po chwili, ze szczegółami. Nieszczególnie imponującymi w kategoriach jego męstwa, nawet gdyby zjawił się tam kilka chwil wcześniej, nie powstrzymałby szmalcownika. Nie był w stanie. Zmiótł go, tak po prostu, jak pył, który nic nie znaczył. Pokręcił głową, przecząco.
- Nie, Tanny - odpowiedział, może zbyt szorstko. - Nie spadłem z trapezu. To naprawdę pierwsze, co ci przyszło do głowy? Na ulicach stolicy trwa wojna, ludzie tam umierają. - Moja mama umarła. Gorycz była w nim zbyt silna, nie potrafił myśleć o innych - skupiał się tylko na sobie i swoim nieszczęściu, tak jakby nikogo innego wokół ono nie dotyczyło. Drąg znów go rozdrażnił, choć poprawiła się ledwie chwilę później. - Jakiś świr próbował mnie zabić. I prawie to zrobił - rzucił gniewnie, zajadle, tak szczerze, jak potrafił, tak dobitnie, jak potrafił. Rzadko mówił wprost, ale Tangwystl innych słów nie rozumiała, a to uzasadniało brutalną szczerość. Chyba nawet było mu z nią w tym momencie dobrze, nie potrzebował subtelności. Zacisnął oczy, raz, drugi, zatrzymując łzy, o mamie tak szczerze mówić nie potrafił. Zatrzymał na chwilę oddech, nie chcąc poddać się tym razem emocjom. Uśmiechnął się - nieszczerze, ale tej nieszczerości nie potrafiła pewnie dostrzec ani Tangwystl ani kilkulatka, którą właśnie wysyłał do nich oddalony Billy. Ale Billy potrafił. Skrzyżował z nim na krótko spojrzenie, po chwili przenosząc je na Amelię, uśmiechając się do niej zachęcająco. Jasne, że mogli się nią zająć.
- Dlatego tu jestem, ale ty? Co ty tu robisz, Tanny? - zapytał równie wprost. - Tylko nie mów, że obierasz ziemniaki - poprosił, choć pewnie mógł sobie darować. Nad swoim życiem stracił kontrolę kilka dni temu, nad sobą samym - wciąż jej nie odzyskał. Niechętnie przeniósł spojrzenie na czarownicę, która zabrała głos.
Zabawa, świętowanie. Śpiew, muzyka. Jak to ironicznie dzisiaj brzmiało.
— Bydlak, nie?— Był olbrzymi. Zerknęła na niego, ale nie miała szans objąć go wzrokiem nawet jak się odsunęła, więc nie przerywając pracy, oprawiała stwora. Bez tej ostrej, twardej skóry, bez tych paskudnych macek i kolców wyglądał znośniej, prawie jak gigantyczny węgorz. Choć wciąż nie przyglądała się głowie. Te ślepia ją przerażały.— Mniej więcej. Tak mi się zdaje, ma białe, delikatne mięso, będzie się krótko piec. Myślę, że może być naprawdę dobry.
Kiedy Charlie wspomniała o obróbce cieplnej, Wright spojrzała na nią z chwilowa konsternacją, zastanawiając się, jakie alchemiczne pomysły mogły kuzynce właśnie przyjść do głowy, ale zignorowała to, uznając za wystarczające potwierdzenie jej przypuszczeń. Może jednak zupa z głowy nie była takim złym pomysłem.
— W ziemiankach będzie dostatecznie chłodno, by się nie zepsuło — odparła pewnie. Nawet jej mama, kiedy byli mali używała tych sprawdzonych sposobów do przechowywania żywności, a przecież była mugolką i teraz miała te swoje specjalne szafki i pomieszczenia, które ułatwiały jej życie. — Wkrótce się przekonamy. — Pozbawiła węża serca, a później, musząc zanurzyć się w nim aż po same ramiona, zabrała się za wycinanie pozostałych wnętrzności; które — na jej szczęście, cuchnęły po prostu rybio. Wyciągała to wszystko po kolei, wyrzucając za siebie, tak, by w to za chwilę nie wdepnąć. Niestety to sprawiło, że cała cała ubrudziła się wszystkim od śluzu, po krew i jakieś inne odpadki. Choć dotarło o niej już, że wianki mogły być rzucane na wodę spokojnie, a dzisiejszy dzień, po oczyszczeniu wybrzeża i zapewnieniu wszystkim bezpieczeństwa miał stać się tegorocznym festiwalem lata, nie wyobrażała sobie, by spędzić tu wieczór w tym stroju, nawet jeśli magia będzie w stanie go doczyścić.
Zerknęła jeszcze na Charlie, kiedy wspomniała, że wyda paru osobom dyspozycje i z uniesioną brwią wróciła do ogarniania mięsa. Kątem oka dostrzegła, jak zwraca się do Williama, westchnęła cicho, kończąc całą tą najbrudniejszą robotę. Nie miała nic przeciwko, by kuzynka zabrała się za coś, co pójdzie jej lepiej, nawet jeśli miało to być przygotowywanie warzyw. Wciąż potrzebne były ręce do pracy, było sporo do zrobienia, nie miała szans wszystkiego przygotować samodzielnie.
Gdy wróciła do nich ciemnowłosa dziewczyna, spojrzała od razu na ziemniaki, ale jej wzrok mimowolnie powędrował zaraz w stronę twarzy Marcela. Twarz jej stężała, pomimo rumieńców na twarzy wynikających z temperatury i wysiłku, pozostała część twarzy jakby zbladła. Zniknęło też zmęczenie, ustępując cierpkiemu spojrzeniu i ustom ułożonym bez szczególnego wyrazu. Po prostu patrzyła na niego przez chwilę.
— No, proszę. Trafił scyzoryk na słonia — mruknęła chłodno i wróciła do pracy. Jej ruchy stały się nagle gwałtownie, niedelikatne, przepełnione wyraźną irytacją. Mogła się domyślić, że prędzej, czy później tu trafi, nie wyglądał na agresora, a podczas pierwszego ich spotkania zmył się, nim zdążyła go zaciągnąć w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
— Ta, świetnie — mruknęła do Tangie i wypuściła powietrze głośno, ciężko. — Część możecie obrać nadziać na coś, co Maeve przygotuje do pieczenia, czy ruszt, resztę wrzuci się do popiołu na brzegach ogniska, upieczemy je. Warzywa razem z obranymi ziemniakami. Posypcie je solą, albo umyjcie wodą morską, zioła w dłoniach utrzyjcie i już pod koniec posypie się nimi wszystko. Jeśli możecie, załatwcie jeszcze czosnek, wystarczy kilka główek. I byłoby cudnie, gdyby znalazły się choćby dwie cytryny.
Ulgą było pojawienie się obok przyjaciela. Z wdzięcznością spojrzała na Willa i skinęła mu głową, powracając do porcjowania stwora. Od tego wszystkiego bolały ją już ręce, a szczególnie dłonie. Wbity nóż na moment zostawiła w kawałku mięsa, by potrzeć je o siebie, czując, jak robią jej się odciski od zaciskania jej na rękojeści. Spojrzała w bok, na czarodzieja, kiedy robił to samo, a później pokiwała głową. Wiedziała, że może na niego liczyć, doskonale wiedział, co robił.
— Doskonały — mruknęła, unosząc na niego spojrzenie, kierując go w stronę jego oczu i uśmiechając się, nie tylko ustami, nimi też. — Na razie…— Zamyśliła się, przykładając dłoń wierzchem do czoła. Rozejrzała się dookoła, w końcu odnajdując jakieś miejsce. — Na tych kamieniach może, kiedy wróci Maeve będzie trzeba to już rzucić na ogień. Musimy uporać się przed zmrokiem. Mam nadzieję, że ktoś już zaprosił tych wszystkich ludzi na ognisko.— Rozejrzała się dookoła, a później znów chwyciła nóż i dwa odcięte kawałki przeniosła na jeden z gładszych, nie porośnietych niczym, wilgotnych kamieni.
— Jeśli to smakuje jak ryba, a na to się zanosi to dość prosto, nie ma co wydziwiać. Łatwo można to popsuć, a Charlie uważa, że jest bardzo smaczny. Upieczemy to na ogniu, obłożymy lekko ziołami, pietruszka będzie pasować. Jeśli znajdzie się czosnek można tez go dodać, a gdyby znaleźli cytrynę, choćby kilka sztuk, pod koniec skropilibyśmy każdą porcję. — Obawiała się, że z owocem może być problem, ale dodana jeszcze na ogniu, na kilka ostatnich minut przed zdjęciem nawet w kilku kroplach doda mięsu odpowiedniego smaku. Byłoby wspaniale, gdyby udało im się znaleźć cokolwiek.
Szło im jak po grudzie. Mijały minuty, a może zmieniły się już w godziny, kiedy skończyli? Gdy kamienie pełne były porcji mięsa, obłożonych ziołami, przygotowanych do smażenia na ognisku. Odsunęła się od tego, co zostało z morskiego stwora, wycierając dłonie w spódnicę, nóż odłożywszy na stosik innych noży, które wcześniej ożywione magią pomagały im w oprawianiu mięsa. Żałowała, że nie nie zjawił się Cedric, ani Marcella, ale razem z Billym poradzili sobie ze wszystkim, jak zresztą zwykle. Przetarła przedramieniem czoło i westchnęła głośno, zmęczona. Ręce będą ja na drugi idzie boleć tak, że pewnie nie będzie w stanie umyć samodzielnie zębów.
Rozejrzała się jeszcze za Maeve, licząc na to, że przyśle tu kogoś po to mięso, ale w końcu sama zatrzymała młodych chłopców prosząc, by dostarczyli kawałki na przygotowane przez nią ognisko i pomogli układać na ruszcie, który (jak miała nadzieję, był już gotowy).
— Dziękuję — szepnęła do Billego, uśmiechając się do niego wdzięcznie. Patrzyła na niego przez chwilę, nie mówiąc nic. W końcu westchnęła.— Chodź, powinieneś coś zjeść. Ocaliłeś dziś dziewczynę przed śmiercią, zasłużyłeś na podwójną porcję.— Stanęła tuż obok niego i oparła się o niego ramieniem. Cała była brudna, pokonała więc chęć przytulenia się do niego i przymknięcia na moment oczu. Naparła na niego mocniej, by zachęcić go do ruchu i ruszyła po dwa kawałki mięsa, by zabrać je w stronę ogniska. Musieli jeszcze dopilnować, że będzie piekło się tyle, by nie wyschło na wiór, a zostawienie tego innym mogło skończyć się tragicznie.
| Grupo ogarniająca strawę, możemy dokończyć gotowanie (i wszystkie przygotowania z nim związane?) Jeśli tak to będę wdzięczna za popchnięcie tematu dalej i przejście do biesiadowania.
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Temat rusztu zostawiła na później, najpierw skupiając się na zebraniu odpowiedniej ilości drewna; poleciła pomagającym jej osobom, by odkładali na kupkę wszystko to, co udało im się odnaleźć między trawami czy pozyskać bez większej pracy. Stamtąd każdy, kto wracał w stronę wybrzeża, zabierał swoje, czy to w rękach, czy przy użyciu magii. Po chwili, ledwie kawałek dalej, zauważyła osamotnione, najpewniej rażone piorunem drzewo; zdawało się obumarłe, powinno zapewnić im wystarczająco dużo drewna, by palić przez cały wieczór – a może i noc. Kiedy już poinformowała o nim pozostałych, wspólnie zajęli się wyswobodzeniem go z ziemi, a także pocięciem na mniejsze, poręczniejsze fragmenty. Wtedy też spróbowała podpytać jednego z mieszkańców Oazy o metalowy pręt, który nadałby się do stworzenia rusztu, a także sznur; przedstawiony przez Rinehearta plan zdawał się sensowny, wierzyła więc w jego wizję, samej nie mając pojęcia, jak się zabrać do tego tematu. Na ich szczęście kręcący się po wyspie młodzieńcy zdawali się kojarzyć, gdzie można odnaleźć podobne materiały; po zażegnaniu niebezpieczeństwa ze strony węża morskiego mieli w sobie wiele energii, a może po prostu śpieszyło im się już do łowienia wianków, tak czy inaczej jeden z nich prędko ruszył w stronę zabudowań, reszta zaś zajęła się znoszeniem gałęzi na miejsce zbiórki.
Zdążyli akurat na końcówkę przemówienia Justine, mogąc cieszyć oczy widokiem spokojniejszych, krzątających się dookoła ludzi. – O, widzisz, Tom już niesie rzeczy, o których wspominałeś. To dobrze, najwyższa pora, żeby zrobić ruszt, nie chcę testować cierpliwości Hannah – odezwała się, machając ręką nadchodzącemu od strony wzgórza chłopakowi, kierując swe słowa do Rinehearta. Mogły mu pomóc, oczywiście, jednak musiał nimi trochę pokierować, by przypadkiem niczego nie popsuły. Niewiele później wszystko było już gotowe – i konstrukcja, na której można było układać oporządzone, wyglądające lepiej niż to sobie wyobrażała kawałki mięsa oraz warzywa, i kilka dodatkowych ognisk. Zebrane drewno ułożyli z boku; nie powinno nikomu wadzić, a przy okazji znajdowało się na tyle blisko, by można je było szybko i bez większego problemu dokładać do palenisk. Dopiero wtedy poczuła, że się zmęczyła. Było to jednak przyjemne, dające satysfakcję uczucie; zrobili coś pożytecznego. Widząc, że Wrightówna zmierza ku nim z pierwszymi porcjami węża, sama ruszyła po dwie kolejne, zaraz jednak wróciła do głównego ogniska, szukając wzrokiem pozostawionych na chwilę towarzyszy.
| można założyć, że ogniska (jedno większe, głównie i kilka mniejszych) są gotowe, mamy też ruszt, zapas drewna
Wróciłem do domu - ale dom, który powoli zaczynałem budować, podczas mojej nieobecności stał się miejscem zakazanym. Przez wiele lat żyłem na walizkach. Od ucieczki z Wilton nie miałem stałego miejsca, nieustannie krążyłem, nigdzie nie wygrzewając swojego legowiska. Z Varden street początkowo też nie wiązałem dłuższej przyszłości - ale obecność Oscara zmieniła wszystko. Nagle chciałem wracać do tych czterech ścian, choć wcześniej nic dla mnie nie znaczyły. Nie przeszkadzała mi nawet sierść Orloka, która wprowadziła się wraz z moim synem. To miejsce, które przez długi czas było tylko chwilową przystanią, nagle urosło do prawdziwego domu. Takiego, w którym przypaliłem swojego pierwszego schabowego, w którym niektóre dni były wypełnione grymasem, a inne ekscytacją w głosie, która dotykała mojej duszy tak dogłębnie, że nie liczył się żaden czyn z mojej przeszłości, żadna zła decyzja - tylko ta chwila.
Ostrzeżony przez Alexandra udałem się wpierw do Bena, a następnie do Selwyna, uznając, że tymczasowo pozostanę w Dolinie Godryka. Było tam dla mnie miejsce, nie potrzebowałem chronić się w Oazie. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem jej progi, byłem pod wrażeniem wykonanych prac, siły magii ochronnej, która otaczała to miejsce, ale i szybko zauważyłem, że moje przypuszczenia były słuszne. Wyspa powoli stawała się za ciasna dla mugolskich i niemugolskich uchodźców. Byłem wdzięczny Zakonowi, że zadbali nie tylko o samego Oscara, ale i jego dziadków, którzy uniknęli tragicznej śmierci. Byli silnymi ludźmi - przetrwali anomalie, przetrwali czystkę w Londynie. Musiałem zadbać o ich ochronę, bo wiedziałem, że dla Oscara są najważniejsi.
Czy równie ważny byłem ja? Nie potrafiłem go o to zapytać. Przez dwanaście lat nie było mnie u jego boku. Ostatnie sześć miesięcy równie trudno było uznać za popis przykładnego ojcostwa. Musiałbym być przepełniony butą, roszcząc sobie prawa do jego wdzięczności. Dlatego od powrotu rozdzielałem czas między obowiązki aurorskie, dorywcze prace mające zapewnić ciągłość gotówki (choć z Ameryki udało mi się przywieźć sporo oszczędności) i bycie ojcem. I choć najchętniej zabrałbym Oscara gdzieś na tydzień lub dwa, w góry, na wędrówkę, nie mogłem pozwolić sobie na taki luksus. Nasz czas był mocno okrojony, starałem się jednak spędzać z nim każdą wolną chwilę. Tak jak dziś - zamiast udać się wprost na uroczystość, Oscar oprowadził mnie po Oazie, opowiadając o jej sekretach - w zamian za historie z Ameryki. Specjalnie dla niego chodziłem do teatru, co szybko zaczęło mi się podobać - wiedziałem, jaki był dla niego ważny, jak wiele emocji w nim wzbudzał. Chciałem je z nim dzielić.
Kiedy dotarliśmy na wybrzeże we trójkę - ja, Oscar i Orlok, ogień sięgał już wysoko, rozświetlając blaskiem twarze - te znajome, w większości jednak obce. Domyślałem się, że spora część tych drugich należała do mugoli, Oscar zresztą szybko przejął pałeczkę, przedstawiając mi pokrótce każdego z nich. Aurorę, czternastolatkę, która jako jedyna uciekła z Londynu. Bliźniaków Emsworth i ich starszą siostrę, a także mamę. Ich tata zginął od anomalii. Pozostała dwójka rodzeństwa została złapana. Starsze małżeństwo, Bena i Peggy, którzy zaprzyjaźnili się z jego dziadkami. Jeszcze niedawno mieli stoisko na targu w Greenwich. Uwagę zwracało też ogromne cielsko, wyglądające na jakiś rodzaj węża morskiego. Szybko dowiedzieliśmy się jednak, co ominęło nas, podczas gdy spacerowaliśmy od przeciwległego brzegu wyspy. Sytuacja zdawała się jednak opanowana, a wszyscy bezpieczni. Cali i zdrowi.
Niemniej prawdopodobnie dlatego nikt nie wyglądał na zachęconego do wyławiania wianków. Te dryfowały w oddali, zniszczone, odbierając pannom marzenia. Nie był to najlepszy czas na to, aby je deptać. Każda pogrzebana nadzieja bolała teraz dwa razy bardziej. Dlatego, po wyściskaniu Justine, przywitaniu się z Lucindą i krótkiemu cześć rzuconemu Hani z dystansu, nie zastanawiając się długo zdjąłem buty i koszulę, zanurzając się w lodowatej wodzie. Oscar nie wyglądał na zachęconego, za to Orlok błyskawicznie ruszył za mną, niewzruszony temperaturą. Odpłynąłem nieco od brzegu, chcąc złapać wianek, który odpłynął najdalej. Był zniszczony, większość kwiatów przegrała z żywiołem wody - a mnie pozostawało liczyć na to, że nie należał do Hanki. Byłem nawet gotów wrzucić go z powrotem do morza, gdyby tak się okazało. Nie rozumiałem złości, którą do mnie żywiła, a w zeszłym roku czułem się jak nieproszony gość. Mimo tego - zaryzykowałem, nie mając pojęcia, że wianek, z którym przybiłem do brzegu, należał do Maeve.
Jednym skinieniem różdżki osuszyłem się - za wcześnie, bo chwilę po tym z wody wyszedł Orlok, wytrzepując się tuż obok mnie. Chciałem, żeby Oscar pomógł szukać mi właścicielki, ale dostrzegszy kolegów, zdawał się mieć już inne plany. Nie zatrzymywałem go - i tak poświęcił mi więcej swojego czasu, niż mogłem oczekiwać.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda