Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bezpieczne wybrzeże
Wybrzeże usytuowane od bardziej wietrznej i mniej uczęszczanej strony wyspy, nocą piękne widać stąd księżyc. Zejście do wody jest nieco ostre, a samo morze sięga pasa w najpłytszym miejscu. Okoliczne wody, podobnie jak te wokół całej wyspy, nie uchodzą za bezpieczne, prócz jadalnych ryb niekiedy da się w nich zaobserwować co bardziej niebezpieczne gatunki morskich stworów, a przez osadę niesie się wieść, że ktoś kiedyś dostrzegł w oddali ogon morskiego smoka. Zejście do wody jest kamieniste, niewygodne.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
To magiczne miejsce. To azyl, nadzieja, dom pełen ciepła i ostatecznie schronienie, o którym opowiadał jej Steffen. Odkrywała je pierwszy raz. Tyle razy zastanawiała się, jak jest wewnątrz, jak można tajemniczo skryć krainę i szczelnie odgrodzić potrzebujących od złośliwych ramion mroków. Tam podobno ogniska wysuszały łzy na niewinnych twarzach, tam miłość dodawała sił. Tam też tego dnia powtórzyć się miała tradycja Prewettów. Wprost nie mogła się doczekać. Błękitna sukienka z wyhaftowanymi kolorowymi kwiatami zdobiła jej ciało, tasiemki wplecione w warkocz czarowały słoneczne kosmyki włosów, a do tego wszystkiego lekkość, te niewidzialne skrzydła i rozrastające się w sercu, niczym wiosenne kwiaty, emocje. Była pewna, że znajdzie tutaj gdzie Steffena, że po raz pierwszy kawaler złowi jej wianek nie z grzeczności czy niewinnej sympatii, ale prowadzony przez energię niezmąconego uczucia. Ukochany mężczyzna zapewne błąkał się po wybrzeżu, wypatrując oddanej salamadry. Salamandry lubiły plaże, lubiły wygrzewać się w słońcu, choć sama Isabella wolała nie moczyć bucików w chłodnawych falach. Musiały zatem wystarczyć ścieżki pełne piasków, delikatnych płatków kwiatów i zielonawych traw. I ich jednak nie odnalazła, zderzając zachwycone oczy z widokiem dość ostrego wybrzeża. Rozkołysane wody pochłaniały wianek za wiankiem, a Isabella zaczęła się zastanawiać, czy biedni kawalerowie nie zatoną podczas próby wydobycia symbolicznych skarbów. Byłoby przedziwnie, choć tak dramatycznie, gdyby to panienki musiały wyruszyć im na pomoc. Steffen jednak na pewno sobie poradzi! Tyle miała pomysłów, tyle wizji na to barwne nakrycie głowy, ale ostatecznie porzuciła zbyt finezyjne kreacje na rzecz polnych kwiatów i zupełnie tradycyjnych form. Bez róż.
Bystre oczy poszukiwały ukochanego i zaciekawione rozglądały się w wypatrywały znajomych głów. A może gdzieś tutaj świętowała lady Prewett? Albo lord Macmillan? Nie znała większości promiennych twarzy, ale wyobrażała sobie, że spora część z nich nosiła dramaty, o których nie ośmieliłaby się nawet śnić. To miejsce bohaterów i skrzywdzonych czarodziejów, miejsce dzieci wypędzonych z domów przez jadowite oczy śmierci. Wiatr próbował pognieść jej sukienkę, a stopy lekko się krzywiły, kiedy tylko pod podeszwą chrupnął większy kamyk. Szła dalej, a kiedy wreszcie ujrzała szczurzego kawalera, zgasło jej serce. Kilka metrów przed nią ściskał dziewczę, trzymając z dumą obcy wianek. Nie jej wianek! Mokry, zadowolony, nawet jej nie wypatrywał! Poszukał sobie innej panienki, a przecież, przecież aż tak bardzo się nie spóźniła! Szarpnęło ją promienne uczucie zazdrości. Zacisnęła mocno piąstki i warknęła zniesmaczona tym widokiem. Dopiero po chwili spostrzegła, kim dokładnie była tajemnicza kobieta. Elizabeth Dearborn. Przyjaciółka. Zdradzili ją, zdradzili obydwoje. Nerwowo drgnęły usta Selwynówny, a potem, cóż, potem już nie było czego zbierać. Wisiorek ze szczurem zaczął parzyć, chciała tylko stąd uciec i nigdy nie wracać. – Steffenie Cattermole, jesteś okropnym, wstrętnym zdrajcą. Wszystko zepsułeś! – zawołała, choć głos jej się pod koniec połamał. – Nie chcę cię znać! – dorzuciła, wrzucając ze złością swój własny wianek do wody. Niech zatonie, niech się rozplączą misternie zaplecione kwiaty. Co za parszywa tradycja. Myślała, że ją kochał. Jak wiele takich panienek chował w tej całej oazie? Obróciła się gwałtownie i pobiegła gdzieś… gdziekolwiek, byleby się schować, albo po prostu wrócić do domu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bystre oczy poszukiwały ukochanego i zaciekawione rozglądały się w wypatrywały znajomych głów. A może gdzieś tutaj świętowała lady Prewett? Albo lord Macmillan? Nie znała większości promiennych twarzy, ale wyobrażała sobie, że spora część z nich nosiła dramaty, o których nie ośmieliłaby się nawet śnić. To miejsce bohaterów i skrzywdzonych czarodziejów, miejsce dzieci wypędzonych z domów przez jadowite oczy śmierci. Wiatr próbował pognieść jej sukienkę, a stopy lekko się krzywiły, kiedy tylko pod podeszwą chrupnął większy kamyk. Szła dalej, a kiedy wreszcie ujrzała szczurzego kawalera, zgasło jej serce. Kilka metrów przed nią ściskał dziewczę, trzymając z dumą obcy wianek. Nie jej wianek! Mokry, zadowolony, nawet jej nie wypatrywał! Poszukał sobie innej panienki, a przecież, przecież aż tak bardzo się nie spóźniła! Szarpnęło ją promienne uczucie zazdrości. Zacisnęła mocno piąstki i warknęła zniesmaczona tym widokiem. Dopiero po chwili spostrzegła, kim dokładnie była tajemnicza kobieta. Elizabeth Dearborn. Przyjaciółka. Zdradzili ją, zdradzili obydwoje. Nerwowo drgnęły usta Selwynówny, a potem, cóż, potem już nie było czego zbierać. Wisiorek ze szczurem zaczął parzyć, chciała tylko stąd uciec i nigdy nie wracać. – Steffenie Cattermole, jesteś okropnym, wstrętnym zdrajcą. Wszystko zepsułeś! – zawołała, choć głos jej się pod koniec połamał. – Nie chcę cię znać! – dorzuciła, wrzucając ze złością swój własny wianek do wody. Niech zatonie, niech się rozplączą misternie zaplecione kwiaty. Co za parszywa tradycja. Myślała, że ją kochał. Jak wiele takich panienek chował w tej całej oazie? Obróciła się gwałtownie i pobiegła gdzieś… gdziekolwiek, byleby się schować, albo po prostu wrócić do domu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isabella Presley dnia 30.12.20 20:03, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Isabella Presley' has done the following action : Rzut kością
'Wianki' :
+
'Wianki' :
+
Rozglądał się po wybrzeżu z coraz większym zachwytem - jak na spontaniczną imprezę, wszystko wyglądało wspaniale! Zanim dotarł do wianków, do jego uszu dotarło jeszcze, że lord Prewett przygotował dla wszystkich prezenty. Kochany sir Archibald! Gdyby Isabella nie była świadkiem całego zdejmowania klątwy, Cattermole na pewno należycie przechwalałby się swoją znajomością z nestorem Prewettów. Ubarwiając całą historię, rzecz jasna.
Steffen oczywiście wybrał sobie podarunek, choć jeszcze nie zdołał się mu przyjrzeć, bo nogi same poniosły go do wianków. Nie bywał wcześniej na Festiwalu Lata, a oczarowany zabawą nie pomyślał o jej poważniejszych konsekwencjach. Przeznaczenie w wianku? Bla, bla, przesądy. Był człowiekiem run, rozumu i nauki i chciał po prostu potańczyć aby złapać wyczucie rytmu zanim przyjdzie tu Isabella. Może i potrafił dobrze wywijać na parkiecie (w tym przypadku na trawie), ale nie zaszkodzi się przed tym rozgrzać, zwłaszcza jeśli chce się zaimponować swojej dziewczynie.
-Lizzie, to twój wianek?! - wybuchł, widząc koleżankę. Chyba nawet przyjaźniły się z Isabellą? Rozpromienił się, szczególnie gdy serdecznie (i platonicznie, chyba - lata temu interpretowałby taki gest opacznie, ale teraz był już dorosły i umiał rozróżniać koleżanki od gorącego uczucia, jakie łączyło go z Bellą) go przytuliła. -Zatańczymy? Ale chwila, jeśli nie odstraszę od ciebie żadnych adoratorów? Choć zazdrość podobno działa na mężczyzn pobudzająco, tak piszą w "Czarownicy". - upewnił się, podając wianek Lizzie. Tradycji w myśl której sam powinien włożyć go jej na głowę, również nie znał.
Panna Dearborn nie zdołała jednak nawet chwycić swojego wianka, gdy powietrze przeciął krzyk. Steffenie!
Rozpromieniony, odszukał wzrokiem Bellę i uśmiechnął się niewinnie.
-Ooo jesteś już! Doskonale, też dopiero przyszedłem! - zapowiedział, chcąc dodać nie obrazisz się, jeśli zatańczę jeden taniec z Lizzie? Może być później, a najpierw z tobą!, ale Isabella właśnie nazwała go... zdrajcą? Zapowietrzył się i nie zdołał jej przerwać dopóki nie wyrzuciła z siebie tych wszystkich słów, ale i tak nie rozumiał, co to za halo!
-Bello! Ale... - co zepsułem? Bella odbiegła jednak, a Steff posłał Elizabeth przepraszające spojrzenie.
-Wiesz, o co może jej chodzić? - bąknął. -Chyba powinienem... powinniśmy biec za nią! - może z przyjaciółką Belli będzie mu jakoś raźniej. Puścił się zatem biegiem za obrażoną dziewczyną.
rzucam na prezencik & na zwinność ścigania Belli
1. potykam się albo wołam MG
2-50 - Bella wciąż jest daleko, muszę krzyczeć i przyciągać spojrzenia gapiów z Oazy
51-80 - dościgam Bellę, ona nadal biegnie, ale chociaż mnie słyszy
81-99 - dościgam Bellę bez problemu, po drodze zdołam nawet wyczarować Orchideus
100 - niespodzianka?!
Steffen oczywiście wybrał sobie podarunek, choć jeszcze nie zdołał się mu przyjrzeć, bo nogi same poniosły go do wianków. Nie bywał wcześniej na Festiwalu Lata, a oczarowany zabawą nie pomyślał o jej poważniejszych konsekwencjach. Przeznaczenie w wianku? Bla, bla, przesądy. Był człowiekiem run, rozumu i nauki i chciał po prostu potańczyć aby złapać wyczucie rytmu zanim przyjdzie tu Isabella. Może i potrafił dobrze wywijać na parkiecie (w tym przypadku na trawie), ale nie zaszkodzi się przed tym rozgrzać, zwłaszcza jeśli chce się zaimponować swojej dziewczynie.
-Lizzie, to twój wianek?! - wybuchł, widząc koleżankę. Chyba nawet przyjaźniły się z Isabellą? Rozpromienił się, szczególnie gdy serdecznie (i platonicznie, chyba - lata temu interpretowałby taki gest opacznie, ale teraz był już dorosły i umiał rozróżniać koleżanki od gorącego uczucia, jakie łączyło go z Bellą) go przytuliła. -Zatańczymy? Ale chwila, jeśli nie odstraszę od ciebie żadnych adoratorów? Choć zazdrość podobno działa na mężczyzn pobudzająco, tak piszą w "Czarownicy". - upewnił się, podając wianek Lizzie. Tradycji w myśl której sam powinien włożyć go jej na głowę, również nie znał.
Panna Dearborn nie zdołała jednak nawet chwycić swojego wianka, gdy powietrze przeciął krzyk. Steffenie!
Rozpromieniony, odszukał wzrokiem Bellę i uśmiechnął się niewinnie.
-Ooo jesteś już! Doskonale, też dopiero przyszedłem! - zapowiedział, chcąc dodać nie obrazisz się, jeśli zatańczę jeden taniec z Lizzie? Może być później, a najpierw z tobą!, ale Isabella właśnie nazwała go... zdrajcą? Zapowietrzył się i nie zdołał jej przerwać dopóki nie wyrzuciła z siebie tych wszystkich słów, ale i tak nie rozumiał, co to za halo!
-Bello! Ale... - co zepsułem? Bella odbiegła jednak, a Steff posłał Elizabeth przepraszające spojrzenie.
-Wiesz, o co może jej chodzić? - bąknął. -Chyba powinienem... powinniśmy biec za nią! - może z przyjaciółką Belli będzie mu jakoś raźniej. Puścił się zatem biegiem za obrażoną dziewczyną.
rzucam na prezencik & na zwinność ścigania Belli
1. potykam się albo wołam MG
2-50 - Bella wciąż jest daleko, muszę krzyczeć i przyciągać spojrzenia gapiów z Oazy
51-80 - dościgam Bellę, ona nadal biegnie, ale chociaż mnie słyszy
81-99 - dościgam Bellę bez problemu, po drodze zdołam nawet wyczarować Orchideus
100 - niespodzianka?!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 12
--------------------------------
#2 'k100' : 93
#1 'k15' : 12
--------------------------------
#2 'k100' : 93
Mogła się tego spodziewać. Powinna się tego spodziewać. A jednak sylwetka Cedrica, którą zaraz łakomie pożarła woda, zaskoczyła ją zupełnie tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Z szerokimi oczyma oglądała jego wyczyny, czując, jak serce wali coraz mocniej i mocniej, z każdym jego krokiem, kiedy zbliżał się do ich niewielkiego zgromadzenia. Ułatwiła mu to zadanie, lub (jak wolała o tym mówić) zapewniła im odrobinę prywatności, której potrzebowali, i wyszła mu naprzeciw. Ich relacja od samego początku była skomplikowana, ale Lydia wierzyła, że jakoś to wszystko się poukłada, że może się wyjaśni, choć mogła pluć sobie w twarz, że uległa mu wtedy bez ani słowa zawahania. Uparcie szukała w dzisiejszym Cedricu cech tego, którego znała kiedyś, usiłowała przepchnąć te dobre wspomnienia ponad te złe, świeże, ale… one zdawały się być silniejsze, były jak rana posypana solą, a ilekroć przypominała sobie jego wyraz twarzy, jego słowa tam, w Griffydam, w Richmond, te rany piekły. Podszedł w końcu, pytanie określił znajomym, szarmanckim tonem, dokładnie tym, który znała ze wspólnych wieczorów, kiedy pytał, czy może ująć ją za dłoń, kiedy całował, kiedy rozmawiali. To wszystko zaczynało spływać z płótna ich wspólnego obrazu jak zmywana magią farba. To już się nie poukłada. Choćby bardzo chciała. A chciała. Ale on miał tak… twarde serce. Tak bardzo bronił się przed uczuciem z jej strony, że nie miała już siły się starać.
Mimo to uśmiechnęła się lekko, kiedy stał tak przed nią, z mokrymi butami, w mokrej koszuli i spodniach. Przypomniało jej to poprzednie lato, które spędzili razem. Wtedy nad jeziorem. Ale to tylko wspomnienie. To wszystko. Pył po zdarzeniu, jego cień.
– Pozwalam, ale… – nie chciała cierpieć. Chociaż raz w życiu nie chciała cierpieć przez miłość. – Ale musisz pamiętać, że wianek to też odpowiedzialność. Odpowiedzialność za kobietę, która ten wianek uplotła. Postarałam się, włożyłam w to uczucie, każdy kwiat pleciony był z uwagą i dbałością. – patrzyła mu w oczy, nie bała się, chłonęła ich widok całkiem skupiona, zdeterminowana. – Przyjmę go i oddam ci swój taniec tylko, jeśli tę odpowiedzialność zgodzisz się unieść. Jeśli nie, a dobrze wiemy, jak wyglądała nasza ostatnia rozmowa – zawahała się na chwilę, zmarszczyła lekko usta i wzięła nosem głęboki wdech. – Lepiej nie mydlmy sobie oczu, Cedric. Bo nie chciałeś mnie zranić, a to… to nie jest tylko wianek. Nie ten złapany przez ciebie.
Determinacja umknęła z jej twarzy, przepędziła ją ciepła troska, pełna empatii i oczekiwania. Niepewność rosła z każdą sekundą, kiedy milczał, serce trzepotało się w piersi mocno, niecierpliwie. Sądziła, że wie, co postanowi jej powiedzieć, co zadecyduje, ale nie pospieszała, nie wymuszała na nim niczego. Po prostu czekała.
Mimo to uśmiechnęła się lekko, kiedy stał tak przed nią, z mokrymi butami, w mokrej koszuli i spodniach. Przypomniało jej to poprzednie lato, które spędzili razem. Wtedy nad jeziorem. Ale to tylko wspomnienie. To wszystko. Pył po zdarzeniu, jego cień.
– Pozwalam, ale… – nie chciała cierpieć. Chociaż raz w życiu nie chciała cierpieć przez miłość. – Ale musisz pamiętać, że wianek to też odpowiedzialność. Odpowiedzialność za kobietę, która ten wianek uplotła. Postarałam się, włożyłam w to uczucie, każdy kwiat pleciony był z uwagą i dbałością. – patrzyła mu w oczy, nie bała się, chłonęła ich widok całkiem skupiona, zdeterminowana. – Przyjmę go i oddam ci swój taniec tylko, jeśli tę odpowiedzialność zgodzisz się unieść. Jeśli nie, a dobrze wiemy, jak wyglądała nasza ostatnia rozmowa – zawahała się na chwilę, zmarszczyła lekko usta i wzięła nosem głęboki wdech. – Lepiej nie mydlmy sobie oczu, Cedric. Bo nie chciałeś mnie zranić, a to… to nie jest tylko wianek. Nie ten złapany przez ciebie.
Determinacja umknęła z jej twarzy, przepędziła ją ciepła troska, pełna empatii i oczekiwania. Niepewność rosła z każdą sekundą, kiedy milczał, serce trzepotało się w piersi mocno, niecierpliwie. Sądziła, że wie, co postanowi jej powiedzieć, co zadecyduje, ale nie pospieszała, nie wymuszała na nim niczego. Po prostu czekała.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Biegnąc ku swej pięknej wybrance o mały włos nie wywrócił się na nadbrzeżnej skarpie. Wilgotny materiał ciążył niezmiernie przyklejając się do zmęczonego ciała. Jego bohaterskie poświęcenie przyczyniło się do tego, iż spodnie, a także większa część jasnej koszuli były po prostu mokre, uwidaczniając zarys szczupłej, męskiej sylwetki. Zdawał się nie zwracać na to uwagi pozwalając, aby mnogie krople opadały na policzki, brodę, a przede wszystkim soczyście zieloną trawę. Ze zwycięską, dumną miną dzierżył w swych dłoniach wianek spleciony z białych, polnych kwiatów. Przyjrzał mu się przez chwilę mając wrażenie, że w jakimś stopniu do niej pasuje. Prosty, lecz piękny. Rozejrzał się wyszukując znajomych twarzy, które mignęły mu między rozbawionymi uczestnikami. Gdy blondynka ruszyła z zamiarem odejścia w innym kierunku, zatrzymał ją dość wymownie, oddając chłodne strużki morskiej wody wsiąkające w materiał bluzki. Nie chciał się od niej odrywać, dlatego przeciągnął uścisk nieco dłużej przytulając szorstki policzek do jasnych kosmyków. Kiedy ta roześmiała się w głos, dołączył do niej podrywając ją do góry. Beztroski widok rozanielił jego serce. Nie potrafił pohamować niekontrolowanego napływu ekscytacji, euforii i prawdziwego szczęścia. Przez jeden, krótki moment zapomniał o całym, otaczającym go świecie. Nie wstydził się swych uczuć, szalonych reakcji, świadomości, że wszystkie, ciekawskie pary oczu są skierowane właśnie na nich. Mieli prawo podziwiać, cieszyć się razem z nimi, a może odrobinę zdziwić, wyrażać dezaprobatę? Czy to wszystko miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Uśmiechnął się promiennie patrząc na kobietę z należytą czcią. Wyglądała pięknie, a jasne kosmyki odbijały intensywne promienie słońca niczym pozaziemska aureola. Pogładził ją po policzku nie mogąc nadziwić się swojemu szczęściu: – Wtedy i tak podszedłbym do ciebie udając, że to na pewno ten. – odpowiedział beztrosko, przekonany, że taki rozwój zdarzeń byłby akceptowalny i właściwy.
– Poza tym moja droga, śledziłem ten wianek od samego początku. – żachnął uzupełniająco unosząc brew w zawadiackim geście. Cały czas klęczał przed nią nie mając zamiaru powstać. Gdy zdjęła wianek, uniósł wzrok, aby popatrzeć jak ląduje i ozdabia gładkie kosmyki. Dźwignął się do góry nie rezygnując z najszczerszego uśmiechu. Starł z jej policzka samotną kroplę słonej wody, ułożył wianek tak, aby nie spadł przy najbliższej, intensywnej aktywności i musnął wargami kącik ust mówiąc: – Wyglądasz piękniej niż rusałka. – wymamrotał rozbawiony, nie wiedząc skąd biorą się takie wypowiedzi. Zaśmiał się sam do siebie, ponownie zawieszając na niej swoje ramiona. Serc zatrzepotało w uniesieniu, mózg nie pracował normalnie. Był jakby zauroczony, trochę zahipnotyzowany? Nie pozwoli jej tak szybko odjeść: – Csiii, to muszą być co najmniej dwa tańce. – zarządził przyciszonym głosem. Poruszyła się, a jej dłoń wylądowała na jego czole. Sprawdzała czy przypadkiem nie miał gorączki? Czyżby majaczył? Odgarnęła pojedynczy kosmyk, zaskakując go stwierdzeniem:
– Owszem. – odpowiedział spoglądając przenikliwe w bliźniaczy błękit rozświetlonych tęczówek. Złapał ją za place, aby nie przerywać ciągłej bliskości, której dzisiejszego dnia było mu tak mało: – Hmm, niech pomyślę. – przyłożył dłoń do brody, udając, że zastanawia się tak intensywnie. – To pewnie przez tą ładną pogodę, a może przez to, że wykąpałem się w morzu? Nieee, to pewnie widok tych wszystkich ludzi, albo zapach tego smoka na ruszcie. – rzucał zaczepnie patrząc na jej reakcje. Zaraz potem roześmiał się ponownie i zbliżył się do niej przytulając całą. Nachylił się nad jej uchem, żeby szepnąć: – Oczywiście, że to przez ciebie i przez to, że mogłem cię po prostu zobaczyć, dotknąć, przytulić. – wyrecytował przyciszonym, mrukliwym głosem, po czym odkleił się od niej na chwilę rozglądając po zielonej przestrzeni. – Jesteś głodna, chcesz spróbować tego grillowego specjału, czy jednak mogę wyrwać cię już do tańca? – był do jej usług, mogła decydować, lub zaproponować własną aktywność.
– Poza tym moja droga, śledziłem ten wianek od samego początku. – żachnął uzupełniająco unosząc brew w zawadiackim geście. Cały czas klęczał przed nią nie mając zamiaru powstać. Gdy zdjęła wianek, uniósł wzrok, aby popatrzeć jak ląduje i ozdabia gładkie kosmyki. Dźwignął się do góry nie rezygnując z najszczerszego uśmiechu. Starł z jej policzka samotną kroplę słonej wody, ułożył wianek tak, aby nie spadł przy najbliższej, intensywnej aktywności i musnął wargami kącik ust mówiąc: – Wyglądasz piękniej niż rusałka. – wymamrotał rozbawiony, nie wiedząc skąd biorą się takie wypowiedzi. Zaśmiał się sam do siebie, ponownie zawieszając na niej swoje ramiona. Serc zatrzepotało w uniesieniu, mózg nie pracował normalnie. Był jakby zauroczony, trochę zahipnotyzowany? Nie pozwoli jej tak szybko odjeść: – Csiii, to muszą być co najmniej dwa tańce. – zarządził przyciszonym głosem. Poruszyła się, a jej dłoń wylądowała na jego czole. Sprawdzała czy przypadkiem nie miał gorączki? Czyżby majaczył? Odgarnęła pojedynczy kosmyk, zaskakując go stwierdzeniem:
– Owszem. – odpowiedział spoglądając przenikliwe w bliźniaczy błękit rozświetlonych tęczówek. Złapał ją za place, aby nie przerywać ciągłej bliskości, której dzisiejszego dnia było mu tak mało: – Hmm, niech pomyślę. – przyłożył dłoń do brody, udając, że zastanawia się tak intensywnie. – To pewnie przez tą ładną pogodę, a może przez to, że wykąpałem się w morzu? Nieee, to pewnie widok tych wszystkich ludzi, albo zapach tego smoka na ruszcie. – rzucał zaczepnie patrząc na jej reakcje. Zaraz potem roześmiał się ponownie i zbliżył się do niej przytulając całą. Nachylił się nad jej uchem, żeby szepnąć: – Oczywiście, że to przez ciebie i przez to, że mogłem cię po prostu zobaczyć, dotknąć, przytulić. – wyrecytował przyciszonym, mrukliwym głosem, po czym odkleił się od niej na chwilę rozglądając po zielonej przestrzeni. – Jesteś głodna, chcesz spróbować tego grillowego specjału, czy jednak mogę wyrwać cię już do tańca? – był do jej usług, mogła decydować, lub zaproponować własną aktywność.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Bardzo szybkie kilka słów od Steffena jednak uświadczyło ją w przekonaniu, że naprawdę nie chciał narazić się swojej ukochanej. I jej to odpowiadało. Od jakiegoś czasu tradycja łapania wianków nie była traktowana już tak poważnie jak kiedyś. Ojcowie łapali wianki swoich córek, bracia młodszych sióstr i tylko po to, by mogli się wszyscy razem dobrze bawić. Tego właściwie oczekiwała po przyjściu tutaj. Po prostu dobrze się bawić. Dlatego tak się ucieszyła, gdy jej biały wianuszek trafił w ręce Steffena. Wiedziała, że będzie mogła miło spędzić czas. Adorator owszem, byłby miły, ale nie zależało jej na tym bardziej niż na czasie z przyjaciółmi. Szczerze mówiąc, zależało jej na tym o wiele mniej.
Policzki miała spąsowiałe od biegu, kiedy odsunęła się na tyle, by móc spojrzeć prosto na Steffena, uśmiechając się przy tym ciepło. - Tak, jest mój. Cieszę się, że trafił na Ciebie! - Szczerze mówiąc sądziła, że nikt już nie będzie choćby łowił wianków. Wieczór mógł skończyć się dla niej bardzo pozytywnie i bardzo miło...
Mógł... Do momentu.
Kiedy usłyszała energiczny, damski głos, prawie podskoczyła z zaskoczenia, naprawdę myśląc, że zrobiła teraz coś nie tak. A nic się przecież nie stało! Steffan miał rączki wyżej, naprawdę, nie sądziła, że z boku może to wyglądać tak dramatycznie. Nie aż tak... Steffen bardzo szybko ją opuścił i pognał za Isabellą, właściwie niedziwne skoro tak bardzo się zdenerwowała, jednak Lizzie poczuła jakby nagle jej stopy zamieniły się w ciężkie kamienie. Ruszyła za nimi w przypływie chęci wyjaśnienia, ale po kilku krokach zupełnie sie zatrzymała, czując w środku okropną, palącą gulę. Jakby ten ciężki kamień zapłonął żywym ogniem i osiadł na jej żołądku. Nie chciało jej się wierzyć, że tak bliska przyjaciółka mogła powiązać ją z czymś takim. Znały się przecież o lat, od samego Hogwartu i nieważne z jak błahą sprawą Isabella do niej przychodziła, nawet o pytanie o nazewnictwo jakiejś kości, Lizzie zawsze służyła jej pomocą. A teraz Bella sugerowała jasno, że przyjaciółka, za którą się uważała, nie powiedziałaby jej od razu, gdyby ukochany panny Presley knuł za jej plecami z inną kobietą! Opuściła ramiona, wygięła brwi w smutnym wyrazie, obserwując tylko bieg Cattermole'a za śliczną blondynką, kolejną z wielu tutaj przepięknych dziewczyn, do których nawet nie mogłaby się porównywać. A na koniec westchnęła ciężko, jakby chciała wraz z powietrzem wypuścić z siebie ten cały ciężar. Nie pomogło to ani trochę, płomień nadal palił ją w gardle, a kamień ciążył w dole brzucha.
W końcu się ruszyła. Odwróciła się jednak i coraz szybszym krokiem skierowała się w stronę wody, aż w końcu wbiegła doń, rozstępując przed sobą pianę, brnąc aż po kolana. Jej czerwona spódnica sciemniała i zrobiła się ciężka od wody, ale ponieważ prąd tutaj nie był tak mocny, udało jej się dorwać to, co chciała. Wianek, który uplotła Bella, a później rzuciła na płytką wodę z rozsierdzeniem. Następnie Elizabeth skierowała drogi ku brzegu, bardzo niestety powolne i jeszcze zdyszała się troszkę, gdy spódnica potęgowała wysiłek, który musiała włożyć w tę czynność. Dopiero na plaży, nie zwracając nawet uwagi na zupełnie bose stopy, zaczęła biec w tę stronę, w którą Steffen i Isabella. Akurat trafiając wtedy na moment, kiedy Steffen dogonił Isabellę ze swoimi kwiatami. Najpierw obdarowała przyjaciółkę spojrzeniem, w którym tliło się od emocji. Od żalu poprzez smutek, z iskierką niezadowolenia, jednak nadal w większości czuła przykrość. Odwróciła wzrok na przyjaciela i wręczyła mu wianek, jeszcze mokry od słonej wody, spoglądając na niego z uśmiechem, choć jej oczy wcale się nie śmiały. - To jest twoje. - Nie miała pojęcia czy w ogóle Cattermole nie zgubił gdzieś jej wianka biegnąc za Isabellą, ale chyba nie chciała próbować drugi raz. Chciała tylko się bawić, nic więcej nie oczekiwała po tym wieczorze, ale nie była w stanie tego robić wiedząc, że czymś takim może kogoś skrzywdzić. A tym bardziej kogoś bliskiego. To już nie będzie tak samo beztroskie. - Proszę, nie kłóćcie się... Zatańczcie razem.
Policzki miała spąsowiałe od biegu, kiedy odsunęła się na tyle, by móc spojrzeć prosto na Steffena, uśmiechając się przy tym ciepło. - Tak, jest mój. Cieszę się, że trafił na Ciebie! - Szczerze mówiąc sądziła, że nikt już nie będzie choćby łowił wianków. Wieczór mógł skończyć się dla niej bardzo pozytywnie i bardzo miło...
Mógł... Do momentu.
Kiedy usłyszała energiczny, damski głos, prawie podskoczyła z zaskoczenia, naprawdę myśląc, że zrobiła teraz coś nie tak. A nic się przecież nie stało! Steffan miał rączki wyżej, naprawdę, nie sądziła, że z boku może to wyglądać tak dramatycznie. Nie aż tak... Steffen bardzo szybko ją opuścił i pognał za Isabellą, właściwie niedziwne skoro tak bardzo się zdenerwowała, jednak Lizzie poczuła jakby nagle jej stopy zamieniły się w ciężkie kamienie. Ruszyła za nimi w przypływie chęci wyjaśnienia, ale po kilku krokach zupełnie sie zatrzymała, czując w środku okropną, palącą gulę. Jakby ten ciężki kamień zapłonął żywym ogniem i osiadł na jej żołądku. Nie chciało jej się wierzyć, że tak bliska przyjaciółka mogła powiązać ją z czymś takim. Znały się przecież o lat, od samego Hogwartu i nieważne z jak błahą sprawą Isabella do niej przychodziła, nawet o pytanie o nazewnictwo jakiejś kości, Lizzie zawsze służyła jej pomocą. A teraz Bella sugerowała jasno, że przyjaciółka, za którą się uważała, nie powiedziałaby jej od razu, gdyby ukochany panny Presley knuł za jej plecami z inną kobietą! Opuściła ramiona, wygięła brwi w smutnym wyrazie, obserwując tylko bieg Cattermole'a za śliczną blondynką, kolejną z wielu tutaj przepięknych dziewczyn, do których nawet nie mogłaby się porównywać. A na koniec westchnęła ciężko, jakby chciała wraz z powietrzem wypuścić z siebie ten cały ciężar. Nie pomogło to ani trochę, płomień nadal palił ją w gardle, a kamień ciążył w dole brzucha.
W końcu się ruszyła. Odwróciła się jednak i coraz szybszym krokiem skierowała się w stronę wody, aż w końcu wbiegła doń, rozstępując przed sobą pianę, brnąc aż po kolana. Jej czerwona spódnica sciemniała i zrobiła się ciężka od wody, ale ponieważ prąd tutaj nie był tak mocny, udało jej się dorwać to, co chciała. Wianek, który uplotła Bella, a później rzuciła na płytką wodę z rozsierdzeniem. Następnie Elizabeth skierowała drogi ku brzegu, bardzo niestety powolne i jeszcze zdyszała się troszkę, gdy spódnica potęgowała wysiłek, który musiała włożyć w tę czynność. Dopiero na plaży, nie zwracając nawet uwagi na zupełnie bose stopy, zaczęła biec w tę stronę, w którą Steffen i Isabella. Akurat trafiając wtedy na moment, kiedy Steffen dogonił Isabellę ze swoimi kwiatami. Najpierw obdarowała przyjaciółkę spojrzeniem, w którym tliło się od emocji. Od żalu poprzez smutek, z iskierką niezadowolenia, jednak nadal w większości czuła przykrość. Odwróciła wzrok na przyjaciela i wręczyła mu wianek, jeszcze mokry od słonej wody, spoglądając na niego z uśmiechem, choć jej oczy wcale się nie śmiały. - To jest twoje. - Nie miała pojęcia czy w ogóle Cattermole nie zgubił gdzieś jej wianka biegnąc za Isabellą, ale chyba nie chciała próbować drugi raz. Chciała tylko się bawić, nic więcej nie oczekiwała po tym wieczorze, ale nie była w stanie tego robić wiedząc, że czymś takim może kogoś skrzywdzić. A tym bardziej kogoś bliskiego. To już nie będzie tak samo beztroskie. - Proszę, nie kłóćcie się... Zatańczcie razem.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego słów już nie usłyszała, choć wypowiedział je, zanim w popłochu uciekła, nie mogąc znieść widoku połączonych w uścisku przyjaciół. Przyjaciół, jej strażników, jej nadziei i ciepła. Trudno uwierzyć w to, że mogliby uczynić coś tak podłego, ale festiwalowe tradycje były święte i Bella była do nich mocno przywiązana. Trwała w głęboko zakorzenionym przekonaniu o tym, że jeśli odnalazło się swą ukochaną, to winno się podążyć za powiewem jej wianka. Parzył ją widok białych kwiatów Elizabeth, ale tak naprawdę… tak naprawdę zgubiła się, pozwoliła przygnieść dominującej, napęczniałej emocji – złości i zazdrości związanych w mocnym bukiecie. Nie podejrzewała, że to właśnie tę wiązankę winna utopić głęboko w falach. Oddawała im siebie, dzieliła się marzeniami, opatulała miłosnym szalem i rozgramiała smutki. Tymczasem w jej stronę mknęły dwie ostre strzały. Czy ogień zdoła je zniszczyć, nim przebiją jej pierś?
Zazdrościła Elizabeth. Obejmowały ją dłonie, które powinny tulić ją, Isabellę. Gęste witraże, dramatyczne sceny, rozmazane widoki wybrzeża i uczucie narastającej duchoty. Dłoń przyłożyła do skroni, czując, że tego nie udźwignie, że nie zdoła podnieść głowy i zmierzyć się z tak żywymi marami. Koszmarnie rozpoczęła się jej pierwsza wizyta w oazie, jej pierwsze letnie święto, w którym nie brała udziału dama, ale prosta dziewczyna. Kochała ich. Jak mogli? Kroki z gwałtownych przeradzały się w wolniejsze i wolniejsze, aż w końcu przystanęła, a piasek suchym strumieniem przelał się do bucików. Zignorowała to. Tak samo jak i słoneczne języki zaczepnie ślizgające się po jej ramionach. Nie zabrała rękawiczek. Nie miała żadnych odpowiednich na taką okazję, więc skóra lekko pociemnieje. Tym jednak zdawała się nie martwić. Nie w takiej chwili.
Niedługo to trwało, zaledwie jedno mrugnięcie, a zakochany mężczyzna przystanął blisko, a w jego dłoniach rozkwitały jej ulubione kwiaty. Przepraszał? Dlaczego za nią poszedł? Przecież Isabelli zdawało się, że wolał być przy Lizzie. Powinien… w końcu złowił jej wiązankę, a potem tulił z tak wdzięcznym spojrzenie. Bella szybko wytarła oczy i dyskretnie pociągnęła noskiem. Przecież nie powinien widzieć, że ją to zabolało, że rozpłynęły się po policzkach smutki. Spróbowała więc z dumą unieść brodę, ale kiedy tylko uchwyciła jego spojrzenie, całkiem się załamała, a loczki wkrótce znów przysłoniły zarumienioną twarz. – Z-zostaw mnie – wydusiła rozżalona, choć wszystko wewnątrz niej zdawało się wołać, by przenigdy tego nie robił, by złamał tę klątwę, by znów mogli być szczęśliwi. Po chwili jednak spojrzała znów, a Cattermole wciąż tu tkwił. Mętlik w głowie narastał, wygasała złość, a na jej miejsce zakradały się poważne niepokoje. A co jeśli to wszystko nie tak? Przecież ukochała sobie ich oboje.
Gdy więc uzdrowicielka, jak ponura nimfa z rosyjskiego baletu, zjawiła się przy nich, ściskając w dłoniach wianek Belli, zamarła, zupełnie już nie potrafiąc połączyć tego w całość. Elizabeth, ona… oddawała jej Steffena. Więc go nie pragnęła? Zakołysała się niepewnie i o mało co nie przewróciła na piaskowe pierzyny. Przez chwilę nawet rozważała pochwycenie Steffkowego ramienia, ale teraz chyba nie był to najlepszy pomysł. Nazwała go zdrajcą, pozwoliła, by jeden widok połamał całe jej serce. Czy słusznie? – Steffenie… Elizabeth – bąknęła, a podbródek wyraźnie jej drgnął. – Ja… Wy… - błądziła, brodząc w tym dziwnym stanie, kiedy trudno wybrać odpowiednie słowa. Zupełnie nie wiedziała, kiedy ostatni raz czuła się właśnie tak. – Wy się nie kochacie? – wydusiła w końcu, wielkim okiem zaczepiając to jedno, to drugie. – Widziałam… Myślałam… Och, to było takie bolesne – kontynuowała jakże rezolutnie, jakże retorycznie. W mokrych oczach wciąż odbijał się smutek i niepewność. O Wendelino, ależ się wygłupiła! Cóż za wstyd, cóż za… jaka wielka krzywda! Wzgardziła osobami, które były dla niej ważne. I tak zupełnie słaba opadła na piasek, wcale nie potrafiąc teraz stóp zagnać do tańca. Trzęsła się okrutnie, jakby objęły ją śnieżne peleryny. – Pomyślałam, że wolicie siebie o… o-ode mnie – wydusiła, chowając główkę w kolanach, a sukienkę zwilżyło kilka słonych kropel. Znienawidzą ją! Znienawidzą! Teraz mogli przekląć ją i wyrzec się jej zupełnie jak ojciec i matka. Zawiodła ich skuszona przez zbyt barwną wariację. Jakże niemądre, jakże przykre. Chwilę temu była niemal pewna, że serce nie może krwawić mocniej. A jednak. Poczuła się jeszcze gorzej. Przenigdy nie chciałaby dla nich źle. Wręcz przeciwnie! Pewnie po milionie przepłakanych godzin uśmiechnęłaby się do tych połączonych dłoni i zauroczonych oczu. I przełknęłaby to wszystko. Jakoś.
Spalała się ze wstydu, wyparowała z niej odwaga. Powinni ją pozostawić samą i zatańczyć razem. Wzgardzić tak, jak ona ledwie chwilę temu pogardziła nimi. Gdyby tylko mogła cofnąć czas, gdyby mogła… ale nie mogła. Głupiutka Bella!
Zazdrościła Elizabeth. Obejmowały ją dłonie, które powinny tulić ją, Isabellę. Gęste witraże, dramatyczne sceny, rozmazane widoki wybrzeża i uczucie narastającej duchoty. Dłoń przyłożyła do skroni, czując, że tego nie udźwignie, że nie zdoła podnieść głowy i zmierzyć się z tak żywymi marami. Koszmarnie rozpoczęła się jej pierwsza wizyta w oazie, jej pierwsze letnie święto, w którym nie brała udziału dama, ale prosta dziewczyna. Kochała ich. Jak mogli? Kroki z gwałtownych przeradzały się w wolniejsze i wolniejsze, aż w końcu przystanęła, a piasek suchym strumieniem przelał się do bucików. Zignorowała to. Tak samo jak i słoneczne języki zaczepnie ślizgające się po jej ramionach. Nie zabrała rękawiczek. Nie miała żadnych odpowiednich na taką okazję, więc skóra lekko pociemnieje. Tym jednak zdawała się nie martwić. Nie w takiej chwili.
Niedługo to trwało, zaledwie jedno mrugnięcie, a zakochany mężczyzna przystanął blisko, a w jego dłoniach rozkwitały jej ulubione kwiaty. Przepraszał? Dlaczego za nią poszedł? Przecież Isabelli zdawało się, że wolał być przy Lizzie. Powinien… w końcu złowił jej wiązankę, a potem tulił z tak wdzięcznym spojrzenie. Bella szybko wytarła oczy i dyskretnie pociągnęła noskiem. Przecież nie powinien widzieć, że ją to zabolało, że rozpłynęły się po policzkach smutki. Spróbowała więc z dumą unieść brodę, ale kiedy tylko uchwyciła jego spojrzenie, całkiem się załamała, a loczki wkrótce znów przysłoniły zarumienioną twarz. – Z-zostaw mnie – wydusiła rozżalona, choć wszystko wewnątrz niej zdawało się wołać, by przenigdy tego nie robił, by złamał tę klątwę, by znów mogli być szczęśliwi. Po chwili jednak spojrzała znów, a Cattermole wciąż tu tkwił. Mętlik w głowie narastał, wygasała złość, a na jej miejsce zakradały się poważne niepokoje. A co jeśli to wszystko nie tak? Przecież ukochała sobie ich oboje.
Gdy więc uzdrowicielka, jak ponura nimfa z rosyjskiego baletu, zjawiła się przy nich, ściskając w dłoniach wianek Belli, zamarła, zupełnie już nie potrafiąc połączyć tego w całość. Elizabeth, ona… oddawała jej Steffena. Więc go nie pragnęła? Zakołysała się niepewnie i o mało co nie przewróciła na piaskowe pierzyny. Przez chwilę nawet rozważała pochwycenie Steffkowego ramienia, ale teraz chyba nie był to najlepszy pomysł. Nazwała go zdrajcą, pozwoliła, by jeden widok połamał całe jej serce. Czy słusznie? – Steffenie… Elizabeth – bąknęła, a podbródek wyraźnie jej drgnął. – Ja… Wy… - błądziła, brodząc w tym dziwnym stanie, kiedy trudno wybrać odpowiednie słowa. Zupełnie nie wiedziała, kiedy ostatni raz czuła się właśnie tak. – Wy się nie kochacie? – wydusiła w końcu, wielkim okiem zaczepiając to jedno, to drugie. – Widziałam… Myślałam… Och, to było takie bolesne – kontynuowała jakże rezolutnie, jakże retorycznie. W mokrych oczach wciąż odbijał się smutek i niepewność. O Wendelino, ależ się wygłupiła! Cóż za wstyd, cóż za… jaka wielka krzywda! Wzgardziła osobami, które były dla niej ważne. I tak zupełnie słaba opadła na piasek, wcale nie potrafiąc teraz stóp zagnać do tańca. Trzęsła się okrutnie, jakby objęły ją śnieżne peleryny. – Pomyślałam, że wolicie siebie o… o-ode mnie – wydusiła, chowając główkę w kolanach, a sukienkę zwilżyło kilka słonych kropel. Znienawidzą ją! Znienawidzą! Teraz mogli przekląć ją i wyrzec się jej zupełnie jak ojciec i matka. Zawiodła ich skuszona przez zbyt barwną wariację. Jakże niemądre, jakże przykre. Chwilę temu była niemal pewna, że serce nie może krwawić mocniej. A jednak. Poczuła się jeszcze gorzej. Przenigdy nie chciałaby dla nich źle. Wręcz przeciwnie! Pewnie po milionie przepłakanych godzin uśmiechnęłaby się do tych połączonych dłoni i zauroczonych oczu. I przełknęłaby to wszystko. Jakoś.
Spalała się ze wstydu, wyparowała z niej odwaga. Powinni ją pozostawić samą i zatańczyć razem. Wzgardzić tak, jak ona ledwie chwilę temu pogardziła nimi. Gdyby tylko mogła cofnąć czas, gdyby mogła… ale nie mogła. Głupiutka Bella!
-Bello, czekaj! - wydyszał, a chwilę później bez trudu dogonił swoją wybrankę. Wyczarował nawet kwiaty! Isabella biegła w sumie jakoś powoli, jakby chciała być dogoniona. Tylko dlaczego uciekła? Co się tutaj właściwie działo? Otworzył usta, by się jakoś wytłumaczyć, choć jeszcze nie wiedział z czego ma się tłumaczyć, ale Bella kazała mu odejść. Poczerwieniał lekko, czując palącą niesprawiedliwość.
-Proszę to dla ciebie... - burknął, wręczając jej kwiaty, które pozostały w jego wyciągniętej ręce, gdy odwracała wzrok. Gorączkowo myślał, o co może chodzić. -...chodzi o Lizzie? - uświadomił sobie nagle z niedowierzaniem. -Najpierw miałaś pretensje o to, że ratuję Londyn z Hanią, no i słusznie, wiem jak to mogło wyglądać bez kontekstu, w nocy i ranni, ale... tutaj? Bello, gdybym miał jakiekolwiek podłe intencje, nie szargałbym waszego honoru publicznie! - wykrzyknął, mając na myśli i Bellę i Lizzie. Poczuł na sobie kilka spojrzeń i zarumienił się po czubki uszu. Może i to nie szlachecki Sabat, ale mieszkańcy Oazy też mieli długie języki. Zapowietrzył się lekko, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. -Przepraszam, że na ciebie nie poczekałem, myślałem że przybędziesz dużo później i nie chciałem bawić się w pojedynkę... - zaczął łagodniej, ale w głębi ducha myślał sobie, że może Johnatan miał rację i te porywy zazdrości nie były niczym dobrym. A potem obok pojawiła się Lizzie, z czyimś... wiankiem? Belli? Steff wbił w nią osłupiałe spojrzenie, biedaczka była cała mokra. Musiało jej być wstyd z powodu tych i dramatów, a to przecież wszystko jego wina!
Przemoczona Lizzie wzburzyła w nim wiekszą skruchę niż rozgniewana Isabella, bo powiódł spojrzeniem od jednej dziewczyny do drugiej, a potem opuścił ramiona, pokonany.
-Dziewczyny... przepraszam. Chciałem zatańczyć i nawet nie pomyślałem jak to wygląda... - bąknął z najszczerszą skruchą, a potem wbił zdziwione spojrzenie w Isabellę. -Bello, to tylko jeden taniec. Chodziłem na potańcówki cały czas, tam tańczy się bardziej... przyjacielsko. Nie pomyślałem, że jak ma się dziewczynę to jest... no, inaczej. Lizzie to twoja przyjaciółka, znamy się ze szkoły, a zresztą wianek wyłowiłem przypadkiem. Myślałem że to taka zabawa integracyjna... - wyjaśnił, starając się być cierpliwym, ale Bella się rozpłakała. -Och, Bello! - wyrwało mu się, gdy instynktownie wziął ją w ramiona. -Tylko nie płacz, proszę! Nie warto, to dzień zabawy! - błagał, głaszcząc ją po główce. Ponad jej ramieniem zerknął na Lizzie i wypowiedział bezgłośnie "DZIĘKUJĘ" a potem "PRZEPRASZAM", bo miał przerażające wrażenie, że panna Dearborn też jest bliska płaczu. I teraz nie miała z kim zatańczyć! Ach, jakże żałował, że wybrał się na te tańce sam, bez Bojczuka ani Rigla albo chociaż Marcela! Szkoda, że nie wiedzieli nawet o istnieniu Oazy...
-Proszę to dla ciebie... - burknął, wręczając jej kwiaty, które pozostały w jego wyciągniętej ręce, gdy odwracała wzrok. Gorączkowo myślał, o co może chodzić. -...chodzi o Lizzie? - uświadomił sobie nagle z niedowierzaniem. -Najpierw miałaś pretensje o to, że ratuję Londyn z Hanią, no i słusznie, wiem jak to mogło wyglądać bez kontekstu, w nocy i ranni, ale... tutaj? Bello, gdybym miał jakiekolwiek podłe intencje, nie szargałbym waszego honoru publicznie! - wykrzyknął, mając na myśli i Bellę i Lizzie. Poczuł na sobie kilka spojrzeń i zarumienił się po czubki uszu. Może i to nie szlachecki Sabat, ale mieszkańcy Oazy też mieli długie języki. Zapowietrzył się lekko, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. -Przepraszam, że na ciebie nie poczekałem, myślałem że przybędziesz dużo później i nie chciałem bawić się w pojedynkę... - zaczął łagodniej, ale w głębi ducha myślał sobie, że może Johnatan miał rację i te porywy zazdrości nie były niczym dobrym. A potem obok pojawiła się Lizzie, z czyimś... wiankiem? Belli? Steff wbił w nią osłupiałe spojrzenie, biedaczka była cała mokra. Musiało jej być wstyd z powodu tych i dramatów, a to przecież wszystko jego wina!
Przemoczona Lizzie wzburzyła w nim wiekszą skruchę niż rozgniewana Isabella, bo powiódł spojrzeniem od jednej dziewczyny do drugiej, a potem opuścił ramiona, pokonany.
-Dziewczyny... przepraszam. Chciałem zatańczyć i nawet nie pomyślałem jak to wygląda... - bąknął z najszczerszą skruchą, a potem wbił zdziwione spojrzenie w Isabellę. -Bello, to tylko jeden taniec. Chodziłem na potańcówki cały czas, tam tańczy się bardziej... przyjacielsko. Nie pomyślałem, że jak ma się dziewczynę to jest... no, inaczej. Lizzie to twoja przyjaciółka, znamy się ze szkoły, a zresztą wianek wyłowiłem przypadkiem. Myślałem że to taka zabawa integracyjna... - wyjaśnił, starając się być cierpliwym, ale Bella się rozpłakała. -Och, Bello! - wyrwało mu się, gdy instynktownie wziął ją w ramiona. -Tylko nie płacz, proszę! Nie warto, to dzień zabawy! - błagał, głaszcząc ją po główce. Ponad jej ramieniem zerknął na Lizzie i wypowiedział bezgłośnie "DZIĘKUJĘ" a potem "PRZEPRASZAM", bo miał przerażające wrażenie, że panna Dearborn też jest bliska płaczu. I teraz nie miała z kim zatańczyć! Ach, jakże żałował, że wybrał się na te tańce sam, bez Bojczuka ani Rigla albo chociaż Marcela! Szkoda, że nie wiedzieli nawet o istnieniu Oazy...
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobrze było czasami robić coś normalnego, coś, co robiłaby w normalnych okolicznościach, choć w innym miejscu. Szkoda, że w tym roku prawdziwy festiwal lata nie mógł się odbyć, ale nawet gdyby się odbywał, i tak nie mogłaby na nim być. Była poszukiwana. List gończy naznaczył ją – i to być może na całe życie, bo nie wiadomo, kiedy wojna się skończy i kto ją wygra. Nawet jeśli jakimś cudem wygrałby Zakon, to Charlie i tak musiałaby żyć z piętnem niegdyś podjętych decyzji, widziana przez zwykłych czarodziejów jako dzielna Zakonniczka, co było obrazem mylnym i nieprawdziwym, bo nie potrafiłaby obronić nawet samej siebie, a co dopiero innych. Teraz, w obecnych czasach postrzegano ją jako zbrodniarkę, co było jeszcze gorsze i groziło realnymi negatywnymi konsekwencjami, gdyby tylko wystawiła nos poza obręb Oazy.
Obserwowała dryfujący leniwie na wodzie wianek. Było już spokojnie, więcej węży mackowych najwyraźniej nie było. Mogła wspominać ubiegły rok, kiedy jej wianek złowił Anthony Macmillan, mężczyzna który nie był jej obojętny już od dłuższego czasu, ale którego po raz ostatni widziała w dniu jego ślubu. Tydzień później musiała uciec do Oazy i nie było już sposobności go odwiedzić ani wpaść na niego przypadkiem gdzieś w Kornwalii, bo nawet tam nie mogłaby się bezpiecznie pojawić.
Wokół nie brakowało ludzi, ale tak naprawdę była sama, kiedy już skończyła pomagać w przygotowaniach nikt więcej nie szukał z nią interakcji, w każdym razie nikt z Zakonu ani sojuszników. Kolejne minuty, a może nawet godziny mijały (straciła już poczucie czasu), z wody były wyławiane kolejne wianki, ale ten jej wciąż unosił się na falach całkowicie ignorowany przez mężczyzn. Nie było nikogo, kto mógłby chcieć wybawić ją dzisiejszego wieczora od samotności. Anthony miał już żonę, a i tak chyba go tu dzisiaj nie było. Wianek Charlie odpływał coraz dalej, a ona stała samotnie, czując jak wcześniejszy dobry, pozytywny nastrój zaczyna ją powoli opuszczać i znów wróciły depresyjne myśli. Samotność. Brak zainteresowania ze strony innych, którzy się cieszyli, śmiali i gromadzili w parach, a ona wciąż stała sama. Żaden mężczyzna nie podszedł z jej wiankiem w dłoni, by poprosić ją do tańca przy ognisku.
Przygarbiła się i posmutniała. Tak niestety wyglądało teraz jej życie, i może było w tym trochę jej własnej winy, skoro przez ostatnie tygodnie izolowała się od wszystkich zamiast próbować zawierać nowe znajomości i odnajdywać się w Oazie. Najwyraźniej nikt już nie zamierzał próbować wyciągnąć jej z jej skorupy, pozostawiono ją w spokoju, którego z początku chciała, a teraz w głębi duszy pragnęła towarzystwa.
Ale kiedy jedzenie było już gotowe, wzięła swoją porcję i zjadła ją na uboczu. Jej wianek zapewne w międzyczasie odpłynął bardzo daleko lub zatonął nie złowiony przez nikogo. Później postanowiła wrócić do chaty, znikając z wybrzeża nie mówiąc o tym nikomu. Wszyscy jej znajomi i tak wyglądali na bardzo zajętych i dobrze się bawiących. Ona natomiast wróciła do swojej małej przestrzeni wypełnionej kotami i ciszą.
| zt. dla Charlie
Obserwowała dryfujący leniwie na wodzie wianek. Było już spokojnie, więcej węży mackowych najwyraźniej nie było. Mogła wspominać ubiegły rok, kiedy jej wianek złowił Anthony Macmillan, mężczyzna który nie był jej obojętny już od dłuższego czasu, ale którego po raz ostatni widziała w dniu jego ślubu. Tydzień później musiała uciec do Oazy i nie było już sposobności go odwiedzić ani wpaść na niego przypadkiem gdzieś w Kornwalii, bo nawet tam nie mogłaby się bezpiecznie pojawić.
Wokół nie brakowało ludzi, ale tak naprawdę była sama, kiedy już skończyła pomagać w przygotowaniach nikt więcej nie szukał z nią interakcji, w każdym razie nikt z Zakonu ani sojuszników. Kolejne minuty, a może nawet godziny mijały (straciła już poczucie czasu), z wody były wyławiane kolejne wianki, ale ten jej wciąż unosił się na falach całkowicie ignorowany przez mężczyzn. Nie było nikogo, kto mógłby chcieć wybawić ją dzisiejszego wieczora od samotności. Anthony miał już żonę, a i tak chyba go tu dzisiaj nie było. Wianek Charlie odpływał coraz dalej, a ona stała samotnie, czując jak wcześniejszy dobry, pozytywny nastrój zaczyna ją powoli opuszczać i znów wróciły depresyjne myśli. Samotność. Brak zainteresowania ze strony innych, którzy się cieszyli, śmiali i gromadzili w parach, a ona wciąż stała sama. Żaden mężczyzna nie podszedł z jej wiankiem w dłoni, by poprosić ją do tańca przy ognisku.
Przygarbiła się i posmutniała. Tak niestety wyglądało teraz jej życie, i może było w tym trochę jej własnej winy, skoro przez ostatnie tygodnie izolowała się od wszystkich zamiast próbować zawierać nowe znajomości i odnajdywać się w Oazie. Najwyraźniej nikt już nie zamierzał próbować wyciągnąć jej z jej skorupy, pozostawiono ją w spokoju, którego z początku chciała, a teraz w głębi duszy pragnęła towarzystwa.
Ale kiedy jedzenie było już gotowe, wzięła swoją porcję i zjadła ją na uboczu. Jej wianek zapewne w międzyczasie odpłynął bardzo daleko lub zatonął nie złowiony przez nikogo. Później postanowiła wrócić do chaty, znikając z wybrzeża nie mówiąc o tym nikomu. Wszyscy jej znajomi i tak wyglądali na bardzo zajętych i dobrze się bawiących. Ona natomiast wróciła do swojej małej przestrzeni wypełnionej kotami i ciszą.
| zt. dla Charlie
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Uśmiechnęła się. Przyniosło mi to dużą ulgę. Jakaś część mnie spodziewała się, ze wyszarpie mi wianek z rąk, zacznie okładać drobnymi pięściami i pośle do stu diabłów - miała pełne prawa, by to zrobić. Minęło ledwie dwa tygodnie od naszej ostatniej rozmowy, w Gryffidam, gdzie pojawiłem się, by nałożyć zabezpieczenia jej dom. Czary ochronne zeszły jednak na dalszy plan w obliczu kłótni, która wybuchła między nami. Tamtego wieczoru nieporozumienie wydawało mi się nie do przezwyciężenia. Jakbyśmy nagle zaczęli mówić w innych językach. Jedno nie chciało zrozumieć drugiego. A może bardziej nie potrafiło tego zrobić. Po czasie, po długich godzinach przemyśleń, gdyby zareagowała w tej sposób i nie chciała spędzić ze mną tego sierpniowego wieczoru - zrozumiałbym. Uśmiechnęła się, ale widziałem niepewność w jej oczach, kiedy wyszła mi naprzeciw, oddzielając się od przyjaciółek. Przez tę niepewność i lekkie wahanie w głosie, kiedy pozornie się zgodziła, nastąpiło jednak magiczne ale po mojej twarzy przemknął cień niepokoju, poczułem jak mięśnie mi sztywnieją. Starałem się jednak zapanować nad dłońmi, nie zniszczyć misternego dzieła Lydii z kwiatów.
Wianek to nie włożenie obrączki na palec, lecz wedle czarodziejskiej tradycji złapanie go świadczyło o poważniejszych zamiarach wobec kobiety - zdawałem sobie z tego sprawę. Lydia też, co zaakcentowała wyraźnie w swoich słowach, jakby chciała dać mi jeszcze jedną szansę na zastanowienie się i wycofanie. To sprawiło, że w mojej głowie pojawił się jeszcze większy chaos. Myśli brzęczały jak wściekłe osy, obijając się jedna o drugą. Te o Allyi, te o zeszłym lecie, te o Gryffidam i te o tym, że naprawdę nie chciałem jej zranić; a także te, w których tamten czarodziej, który planował złapać jej wianek, tańczył z Lydią do świtu i trudno było mi je znieść. A ona była tak spokojna i zdeterminowana, kiedy to mówiła, że tym razem to mnie zabrakło słów.
Wypuściłem z ust powietrze, spoglądając na ten wianek, który nagle zaczął wydawać się o wiele cięższy niż w rzeczywistości - zgodnie jednak z tym, co mówiła Lydia, był odpowiedzialnością. Za nią i za swoje czyny. Odpowiedzialnością, który powinienem był unieść jako dorosły mężczyzna, zdający sobie sprawę z tego co robi. Czułem, że zbyt długo miotałem się we własnej głowie, raniąc Lydię nieumyślnie, nie potrafiąc się zdecydować - czy bardziej lękam się przeszłości, własnych myśli i tego, że mur wzniesiony po to, żebym mógł funkcjonować z dnia na dzień runie, czy tego, że całkiem zniknie z mojego życia, bo wcześniej dawałem jej przecież do zrozumienia, że tego właśnie chcę.
Prawda była jednak taka, że nie chciałem, żeby znikała - i uniosłem na Lydię wzrok, spoglądając w jej oczy.
- To nie jest tylko wianek. Nie ten upleciony przez ciebie - odpowiedziałem, unosząc kwiaty wyżej, gotów ułożyć je w końcu na jasnych włosach czarownicy. - Nie wiem jedynie, czy to, co mogę ci dać, to nie za mało - wydusiłem z siebie z trudem. Na Merlina, o wiele łatwiej było mi walczyć z czarnoksiężnikami, niż mówić o tym, co czuję.
Uwagę od Lydii odwróciły jednak podniesione głosy i płacze, zamieszanie, na które patrzyła teraz chyba większość zgromadzonych na wybrzeżu Oazy czarownic i czarodziejów. Zamieszanie w którego centrum znalazł się Steffen Cattermole, jakaś blondynka i moja siostra. Widziałem wcześniej kątem oka jak wbiega do morza i podchodzi do Lizzie. Tyle, że zamiast porwać ją do tańca i rozbawić, to chyba coś się stało - moja siostra wyglądała na zmartwioną.
- Czy jako starszy brat powinienem tam podejść? - spytałem Lydii, walcząc z ochotą, by zrobić to natychmiast. Nie byliśmy już jednak dziećmi i czy tego chciałem, czy nie, to Lizzie była dorosła i mogła sobie nie życzyć, żebym wtrącał się w jej sprawy. - Jeśli nie poczujesz się urażona - uściśliłem, bo nie byłem pewien, czy zrozumiała co miałem na myśli - że chciałbym, by podarowała mi dziś taniec. Tylko mina Lizzie nie dawała mi spokoju.
Wianek to nie włożenie obrączki na palec, lecz wedle czarodziejskiej tradycji złapanie go świadczyło o poważniejszych zamiarach wobec kobiety - zdawałem sobie z tego sprawę. Lydia też, co zaakcentowała wyraźnie w swoich słowach, jakby chciała dać mi jeszcze jedną szansę na zastanowienie się i wycofanie. To sprawiło, że w mojej głowie pojawił się jeszcze większy chaos. Myśli brzęczały jak wściekłe osy, obijając się jedna o drugą. Te o Allyi, te o zeszłym lecie, te o Gryffidam i te o tym, że naprawdę nie chciałem jej zranić; a także te, w których tamten czarodziej, który planował złapać jej wianek, tańczył z Lydią do świtu i trudno było mi je znieść. A ona była tak spokojna i zdeterminowana, kiedy to mówiła, że tym razem to mnie zabrakło słów.
Wypuściłem z ust powietrze, spoglądając na ten wianek, który nagle zaczął wydawać się o wiele cięższy niż w rzeczywistości - zgodnie jednak z tym, co mówiła Lydia, był odpowiedzialnością. Za nią i za swoje czyny. Odpowiedzialnością, który powinienem był unieść jako dorosły mężczyzna, zdający sobie sprawę z tego co robi. Czułem, że zbyt długo miotałem się we własnej głowie, raniąc Lydię nieumyślnie, nie potrafiąc się zdecydować - czy bardziej lękam się przeszłości, własnych myśli i tego, że mur wzniesiony po to, żebym mógł funkcjonować z dnia na dzień runie, czy tego, że całkiem zniknie z mojego życia, bo wcześniej dawałem jej przecież do zrozumienia, że tego właśnie chcę.
Prawda była jednak taka, że nie chciałem, żeby znikała - i uniosłem na Lydię wzrok, spoglądając w jej oczy.
- To nie jest tylko wianek. Nie ten upleciony przez ciebie - odpowiedziałem, unosząc kwiaty wyżej, gotów ułożyć je w końcu na jasnych włosach czarownicy. - Nie wiem jedynie, czy to, co mogę ci dać, to nie za mało - wydusiłem z siebie z trudem. Na Merlina, o wiele łatwiej było mi walczyć z czarnoksiężnikami, niż mówić o tym, co czuję.
Uwagę od Lydii odwróciły jednak podniesione głosy i płacze, zamieszanie, na które patrzyła teraz chyba większość zgromadzonych na wybrzeżu Oazy czarownic i czarodziejów. Zamieszanie w którego centrum znalazł się Steffen Cattermole, jakaś blondynka i moja siostra. Widziałem wcześniej kątem oka jak wbiega do morza i podchodzi do Lizzie. Tyle, że zamiast porwać ją do tańca i rozbawić, to chyba coś się stało - moja siostra wyglądała na zmartwioną.
- Czy jako starszy brat powinienem tam podejść? - spytałem Lydii, walcząc z ochotą, by zrobić to natychmiast. Nie byliśmy już jednak dziećmi i czy tego chciałem, czy nie, to Lizzie była dorosła i mogła sobie nie życzyć, żebym wtrącał się w jej sprawy. - Jeśli nie poczujesz się urażona - uściśliłem, bo nie byłem pewien, czy zrozumiała co miałem na myśli - że chciałbym, by podarowała mi dziś taniec. Tylko mina Lizzie nie dawała mi spokoju.
becomes law
resistance
becomes duty
Miał wrażenie, że ten dzień trwał w nieskończoność; wszystkie wydarzenia, które rozegrały się od momentu jego pojawienia się na wybrzeżu, zlewały się w jego pamięci w jeden barwny ciąg obrazów, dźwięków i zapachów: krzyki niosące się znad wody, uderzenia lodowatych fal, widok oddalającego się morskiego węża, pieczenie w mięśniach, kończące się powietrze; wnętrza dłoni zdarte od lin, polecenia przekazane przez lorda Longbottoma, uśmiech Hannah, ciepły trzask ogniska, smak upieczonego mięsa roznoszący się po języku: dziwny, obcy, nieporównywalny do niczego, czego próbował wcześniej. Kręcił się po wybrzeżu przez co najmniej kilka godzin, najpierw pomagając w przygotowaniach, później – obserwując odbywające się zabawy. Chociaż zrobione z beczułek boje zostały rozrzucone, i nikt nie powinien wystawić nawet czubka palca poza płyciznę, postanowił potraktować otrzymane zadanie poważnie: przysiadłszy na kamieniu niedaleko zejścia do wody, obserwował więc okolicę, upewniając się, że żadna próba wrzucenia czy wyłowienia wianka nie zakończy się już pościgiem za morskim stworem. Nie przeszkadzało mu to; swobodna, panująca wokół aura, tak różna od tej, która zazwyczaj unosiła się nad Oazą, działała na niego kojąco, w pewien sposób budząc nadzieję – na to, że jeszcze wszystko mogło być w porządku. Dobrze było widzieć mieszkańców wioski, na ogół zmęczonych pracą i przygnębionych wojną, teraz – bawiących się i tańczących do muzyki, z uśmiechami na oświetlonych ciepłymi płomieniami twarzach. Chciał zapamiętać ten moment – zachować go w pamięci głęboko, żeby w przyszłości móc do niego wracać.
Nie umknął mu fakt, że Cedric, z którym przez jakiś czas wspólnie pilnował wybrzeża, oddalił się, żeby wyłowić wianek Lydii; zerknął na nich spod uniesionych brwi, zastanawiając się, co kryło się za tą decyzją – ale nie przyglądał im się zbyt długo, ani nie próbował wyłowić niesionych wiatrem słów. Ufał aurorowi, a jego siostra była dorosła; z pewnością nic jej nie groziło. Nieco dłużej zatrzymał wzrok na Hannah, widząc podchodzącego do niej Michaela, ale później szybko odwrócił spojrzenie, udając, że wcale nie poczuł dziwnego, całkowicie nieuzasadnionego ukłucia gdzieś w klatce piersiowej.
Gdy zapadł wieczór, odnalazł bawiącą się z innymi dziećmi Amelię, żeby zabrać ją do chaty, nie chcąc, by kręciła się po wybrzeżu do późna; wraz z zapadaniem wzroku, coraz trudniej było dojrzeć ostrą krawędź skalistego klifu. Po drodze zatrzymali się jeszcze przed kuferkiem z prezentami przyniesionymi przez lorda Prewetta, żeby zabrać stamtąd po drobnej pamiątce, a gdy upewnił się, że jego córka znalazła się bezpiecznie w domu, wrócił jeszcze nad morski brzeg. Nie zamierzał zostawać długo, jedynie rozejrzeć się i upewnić, że wszystko było w porządku – ale wtedy jego spojrzenie zahaczyło o jeden z unoszących się jeszcze na falach wianków. Prosty, utkany z kolorowych traw, musiał zostać pominięty lub niezauważony – a Billy nie był pewien, co sprawiło, że ruszył w jego kierunku, raz jeszcze zanurzając się w chłodnej wodzie. Miał wrażenie, że tego dnia pokonał kamienistą ścieżkę już tyle razy, że znał ją na pamięć, zejście nie sprawiło mu już problemu – choć stopy trochę ślizgały się po dnie. Udało mu się jednak dotrzeć do wianka, nim ten rozbiłby się o skały; wziął go do ręki, przyglądając mu się przez chwilę, a później oglądając za siebie w poszukiwaniu jego właścicielki. Początkowo wydało mu się, że jej tam nie było – niemal wszystkie dziewczęta bawiły się już w czyimś towarzystwie; inne opuściły już wybrzeże, wracając do domów – ale później dostrzegł siedzącą na kocu blondynkę. Pamiętał ją, miała na imię Kerstin – i pomogła mu, gdy razem z Gwen wydostali się z wody. Podejrzewał, że podobnie jak on, była zmęczona; tego dnia miała nie mniej pracy.
Ruszył w jej kierunku, zatrzymując się przy krawędzi koca; miała zamknięte oczy, więc – nie chcąc jej wystraszyć – odchrząknął, zwracając uwagę na to, że znajdował się obok. – P-p-przepraszam? – odezwał się, przykucając i wyciągając przed siebie wyciągnięty z wody wianek. – Mogę się mylić, ale w-w-wydaje mi się, że ta zguba może należeć do ciebie – powiedział niepewnie, uśmiechając się jednak i starając się wyczytać z twarzy dziewczyny, czy miała ochotę na towarzystwo, czy też wolała zostać sama; on sam zorientował się, że właściwie nie pogardziłby czyjąś obecnością.
| jak to mówią, lepiej późno niż wcale rzucam kostką na kuferek i na wianek!
Nie umknął mu fakt, że Cedric, z którym przez jakiś czas wspólnie pilnował wybrzeża, oddalił się, żeby wyłowić wianek Lydii; zerknął na nich spod uniesionych brwi, zastanawiając się, co kryło się za tą decyzją – ale nie przyglądał im się zbyt długo, ani nie próbował wyłowić niesionych wiatrem słów. Ufał aurorowi, a jego siostra była dorosła; z pewnością nic jej nie groziło. Nieco dłużej zatrzymał wzrok na Hannah, widząc podchodzącego do niej Michaela, ale później szybko odwrócił spojrzenie, udając, że wcale nie poczuł dziwnego, całkowicie nieuzasadnionego ukłucia gdzieś w klatce piersiowej.
Gdy zapadł wieczór, odnalazł bawiącą się z innymi dziećmi Amelię, żeby zabrać ją do chaty, nie chcąc, by kręciła się po wybrzeżu do późna; wraz z zapadaniem wzroku, coraz trudniej było dojrzeć ostrą krawędź skalistego klifu. Po drodze zatrzymali się jeszcze przed kuferkiem z prezentami przyniesionymi przez lorda Prewetta, żeby zabrać stamtąd po drobnej pamiątce, a gdy upewnił się, że jego córka znalazła się bezpiecznie w domu, wrócił jeszcze nad morski brzeg. Nie zamierzał zostawać długo, jedynie rozejrzeć się i upewnić, że wszystko było w porządku – ale wtedy jego spojrzenie zahaczyło o jeden z unoszących się jeszcze na falach wianków. Prosty, utkany z kolorowych traw, musiał zostać pominięty lub niezauważony – a Billy nie był pewien, co sprawiło, że ruszył w jego kierunku, raz jeszcze zanurzając się w chłodnej wodzie. Miał wrażenie, że tego dnia pokonał kamienistą ścieżkę już tyle razy, że znał ją na pamięć, zejście nie sprawiło mu już problemu – choć stopy trochę ślizgały się po dnie. Udało mu się jednak dotrzeć do wianka, nim ten rozbiłby się o skały; wziął go do ręki, przyglądając mu się przez chwilę, a później oglądając za siebie w poszukiwaniu jego właścicielki. Początkowo wydało mu się, że jej tam nie było – niemal wszystkie dziewczęta bawiły się już w czyimś towarzystwie; inne opuściły już wybrzeże, wracając do domów – ale później dostrzegł siedzącą na kocu blondynkę. Pamiętał ją, miała na imię Kerstin – i pomogła mu, gdy razem z Gwen wydostali się z wody. Podejrzewał, że podobnie jak on, była zmęczona; tego dnia miała nie mniej pracy.
Ruszył w jej kierunku, zatrzymując się przy krawędzi koca; miała zamknięte oczy, więc – nie chcąc jej wystraszyć – odchrząknął, zwracając uwagę na to, że znajdował się obok. – P-p-przepraszam? – odezwał się, przykucając i wyciągając przed siebie wyciągnięty z wody wianek. – Mogę się mylić, ale w-w-wydaje mi się, że ta zguba może należeć do ciebie – powiedział niepewnie, uśmiechając się jednak i starając się wyczytać z twarzy dziewczyny, czy miała ochotę na towarzystwo, czy też wolała zostać sama; on sam zorientował się, że właściwie nie pogardziłby czyjąś obecnością.
| jak to mówią, lepiej późno niż wcale rzucam kostką na kuferek i na wianek!
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k15' : 4
--------------------------------
#2 'Wianki' :
+
#1 'k15' : 4
--------------------------------
#2 'Wianki' :
+
Skłamałby, gdyby nie przyznała że zachowanie Vincenta dzisiaj jej nie zaskakiwało. Zdecydowanie odbiegło od znajomych przez nią norm, ale może - na co miała nadzieję i do czego próbowała doprowadzić - w końcu poczuł się gdzieś dobrze, pewnie. W końcu zaczął choć odrobinę odczuwać, że prawdziwie przynależy. Że jeśli tylko zechce, może odnaleźć tutaj wszystko to, czego szukał tak wiele czasu w obcych krajach. Chciała tego dla niego, był jej przyjacielem a jednocześnie coraz wyraźniej i mocniej stawał się kimś więcej, mimo że sama, nieumyślnie, pomimo własnych chęci rzucała pod jego nogi kolejne kłody. Kiedy wypowiedział w jej kierunku krótkie wyjaśnienia wydęła usta i uniosła na niego palec by pokiwać nim niby to karcąco.
- Tak nie można panie Rineheart, której wianek złapiesz, tą o taniec prosisz. - wyjaśniła mu powoli, dokładnie, żeby zapamiętał na przyszłość. To ważna zasada była, przynajmniej, jeśli szło o same wianki. Kolejne słowa sprawiły, że pokiwała teatralnie głowa, widocznie rozbawiona. - Doprawdy? - zapytała wyciągając ręce po własny twór, by założyć go na własną głowę. Nadal był mokry, kilka kropel spłynęła w dół po włosach, niektóre zakradły się na jej twarz. Jedna wędrowała już w okolicach policzka, unosiła dłoń, by zająć się nią - ale był szyby. Jeszcze zimna dłoń dotknęła jej twarzy, a jej jasne tęczówki uniosły się ku górze trafiając na te znajdujące się nad nią. Chciała coś powiedzieć, ale znów ją zaskoczył, kiedy znalazł się tak blisko, ciche słowa przeznaczone dla niej i dotyk sprawiły, że poczuła jak przez jej plecy przechodzi przyjemny dreszcz. Nikt jej od jakiegoś czasu tak nie adorował, a ona skupiona na wojnie, z własnym rozbitym sercem nie spodziewała się, że ktoś może stanąć jeszcze na jej drodze. Czerwień rozjaśniła policzki na skórze. Odchrząknęła, nie odpowiadając na komplement odrobinę zakłopotana, zamiast tego unosząc rękę do należącego do Vincenta czoła.
- Jak zostaniemy tutaj, możemy sprawdzić czy dotrzymasz mi tempa. - wyprowadziła kompromis w jego kierunku unosząc kącik ust ku górze. Przesunęła kosmyk włosów w zamiarze mając zabrać dłoń, którą powstrzymał przed ucieczką. Wpatrywała się w niego z widoczną miną lekkiego niezrozumienia, ale i dziwnego rozluźnienia, które przyjmowała z paplaniny wylatującej z jego ust, co jakiś czas na krótką sekundę marszcząc brwi. Pozostając dzisiaj bardziej… ostrożną. Jakby w tym konkretnym momencie nie potrafiąc do końca zrozumieć. Większość ich spotkań i rozmów pełna była emocji, żalu, złości, zmęczenia. Statyczna, ponura, odsuwająca spokój, dawne możliwości na dalszy plan. Kiedy ponownie, tak otwarcie przygarnął ją do siebie, jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, którego nie mógł dostrzec. Ciało spięło się na kilka chwil w których próbowała zrozumieć, dlaczego jakoś krępuje się bardziej. Może fakt, że to nie ona narzucała tempo, a on sprawił, że poczuła się zagubiona, tracąca grunt pod nogami. Ale otaczający ją znajomy zapach i ciepło sprawiło, że jej mięśnie rozluźniły się, przyjmując wibrujące obok słowa. Usta uniosły się krótkim uśmiechu, a dłonie powędrowały ku górze, by trochę nerwowo założyć jasne kosmyki za uszy.
- Chciałabym go spróbować. Podobno jest bardzo smaczny. - powtórzyła po tym, co usłyszała wcześniej od dziewczyn, zrobiła kilka kroków w tył, splatając dłonie za sobą, by kiedy znalazł się bliżej obrócić się na pięcie, unosząc ku niemu tęczówki. - Co myślisz? - zapytała spoglądając przed siebie. - O Oazie. - doprecyzowała krótko będąc ciekawa jego własnych odczuć dotyczących tego miejsca.
- Tak nie można panie Rineheart, której wianek złapiesz, tą o taniec prosisz. - wyjaśniła mu powoli, dokładnie, żeby zapamiętał na przyszłość. To ważna zasada była, przynajmniej, jeśli szło o same wianki. Kolejne słowa sprawiły, że pokiwała teatralnie głowa, widocznie rozbawiona. - Doprawdy? - zapytała wyciągając ręce po własny twór, by założyć go na własną głowę. Nadal był mokry, kilka kropel spłynęła w dół po włosach, niektóre zakradły się na jej twarz. Jedna wędrowała już w okolicach policzka, unosiła dłoń, by zająć się nią - ale był szyby. Jeszcze zimna dłoń dotknęła jej twarzy, a jej jasne tęczówki uniosły się ku górze trafiając na te znajdujące się nad nią. Chciała coś powiedzieć, ale znów ją zaskoczył, kiedy znalazł się tak blisko, ciche słowa przeznaczone dla niej i dotyk sprawiły, że poczuła jak przez jej plecy przechodzi przyjemny dreszcz. Nikt jej od jakiegoś czasu tak nie adorował, a ona skupiona na wojnie, z własnym rozbitym sercem nie spodziewała się, że ktoś może stanąć jeszcze na jej drodze. Czerwień rozjaśniła policzki na skórze. Odchrząknęła, nie odpowiadając na komplement odrobinę zakłopotana, zamiast tego unosząc rękę do należącego do Vincenta czoła.
- Jak zostaniemy tutaj, możemy sprawdzić czy dotrzymasz mi tempa. - wyprowadziła kompromis w jego kierunku unosząc kącik ust ku górze. Przesunęła kosmyk włosów w zamiarze mając zabrać dłoń, którą powstrzymał przed ucieczką. Wpatrywała się w niego z widoczną miną lekkiego niezrozumienia, ale i dziwnego rozluźnienia, które przyjmowała z paplaniny wylatującej z jego ust, co jakiś czas na krótką sekundę marszcząc brwi. Pozostając dzisiaj bardziej… ostrożną. Jakby w tym konkretnym momencie nie potrafiąc do końca zrozumieć. Większość ich spotkań i rozmów pełna była emocji, żalu, złości, zmęczenia. Statyczna, ponura, odsuwająca spokój, dawne możliwości na dalszy plan. Kiedy ponownie, tak otwarcie przygarnął ją do siebie, jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, którego nie mógł dostrzec. Ciało spięło się na kilka chwil w których próbowała zrozumieć, dlaczego jakoś krępuje się bardziej. Może fakt, że to nie ona narzucała tempo, a on sprawił, że poczuła się zagubiona, tracąca grunt pod nogami. Ale otaczający ją znajomy zapach i ciepło sprawiło, że jej mięśnie rozluźniły się, przyjmując wibrujące obok słowa. Usta uniosły się krótkim uśmiechu, a dłonie powędrowały ku górze, by trochę nerwowo założyć jasne kosmyki za uszy.
- Chciałabym go spróbować. Podobno jest bardzo smaczny. - powtórzyła po tym, co usłyszała wcześniej od dziewczyn, zrobiła kilka kroków w tył, splatając dłonie za sobą, by kiedy znalazł się bliżej obrócić się na pięcie, unosząc ku niemu tęczówki. - Co myślisz? - zapytała spoglądając przed siebie. - O Oazie. - doprecyzowała krótko będąc ciekawa jego własnych odczuć dotyczących tego miejsca.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wieczór był niebywale spokojny i ciepły, więc odpoczywanie w samotności nie wzbudziło w Kerstin żalu. Śmiechy, przyciszone rozmowy oraz okazjonalne okrzyki zlały się wreszcie w jeden relaksujący szum w tle, spleciony z dźwiękami fal i świszczącego przy uszach wiatru. Siedziała po turecku, naciągając różowe falbanki sukienki skromnie na kolana i co jakiś czas zmieniając pozycję na wygodniejszą. Nie miała już pod ręką niczego, ale ognisko przygotowane przez mieszkańców Oazy nasyciło ją dość, więc teraz - przekonana, że po takim czasie wianek pewnie już odpłynął i że taka jest kolej rzeczy, miała po prostu pecha, nie każdy wianek zostanie wyłowiony - zaczynała zapadać w krótką drzemkę. Żeby nie kłaść się na kamienistym brzegu, oparła brodę na dłoni, a łokieć na kolanie, co dla człowieka stojącego z boku mogło sprawiać wrażenie głębokiego zamyślenia. Złote włosy bryza zwiała na jedną stronę twarzy, odsłaniając rumiane policzki i ledwie dostrzegalne piegi na nosie.
Całe szczęście nie zdarzało jej się chrapać, w innym wypadku wyszłoby niezręcznie.
Zwłaszcza, że niespodziewane chrząknięcie dobiegające zza jej pleców wystraszyło ją na tyle, że otworzyła oczy, poderwała się na nogi i zachwiała niezdarnie z powodu gwałtownego ruchu; pantofel zaplątał jej się w kawałek koca i nie miała innego wyjścia jak tylko złapać stojącego obok mężczyznę mocno za przedramię, w innym wypadku z pewnością by się przewróciła.
- Jeju, przepraszam! - wydusiła w pierwszej chwili, zabierając dłoń, a potem nerwowym gestem poprawiając opadłe na czoło kosmyki włosów. - Przepraszam, zamyśliłam się i... och - Dopiero teraz zauważyła dwie rzeczy; po pierwsze, mężczyzna nie był tylko przypadkowym przechodniem, zastanawiającym się, czy wszystko z nią w porządku, ale bohaterem, który uratował Gwen; po drugie, trzymał w palcach jej wianek. O rajuśku, prawie zdążyła zapomnieć, że zrobiła taki brzydki. - Tak, masz rację, to mój - przyznała z nutą wstydu. - Nazywam się Kerstin - Uniosła nieco ramiona, niepewna, czy powinna przejąć wieniec, czy może to on musiał włożyć jej to siano na głowę. Kompletnie nie znała się na tradycjach wianków, a z tego wszystkiego, co się wydarzyło, nie zdążyła dopytać. Pamiętała tylko... że nagrodą dla pana za odwagę powinien być taniec. - Nie umiem tańczyć - zaznaczyła cicho z nieśmiałym uśmiechem. - Ale szybko się uczę. - Przechyliła głowę, dając do zrozumienia, że nie ma absolutnie nic przeciwko towarzystwu. Ani dołączeniu do zabawy.
Całe szczęście nie zdarzało jej się chrapać, w innym wypadku wyszłoby niezręcznie.
Zwłaszcza, że niespodziewane chrząknięcie dobiegające zza jej pleców wystraszyło ją na tyle, że otworzyła oczy, poderwała się na nogi i zachwiała niezdarnie z powodu gwałtownego ruchu; pantofel zaplątał jej się w kawałek koca i nie miała innego wyjścia jak tylko złapać stojącego obok mężczyznę mocno za przedramię, w innym wypadku z pewnością by się przewróciła.
- Jeju, przepraszam! - wydusiła w pierwszej chwili, zabierając dłoń, a potem nerwowym gestem poprawiając opadłe na czoło kosmyki włosów. - Przepraszam, zamyśliłam się i... och - Dopiero teraz zauważyła dwie rzeczy; po pierwsze, mężczyzna nie był tylko przypadkowym przechodniem, zastanawiającym się, czy wszystko z nią w porządku, ale bohaterem, który uratował Gwen; po drugie, trzymał w palcach jej wianek. O rajuśku, prawie zdążyła zapomnieć, że zrobiła taki brzydki. - Tak, masz rację, to mój - przyznała z nutą wstydu. - Nazywam się Kerstin - Uniosła nieco ramiona, niepewna, czy powinna przejąć wieniec, czy może to on musiał włożyć jej to siano na głowę. Kompletnie nie znała się na tradycjach wianków, a z tego wszystkiego, co się wydarzyło, nie zdążyła dopytać. Pamiętała tylko... że nagrodą dla pana za odwagę powinien być taniec. - Nie umiem tańczyć - zaznaczyła cicho z nieśmiałym uśmiechem. - Ale szybko się uczę. - Przechyliła głowę, dając do zrozumienia, że nie ma absolutnie nic przeciwko towarzystwu. Ani dołączeniu do zabawy.
Bezpieczne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda