Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bezpieczne wybrzeże
Wybrzeże usytuowane od bardziej wietrznej i mniej uczęszczanej strony wyspy, nocą piękne widać stąd księżyc. Zejście do wody jest nieco ostre, a samo morze sięga pasa w najpłytszym miejscu. Okoliczne wody, podobnie jak te wokół całej wyspy, nie uchodzą za bezpieczne, prócz jadalnych ryb niekiedy da się w nich zaobserwować co bardziej niebezpieczne gatunki morskich stworów, a przez osadę niesie się wieść, że ktoś kiedyś dostrzegł w oddali ogon morskiego smoka. Zejście do wody jest kamieniste, niewygodne.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
To było jedno z tych świąt, które naprawdę lubiła. Prewettowie zawsze byli dla niej dobrzy. Nigdy nie zapomni jak Archie ją wspierał, gdy jej kolejne urodziny zmieniły się w prawdziwy koszmar. Dodatkowo swoją otwartością potrafili zrzeszać ludzi i wywoływać uśmiech. Swoją dobrocią przypominali właśnie lato, a to wcześniej kojarzyło się to tylko z przyjemnością. Na słowa mężczyzny westchnęła. – Może raz czy dwa – odparła ze wzruszeniem ramion. – A myślisz, że dlaczego wciąż jestem sama? Odtrąciłam magię wianków, zostałam przeklęta – zaśmiała się na dźwięk własnych słów. To nie była pierwsza sytuacja, w której tak siebie postrzegała. Wszystko oczywiście za sprawą jej rodziny i nie dających jej spokoju gazet. Ah jak jej wcale tego nie brakuje. – Nie kąpałeś się jeszcze dla mnie w pomyjach więc czemu nie. Chociaż… kąpałeś się już. –odparła po chwili zamyślenia. Doskonale pamiętała Hogwart, błonie i poszukiwania krakena. Dodatkowo całkiem niedawno wspólnie zwiedzali dno jeziora. Coś im to chyba weszło za mocno w krew.
Na wspomnienie o kuzynie już nie odpowiedziała. Ten jeden akurat przysporzył jej w życiu wiele szczęścia. Nie chciała jednak myśleć o reszcie jej znakomitych kuzynów czy chociażby o własnym rodzeństwie, które najchętniej widziałoby ją martwą. A już na pewno jej zdegenerowana siostra.
Na słowa Maeve uśmiechnęła się jedynie krzywo. Jakoś jej słowa nie do końca ją przekonały. Lucinda była typem człowieka, który nie bał się wyzwań. Ryzyko znała doskonale i od zawsze czuła, że to zamiast ją stresować tylko ją motywuje. Czasami było to niepotrzebne. Czuła się niezniszczalna, a przecież wcale taka nie była. Niekiedy jednak odpuszczała. Jeśli nie chcieli, żeby odpadła po pierwszym gryzie to lepiej, żeby jej tego nie proponowali. – Ty Vince spróbujesz? Może z ziemniaczkami nie będzie takie złe? – zapytała przyglądając się przyjacielowi z zainteresowaniem. To już była jej złośliwość. Chciała sprawdzić jak silny jest jego żołądek. Wiedziała, że ten uparciuch zmusi się do jedzenia jeśli poczuje w jej słowach wyzwanie. Aż tak jej nie zależało na tym by wspólnie umierali na niestrawność.
- Cieszę się w takim razie, że udało wam się go pokonać. Takie bestie bywają niebezpieczne, gdyby tak nie było to czarodzieje dawno by się ich pozbyli – wcale nie była za tym, żeby zabijać wszystkie niebezpieczne stworzenia na świecie. W końcu nie ma bardziej niebezpiecznego niż człowiek. Znała naturę ludzi, wiedziała, że chęć pokazania własnej dominacji była zbyt duża by jej nie ulec. Tak było od zawsze i jakoś nie wierzyła, że to się ma zmienić.
Kiedy ruszyli w poszukiwaniu drzewa i rusztu poczuła się tak jakby naprawdę znajdowali się na Festiwalu Lata. Może trochę amatorsko, może brakowało tego buta, który zawsze miał miejsce u Prewettów, ale tak szczerze było nawet lepiej. Lucinda skinęła głową na słowa dawnej współlokatorki. Czas leciał. Nie mogły się obwiniać tylko dlatego, że każda poszła w swoją stronę. Nawet przecież z Vincentem, który był jej najlepszym przyjacielem straciła kontakt na kilka dobrych lat. Czy to coś zmieniło? Dla niej nie. – Niby wybór prosty, ale ciężko patrzy się na to co stało się z naszym światem, co? – rzuciła lekko melancholijnie. – Niemniej jednak cieszę się, że tu jesteś. W sumie z niego też się cieszę – zaczęła wskazując brodą Vincenta pomimo tego, że jeszcze niedawno dawała mu reprymendę. – Tęgie głowy, wyborowe różdżki. – dodała uśmiechając się szeroko.
- Trochę zwiedziłam, a do pewnych miejsc nie mam już wstępu. Nigdy nie chciałam mieszkać w Londynie, a teraz o niego walczę. Dużo się zmieniło w ostatnim czasie, ale na szczęście rodowe obowiązki spadły mi z grzbietu – wyjaśniła zdając sobie sprawę z tego, że nadal niewiele osób o tym wie lub po prostu nie chce pytać. Ona się tego nie wstydziła. Kiedy miała wybierać pomiędzy Zakonem Feniksa, a rodowymi przywilejami to wybór był prosty.
Lucinda wsłuchała się w słowa Rinehearta dotyczące rusztu. Brzmiało to całkiem sensownie. Konstrukcja nie była łatwa więc tym bardziej samo wykonanie miało chwile potrwać. Na szczęście mieli magię. – No to do roboty, Vince, bo zjedzą nas zamiast węża – odparła spoglądając na gromadzący się tłum przy ognisko.
Kiedy wszystko było już gotowe podeszli do ognia stając blisko reszty zgromadzonych. Lucinda uśmiechnęła się promiennie na widok znajomych twarzy. Dobrze było ich tutaj wszystkich widzieć. Dawno już nie mieli okazji po prostu się wyluzować. Słowa Justine doskonale ujęły to o czym Lucinda myślała. Nic dodać nic ująć. – Smacznego – życzyła wszystkim jeszcze zanim wąż trafił na ruszt. Po plecach przeszły jej ciarki na samą myśl, ale wolała teraz nie spoglądać na Hannah, która prawdopodobnie zmroziłaby ją za to wzrokiem.
z.t
[bylobrzydkobedzieladnie]
Na wspomnienie o kuzynie już nie odpowiedziała. Ten jeden akurat przysporzył jej w życiu wiele szczęścia. Nie chciała jednak myśleć o reszcie jej znakomitych kuzynów czy chociażby o własnym rodzeństwie, które najchętniej widziałoby ją martwą. A już na pewno jej zdegenerowana siostra.
Na słowa Maeve uśmiechnęła się jedynie krzywo. Jakoś jej słowa nie do końca ją przekonały. Lucinda była typem człowieka, który nie bał się wyzwań. Ryzyko znała doskonale i od zawsze czuła, że to zamiast ją stresować tylko ją motywuje. Czasami było to niepotrzebne. Czuła się niezniszczalna, a przecież wcale taka nie była. Niekiedy jednak odpuszczała. Jeśli nie chcieli, żeby odpadła po pierwszym gryzie to lepiej, żeby jej tego nie proponowali. – Ty Vince spróbujesz? Może z ziemniaczkami nie będzie takie złe? – zapytała przyglądając się przyjacielowi z zainteresowaniem. To już była jej złośliwość. Chciała sprawdzić jak silny jest jego żołądek. Wiedziała, że ten uparciuch zmusi się do jedzenia jeśli poczuje w jej słowach wyzwanie. Aż tak jej nie zależało na tym by wspólnie umierali na niestrawność.
- Cieszę się w takim razie, że udało wam się go pokonać. Takie bestie bywają niebezpieczne, gdyby tak nie było to czarodzieje dawno by się ich pozbyli – wcale nie była za tym, żeby zabijać wszystkie niebezpieczne stworzenia na świecie. W końcu nie ma bardziej niebezpiecznego niż człowiek. Znała naturę ludzi, wiedziała, że chęć pokazania własnej dominacji była zbyt duża by jej nie ulec. Tak było od zawsze i jakoś nie wierzyła, że to się ma zmienić.
Kiedy ruszyli w poszukiwaniu drzewa i rusztu poczuła się tak jakby naprawdę znajdowali się na Festiwalu Lata. Może trochę amatorsko, może brakowało tego buta, który zawsze miał miejsce u Prewettów, ale tak szczerze było nawet lepiej. Lucinda skinęła głową na słowa dawnej współlokatorki. Czas leciał. Nie mogły się obwiniać tylko dlatego, że każda poszła w swoją stronę. Nawet przecież z Vincentem, który był jej najlepszym przyjacielem straciła kontakt na kilka dobrych lat. Czy to coś zmieniło? Dla niej nie. – Niby wybór prosty, ale ciężko patrzy się na to co stało się z naszym światem, co? – rzuciła lekko melancholijnie. – Niemniej jednak cieszę się, że tu jesteś. W sumie z niego też się cieszę – zaczęła wskazując brodą Vincenta pomimo tego, że jeszcze niedawno dawała mu reprymendę. – Tęgie głowy, wyborowe różdżki. – dodała uśmiechając się szeroko.
- Trochę zwiedziłam, a do pewnych miejsc nie mam już wstępu. Nigdy nie chciałam mieszkać w Londynie, a teraz o niego walczę. Dużo się zmieniło w ostatnim czasie, ale na szczęście rodowe obowiązki spadły mi z grzbietu – wyjaśniła zdając sobie sprawę z tego, że nadal niewiele osób o tym wie lub po prostu nie chce pytać. Ona się tego nie wstydziła. Kiedy miała wybierać pomiędzy Zakonem Feniksa, a rodowymi przywilejami to wybór był prosty.
Lucinda wsłuchała się w słowa Rinehearta dotyczące rusztu. Brzmiało to całkiem sensownie. Konstrukcja nie była łatwa więc tym bardziej samo wykonanie miało chwile potrwać. Na szczęście mieli magię. – No to do roboty, Vince, bo zjedzą nas zamiast węża – odparła spoglądając na gromadzący się tłum przy ognisko.
Kiedy wszystko było już gotowe podeszli do ognia stając blisko reszty zgromadzonych. Lucinda uśmiechnęła się promiennie na widok znajomych twarzy. Dobrze było ich tutaj wszystkich widzieć. Dawno już nie mieli okazji po prostu się wyluzować. Słowa Justine doskonale ujęły to o czym Lucinda myślała. Nic dodać nic ująć. – Smacznego – życzyła wszystkim jeszcze zanim wąż trafił na ruszt. Po plecach przeszły jej ciarki na samą myśl, ale wolała teraz nie spoglądać na Hannah, która prawdopodobnie zmroziłaby ją za to wzrokiem.
z.t
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 14.01.21 19:28, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie zamierzała wchodzić do wody, nurkować w niej i poszukiwać kolejnych węży. Pan Longbottom najwyraźniej przecenił jej odwagę i heroizm, mylnie przypisując cechy, które można by przypisać innym Zakonnikom, ale z pewnością nie jej. Nie była odważna, była tylko słabą, zdepresjonowaną i lękliwą alchemiczką, której największym osiągnięciem było to, że wciąż żyła. Dzisiaj jak na jej stan psychiczny i tak zrobiła naprawdę wiele, miała pewien wkład w uporanie się z wężem, bo w końcu to ona zdradziła innym informacje na temat tego stworzenia. Poprosiła jednak o pomoc Billy’ego, który i tak był wcześniej w wodzie i widział co tam się znajduje, więc kto lepiej jak nie on miałby powiedzieć, co w niej jest?
- Dziękuję. Węże mackowe z reguły żyją pojedynczo, więc miejmy nadzieję, że rzeczywiście żaden inny nas tu później nie zaskoczy. A gdyby były tu inne duże i groźne zwierzęta, pewnie sam byś je zauważył – w końcu nie potrzeba było wielkiej wiedzy, by dostrzec duże i potencjalnie niebezpieczne zwierzę.
Uśmiechnęła się do Billy’ego, udzielając mu wskazówek i prosząc go jeszcze, żeby zawołał ją gdyby jednak nagle dostrzegł coś podejrzanego, co mogłoby być związane ze światem fauny lub flory. Potem wróciła do Hannah i innych zajmujących się cielskiem węża mackowego, starając się pomóc na tyle, na ile potrafiła. To w końcu nie była mała rybka, a wielkie bydlę, które mogłoby ją pożreć jednym kłapnięciem szczęk, gdyby wciąż żyło. Najbrudniejszą robotą zajęła się (na jej szczęście) Hannah, więc kiedy Charlie wróciła od Billy’ego, było już prawie po wszystkim i Charlie pozostały drobniejsze i łatwiejsze zadania.
W międzyczasie pojawiła się Gwen, na którą Charlie spojrzała uważnie, ciesząc się, że widziała ją całą i zdrową, choć miała wyrzuty sumienia, że nie mogła jej pomóc tak, jak pomogli inni. To inni bohatersko rzucili się do wody, a ona uciekła. Była tchórzem, jak wtedy w sylwestra w Dolinie Godryka, kiedy przy pierwszym sygnale zwiastującym zagrożenie zaczęła uciekać. Dzisiaj postąpiła tak samo, choć udało jej się zdobyć przynajmniej na to, by przed ucieczką cofnąć się na chwilę i zdążyć przekazać informacje, gdy tylko uświadomiła sobie, że wie czym jest to zwierzę. Chociaż tyle zdołała zrobić.
- Poprosiłam Billy’ego, by sprawdził, skoro i tak był w wodzie – odpowiedziała jej. – Ale mówił, że nie widział nic podejrzanego. Miejmy więc nadzieję, że ten wąż był typowym przedstawicielem swojego gatunku i że nie miał towarzystwa.
Potem, gdy Gwen odeszła, Charlie wróciła do pomocy w obieraniu warzyw, które były potrzebne jako dodatek do mięsa węża. Widziała, jak inni już krzątali się przy robieniu ogniska i kombinowaniu, jak najlepiej upiec mięso. Stosowała się do instrukcji bieglejszej w sztuce kulinarnej Hannah, i wkrótce wspólnymi siłami wszystkich zaangażowanych udało się sprawić, że posiłek mógł powoli dochodzić nad ogniem. Niedługo miała rozpocząć się uczta, która zgromadzi razem wielu mieszkańców Oazy. Może nawet wszystkich, o ile się tu pomieszczą? Prawdę mówiąc, Charlie traciła już rachubę odnośnie tego, ilu było mieszkańców Oazy. Wiedziała też, że nie wszyscy byli czarodziejami, że trafiali tu również charłacy i mugole, których życie wywróciło się do góry nogami, kiedy zasady tajności niejako przestały obowiązywać.
Nim jednak się rozpoczęła, Charlie przypomniała sobie o zatkniętym na głowę wianku, który był trochę uszkodzony, ale wystarczyło go odrobinkę naprawić, żeby nadawał się do wrzucenia go na wodę. Poprawiła więc rozluźnione łodyżki i zbliżyła się do brzegu, gdzie na wodzie dryfowały wciąż wianki innych dziewcząt, nic sobie nie robiąc z wcześniejszego zamieszania.
Wrzucając wianek do morza zaraz przypomniała sobie coś innego, przed jej oczami znów pojawił się urywek z zeszłego roku, wspomnienie tego, jak na plaży w Weymouth jej wianek wyłowił Anthony. Dziś Anthony miał już żonę i był przykładnym mężem, poza tym nigdzie go tu dzisiaj nie widziała. Najwyraźniej spędzał ten dzień ze swoją rodziną, nie wśród obcych w Oazie, ale i tak pomyślała o nim z pewną tęsknotą. Czy w tym roku w ogóle pojawi się ktoś, kto zechce złowić jej wianek? Było jej też smutno na myśl, że ona nie może spędzać tego dnia rodzinnie. Jej siostra nie żyła, rodzice byli daleko stąd, więc pierwszy raz miała przeżywać Festiwal Lata (czy raczej coś na jego kształt) samotnie.
Po wrzuceniu wianka do wody odsunęła się na bok, dłońmi machinalnie przygładzając sięgające zaledwie do ramion pszeniczne włosy, które nadal nie odrosły do dawnej długości po tym, jak w jednym z epizodów depresyjnych je ścięła. Obejrzała się przez ramię w kierunku ogniska, skąd dochodziły już smakowite zapachy. Była ciekawa, kiedy rozpocznie się uczta, bo po tylu wrażeniach zaczęła się robić głodna. Ostatnie tygodnie jej życia, począwszy od dnia, kiedy trafiła do Oazy, były czasem niemal całkowitej stagnacji i marazmu. Dziś trochę się z tego wyrwała i zdała sobie sprawę, że nie chce już wracać do tamtego stanu rzeczy.
| rzucam wianek! sorry za pokręconą chronologię, ale wrzucam go gdzieś pomiędzy przygotowaniami jedzenia a rozpoczęciem uczty
- Dziękuję. Węże mackowe z reguły żyją pojedynczo, więc miejmy nadzieję, że rzeczywiście żaden inny nas tu później nie zaskoczy. A gdyby były tu inne duże i groźne zwierzęta, pewnie sam byś je zauważył – w końcu nie potrzeba było wielkiej wiedzy, by dostrzec duże i potencjalnie niebezpieczne zwierzę.
Uśmiechnęła się do Billy’ego, udzielając mu wskazówek i prosząc go jeszcze, żeby zawołał ją gdyby jednak nagle dostrzegł coś podejrzanego, co mogłoby być związane ze światem fauny lub flory. Potem wróciła do Hannah i innych zajmujących się cielskiem węża mackowego, starając się pomóc na tyle, na ile potrafiła. To w końcu nie była mała rybka, a wielkie bydlę, które mogłoby ją pożreć jednym kłapnięciem szczęk, gdyby wciąż żyło. Najbrudniejszą robotą zajęła się (na jej szczęście) Hannah, więc kiedy Charlie wróciła od Billy’ego, było już prawie po wszystkim i Charlie pozostały drobniejsze i łatwiejsze zadania.
W międzyczasie pojawiła się Gwen, na którą Charlie spojrzała uważnie, ciesząc się, że widziała ją całą i zdrową, choć miała wyrzuty sumienia, że nie mogła jej pomóc tak, jak pomogli inni. To inni bohatersko rzucili się do wody, a ona uciekła. Była tchórzem, jak wtedy w sylwestra w Dolinie Godryka, kiedy przy pierwszym sygnale zwiastującym zagrożenie zaczęła uciekać. Dzisiaj postąpiła tak samo, choć udało jej się zdobyć przynajmniej na to, by przed ucieczką cofnąć się na chwilę i zdążyć przekazać informacje, gdy tylko uświadomiła sobie, że wie czym jest to zwierzę. Chociaż tyle zdołała zrobić.
- Poprosiłam Billy’ego, by sprawdził, skoro i tak był w wodzie – odpowiedziała jej. – Ale mówił, że nie widział nic podejrzanego. Miejmy więc nadzieję, że ten wąż był typowym przedstawicielem swojego gatunku i że nie miał towarzystwa.
Potem, gdy Gwen odeszła, Charlie wróciła do pomocy w obieraniu warzyw, które były potrzebne jako dodatek do mięsa węża. Widziała, jak inni już krzątali się przy robieniu ogniska i kombinowaniu, jak najlepiej upiec mięso. Stosowała się do instrukcji bieglejszej w sztuce kulinarnej Hannah, i wkrótce wspólnymi siłami wszystkich zaangażowanych udało się sprawić, że posiłek mógł powoli dochodzić nad ogniem. Niedługo miała rozpocząć się uczta, która zgromadzi razem wielu mieszkańców Oazy. Może nawet wszystkich, o ile się tu pomieszczą? Prawdę mówiąc, Charlie traciła już rachubę odnośnie tego, ilu było mieszkańców Oazy. Wiedziała też, że nie wszyscy byli czarodziejami, że trafiali tu również charłacy i mugole, których życie wywróciło się do góry nogami, kiedy zasady tajności niejako przestały obowiązywać.
Nim jednak się rozpoczęła, Charlie przypomniała sobie o zatkniętym na głowę wianku, który był trochę uszkodzony, ale wystarczyło go odrobinkę naprawić, żeby nadawał się do wrzucenia go na wodę. Poprawiła więc rozluźnione łodyżki i zbliżyła się do brzegu, gdzie na wodzie dryfowały wciąż wianki innych dziewcząt, nic sobie nie robiąc z wcześniejszego zamieszania.
Wrzucając wianek do morza zaraz przypomniała sobie coś innego, przed jej oczami znów pojawił się urywek z zeszłego roku, wspomnienie tego, jak na plaży w Weymouth jej wianek wyłowił Anthony. Dziś Anthony miał już żonę i był przykładnym mężem, poza tym nigdzie go tu dzisiaj nie widziała. Najwyraźniej spędzał ten dzień ze swoją rodziną, nie wśród obcych w Oazie, ale i tak pomyślała o nim z pewną tęsknotą. Czy w tym roku w ogóle pojawi się ktoś, kto zechce złowić jej wianek? Było jej też smutno na myśl, że ona nie może spędzać tego dnia rodzinnie. Jej siostra nie żyła, rodzice byli daleko stąd, więc pierwszy raz miała przeżywać Festiwal Lata (czy raczej coś na jego kształt) samotnie.
Po wrzuceniu wianka do wody odsunęła się na bok, dłońmi machinalnie przygładzając sięgające zaledwie do ramion pszeniczne włosy, które nadal nie odrosły do dawnej długości po tym, jak w jednym z epizodów depresyjnych je ścięła. Obejrzała się przez ramię w kierunku ogniska, skąd dochodziły już smakowite zapachy. Była ciekawa, kiedy rozpocznie się uczta, bo po tylu wrażeniach zaczęła się robić głodna. Ostatnie tygodnie jej życia, począwszy od dnia, kiedy trafiła do Oazy, były czasem niemal całkowitej stagnacji i marazmu. Dziś trochę się z tego wyrwała i zdała sobie sprawę, że nie chce już wracać do tamtego stanu rzeczy.
| rzucam wianek! sorry za pokręconą chronologię, ale wrzucam go gdzieś pomiędzy przygotowaniami jedzenia a rozpoczęciem uczty
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
The member 'Charlene Leighton' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
'Wianki' :
Tęgie głowy, wyborowe różdżki. Wypowiedź Lucindy skwitowała nieco szerszym uśmiechem, którego nie umiała – i nie chciała – powstrzymać. Już zapomniała, jak skutecznie Selwynówna potrafiła rozładowywać napięcie, rozluźniać atmosferę. Często jej tego zazdrościła, nieodzownej pogody ducha. W niczym nie przypominała innych szlachcianek, tak przynajmniej myślała, gdy budziły się dzień w dzień w tym samym dormitorium, napadały na siebie z poduszkami czy zaplatały warkocze. Szczerze cieszyła się, że przyjaciółka wciąż przypominała dawną siebie, że nie dała złamać się wojnie – w której przecież musiała brać udział od dłuższego czasu, skoro zasłużyła sobie na list gończy. – Spadły z grzbietu…? – zapytała nagle, bez zrozumienia, kiedy wracali już na wybrzeże, marszcząc przy tym brwi. Słowa towarzyszki powoli do niej docierały; w końcu z jej piersi wyrwało się ciche „och”, policzki zapiekły od nagłego gorąca. Przeniosła wzrok z twarzy towarzyszki na Vincenta. Czy on wiedział? Czy inni wiedzieli? – Przykro mi, Lucy. To nie mogło być łatwe – dodała cicho, nie do końca wiedząc, jak powinna zareagować. Czarownica opowiedziała się po stronie Zakonu, jej poglądy były jasne i nijak nie współgrały z polityką rodu, z którego pochodziła. Nie ugięła się pod presją rodziny, lecz przecież… Musiało jej ich brakować. Krewnych. Rodzeństwa. Prawda? Ostrożnie sięgnęła ku dłoni Lucindy, przelotnie zamykając ją w pokrzepiającym uścisku, próbując przy tym podchwycić wzrok blondynki, wyczytać z niego jakąkolwiek wskazówkę. Zaraz jednak odsunęła się na bok, zwracając rozmówczyni wolność. Wątpiła, by ta chciała rozdrapywać rany, przynajmniej w tej chwili. Muzyka grała, wokół ognisk zbierało się coraz więcej mieszkańców i gości wyspy, kolejne porcje pokonanej bestii powoli piekły się na trzaskającym wesoło ogniu – powinny, wszyscy powinni, z tego korzystać. Wracała właśnie do rusztu z dwoma kolejnymi kawałkami mięsa, gdy na plaży pojawił się ktoś jeszcze, ktoś w towarzystwie młodego chłopaka i szczekającego raz po raz czworonoga. Zdawało jej się, że kojarzy jego twarz, po chwili nawet przypomniała sobie, gdzie i kiedy widziała go po raz ostatni – nigdy jednak ze sobą nie rozmawiali, poprzestała więc na wygięciu ust w uprzejmym uśmiechu, zajęciu się swoimi sprawami. Wciąż czuła się obco, lecz nie aż tak, jak na początku swej wizyty, gdy przypadkiem natrafiła na zbierających się tutaj mieszkańców, z boku obserwowała ich zmagania z żywiołem. Od tamtej pory nie minęło tak dużo czasu, jednak wspólne stawienie czoła niebezpieczeństwu zbliżało, a pojawienie się znajomych twarzy pomagało oswajać się z tym zupełnie nowym światem, nowymi obowiązkami, ludźmi, których nie mogła zawieść. Wiedziała jednak, że przed nią daleka droga, by w pełni zaufać – nawet jeśli brakowało jej poczucia przynależności do czegoś większego, słusznego, odkąd Ministerstwo zboczyło z kursu i zmusiło ją do porzucenia wszystkiego, co było znajome.
Skinęła Rineheartowi i Lucindzie głową, unosząc dłonie wyżej, bez słów pokazując, że musi je wyczyścić. I choć rzeczywiście taki miała cel, to potrzebowała również chwili wytchnienia, spokoju. Widziała, że niektórzy – nieliczni – dzielnie wracali do zabezpieczonego bojami morza, by tradycji stało się zadość. Leniwie śledziła ich sylwetki wzrokiem, gdy skracała odległość dzielącą ją od brzegu, ostrożnie stawiała stopy na kolejnych kamieniach. W końcu przykucnęła i, uważając na spódnicę, a także na rozbijające się o brzeg fale, zanurzyła dłonie w przyjemnie chłodnej wodzie. Nieśpiesznie obmywała palec po palcu, pilnując przy tym, by żaden z pierścionków nie zsunął się i nie zniknął w morskiej toni. Miała nadzieję, że Kai się nie niepokoił; ostrzegła go o swej nieobecności, lecz jak długo mogła potrwać rozpoczynająca się dopiero zabawa? Spoglądała przed siebie, niewidzącym wzrokiem śledząc zarysy kolejnych pływaków, kiedy z zamyślenia wyrwał ją głośniejszy – i bliższy – plusk. Ktoś wychodził na brzeg, jego śladem podążało wyraźnie podekscytowane, przemoczone psisko… Momentalnie podniosła się do pionu, próbując uciec poza zasięg Orloka – na próżno. Była zbyt wolna, zdążyła jedynie przymknąć powieki, nim ten postanowił otrzepać się, rozchlapując wodę na wszystkie strony. W bezruchu oczekiwała końca tej pieszczoty, a kiedy zyskała względną pewność, że jest już po wszystkim, znów otworzyła oczy, powoli wycierając twarz dłońmi, a później – osuszając je o materiał kraciastej spódnicy. Odruchowo powiodła wzrokiem od czworonoga do jego właściciela. Z tej odległości miała już pewność, że to on, Frederick Fox – widywała go czasem na ministerialnych korytarzach, kojarzyła ze słyszenia. Zresztą, kto go nie kojarzył? Z jego historią...? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz powstrzymała się, przynajmniej do czasu. Ostrożnie wyciągnęła dłoń w kierunku krążącego w pobliżu czworonoga, pamiętając słowa ojca. Powinna dać się obwąchać, by móc się porządnie przywitać. Dopiero wtedy jej wzrok, uparcie omijający pozbawiony odzienia tors Foxa, padł na wyłowiony przez niego wianek. Prawie zapomniała już, że sama rzuciła na fale splecioną z kwiatów ozdobę, z jeszcze większym trudem rozpoznała w podniszczonym wieńcu swój twór. Brakowało kilku kwiatków, niemalże się rozpadał, lecz tak, to musiał być on. Myślała, że zatonął w trakcie batalii z wężem, najwidoczniej była w błędzie. – To chyba moje – odezwała się cicho, w formie powitania, ale i wyjaśnienia, kiedy już zebrała się na odwagę, skupiając badawcze spojrzenie na twarzy stojącego nieopodal czarodzieja. Dopiero teraz zaczynało docierać do niej, z czym wiązało się odzyskanie przez niego wianka. – Wyglądał trochę lepiej, kiedy puszczałam go na wodę – usprawiedliwiła się, próbując rozładować własne napięcie, kącik ust drgnął jej w parodii uśmiechu. Na Merlina, przecież ona nie umiała tańczyć. I była nieznośnie trzeźwa. Po co to zrobiła? – Nie wiem, czy zamierzasz poprosić mnie do tańca… – urwała nagle; wiedziała, czuła, że robi z siebie idiotkę, że znów powraca do niej to podejrzane ciepło, było już jednak za późno, żeby odejść i udawać, że to nie jej własność. – Ale jeśli chciałbyś to zrobić, to lepiej załóż buty. Mogę cię przypadkiem podeptać – dokończyła koślawo, lecz szczerze, nerwowo odgarniając opadający na twarz kosmyk włosów. Łudziła się, że auror odbierze to jako żart. A przy okazji założy nie tylko obuwie, ale i koszulę.[bylobrzydkobedzieladnie]
Skinęła Rineheartowi i Lucindzie głową, unosząc dłonie wyżej, bez słów pokazując, że musi je wyczyścić. I choć rzeczywiście taki miała cel, to potrzebowała również chwili wytchnienia, spokoju. Widziała, że niektórzy – nieliczni – dzielnie wracali do zabezpieczonego bojami morza, by tradycji stało się zadość. Leniwie śledziła ich sylwetki wzrokiem, gdy skracała odległość dzielącą ją od brzegu, ostrożnie stawiała stopy na kolejnych kamieniach. W końcu przykucnęła i, uważając na spódnicę, a także na rozbijające się o brzeg fale, zanurzyła dłonie w przyjemnie chłodnej wodzie. Nieśpiesznie obmywała palec po palcu, pilnując przy tym, by żaden z pierścionków nie zsunął się i nie zniknął w morskiej toni. Miała nadzieję, że Kai się nie niepokoił; ostrzegła go o swej nieobecności, lecz jak długo mogła potrwać rozpoczynająca się dopiero zabawa? Spoglądała przed siebie, niewidzącym wzrokiem śledząc zarysy kolejnych pływaków, kiedy z zamyślenia wyrwał ją głośniejszy – i bliższy – plusk. Ktoś wychodził na brzeg, jego śladem podążało wyraźnie podekscytowane, przemoczone psisko… Momentalnie podniosła się do pionu, próbując uciec poza zasięg Orloka – na próżno. Była zbyt wolna, zdążyła jedynie przymknąć powieki, nim ten postanowił otrzepać się, rozchlapując wodę na wszystkie strony. W bezruchu oczekiwała końca tej pieszczoty, a kiedy zyskała względną pewność, że jest już po wszystkim, znów otworzyła oczy, powoli wycierając twarz dłońmi, a później – osuszając je o materiał kraciastej spódnicy. Odruchowo powiodła wzrokiem od czworonoga do jego właściciela. Z tej odległości miała już pewność, że to on, Frederick Fox – widywała go czasem na ministerialnych korytarzach, kojarzyła ze słyszenia. Zresztą, kto go nie kojarzył? Z jego historią...? Poruszyła ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz powstrzymała się, przynajmniej do czasu. Ostrożnie wyciągnęła dłoń w kierunku krążącego w pobliżu czworonoga, pamiętając słowa ojca. Powinna dać się obwąchać, by móc się porządnie przywitać. Dopiero wtedy jej wzrok, uparcie omijający pozbawiony odzienia tors Foxa, padł na wyłowiony przez niego wianek. Prawie zapomniała już, że sama rzuciła na fale splecioną z kwiatów ozdobę, z jeszcze większym trudem rozpoznała w podniszczonym wieńcu swój twór. Brakowało kilku kwiatków, niemalże się rozpadał, lecz tak, to musiał być on. Myślała, że zatonął w trakcie batalii z wężem, najwidoczniej była w błędzie. – To chyba moje – odezwała się cicho, w formie powitania, ale i wyjaśnienia, kiedy już zebrała się na odwagę, skupiając badawcze spojrzenie na twarzy stojącego nieopodal czarodzieja. Dopiero teraz zaczynało docierać do niej, z czym wiązało się odzyskanie przez niego wianka. – Wyglądał trochę lepiej, kiedy puszczałam go na wodę – usprawiedliwiła się, próbując rozładować własne napięcie, kącik ust drgnął jej w parodii uśmiechu. Na Merlina, przecież ona nie umiała tańczyć. I była nieznośnie trzeźwa. Po co to zrobiła? – Nie wiem, czy zamierzasz poprosić mnie do tańca… – urwała nagle; wiedziała, czuła, że robi z siebie idiotkę, że znów powraca do niej to podejrzane ciepło, było już jednak za późno, żeby odejść i udawać, że to nie jej własność. – Ale jeśli chciałbyś to zrobić, to lepiej załóż buty. Mogę cię przypadkiem podeptać – dokończyła koślawo, lecz szczerze, nerwowo odgarniając opadający na twarz kosmyk włosów. Łudziła się, że auror odbierze to jako żart. A przy okazji założy nie tylko obuwie, ale i koszulę.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 03.12.20 21:44, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ponowne otworzenie wybrzeże było właściwie na wyciągnięcie ręki. Smok coraz mocniej gotowy, wybrzeże zabezpieczone. Jako pierwszy głos zabrał Archibald i była mu za to wdzięczna. Nie była w mówieniu wybitna. Bardziej prostolinijna, nigdy nie otwierała czy zamykała uroczystości, ale postanowiła mówić to, co myślało - kłamstwo nie działało. Każdy kto tu był, doświadczył bólu wojny, w bardziej lub mniej dosadny sposób. Każdy coś stracił. Dziś chciała - skoro nadarzyła się okazji - żeby uczcili to, co nadal posiadali, czego nie dało się zabrać.
Widok Freda nadal był dość… nowy. Stęskniła się za nim. Spędził sporo czasu po Anglią ale odetchnęła wiedząc, że jego siła znów była dla nich. Ułożyła dłonie na wybrzeżu rozglądając się dookoła.
- Mike! Ced! Fred - ty też. - złapała go, jeszcze zanim odszedł od niej dalej - Bezpieczeństwo wybrzeża zależy dzisiaj od nas. Wymieniajmy się, dobra? - spytała kiedy znalazła się bliżej niż wszystkich. - Ja zniknę na chwilę, jak wrócę, to nie będę się stąd oddalać. - zapowiedziała im, bo miała ważną sprawę do załatwienia. Bardzo, bardzo ważną. Otrzymując przyzwolenie skierowała się w stronę Hannah, która zajmowała się gadem.
- Nawet zaczyna pachnieć. - stwierdziła, posyłając uśmiech Wright. - Chodź. - zadecydowała, łapiąc ją za nadgarstek. - Idziesz z nami Lily? - zapytała stojącej niedaleko Moore. - Billy, przypilnuj tutaj tego, dobra? - poprosiła jeszcze mężczyzny, by chwilę później zniknąć z wybrzeża. Nie na długo. Bo jednak nie chciała z niego znikać, spuszczać czegokolwiek z oczu, dopuścić do kolejnej takiej sytuacji. Hannah wylała siódme poty, żeby przygotować tą dziwaczną ucztę i była pewna, że jeśli ona trzymała nad tym pieczę to z pewnością będzie dobre. Co prawda, szarlotkę najlepszą robiła jej mama, ale ta którą piekła Wright właściwie praktycznie ją doganiała. Jeśli miała wybierać, wolała jeść jedzenie które wychodzi spod rąk Hani niż jej własnych z oczywistych - dla niej - powodów. - Wiedziałaś, że Keat ma wannę przed chatą? - spytała spoglądając na Wright. Jakby nie rozumiała konkretnie dlaczego. Możliwie, że sama chatka nie była duża, a to starczało. Pamiętała żart z pytaniem o godziny seansów dla mieszkanek Oazy, który zadała kiedy pierwszy raz ją zobaczyła. Chociaż nie wiedziała też za wiele co znajduje się u Billy’ego. - Ty się zajmiesz sobą a ja spróbuję coś z tą krwią. Albo powielimy to co ja mam na sobie…? - zastanowiła się na głos wydymając lekko usta spoglądając w kierunku kobiety, żeby poznać jej własne zdanie w tym konkretnym temacie. Dotarcie do miejsca nie było trudne, kiedy wiedziało się gdzie iść. Samo przygotowanie i rzucenie odpowiednich zaklęć zajęło chwilę. - Próbowałaś już tego smoka? - spytała kiedy zabrały się już do działania. Trochę czasu minęło, ale i tak nie zamierzała później nigdzie z wybrzeża się ruszać. Tą chwilę mogła skraść dla siebie zwłaszcza, że na wybrzeżu w tej chwili było obecnych trzech doświadczonych aurorów. Pomyślałaby pewnie, że nic złego nie może się stać, ale kiedy ostatnio tak sądziła z wody wyłonił się jakiś cholerny wąż maćkowy - czy jak mu to tam było. - Zahaczymy o łąkę? - zapytała kiedy wracały już w stronę wybrzeża. Właściwie, dlaczego by nie? Prosty, nieskomplikowany wianek nie mógł zająć długo czasu, zresztą nigdy nie przejawiała też zbyt wielu zdolności manualnych. Naprawdę chyba nie zajęło im to zbyt wiele czasu. Z Hanką prawie pierwszej świeżości i jej spódnicą pachnącą solą mogły na nowo zawojować wybrzeże tym razem może już nie podejmując walki z bestią mającą chrapkę na dziewczęce mięso. Tym razem wolała trochę inną kolejność. Rzucić wianek i pójść sprawdzić jak właściwie smakował smok.
Może nie był zbyt imponujący, właściwie był całkowicie przeciętny, dość zwyczajny. Nie nastawiała się na nic, bo ostatnie wianki skończyły się nie najlepiej. Bardziej dla uszanowania samej tradycji, wszystkich jej wartości i słów, które wypowiedziała. Weszła do wody, pozwalając by ta znów obmyła je kostki. Pochyliła się, pozostawiając wianek na fali, by później cofnąć się o kilka kroków i z tego miejsca odprowadzać go spojrzeniem.
rzucam
Widok Freda nadal był dość… nowy. Stęskniła się za nim. Spędził sporo czasu po Anglią ale odetchnęła wiedząc, że jego siła znów była dla nich. Ułożyła dłonie na wybrzeżu rozglądając się dookoła.
- Mike! Ced! Fred - ty też. - złapała go, jeszcze zanim odszedł od niej dalej - Bezpieczeństwo wybrzeża zależy dzisiaj od nas. Wymieniajmy się, dobra? - spytała kiedy znalazła się bliżej niż wszystkich. - Ja zniknę na chwilę, jak wrócę, to nie będę się stąd oddalać. - zapowiedziała im, bo miała ważną sprawę do załatwienia. Bardzo, bardzo ważną. Otrzymując przyzwolenie skierowała się w stronę Hannah, która zajmowała się gadem.
- Nawet zaczyna pachnieć. - stwierdziła, posyłając uśmiech Wright. - Chodź. - zadecydowała, łapiąc ją za nadgarstek. - Idziesz z nami Lily? - zapytała stojącej niedaleko Moore. - Billy, przypilnuj tutaj tego, dobra? - poprosiła jeszcze mężczyzny, by chwilę później zniknąć z wybrzeża. Nie na długo. Bo jednak nie chciała z niego znikać, spuszczać czegokolwiek z oczu, dopuścić do kolejnej takiej sytuacji. Hannah wylała siódme poty, żeby przygotować tą dziwaczną ucztę i była pewna, że jeśli ona trzymała nad tym pieczę to z pewnością będzie dobre. Co prawda, szarlotkę najlepszą robiła jej mama, ale ta którą piekła Wright właściwie praktycznie ją doganiała. Jeśli miała wybierać, wolała jeść jedzenie które wychodzi spod rąk Hani niż jej własnych z oczywistych - dla niej - powodów. - Wiedziałaś, że Keat ma wannę przed chatą? - spytała spoglądając na Wright. Jakby nie rozumiała konkretnie dlaczego. Możliwie, że sama chatka nie była duża, a to starczało. Pamiętała żart z pytaniem o godziny seansów dla mieszkanek Oazy, który zadała kiedy pierwszy raz ją zobaczyła. Chociaż nie wiedziała też za wiele co znajduje się u Billy’ego. - Ty się zajmiesz sobą a ja spróbuję coś z tą krwią. Albo powielimy to co ja mam na sobie…? - zastanowiła się na głos wydymając lekko usta spoglądając w kierunku kobiety, żeby poznać jej własne zdanie w tym konkretnym temacie. Dotarcie do miejsca nie było trudne, kiedy wiedziało się gdzie iść. Samo przygotowanie i rzucenie odpowiednich zaklęć zajęło chwilę. - Próbowałaś już tego smoka? - spytała kiedy zabrały się już do działania. Trochę czasu minęło, ale i tak nie zamierzała później nigdzie z wybrzeża się ruszać. Tą chwilę mogła skraść dla siebie zwłaszcza, że na wybrzeżu w tej chwili było obecnych trzech doświadczonych aurorów. Pomyślałaby pewnie, że nic złego nie może się stać, ale kiedy ostatnio tak sądziła z wody wyłonił się jakiś cholerny wąż maćkowy - czy jak mu to tam było. - Zahaczymy o łąkę? - zapytała kiedy wracały już w stronę wybrzeża. Właściwie, dlaczego by nie? Prosty, nieskomplikowany wianek nie mógł zająć długo czasu, zresztą nigdy nie przejawiała też zbyt wielu zdolności manualnych. Naprawdę chyba nie zajęło im to zbyt wiele czasu. Z Hanką prawie pierwszej świeżości i jej spódnicą pachnącą solą mogły na nowo zawojować wybrzeże tym razem może już nie podejmując walki z bestią mającą chrapkę na dziewczęce mięso. Tym razem wolała trochę inną kolejność. Rzucić wianek i pójść sprawdzić jak właściwie smakował smok.
Może nie był zbyt imponujący, właściwie był całkowicie przeciętny, dość zwyczajny. Nie nastawiała się na nic, bo ostatnie wianki skończyły się nie najlepiej. Bardziej dla uszanowania samej tradycji, wszystkich jej wartości i słów, które wypowiedziała. Weszła do wody, pozwalając by ta znów obmyła je kostki. Pochyliła się, pozostawiając wianek na fali, by później cofnąć się o kilka kroków i z tego miejsca odprowadzać go spojrzeniem.
rzucam
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Maeve pojawiła się szybko, by zabrać dwie porcje ze sobą — wtedy już wiedziała, że wszystko było przygotowane i mogli zająć się pieczeniem. Obejrzała się tylko za siebie na ciemnowłosą i Scyzoryka, chcąc przypomnieć im o ziemniakach, ale na pewno pamiętali, nie musiała tego robić. Wszystko wyglądało dobrze, obiecująco — a nawet wspaniale. Ogniska, konstrukcje, na których mogli upiec mięso. Uśmiechnęła się do Clearwater, skinając jej głową, to była fantastyczna robota. Rozejrzała się też dookoła. Ludzie zaczęli się schodzić, na wybrzeżu robiło się coraz tłoczniej. Przekazała mięso komuś, kto zajmował się już przekładaniem go na ogień i wytarła dłonie w spódnicę, z niesmakiem przyglądając się ubrudzonemu materiałowi. Sięgnęła po różdżkę, by zaklęciem oczyścić się z plam, ale nie zeszły całkiem — nie pozbyła się też ego paskudnego zapachu. I w pierwszej chwili była pewna, że to właśnie z tego powodu Fred powitał ją tak cierpko.
— Cześć— bąknęła niemrawo, spoglądając na niego. Rok temu wszystko wyglądało inaczej. Rok temu udało jej się w domu brata zorganizować uroczystą niespodziankę z okazji urodzin Foxa i Bena. Bertie przygotował wtedy mnóstwo słodkości, a ona obdarowała ich dwoje miotłami, które — miała nadzieję, sprawdzą im się przez najbliższe lata. Rok temu wszyscy byli, nie tylko przyjaciółmi; zwyczajnie byli. — Freddie, czy...— krzyknęła za nim, ale zabrał się za zrzucanie odzienia, by zanurzyć się w wodzie po jeden z pływających wianków. Przygryzła policzek od środka. Powinna była z nim porozmawiać. Powinna była zgodzić się na spotkanie i powiedzieć mu to wszystko. Nie zrobiła tego. Nie była pewna, czy silniejsza była ugodzona duma, czy ulga, że był cały i zdrowy.
Słowa Just wyrwały ją z zamyślenia.
— Zapach to jedno, zobaczymy, jak smakuje. Charlie mówiła, że powinien być pyszny — odparła jej, jeszcze zanim ruszyła w ślad za nią. — Będziesz miał coś przeciwko jeśli się trochę u ciebie... ogarnę?— zwróciła się do Willa, uśmiechając słodko, ale nie zaczekała na odpowiedź. Wiedziała, że się zgodzi. Nie miał innego wyjścia — zresztą nawet jakby zaprotestował, dostał polecenie od Gwardzistki by dopilnować mięsa, nie mógł im przeszkodzić. Cofając się za Tonks posłała mu lotnego buziaka w podzięce i podciągnęła wilgotną i poplamioną spódnicę.
— Skąd wiesz, że Keat ma wannę? — Zmarszczyła brwi, spoglądając na blondynkę podejrzliwie. — To znaczy, wannę? Przed chatą?— po chwili skorygowała swoje zdziwienie na to właściwe, nie było w tym nic dziwnego, skoro bywała w oazie. Nie wnikała głębiej. — Nie wiesz, czy wszystko z nim w porządku, nie?— spytała jeszcze raz, kontrolnie na nią zerkając, po czym westchnęła i pokręciła głową. Cokolwiek robił, to była wyłącznie jego sprawa. Niepotrzebnie się martwiła. Niepotrzebnie w ogóle zawracała sobie tym myśli. Miała tylko nadzieję, że nie wpadł w żadne tarapaty; nie potrzebuje ich teraz, kiedy oni zamierzali się bawić w najlepsze.
Dotarły do chatki i od razu ruszyły na je tyły, gdzie znajdowała się nieduża balia — aktualne pusta. Musiały napełnić ją wodą, ale nie to było największym wyzwaniem.
— Tylko weź się rozejrzyj, czy nikt nie idzie — poprosiła ją, w pośpiechu zdejmując z siebie spódnicę. — To nic nie da, trzeba będzie nad tym dłużej posiedzieć.– Nad tymi plamami, ale tym zajmie się później. Zostawi je tu gdzieś, nikt ich nie sprzątnie. Nie czekając aż Tonks zabezpieczy teren obróciła się i dopiero upewniwszy, że nikt nie idzie wypełniła balię wodą i skończyła się rozbierać. Musiała umyć włosy przede wszystkim, całkiem prześmierdły. Woda była zimna, ale nie przeszkadzało jej to. Kiedy Tonks walczyła z zaklęciami, umyła się na tyle dokładnie na ile była w stanie, a później ubrała w sukienkę bliźniaczą do tej, którą przyjaciółka miała na sobie. Z łatwością zmieniła jej kolor na bordowy, dopasowała do swojego rozmiaru. Nie osuszała się też — było wciąż ciepło, włosy przeschną same za jakiś czas, materiał przylgnął do wilgotnej skóry. — Wygląda na to, że to działa. Mam nadzieję, że nagle nie znikną, gdy wrócimy na wybrzeże.— Posłała Tonks przeciągłe spojrzenie, ale nie mogła się nie uśmiechnąć przy tym. Do chatki weszła na bosaka, tylko na chwilę, by w maleńkiej kuchni wygrzebać jakieś przyprawy, które mogłaby rozetrzeć w palcach i wetrzeć za uszy — o posiadanie damskich perfum w chatce go nie posądzała. Wanilii nie odnalazła, ale trafił się cynamon, więc go użyła do nadania lekkiego słodkiego zapachu skórze.
— To wąż mackowy — poprawiła ją. Wcześniej też nie była pewna, ale Charlie powtórzyła to tyle razy, że w końcu zapamiętała. — Jeszcze nie, ale jak rzucimy kwiaty to możemy iść spróbować, jeśli coś zostanie. — Mała nadzieję, że wszyscy się najedzą dziś i mieszkańcy oazy w końcu poczują tu namiastkę domu. I tak zaplanowały tak zrobiły. Na łące pełnej białych kwiatów zaplotły pospiesznie proste wianki. Wracając z nimi na wybrzeże wyczarowała jeszcze bukiet niezapominajek, którym uzupełniła pieczołowicie skromną wiązankę. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła. Zaraz za Tonks zeszła po kamieniach do wody. Była zimna, ale po poprzedniej kąpieli wcale tego nie odczuła; i spokojna. Po dramatach przed kilkudziesięciu minut nie było już śladu. Kostki przykryła woda, ułożyła kwiaty na fali delikatnie, patrząc jak odpływają w dal.
— Cześć— bąknęła niemrawo, spoglądając na niego. Rok temu wszystko wyglądało inaczej. Rok temu udało jej się w domu brata zorganizować uroczystą niespodziankę z okazji urodzin Foxa i Bena. Bertie przygotował wtedy mnóstwo słodkości, a ona obdarowała ich dwoje miotłami, które — miała nadzieję, sprawdzą im się przez najbliższe lata. Rok temu wszyscy byli, nie tylko przyjaciółmi; zwyczajnie byli. — Freddie, czy...— krzyknęła za nim, ale zabrał się za zrzucanie odzienia, by zanurzyć się w wodzie po jeden z pływających wianków. Przygryzła policzek od środka. Powinna była z nim porozmawiać. Powinna była zgodzić się na spotkanie i powiedzieć mu to wszystko. Nie zrobiła tego. Nie była pewna, czy silniejsza była ugodzona duma, czy ulga, że był cały i zdrowy.
Słowa Just wyrwały ją z zamyślenia.
— Zapach to jedno, zobaczymy, jak smakuje. Charlie mówiła, że powinien być pyszny — odparła jej, jeszcze zanim ruszyła w ślad za nią. — Będziesz miał coś przeciwko jeśli się trochę u ciebie... ogarnę?— zwróciła się do Willa, uśmiechając słodko, ale nie zaczekała na odpowiedź. Wiedziała, że się zgodzi. Nie miał innego wyjścia — zresztą nawet jakby zaprotestował, dostał polecenie od Gwardzistki by dopilnować mięsa, nie mógł im przeszkodzić. Cofając się za Tonks posłała mu lotnego buziaka w podzięce i podciągnęła wilgotną i poplamioną spódnicę.
— Skąd wiesz, że Keat ma wannę? — Zmarszczyła brwi, spoglądając na blondynkę podejrzliwie. — To znaczy, wannę? Przed chatą?— po chwili skorygowała swoje zdziwienie na to właściwe, nie było w tym nic dziwnego, skoro bywała w oazie. Nie wnikała głębiej. — Nie wiesz, czy wszystko z nim w porządku, nie?— spytała jeszcze raz, kontrolnie na nią zerkając, po czym westchnęła i pokręciła głową. Cokolwiek robił, to była wyłącznie jego sprawa. Niepotrzebnie się martwiła. Niepotrzebnie w ogóle zawracała sobie tym myśli. Miała tylko nadzieję, że nie wpadł w żadne tarapaty; nie potrzebuje ich teraz, kiedy oni zamierzali się bawić w najlepsze.
Dotarły do chatki i od razu ruszyły na je tyły, gdzie znajdowała się nieduża balia — aktualne pusta. Musiały napełnić ją wodą, ale nie to było największym wyzwaniem.
— Tylko weź się rozejrzyj, czy nikt nie idzie — poprosiła ją, w pośpiechu zdejmując z siebie spódnicę. — To nic nie da, trzeba będzie nad tym dłużej posiedzieć.– Nad tymi plamami, ale tym zajmie się później. Zostawi je tu gdzieś, nikt ich nie sprzątnie. Nie czekając aż Tonks zabezpieczy teren obróciła się i dopiero upewniwszy, że nikt nie idzie wypełniła balię wodą i skończyła się rozbierać. Musiała umyć włosy przede wszystkim, całkiem prześmierdły. Woda była zimna, ale nie przeszkadzało jej to. Kiedy Tonks walczyła z zaklęciami, umyła się na tyle dokładnie na ile była w stanie, a później ubrała w sukienkę bliźniaczą do tej, którą przyjaciółka miała na sobie. Z łatwością zmieniła jej kolor na bordowy, dopasowała do swojego rozmiaru. Nie osuszała się też — było wciąż ciepło, włosy przeschną same za jakiś czas, materiał przylgnął do wilgotnej skóry. — Wygląda na to, że to działa. Mam nadzieję, że nagle nie znikną, gdy wrócimy na wybrzeże.— Posłała Tonks przeciągłe spojrzenie, ale nie mogła się nie uśmiechnąć przy tym. Do chatki weszła na bosaka, tylko na chwilę, by w maleńkiej kuchni wygrzebać jakieś przyprawy, które mogłaby rozetrzeć w palcach i wetrzeć za uszy — o posiadanie damskich perfum w chatce go nie posądzała. Wanilii nie odnalazła, ale trafił się cynamon, więc go użyła do nadania lekkiego słodkiego zapachu skórze.
— To wąż mackowy — poprawiła ją. Wcześniej też nie była pewna, ale Charlie powtórzyła to tyle razy, że w końcu zapamiętała. — Jeszcze nie, ale jak rzucimy kwiaty to możemy iść spróbować, jeśli coś zostanie. — Mała nadzieję, że wszyscy się najedzą dziś i mieszkańcy oazy w końcu poczują tu namiastkę domu. I tak zaplanowały tak zrobiły. Na łące pełnej białych kwiatów zaplotły pospiesznie proste wianki. Wracając z nimi na wybrzeże wyczarowała jeszcze bukiet niezapominajek, którym uzupełniła pieczołowicie skromną wiązankę. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła. Zaraz za Tonks zeszła po kamieniach do wody. Była zimna, ale po poprzedniej kąpieli wcale tego nie odczuła; i spokojna. Po dramatach przed kilkudziesięciu minut nie było już śladu. Kostki przykryła woda, ułożyła kwiaty na fali delikatnie, patrząc jak odpływają w dal.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Zatracony w zagranicznych atrakcjach, nie zdawał sobie sprawy, że macierzysta ziemia oferuje tak wiele różnorodnych celebracji. Namiastka Festiwalu Lata przygotowana na bezpiecznych terenach skrytej Oazy, była bardzo dobrym posunięciem. Zgromadzeni poczuli w końcu jakąś niewyobrażalną swobodę, normalność, a może rąbek utraconej nadziei? Ciepło pomarańczowych promieni słonecznych zawsze dawało nieskończone pokłady motywacji. Spojrzał na dziewczynę z ukosa i uniósł brew zdegustowany ów żartem. Mężczyźni powinni wręcz zabiegać o tak utalentowaną i piękną damę: – Przestań Lucindo. Pewnie coś przede mną ukrywasz i złamałaś serce nie jednemu kawalerowi z plecionką w dłoni. Mnie nie oszukasz. – pokiwał palcem przecząco akcentując wydźwięk swoich słów. Zaśmiał się zaraz komentując ich ostatnie, alkoholowe zmagania:
– Widzisz ile bym dla ciebie zrobił? – dopowiedział jeszcze dając do zrozumienia, aby nigdy w siebie nie wątpiła. I choć pełna obaw, wyklęta przez najbliższą rodzinę, miała dla kogo funkcjonować, walczyć i egzystować. Bez jej wsparcia i dobrego słowa, zapewne nie przeszedłby tak łatwo przez kolejne, uciążliwe miesiące.
Patrzył na obie kobiety z dziwną konsternacją. Zmarszczył rysy twarzy w wyraźnym niesmaku, a dłonie zacisnął na klatce piersiowej. Jakkolwiek wielki kunszt kulinarny będzie prezentować ta oślizgła, morska bestia, nie był przekonany do jej kosztowania. Tracił chęci, a przede wszystkim apetyt. Powieki ciemnowłosego zmieniły się w wąskie szparki, gdy szlachcianka rzuciła mu tak bezczelne wyzwanie. Przejrzał ją: – A spróbuję! Na twoich oczach koleżanko, żebyś miała czego żałować. – dokończył śpiewnie podnosząc rękawice. Jak wspomniał niedawno: jeśli umrze, będzie go miała na sumieniu.
Idąc powolnie wsłuchiwał się w prowadzoną przez towarzyszki rozmowę. Patrzył przed siebie, wydawał się pogrążony we własnych, skłębionych, odległych myślach. Ukradkiem zerkał w dół wybrzeża szukając znajomych sylwetek, czasem kiwał powierzchownie zgadzając się z wypowiedziami. Szybko dogonili grupkę chłopaków pracjących przy kolejnych ogniskach. Liczni uczestnicy zabawy musieli dostać strawę w podobnym czasie; dlatego stawali na wysokości zadania. Westchnął bardziej sam do siebie zdzwiony tak nietypowym rozwojem sytuacji; jeszcze kilkanaście minut temu spacerował po terenie azylu poszukując najrzadszych i najciekawszych, roślinnych okazów. Jednego mógł być pewien – przyroda zawsze zaskakiwała. Znów obejrzał się za siebie. Gest nie umknął uwadze bystrej Clearwater, która szybko wywołała go do odpowiedzi. Zareagował z lekkim opóźnieniem niosąc stertę patyków: – Hm? A nie, nic. Chciałem zobaczyć kto teraz przemawia. – wyjaśnił spokojnie unosząc kącik w lekkim półuśmiechu.
Nie wiedział co dokładnie zaszło między tymi dwiema. Zerkał na nie subtelne badając nastroje, nie będąc nadmiernie wścibskim. Szedł przed siebie skupiony na zadaniu z głową spuszczoną w zielonkawy trawnik. Znajome nazwisko ojca nie zrobiło na nim wrażenia; poczuł jedynie złość, chwilowy skręt wnętrzności. Nie mógł się od niego uwolnić, nawet tutaj. Kopał jakiś mały, niewidzialny kamień. Uniósł głowę w momencie, gdy sojuszniczka rozwinęła informacje o swoim bracie i rodzinie. Zamyślił się i choć unikała jego wzroku, wtrącił: – Dobrze zrobiliście. I dobrze, że wrócił. Nie będziesz sama. – odparł swobodnie. Chciał, aby czuła się w jego towarzystwie komfortowo. Pamiętał niedawną sytuację w obcej miejscowości. Potrzebowała kogoś, kto będzie miał ją na oku. Starszy brat był do tego idealnym kandydatem. – Widzę, że stworzyliśmy iście krukońską drużynę. – zaśmiał się pod nosem. Cóż za dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż? Spojrzał jeszcze na Hensley przytrzymując na niej wydłużony wzrok, gdy wyrażała się z tak dużą aprobatą, uznaniem i nadzieją. Jak to możliwe, że wątpiąc w siebie na każdym kroku wytwarzał pozór przydatnego, ogarniętego, zdolnego? Był wdzięczny, że przyjaźń choć po przejściach przerwała próbę czasu.
Posłusznie uzbierał pokaźną kupkę drewna zostawiając ją w okolicy ognisk. Robił tak kilkukrotnie, aż zapas suchego chrusty wydał się wystarczający. Instruując do budowli rusztu, zajął się fragmentowaniem obumarłego drzewa. Zaniósł je do bardziej oddalonych palenisk, a gdy chłopcy przynieśli materiały na ruszt, pomógł w konstrukcji. Przytrzymywał drewniane stelaże, pokazywał lepszy, mocniejszy, typowo żeglarski węzeł, który nie miał prawa rozwiązać się pod ciężarem metalowego pręta, czy wężowego mięsa. Pozostałe, mniejsze zbudowali z drewna, stawiając je odpowiednio wysoko. – Chyba gotowe. – wymamrotał siłowo, podnosząc się z kolan i otrzepując zabrudzone od kurzu i sadzy ręce. W oddali wybrzmiewał głos blondynki, wygłaszającej pokrzepiające przemówienie. Zerknął w jej stronę słuchając ostatnich słów. Otarł dłonie o ciemny materiał spodni i patrząc na towarzyszki powiedział: – Poradzicie sobie z tą bestią? Zobaczymy się na brzegu. – nie znał się na kuchni dlatego nie na wiele by się zdał. Wykrzywił usta w porozumiewawczym uśmiechu i ruszył w dół, wprost wybrzeża. Wydawało mu się, że minął Wright niosącą porcjowane zwierzę, lecz musiała go nie zauważyć. Minęło trochę czasu zanim zszedł ku wodzie, przebił się przez dzikie, przemieszczające się tłumy.
Falująca, morska tafla błękitnej wody rozciągała się w zasięgu wzroku. Powietrze było świeższe, nasączone specyficzną wonią glonów oraz mokrej soli. Słońce rozgościło się na odkrytych przedramionach dając przyjemne, delikatne ciepło. Z radością patrzył na swobodną beztroskę, wesołe krzyki dzieci, czy głośne rozmowy. Po raz pierwszy zobaczył Oazę tak prawdziwą i ożywioną. Dostrzegł jej istotę, cel, który za sobą niosła. Byli tu bezpieczni, wyswobodzeni z piekielnego jarzma krwawej wojny, otoczeni nierozerwalnym płaszczem ochronnym. Napawał się tym widokiem, śledząc pierwsze poczynania odważnych śmiałków wyciągających kwiatowe plecionki. Dzięki uprzejmości Hensley zrozumiał idee zabawy, o której do tej pory nie miał prawa usłyszeć, a tym bardziej się w nią zaangażować. Westchnął ciężko podchodząc coraz bliżej polany, lecz coś charakterystycznego zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się na moment, zakrył czoło dłonią i przymrużył oczy, aby lepiej widzieć sylwetki wchodzące do spienionego akwenu. Czy dobrze mu się wydawało? Niewysoka, drobna postać o platynowych włosach, weszła do wody puszczając na jej taflę wianek upleciony z białych kwiatów. Serce podskoczyło radośnie na ten widok. Ucieszył się niezmiernie, może będzie mógł spędzić z nią kilka dłuższych chwil? Nie zastanawiając się zbyt długo zdjął buty i podciągnął nogawki spodni. Żwawym półbiegiem ruszył w stronę łagodniejszego zejścia do wody. Nie zważając na otoczenie, nieznane jednostki wbiegł do chłodnej wody rozchlapując na wszystkie strony. Zaśmiał się pod nosem nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie robił. Omijając jakiegoś obcego mężczyznę, który wyraźnie czaił się na jego odpływającą zdobycz, rzucił się w stronę wianka Tonks wyciągając długą kończynę. Ponadprzeciętny wzrost pozwolił uchwycić wilgotną plecionkę. Udało się, ale co teraz? Założył go sobie na głowę przeczesując dłuższe kosmyki mokrą dłonią. Buty chybotały się w lewej dłoni, a on zmierzał ku swej pięknej wybrance. Zawadiacki uśmiech nie schodził z jego ust. Zauważył, że chyba szykowała się do odejścia w stronę paleniska. Przyspieszył kroku. Odrzucając buty w bok, dogonił dziewczynę. Pozwolił, aby złapała kształt jego sylwetki szybkim spojrzeniem, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przylgnął do niej od tyłu wsuwając ręce w okolice talii i zaciskając je na jej brzuchu. Przytulił ją do siebie mówiąc ledwie słyszalnym półszeptem prosto do ucha: – Cześć księżniczko! – podniósł ją lekko do góry nie mogąc opanować jakiejś niekontrolowanej, wypływającej radości. Dawno nie czuł się tak lekko! Kosmyki musnęły nos, wyczuwał wyraźnie: – Pachniesz morzem Justine, podoba mi się. – mruknął jeszcze kradnąc krótki pocałunek w policzek. Z żalem wypuścił ją z ramion, aby zademonstrować jej swoją zdobycz. – To chyba należy do pani, prawda? – wypowiedział donośnie, ściągając wianek z głowy, wysuwając go przed dziewczynę i kłaniając się w pół w geście uwielbienia i oddania. – Czy mogę prosić do tańca? A potem do drugiego i piątego? – zaśmiał się na dźwięk swych słów i oddając jej wianek znów się na niej uwiesił. Ramionami oplótł szyję, a głowę ułożył na jej barku. Dopiero wtedy zauważył, że odrobinę dalej patrzy na wszystko Lydia i Hannah: – Cześć Lydia. - zaczął machając wolną dłonią. Hannah, sama upolowałaś i poćwiartowałaś tego smoka? Wyglądasz na taką, która byłaby w stanie tego dokonać. – zawtórował zaczepnie nie mogąc powstrzymać zbędnego komentarza. Zatrzymał wzrok na brunetce czekając na typową dla niej reakcję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Widzisz ile bym dla ciebie zrobił? – dopowiedział jeszcze dając do zrozumienia, aby nigdy w siebie nie wątpiła. I choć pełna obaw, wyklęta przez najbliższą rodzinę, miała dla kogo funkcjonować, walczyć i egzystować. Bez jej wsparcia i dobrego słowa, zapewne nie przeszedłby tak łatwo przez kolejne, uciążliwe miesiące.
Patrzył na obie kobiety z dziwną konsternacją. Zmarszczył rysy twarzy w wyraźnym niesmaku, a dłonie zacisnął na klatce piersiowej. Jakkolwiek wielki kunszt kulinarny będzie prezentować ta oślizgła, morska bestia, nie był przekonany do jej kosztowania. Tracił chęci, a przede wszystkim apetyt. Powieki ciemnowłosego zmieniły się w wąskie szparki, gdy szlachcianka rzuciła mu tak bezczelne wyzwanie. Przejrzał ją: – A spróbuję! Na twoich oczach koleżanko, żebyś miała czego żałować. – dokończył śpiewnie podnosząc rękawice. Jak wspomniał niedawno: jeśli umrze, będzie go miała na sumieniu.
Idąc powolnie wsłuchiwał się w prowadzoną przez towarzyszki rozmowę. Patrzył przed siebie, wydawał się pogrążony we własnych, skłębionych, odległych myślach. Ukradkiem zerkał w dół wybrzeża szukając znajomych sylwetek, czasem kiwał powierzchownie zgadzając się z wypowiedziami. Szybko dogonili grupkę chłopaków pracjących przy kolejnych ogniskach. Liczni uczestnicy zabawy musieli dostać strawę w podobnym czasie; dlatego stawali na wysokości zadania. Westchnął bardziej sam do siebie zdzwiony tak nietypowym rozwojem sytuacji; jeszcze kilkanaście minut temu spacerował po terenie azylu poszukując najrzadszych i najciekawszych, roślinnych okazów. Jednego mógł być pewien – przyroda zawsze zaskakiwała. Znów obejrzał się za siebie. Gest nie umknął uwadze bystrej Clearwater, która szybko wywołała go do odpowiedzi. Zareagował z lekkim opóźnieniem niosąc stertę patyków: – Hm? A nie, nic. Chciałem zobaczyć kto teraz przemawia. – wyjaśnił spokojnie unosząc kącik w lekkim półuśmiechu.
Nie wiedział co dokładnie zaszło między tymi dwiema. Zerkał na nie subtelne badając nastroje, nie będąc nadmiernie wścibskim. Szedł przed siebie skupiony na zadaniu z głową spuszczoną w zielonkawy trawnik. Znajome nazwisko ojca nie zrobiło na nim wrażenia; poczuł jedynie złość, chwilowy skręt wnętrzności. Nie mógł się od niego uwolnić, nawet tutaj. Kopał jakiś mały, niewidzialny kamień. Uniósł głowę w momencie, gdy sojuszniczka rozwinęła informacje o swoim bracie i rodzinie. Zamyślił się i choć unikała jego wzroku, wtrącił: – Dobrze zrobiliście. I dobrze, że wrócił. Nie będziesz sama. – odparł swobodnie. Chciał, aby czuła się w jego towarzystwie komfortowo. Pamiętał niedawną sytuację w obcej miejscowości. Potrzebowała kogoś, kto będzie miał ją na oku. Starszy brat był do tego idealnym kandydatem. – Widzę, że stworzyliśmy iście krukońską drużynę. – zaśmiał się pod nosem. Cóż za dziwny zbieg okoliczności, nieprawdaż? Spojrzał jeszcze na Hensley przytrzymując na niej wydłużony wzrok, gdy wyrażała się z tak dużą aprobatą, uznaniem i nadzieją. Jak to możliwe, że wątpiąc w siebie na każdym kroku wytwarzał pozór przydatnego, ogarniętego, zdolnego? Był wdzięczny, że przyjaźń choć po przejściach przerwała próbę czasu.
Posłusznie uzbierał pokaźną kupkę drewna zostawiając ją w okolicy ognisk. Robił tak kilkukrotnie, aż zapas suchego chrusty wydał się wystarczający. Instruując do budowli rusztu, zajął się fragmentowaniem obumarłego drzewa. Zaniósł je do bardziej oddalonych palenisk, a gdy chłopcy przynieśli materiały na ruszt, pomógł w konstrukcji. Przytrzymywał drewniane stelaże, pokazywał lepszy, mocniejszy, typowo żeglarski węzeł, który nie miał prawa rozwiązać się pod ciężarem metalowego pręta, czy wężowego mięsa. Pozostałe, mniejsze zbudowali z drewna, stawiając je odpowiednio wysoko. – Chyba gotowe. – wymamrotał siłowo, podnosząc się z kolan i otrzepując zabrudzone od kurzu i sadzy ręce. W oddali wybrzmiewał głos blondynki, wygłaszającej pokrzepiające przemówienie. Zerknął w jej stronę słuchając ostatnich słów. Otarł dłonie o ciemny materiał spodni i patrząc na towarzyszki powiedział: – Poradzicie sobie z tą bestią? Zobaczymy się na brzegu. – nie znał się na kuchni dlatego nie na wiele by się zdał. Wykrzywił usta w porozumiewawczym uśmiechu i ruszył w dół, wprost wybrzeża. Wydawało mu się, że minął Wright niosącą porcjowane zwierzę, lecz musiała go nie zauważyć. Minęło trochę czasu zanim zszedł ku wodzie, przebił się przez dzikie, przemieszczające się tłumy.
Falująca, morska tafla błękitnej wody rozciągała się w zasięgu wzroku. Powietrze było świeższe, nasączone specyficzną wonią glonów oraz mokrej soli. Słońce rozgościło się na odkrytych przedramionach dając przyjemne, delikatne ciepło. Z radością patrzył na swobodną beztroskę, wesołe krzyki dzieci, czy głośne rozmowy. Po raz pierwszy zobaczył Oazę tak prawdziwą i ożywioną. Dostrzegł jej istotę, cel, który za sobą niosła. Byli tu bezpieczni, wyswobodzeni z piekielnego jarzma krwawej wojny, otoczeni nierozerwalnym płaszczem ochronnym. Napawał się tym widokiem, śledząc pierwsze poczynania odważnych śmiałków wyciągających kwiatowe plecionki. Dzięki uprzejmości Hensley zrozumiał idee zabawy, o której do tej pory nie miał prawa usłyszeć, a tym bardziej się w nią zaangażować. Westchnął ciężko podchodząc coraz bliżej polany, lecz coś charakterystycznego zwróciło jego uwagę. Zatrzymał się na moment, zakrył czoło dłonią i przymrużył oczy, aby lepiej widzieć sylwetki wchodzące do spienionego akwenu. Czy dobrze mu się wydawało? Niewysoka, drobna postać o platynowych włosach, weszła do wody puszczając na jej taflę wianek upleciony z białych kwiatów. Serce podskoczyło radośnie na ten widok. Ucieszył się niezmiernie, może będzie mógł spędzić z nią kilka dłuższych chwil? Nie zastanawiając się zbyt długo zdjął buty i podciągnął nogawki spodni. Żwawym półbiegiem ruszył w stronę łagodniejszego zejścia do wody. Nie zważając na otoczenie, nieznane jednostki wbiegł do chłodnej wody rozchlapując na wszystkie strony. Zaśmiał się pod nosem nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie robił. Omijając jakiegoś obcego mężczyznę, który wyraźnie czaił się na jego odpływającą zdobycz, rzucił się w stronę wianka Tonks wyciągając długą kończynę. Ponadprzeciętny wzrost pozwolił uchwycić wilgotną plecionkę. Udało się, ale co teraz? Założył go sobie na głowę przeczesując dłuższe kosmyki mokrą dłonią. Buty chybotały się w lewej dłoni, a on zmierzał ku swej pięknej wybrance. Zawadiacki uśmiech nie schodził z jego ust. Zauważył, że chyba szykowała się do odejścia w stronę paleniska. Przyspieszył kroku. Odrzucając buty w bok, dogonił dziewczynę. Pozwolił, aby złapała kształt jego sylwetki szybkim spojrzeniem, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, przylgnął do niej od tyłu wsuwając ręce w okolice talii i zaciskając je na jej brzuchu. Przytulił ją do siebie mówiąc ledwie słyszalnym półszeptem prosto do ucha: – Cześć księżniczko! – podniósł ją lekko do góry nie mogąc opanować jakiejś niekontrolowanej, wypływającej radości. Dawno nie czuł się tak lekko! Kosmyki musnęły nos, wyczuwał wyraźnie: – Pachniesz morzem Justine, podoba mi się. – mruknął jeszcze kradnąc krótki pocałunek w policzek. Z żalem wypuścił ją z ramion, aby zademonstrować jej swoją zdobycz. – To chyba należy do pani, prawda? – wypowiedział donośnie, ściągając wianek z głowy, wysuwając go przed dziewczynę i kłaniając się w pół w geście uwielbienia i oddania. – Czy mogę prosić do tańca? A potem do drugiego i piątego? – zaśmiał się na dźwięk swych słów i oddając jej wianek znów się na niej uwiesił. Ramionami oplótł szyję, a głowę ułożył na jej barku. Dopiero wtedy zauważył, że odrobinę dalej patrzy na wszystko Lydia i Hannah: – Cześć Lydia. - zaczął machając wolną dłonią. Hannah, sama upolowałaś i poćwiartowałaś tego smoka? Wyglądasz na taką, która byłaby w stanie tego dokonać. – zawtórował zaczepnie nie mogąc powstrzymać zbędnego komentarza. Zatrzymał wzrok na brunetce czekając na typową dla niej reakcję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 01.12.20 22:40, w całości zmieniany 4 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Z zabezpieczaniem wybrzeża powiedziałbym, że poszło dość gładko. Udało nam się z Williamem zrobić z beczek boje, przytwierdzić do dna i połączyć ze sobą, aby razem utworzyły bezpieczną przestrzeń dla wszystkich spragnionych kultywowania tradycji Festiwalu Lata - dziewcząt rzucających wianki i młodzieńców, którzy te wianki zapragną złapać. Może też i dla starszych, jeśli się uprą, choć takich raczej przy wybrzeżu nie widziałem.
Gdy wyszedłem na brzeg, a mój czar potwierdził, że w morskiej toni nie czaiło się nic niebezpiecznego, a przynajmniej ja nic takiego nie potrafiłem stwierdzić, zwróciłem się do Williama, osuszając się zaklęciami i ubierając koszulę, którą zostawiłem na brzegu.
- Muszę was przeprosić i zniknąć na kilka chwil. Nigdzie nie widziałem Lizzie i Debbie. Muszę je znaleźć. Wrócę pomóc przy wężu - obiecałem, nieświadom, że nie będzie dane mi dotrzymać tego słowa.
Zapiąwszy ostatni guzik koszuli ruszyłem żwawym krokiem dróżką prowadzącą w głąb Wyspy. Krążyłem po niej, dopóki nie znalazłem na łące białych kwiatów siostry i dziewczynki, którą obiecałem się zająć. Plotły wianki w najlepsze, nieświadome dramatu jaki rozegrał się niedaleko od nich. Poprosiłem, aby wstrzymały się jeszcze z rzucaniem na wodę swoich dzieł, dopóki bardziej biegli w opiece nad magicznymi stworzeniami nie potwierdzą, że żaden kolejny wąż mackowy nie stanowi już zagrożenia. Powiedziałem, że do nich dołączę, sprawdzę tylko, czy z mamą wszystko w porządku. Dość długo była już sama, a nie powinna. Często czułem się winny, że opieka nad nią spadła niemal w pełni na barki Lizzie, a z każdym rokiem stan mamy się pogarszał, tłumaczyłem to sobie jednak tym, że to siostra miała zawód uzdrowicielki i zajmie się nią lepiej - a ja pomagałem jak byłem w stanie. Dbałem o ich byt materialny i bezpieczeństwo. Dziś chciałem, żeby Lizzie odetchnęła trochę, pobawiła się razem z innymi, dlatego sam ruszyłem w kierunku chat i odnalazłem tę, którą zajmowała razem z matką.
Odnalazłem ją w kuchni, przy rozlanym mleku, które nieporadnie próbowała wycierać. Chciała jedynie zrobić sobie herbaty, bo marzła, mimo że panowała pełnia lata. Patrzyła na mnie z takimi wyrzutami sumienia, że sprawa nam kłopot, że i ja poczułem się winny. Była słaba i zmęczona, zaniosłem więc ją do łóżka, a herbatę zrobiłem sam, uprzednio sprzątając bałagan. Postanowiłem chwilę z nią zostać, by się upewnić, że nie będzie gorzej i straciłem poczucie czasu.
Nie było mnie na wybrzeżu naprawdę bardzo długo. Przyszedłbym nawet później, gdyby matka niemal siłą nie wygoniła mnie z domu, kracząc, że nie jest dzieckiem. Gdy wróciłem na wybrzeże, wąż był już oporządzony, piekł się nad ogniem, wielu mieszkańców Oazy i członków Zakonu Feniksa już biesiadowało. Podszedłem do Hannah, która miała czuwać nad przygotowaniami do tej wspólnej kolacji.
- Wybaczcie mi nieobecność. Moja matka choruje, byłem z nią - wyjaśniłem jedynie krótko, nie wdając się w szczegóły, bo nie był czas i pora. Nie chciałem tylko, by sądzono, że umyślnie wymigałem się od pracy. Spojrzałem na Justine, gdy odezwała się do mnie, Freda i Williama. - Bez obaw. Wy oboje się bawcie. Ja zajmę się pilnowaniem wybrzeża - obiecałem stanowczym tonem. Wąż pachniał naprawdę znakomicie, ale ruszyłem w stronę plaży, a z kieszeni wyciągnąłem paczkę papierosów. Zapaliwszy jednego usiadłem na kłodzie, którą morskie fale wyrzuciły na brzeg, obserwując jak kolejne dziewczęta rzucają na wodę swoje wianki - także i Justine, Hannah. Zerknąłem mimowolnie w ich stronę, szukając ciepłego odcienia blondu.
Gdy wyszedłem na brzeg, a mój czar potwierdził, że w morskiej toni nie czaiło się nic niebezpiecznego, a przynajmniej ja nic takiego nie potrafiłem stwierdzić, zwróciłem się do Williama, osuszając się zaklęciami i ubierając koszulę, którą zostawiłem na brzegu.
- Muszę was przeprosić i zniknąć na kilka chwil. Nigdzie nie widziałem Lizzie i Debbie. Muszę je znaleźć. Wrócę pomóc przy wężu - obiecałem, nieświadom, że nie będzie dane mi dotrzymać tego słowa.
Zapiąwszy ostatni guzik koszuli ruszyłem żwawym krokiem dróżką prowadzącą w głąb Wyspy. Krążyłem po niej, dopóki nie znalazłem na łące białych kwiatów siostry i dziewczynki, którą obiecałem się zająć. Plotły wianki w najlepsze, nieświadome dramatu jaki rozegrał się niedaleko od nich. Poprosiłem, aby wstrzymały się jeszcze z rzucaniem na wodę swoich dzieł, dopóki bardziej biegli w opiece nad magicznymi stworzeniami nie potwierdzą, że żaden kolejny wąż mackowy nie stanowi już zagrożenia. Powiedziałem, że do nich dołączę, sprawdzę tylko, czy z mamą wszystko w porządku. Dość długo była już sama, a nie powinna. Często czułem się winny, że opieka nad nią spadła niemal w pełni na barki Lizzie, a z każdym rokiem stan mamy się pogarszał, tłumaczyłem to sobie jednak tym, że to siostra miała zawód uzdrowicielki i zajmie się nią lepiej - a ja pomagałem jak byłem w stanie. Dbałem o ich byt materialny i bezpieczeństwo. Dziś chciałem, żeby Lizzie odetchnęła trochę, pobawiła się razem z innymi, dlatego sam ruszyłem w kierunku chat i odnalazłem tę, którą zajmowała razem z matką.
Odnalazłem ją w kuchni, przy rozlanym mleku, które nieporadnie próbowała wycierać. Chciała jedynie zrobić sobie herbaty, bo marzła, mimo że panowała pełnia lata. Patrzyła na mnie z takimi wyrzutami sumienia, że sprawa nam kłopot, że i ja poczułem się winny. Była słaba i zmęczona, zaniosłem więc ją do łóżka, a herbatę zrobiłem sam, uprzednio sprzątając bałagan. Postanowiłem chwilę z nią zostać, by się upewnić, że nie będzie gorzej i straciłem poczucie czasu.
Nie było mnie na wybrzeżu naprawdę bardzo długo. Przyszedłbym nawet później, gdyby matka niemal siłą nie wygoniła mnie z domu, kracząc, że nie jest dzieckiem. Gdy wróciłem na wybrzeże, wąż był już oporządzony, piekł się nad ogniem, wielu mieszkańców Oazy i członków Zakonu Feniksa już biesiadowało. Podszedłem do Hannah, która miała czuwać nad przygotowaniami do tej wspólnej kolacji.
- Wybaczcie mi nieobecność. Moja matka choruje, byłem z nią - wyjaśniłem jedynie krótko, nie wdając się w szczegóły, bo nie był czas i pora. Nie chciałem tylko, by sądzono, że umyślnie wymigałem się od pracy. Spojrzałem na Justine, gdy odezwała się do mnie, Freda i Williama. - Bez obaw. Wy oboje się bawcie. Ja zajmę się pilnowaniem wybrzeża - obiecałem stanowczym tonem. Wąż pachniał naprawdę znakomicie, ale ruszyłem w stronę plaży, a z kieszeni wyciągnąłem paczkę papierosów. Zapaliwszy jednego usiadłem na kłodzie, którą morskie fale wyrzuciły na brzeg, obserwując jak kolejne dziewczęta rzucają na wodę swoje wianki - także i Justine, Hannah. Zerknąłem mimowolnie w ich stronę, szukając ciepłego odcienia blondu.
becomes law
resistance
becomes duty
Zbierający się ponownie na wybrzeżu ludzie napełniali ją na powrót nadzieją – to w końcu znaczyło, że było bezpiecznie, można było zająć myśli zapachem pieczonego mięsiwa, przygotowywanych dodatków, można było posłuchać śmiechu i głośniejszych, odważniejszych rozmów. To odpędzało znad głowy próbujące uwić na niej gniazdo niespokojne idee, odgarniało strach i obawy. Uśmiechnęła się, nieubrudzonym przedramieniem ocierając z potu morską wilgoć i plączące się w pobliżu kosmyki włosów. Amelka znalazła Billy’ego, Lydia znalazła Just i Hann, reszta twarzy, które zaledwie kojarzyła, na pewno również odnalazła tych, których zabrała uwaga skupiona na wężu morskim. Dzieci, którymi razem z Wright się zajmowały, bezpiecznie wróciły do swoich rodzin. I choć wciąż niepewnie zerkała w stronę burzącej się wody, kiedy pomagała w oprawianiu i przygotowywaniu posiłku, to coś mówiło jej, że podszczypująca ją za uszy atmosfera święta w Oazie mogła zabrać ją ze sobą całkiem, mogła pozwolić sobie na ucieczkę od obaw.
Jej dłonie pachniały przyprawami i krwią, na sukience widać było plamy, których źródła wskazać nie do końca potrafiła, ale też nie chyba nie chciała.
– Idę! – odpowiedziała Just, jak tylko usłyszała jej głos.
Chciała już pytać, gdzie szły, ale prędko okazało się w rozmowie, że do chatki jej brata. Nieco ją to zdziwiło, musiała przyznać, ale to uczucie prędko zniknęło, kiedy odkryła ich pomysł – kąpiel. To zajęło kilka chwil, ale miały okazje odrobinę odświeżyć ubrania i, przede wszystkim, same siebie. Po wszystkim okazało się, że ze swoich wcześniejszych ciuchów została jej tylko czerwona wstążka, którą zresztą zaraz związała luźne kosmyki zebrane ze skroni.
– Jeśli coś zostanie – uśmiechnęła się do przyjaciółek. – Ale muszę przyznać, że naprawdę profesjonalnie do tego podeszłaś – powiedziała do Hann, strząsając z ramion mokre końcówki jasnych włosów. – Widziałam kawałek polany, na której rosły piękne maki – wskazała dziewczynom odpowiednią ścieżkę.
Każda z nich zebrała coś dla siebie, naprędce tworząc kwietne korony, które miała ponieść woda. Lydia wybrała dla siebie kilka czerwonych, maleńkich główek makówek, kilka chabrów o elastycznych, miękkich łodyżkach i, na zwieńczenie całości, parę kaczeńców rosnących na bardziej podmokłych terenach. Podobało jej się to małe dziecko, pełne odcieni ciepłego lata, pełne miłych chwil z przyjaciółkami. Podpatrywała je, kiedy plotły, a gdy skończyły, podążyła ich krokami. Rzuciła swój wianek na wodę stojąc Just i Hann, po czym zerknęła w dal, szukając znajomych twarzy w tłumie. Nie dostrzegła nigdzie Billy’ego, ale za to jej wzrok uchwycił sylwetkę Cedrica. Pochwyciła jego spojrzenie w locie, ale głos Vincenta odwrócił jej uwagę. Odsunęła się nieco na bok, bliżej Hann, żeby dać miejsce Rineheartowi. Zerknęła na brunetkę z uśmiechem małej szelmy i spojrzeniem wskazała na parę. Grymas jednak nieco zbladł, kiedy znów źrenice zogniskowały się na Dearbornie. Niesnaski, zwiększający się z każdym dniem dystans i ukrywanie romansu za plecami przyjaciół nigdy nie miało pomóc im w odnalezieniu siebie.
Jej dłonie pachniały przyprawami i krwią, na sukience widać było plamy, których źródła wskazać nie do końca potrafiła, ale też nie chyba nie chciała.
– Idę! – odpowiedziała Just, jak tylko usłyszała jej głos.
Chciała już pytać, gdzie szły, ale prędko okazało się w rozmowie, że do chatki jej brata. Nieco ją to zdziwiło, musiała przyznać, ale to uczucie prędko zniknęło, kiedy odkryła ich pomysł – kąpiel. To zajęło kilka chwil, ale miały okazje odrobinę odświeżyć ubrania i, przede wszystkim, same siebie. Po wszystkim okazało się, że ze swoich wcześniejszych ciuchów została jej tylko czerwona wstążka, którą zresztą zaraz związała luźne kosmyki zebrane ze skroni.
– Jeśli coś zostanie – uśmiechnęła się do przyjaciółek. – Ale muszę przyznać, że naprawdę profesjonalnie do tego podeszłaś – powiedziała do Hann, strząsając z ramion mokre końcówki jasnych włosów. – Widziałam kawałek polany, na której rosły piękne maki – wskazała dziewczynom odpowiednią ścieżkę.
Każda z nich zebrała coś dla siebie, naprędce tworząc kwietne korony, które miała ponieść woda. Lydia wybrała dla siebie kilka czerwonych, maleńkich główek makówek, kilka chabrów o elastycznych, miękkich łodyżkach i, na zwieńczenie całości, parę kaczeńców rosnących na bardziej podmokłych terenach. Podobało jej się to małe dziecko, pełne odcieni ciepłego lata, pełne miłych chwil z przyjaciółkami. Podpatrywała je, kiedy plotły, a gdy skończyły, podążyła ich krokami. Rzuciła swój wianek na wodę stojąc Just i Hann, po czym zerknęła w dal, szukając znajomych twarzy w tłumie. Nie dostrzegła nigdzie Billy’ego, ale za to jej wzrok uchwycił sylwetkę Cedrica. Pochwyciła jego spojrzenie w locie, ale głos Vincenta odwrócił jej uwagę. Odsunęła się nieco na bok, bliżej Hann, żeby dać miejsce Rineheartowi. Zerknęła na brunetkę z uśmiechem małej szelmy i spojrzeniem wskazała na parę. Grymas jednak nieco zbladł, kiedy znów źrenice zogniskowały się na Dearbornie. Niesnaski, zwiększający się z każdym dniem dystans i ukrywanie romansu za plecami przyjaciół nigdy nie miało pomóc im w odnalezieniu siebie.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
'Wianki' :
Harold Longbottom powierzył nam pilnowanie wybrzeża i bezpieczeństwa podczas zabawy tego wieczoru, która należała się wszystkim, dla chwili wytchnienia i normalności, nie zamierzałem więc opuszczać warty dopóki nie zostanie wyłowiony ostatni wianek. Mieliśmy się zmieniać, lecz byłoby mi żal Justine, Williama i Freda, którzy powinni dziś się bawić, ja czułem, że nie powinienem. Ostatni wianek podczas Festiwalu Lata miałem w rękach całe lata temu, na miesiąc przed śmiercią Allyi, był ciężki od niewypowiedzianych głośno pretensji i moich wyrzutów sumienia. Tamtego wieczoru wcale nie bawiliśmy się dobrze i po latach wciąż czułem się za to odpowiedzialny.
Uchwyciwszy spojrzenie Lydii, kiedy zbliżała się do brzegu, przywołała znajome, nieprzyjemne uczucie ciężaru w żołądku. Mimo że jeszcze przed chwilą mimowolnie szukałem jej wzrokiem, to teraz skupiłem go na Vincencie, wbiegającym do wody. Nie widziałem go wcześniej, ale dobrze, że się pojawił; nigdzie za to nie widziałem jego ojca. Pewnie stary Rineheart byłby tak samo zdziwiony sytuacją jaka zaszła jak ja sam. Ukłon przed Justine nie był niczym dziwnym, ale czułe objęcie i skradziony całus już mnie zaskoczył. Mój przyjaciel ze szkolnego dormitorium wspominał, że to Justine wcieliła go w szeregi Zakonu Feniksa, ale o tym, że łączą ich tak bliskie relacje już nie... Uśmiechnąłem się kącikiem ust, pewien, że zapytam go o tym przy najbliższej możliwej okazji, choć ona dzisiaj pewnie się nie trafi. Nie zamierzałem im przeszkadzać w zabawie.
Rzuciłem niedopałek papierosa na piach i mimowolnie stałem się świadkiem rozmowy, której wcale nie chciałem usłyszeć. Gdzieś za moimi plecami jeden z młodzieńców mieszkających w Oazie zdejmował już buty i zwierzał się drugiemu, że nie odpuści piegowatej blondynce i nawet jeśli chodziło o kogoś innego, to ja przed oczyma wyobraźni miałem już obraz, którego wcale widzieć nie chciałem.
Poczułem za to na sobie czyjeś spojrzenie i odnalazłszy spojrzenie Lydii odwzajemniałem je przed krótką chwilę, wahając się w duchu. Powinienem był siedzieć na tej pieprzonej kłodzie na tyłku i pilnować wybrzeża, nie komplikować sytuacji między nami jeszcze bardziej, co przecież sobie obiecałem. Kroki zza pleców, gasnący na jej ustach uśmiech, gdy na mnie patrzyła, palące uczucie w piersi zmusiły mnie do wstania z miejsca i wejścia do wody nawet w butach, których nie zdążyłem zdjąć, zamierzając złapać wianek z maków, chabrów i kaczeńców. Barwny, radosny i dziewczęcy jak cała ona. Znów zmoczyłem się cały, walcząc z wodą, a łapiąc go biłem się z myślami, lecz było już za późno, żeby się wycofać. Wracając na brzeg jedynie ukradkiem zerknąłem na chłopaka z kwaśną miną, bo wzrok skupiłem na pannie Moore, przed którą stanąłem z miną dość poważną. Wciąż nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem. Pewnie nie.
Czasami jednak tak trudno się powstrzymać, a zazdrość to przeklęte uczucie.
- Pozwolisz, panno Moore? - spytałem, patrząc w jej oczy i unosząc lekko wianek, ociekający od morskiej wody, sugerując, że chciałbym włożyć jej go na włosy.
Uchwyciwszy spojrzenie Lydii, kiedy zbliżała się do brzegu, przywołała znajome, nieprzyjemne uczucie ciężaru w żołądku. Mimo że jeszcze przed chwilą mimowolnie szukałem jej wzrokiem, to teraz skupiłem go na Vincencie, wbiegającym do wody. Nie widziałem go wcześniej, ale dobrze, że się pojawił; nigdzie za to nie widziałem jego ojca. Pewnie stary Rineheart byłby tak samo zdziwiony sytuacją jaka zaszła jak ja sam. Ukłon przed Justine nie był niczym dziwnym, ale czułe objęcie i skradziony całus już mnie zaskoczył. Mój przyjaciel ze szkolnego dormitorium wspominał, że to Justine wcieliła go w szeregi Zakonu Feniksa, ale o tym, że łączą ich tak bliskie relacje już nie... Uśmiechnąłem się kącikiem ust, pewien, że zapytam go o tym przy najbliższej możliwej okazji, choć ona dzisiaj pewnie się nie trafi. Nie zamierzałem im przeszkadzać w zabawie.
Rzuciłem niedopałek papierosa na piach i mimowolnie stałem się świadkiem rozmowy, której wcale nie chciałem usłyszeć. Gdzieś za moimi plecami jeden z młodzieńców mieszkających w Oazie zdejmował już buty i zwierzał się drugiemu, że nie odpuści piegowatej blondynce i nawet jeśli chodziło o kogoś innego, to ja przed oczyma wyobraźni miałem już obraz, którego wcale widzieć nie chciałem.
Poczułem za to na sobie czyjeś spojrzenie i odnalazłszy spojrzenie Lydii odwzajemniałem je przed krótką chwilę, wahając się w duchu. Powinienem był siedzieć na tej pieprzonej kłodzie na tyłku i pilnować wybrzeża, nie komplikować sytuacji między nami jeszcze bardziej, co przecież sobie obiecałem. Kroki zza pleców, gasnący na jej ustach uśmiech, gdy na mnie patrzyła, palące uczucie w piersi zmusiły mnie do wstania z miejsca i wejścia do wody nawet w butach, których nie zdążyłem zdjąć, zamierzając złapać wianek z maków, chabrów i kaczeńców. Barwny, radosny i dziewczęcy jak cała ona. Znów zmoczyłem się cały, walcząc z wodą, a łapiąc go biłem się z myślami, lecz było już za późno, żeby się wycofać. Wracając na brzeg jedynie ukradkiem zerknąłem na chłopaka z kwaśną miną, bo wzrok skupiłem na pannie Moore, przed którą stanąłem z miną dość poważną. Wciąż nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem. Pewnie nie.
Czasami jednak tak trudno się powstrzymać, a zazdrość to przeklęte uczucie.
- Pozwolisz, panno Moore? - spytałem, patrząc w jej oczy i unosząc lekko wianek, ociekający od morskiej wody, sugerując, że chciałbym włożyć jej go na włosy.
becomes law
resistance
becomes duty
Bezpieczne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda