Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Bezpieczne wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bezpieczne wybrzeże
Wybrzeże usytuowane od bardziej wietrznej i mniej uczęszczanej strony wyspy, nocą piękne widać stąd księżyc. Zejście do wody jest nieco ostre, a samo morze sięga pasa w najpłytszym miejscu. Okoliczne wody, podobnie jak te wokół całej wyspy, nie uchodzą za bezpieczne, prócz jadalnych ryb niekiedy da się w nich zaobserwować co bardziej niebezpieczne gatunki morskich stworów, a przez osadę niesie się wieść, że ktoś kiedyś dostrzegł w oddali ogon morskiego smoka. Zejście do wody jest kamieniste, niewygodne.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Zostało zabezpieczone w sierpniu 1957 r., wtedy również odłowiono i... zjedzono bytującego w pobliżu smoka, który okazał się wężem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 20.11.20 14:06, w całości zmieniany 4 razy
Im dalej byli od brzegu, podejmując pospiesznym krokiem kierunek łąki znajdującej się niedaleko wybrzeża, tym jakoś spokojnie się robiło – fale, choć uderzały o siebie z taką samą mocą, przycichły, a krzyki tych, którzy prędko wzięli się za organizowanie bezpiecznego dystansu od wody i starali się przegonić albo pokonać węża, stały się niewyraźne, słowa ginęły w wietrze. Spojrzała ostatni raz na morze, dłonią trzymającą różdżkę przytrzymując włosy, by wiatr nie zwiewał ich na oczy; serce biło mocno, myśli krzyczały „no dalej, Billy, wynurz się!”, ale usta ginęły w połowie drogi między umysłem a ustami. W końcu odwróciła się w stronę Hann, zaraz posyłając kolejny uśmiech w stronę chłopca, który wziął ją za dłoń.
– Jesteś już taki duży! Niech zgadnę, ile masz lat… dziesięć! Albo dwanaście! – ochoczo do niego zagadała, chcąc skupić jego uwagę na sobie, uwolnić strapioną główkę od zmartwień. – Może pozwolimy dziewczynkom, żeby udały się z Hann po kwiatki, a my weźmiemy koszyk i dołączymy do nich? Co ty na to? – spojrzała porozumiewawczo na przyjaciółkę, jednocześnie nieco zbaczając z dróżki, którą podjęły. Ostatecznie dzieliło ich zaledwie kilka, w porywach kilkanaście kroków. Lydia pochwyciła rączkę koszyka, rezygnując tym samym z dalszych prób tworzeniach patronusa. Powinna, może to naprawdę by pomogło, ale nie miała trzech rąk, a zawartość koszyka stała się w tej chwilki wyjątkowo ważna, na tyle, by uszkodzenie go nie wchodziło w rachubę. Powiew wiatru lekko podwinął haftowaną chusteczkę i ukazał, że pod nią gromadziły się dobroci. Nie było ich wiele, ale wystarczająco, by coś przekąsić po spacerze – dwie kanapki z serem i dwie z szynką, w zamyśle dwie dla Billy’ego, a po jednej dla dziewczyn; kwadrat odkrojony z blachy ciasta, które upiekła jeszcze w Griffydam – pokrojony na sześć dość małych prostokątów, zaledwie na dwa kęsy; tuż obok termos z herbatą i dwa jabłka pokrojone na ćwiartki, skryte pod lnianym ręcznikiem.
Zaledwie chwilę lub dwie zajęło im powrócenie do reszty dzieci. Lydia uśmiechnęła się do dołączającej do nich młodej kobiety, dziewczęcia jeszcze, witając się z nią.
– Lydia – przedstawiła się krótko, wciąż nie puszczając dłoni chłopca. Posłała też pełen uczucia gest w stronę Amelii. Miała nadzieję, że bratanica zrozumie potrzebę dzielenia się swoim dobrem z innymi dziećmi. Koszyk postawiła tuż obok swojej nogi i zaśmiała się cicho wobec słów Hannah. Zabrzmiało to nieco sztywno, nerwowo, ale miała dobre chęci. – Mogę opowiedzieć wam o Kelpie, jeśli tylko chcecie – tak ma na imię moja klacz. To historia o dzielnym morskim koniu… i dzieciach, które uratował z łap groźnych Trytonów! Ale tylko, jeśli nauczycie nas piosenki – uśmiechnęła się do nich szerzej i tym razem bardziej szczerze.
Zerknęła na Charlie zaciekawiona jej propozycją. Zawsze ceniła animagów – posługiwali się wspaniałymi mocami.
– Jesteś już taki duży! Niech zgadnę, ile masz lat… dziesięć! Albo dwanaście! – ochoczo do niego zagadała, chcąc skupić jego uwagę na sobie, uwolnić strapioną główkę od zmartwień. – Może pozwolimy dziewczynkom, żeby udały się z Hann po kwiatki, a my weźmiemy koszyk i dołączymy do nich? Co ty na to? – spojrzała porozumiewawczo na przyjaciółkę, jednocześnie nieco zbaczając z dróżki, którą podjęły. Ostatecznie dzieliło ich zaledwie kilka, w porywach kilkanaście kroków. Lydia pochwyciła rączkę koszyka, rezygnując tym samym z dalszych prób tworzeniach patronusa. Powinna, może to naprawdę by pomogło, ale nie miała trzech rąk, a zawartość koszyka stała się w tej chwilki wyjątkowo ważna, na tyle, by uszkodzenie go nie wchodziło w rachubę. Powiew wiatru lekko podwinął haftowaną chusteczkę i ukazał, że pod nią gromadziły się dobroci. Nie było ich wiele, ale wystarczająco, by coś przekąsić po spacerze – dwie kanapki z serem i dwie z szynką, w zamyśle dwie dla Billy’ego, a po jednej dla dziewczyn; kwadrat odkrojony z blachy ciasta, które upiekła jeszcze w Griffydam – pokrojony na sześć dość małych prostokątów, zaledwie na dwa kęsy; tuż obok termos z herbatą i dwa jabłka pokrojone na ćwiartki, skryte pod lnianym ręcznikiem.
Zaledwie chwilę lub dwie zajęło im powrócenie do reszty dzieci. Lydia uśmiechnęła się do dołączającej do nich młodej kobiety, dziewczęcia jeszcze, witając się z nią.
– Lydia – przedstawiła się krótko, wciąż nie puszczając dłoni chłopca. Posłała też pełen uczucia gest w stronę Amelii. Miała nadzieję, że bratanica zrozumie potrzebę dzielenia się swoim dobrem z innymi dziećmi. Koszyk postawiła tuż obok swojej nogi i zaśmiała się cicho wobec słów Hannah. Zabrzmiało to nieco sztywno, nerwowo, ale miała dobre chęci. – Mogę opowiedzieć wam o Kelpie, jeśli tylko chcecie – tak ma na imię moja klacz. To historia o dzielnym morskim koniu… i dzieciach, które uratował z łap groźnych Trytonów! Ale tylko, jeśli nauczycie nas piosenki – uśmiechnęła się do nich szerzej i tym razem bardziej szczerze.
Zerknęła na Charlie zaciekawiona jej propozycją. Zawsze ceniła animagów – posługiwali się wspaniałymi mocami.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Billy zdołał pochwycić Gwen. Jego zaklęcie połączyło materiały ich ubrań trwale, nie mógł mieć pewności, czy dwa ciała szarpane falami nie rozerwą ich materiału, ale póki trzymał Gwen, mógł być pewien, że łatwo jej nie zgubi. W tym czasie poczuł wokół siebie bąblogłowę rzuconą przez Marcellę. W tym czasie Gwen mogła przyjrzeć się wreszcie potworowi, który ją porwał i choć miała względem niego dobre intencje, to myśli, które nabiegły jej do głowy, musiały uznać je za naiwne. Stworzenie było zbyt prymitywne, by nakierować je bardziej przyjaźnie. Potrafiła rozpoznać stworzenie i oszacować jego nawyki - chaos w jego ruchach musiał świadczyć o pewnym oszołomieniu.
Przywołane przez Billy'ego ascendio pociągnęło ich oboje po skosie ku powierzchni, siła zaklęcia zniszczyła bąblogłowę, krótko po tym, jak Billy mógł zaczerpnąć powietrza, jego siła również ostatecznie nadwyrężyła cienkie ścianki bąblogłowy, wywołując jej pęknięcie - Gwen poczuła w nosie wodę, odrapała jej gardło, ale nim znów wpadła w panikę, mogła zaczerpnąć powietrza na powierzchni, w pewnej odległości od węża i znacznie bliżej brzegu. Billy, możesz wyciągnąć osłabioną Gwen na plażę - przyda się jej pierwsza pomoc. Gwen była zmęczona, czuła wodę w gardle, w drogach oddechowych, oddech przychodził z trudem, ale przychodził.
Conjuctivus Cedrika sięgnął celu, do aurorów wkrótce dołączyła Maeve, której wiązka zaklęcia oszałamiającego ponownie pomknęła w kierunku węża, wspomagając wysiłki czarodziejów. Jego ogon znów uderzył w wodę, lecz tym razem siła tego uderzenia była znacznie mniejsza, niż poprzednio i nie wznieciła tak potężnej fali. Mchael i Justine zdołali opętać ogon stworzenia zaklęciem orbis; Michael był postawnym, silnym mężczyzną, ale nie na tyle, by wyciągnąć to stworzenie w pojedynkę. Pomoc drobnej, niskiej Justine miała znaczenie, ale nie była duża. Oboje Tonksowie poczuli nagłe szarpnięcie - Justine podjechała do przodu na rozmokniętej ziemi, zatrzymując się tuż nad skałami, o którą rozbijały się fale - Michael zaparł się kilka kroków wcześniej.
Wciąż znajdująca się w wodzie Marcela mogła dostrzec, jak wąż opada z sił, poruszając się pod wodą z coraz mniejszą energią - dostrzegła też pęta, które pociągnęły w kierunku plaży jego ogon - i dostrzegła zachowanie samego stworzenia, kiedy mackami odchodzącymi od paszczy uchwycił się zdrewniałych roślin odchodzących od morskiego dna, zapierając się przed wyciągnięciem na plażę - nieopodal roślin leżała różdżka Gwen.
Chłopcy obejrzeli się na Kerstin wpierw nieco wojowniczo, dostrzegłszy jej gest rąk podpartych na biodrach, ale usłyszawszy jej słowa poddali się sugestii i prędko pognali do pozostawionych samym sobie dziewczętom. Po ich gestach i otwartym powitaniu ich przez dziewczęta Tonks mogła mieć pewność, że na ten moment zostaną w okolicy jej kocyka - podobnie jak tego, że z zapasów, które ze sobą wzięła, z pewnością nic nie zostanie.
- Pete - odpowiedział Hannah pominięty wcześniej chłopiec, oglądając się w kierunku fal, nad którymi wił się morski wąż. Dało się odczytać z jego twarzy wahanie. - Dziewięć - skonkretyzował, unosząc wzrok na Lydię. Wyglądał na ucieszonego z tego, że wzięła go za starszego. - Mama mówi, że rosnę duży - wytłumaczył, wracając z Lydią po jej koszyk, na moment oddalając się od dziewczynek.
Dziewczynki z kolei spojrzały po sobie, ale kiwnęły smętnie głową, nie znały żadnej piosenki, która przychodziłaby im na myśl w takiej, trochę strasznej, chwili. Chyba nie bawiły się ostatnio dużo. Z żywszym zainteresowaniem obejrzały się na Lydię, jak gdyby chciały znaleźć u niej potwierdzenie słów Hannah - czy naprawdę miała konia? - Opowiedz o nim koniecznie! - wypaliła Cate. Mia i Susanne uśmiechnęły się na widok małych ptaszków, które przeleciały im drogi i obie zaśmiały się perliście.
- Jak to zrobiłaś? - O szczerości radości Mii mogły świadczyć jej moce: podbiegła do ptaków, chcąc zlapać jednego z nich, a te umknął przed jej drobnymi rączkami - upadła na kolana, a wianek, który spadł w jej głowy, rozpadł się na pojedyncze kwiaty, które jej dziecięca magia poderwała w górę, pozwalając im wirować wokół dziewczynki przepięknym tańcem. Obrociła się wokół siebie parę razy, wciąż się śmiejąc, Cate i Susanne zaklaskały, a Pete przyglądał się temu z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Możemy nie odchodzić za daleko? - zapytał. - Mama nie będzie wiedziała, gdzie mnie szukać. - Wkrótce jednak przy dzieciach znalazła się Charlene, na widok której odkrzyknęły chóralnie:
- Taaak! - Wyraźnie chciały zobaczyć kotka.
Naprzeciwko Hannah, Lydii i Charlene, dróżką, którą zmierzały, zaczęła majaczyć odległa postawna sylwetka Harolda Longbottoma - zwabiona pewnie zamieszaniem na brzegu.
Gwendolyn: żywotność 166/206 (40 - podtopienie)
Kolejny odpis mistrza gry pojawi się najwcześniej za 48 godzin.
Magicus extremos rzucone przez Maeve daje wszystkim +3 do rzutu.
Przywołane przez Billy'ego ascendio pociągnęło ich oboje po skosie ku powierzchni, siła zaklęcia zniszczyła bąblogłowę, krótko po tym, jak Billy mógł zaczerpnąć powietrza, jego siła również ostatecznie nadwyrężyła cienkie ścianki bąblogłowy, wywołując jej pęknięcie - Gwen poczuła w nosie wodę, odrapała jej gardło, ale nim znów wpadła w panikę, mogła zaczerpnąć powietrza na powierzchni, w pewnej odległości od węża i znacznie bliżej brzegu. Billy, możesz wyciągnąć osłabioną Gwen na plażę - przyda się jej pierwsza pomoc. Gwen była zmęczona, czuła wodę w gardle, w drogach oddechowych, oddech przychodził z trudem, ale przychodził.
Conjuctivus Cedrika sięgnął celu, do aurorów wkrótce dołączyła Maeve, której wiązka zaklęcia oszałamiającego ponownie pomknęła w kierunku węża, wspomagając wysiłki czarodziejów. Jego ogon znów uderzył w wodę, lecz tym razem siła tego uderzenia była znacznie mniejsza, niż poprzednio i nie wznieciła tak potężnej fali. Mchael i Justine zdołali opętać ogon stworzenia zaklęciem orbis; Michael był postawnym, silnym mężczyzną, ale nie na tyle, by wyciągnąć to stworzenie w pojedynkę. Pomoc drobnej, niskiej Justine miała znaczenie, ale nie była duża. Oboje Tonksowie poczuli nagłe szarpnięcie - Justine podjechała do przodu na rozmokniętej ziemi, zatrzymując się tuż nad skałami, o którą rozbijały się fale - Michael zaparł się kilka kroków wcześniej.
Wciąż znajdująca się w wodzie Marcela mogła dostrzec, jak wąż opada z sił, poruszając się pod wodą z coraz mniejszą energią - dostrzegła też pęta, które pociągnęły w kierunku plaży jego ogon - i dostrzegła zachowanie samego stworzenia, kiedy mackami odchodzącymi od paszczy uchwycił się zdrewniałych roślin odchodzących od morskiego dna, zapierając się przed wyciągnięciem na plażę - nieopodal roślin leżała różdżka Gwen.
Chłopcy obejrzeli się na Kerstin wpierw nieco wojowniczo, dostrzegłszy jej gest rąk podpartych na biodrach, ale usłyszawszy jej słowa poddali się sugestii i prędko pognali do pozostawionych samym sobie dziewczętom. Po ich gestach i otwartym powitaniu ich przez dziewczęta Tonks mogła mieć pewność, że na ten moment zostaną w okolicy jej kocyka - podobnie jak tego, że z zapasów, które ze sobą wzięła, z pewnością nic nie zostanie.
- Pete - odpowiedział Hannah pominięty wcześniej chłopiec, oglądając się w kierunku fal, nad którymi wił się morski wąż. Dało się odczytać z jego twarzy wahanie. - Dziewięć - skonkretyzował, unosząc wzrok na Lydię. Wyglądał na ucieszonego z tego, że wzięła go za starszego. - Mama mówi, że rosnę duży - wytłumaczył, wracając z Lydią po jej koszyk, na moment oddalając się od dziewczynek.
Dziewczynki z kolei spojrzały po sobie, ale kiwnęły smętnie głową, nie znały żadnej piosenki, która przychodziłaby im na myśl w takiej, trochę strasznej, chwili. Chyba nie bawiły się ostatnio dużo. Z żywszym zainteresowaniem obejrzały się na Lydię, jak gdyby chciały znaleźć u niej potwierdzenie słów Hannah - czy naprawdę miała konia? - Opowiedz o nim koniecznie! - wypaliła Cate. Mia i Susanne uśmiechnęły się na widok małych ptaszków, które przeleciały im drogi i obie zaśmiały się perliście.
- Jak to zrobiłaś? - O szczerości radości Mii mogły świadczyć jej moce: podbiegła do ptaków, chcąc zlapać jednego z nich, a te umknął przed jej drobnymi rączkami - upadła na kolana, a wianek, który spadł w jej głowy, rozpadł się na pojedyncze kwiaty, które jej dziecięca magia poderwała w górę, pozwalając im wirować wokół dziewczynki przepięknym tańcem. Obrociła się wokół siebie parę razy, wciąż się śmiejąc, Cate i Susanne zaklaskały, a Pete przyglądał się temu z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Możemy nie odchodzić za daleko? - zapytał. - Mama nie będzie wiedziała, gdzie mnie szukać. - Wkrótce jednak przy dzieciach znalazła się Charlene, na widok której odkrzyknęły chóralnie:
- Taaak! - Wyraźnie chciały zobaczyć kotka.
Naprzeciwko Hannah, Lydii i Charlene, dróżką, którą zmierzały, zaczęła majaczyć odległa postawna sylwetka Harolda Longbottoma - zwabiona pewnie zamieszaniem na brzegu.
Gwendolyn: żywotność 166/206 (40 - podtopienie)
Kolejny odpis mistrza gry pojawi się najwcześniej za 48 godzin.
Magicus extremos rzucone przez Maeve daje wszystkim +3 do rzutu.
Moje zaklęcie pomknęło nad morską tonią, aby trafić w morskiego węża i wydawało mi się, że odniosło o wiele lepszy skutek, niż wcześniej rzucone Petrificus Totalus. Ruchy stworzenia były jakby wolniejsze i bardziej chaotyczne, a kiedy uderzył ogonem w powierzchnię wody, to fala nie stanowiła już takiego zagrożenia jak wcześniej. Pomyślałem, że to mogło wystarczyć, przynajmniej na tyle, aby wyciągnąć go na brzeg.
Przez kilka uderzeń serca rozważałem w myślach, czy nie powinienem zzuć butów i wejść do wody, aby pomóc trójce czarodziejów się z niej wydostać, pomyślałem jednak, że o wiele trudniej będzie mi powstrzymać węża, jeśli mimo oszołomienia zdecyduje się zaatakować. Najrozsądniejszym rozwiązaniem wydała mi się próba zabrania go jak najdalej od tamtej trójki, nawet jeśli nie bylibyśmy w stanie wyciągnąć go na brzeg w tak niewiele osób, to mogliśmy choć spróbować odciągnąć go dalej, aby nie stanowił dla nich tak dużego zagrożenia. Najlepiej byłoby pozbawić go możliwości oddychania pod wodą, skoro jak - jak powiedziała Charlene - miał tylko skrzela. Oby tylko żadnemu z chłopców nie przyszło do głowy, aby przyjrzeć mu się z bliska. Nawet na plaży przez pierwsze chwile wąż mógł uczynić komuś krzywdę, a skoro nie dało się go spetryfikować, ani unieruchomić... Na całe szczęście w pobliżu nie było ani Liz, ani Debbie, choć wątpiłem, aby którejkolwiek przyszło do głowy podchodzić blisko w takiej sytuacji.
Bez zbędnej zwłoki, gdy tylko moje zaklęcie trafiło w węża, podbiegłem bliżej Justine i Michaela, aby magiczne liny ciągnęły stworzenie w jedną stronę, na piaszczystą plażę. Nie opuszczając różdżki i nadal celując w ogon morskiego węża zawołałem: - Orbis! - w nadziei, że uda mi się magicznym lassem objąć jego cielsko i najmocniej jak tylko mogłem zacząć ciągnąć w stronę wybrzeża. Oby dźwiganie drewna bez użycia czarów w tartaku nie poszło na marne... Michael, choć był postawnym mężczyzną, sam sobie nie poradzi, a Justine ze swoją filigranową sylwetką akurat tu nie była dużym wsparciem.
Przez kilka uderzeń serca rozważałem w myślach, czy nie powinienem zzuć butów i wejść do wody, aby pomóc trójce czarodziejów się z niej wydostać, pomyślałem jednak, że o wiele trudniej będzie mi powstrzymać węża, jeśli mimo oszołomienia zdecyduje się zaatakować. Najrozsądniejszym rozwiązaniem wydała mi się próba zabrania go jak najdalej od tamtej trójki, nawet jeśli nie bylibyśmy w stanie wyciągnąć go na brzeg w tak niewiele osób, to mogliśmy choć spróbować odciągnąć go dalej, aby nie stanowił dla nich tak dużego zagrożenia. Najlepiej byłoby pozbawić go możliwości oddychania pod wodą, skoro jak - jak powiedziała Charlene - miał tylko skrzela. Oby tylko żadnemu z chłopców nie przyszło do głowy, aby przyjrzeć mu się z bliska. Nawet na plaży przez pierwsze chwile wąż mógł uczynić komuś krzywdę, a skoro nie dało się go spetryfikować, ani unieruchomić... Na całe szczęście w pobliżu nie było ani Liz, ani Debbie, choć wątpiłem, aby którejkolwiek przyszło do głowy podchodzić blisko w takiej sytuacji.
Bez zbędnej zwłoki, gdy tylko moje zaklęcie trafiło w węża, podbiegłem bliżej Justine i Michaela, aby magiczne liny ciągnęły stworzenie w jedną stronę, na piaszczystą plażę. Nie opuszczając różdżki i nadal celując w ogon morskiego węża zawołałem: - Orbis! - w nadziei, że uda mi się magicznym lassem objąć jego cielsko i najmocniej jak tylko mogłem zacząć ciągnąć w stronę wybrzeża. Oby dźwiganie drewna bez użycia czarów w tartaku nie poszło na marne... Michael, choć był postawnym mężczyzną, sam sobie nie poradzi, a Justine ze swoją filigranową sylwetką akurat tu nie była dużym wsparciem.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Wszystko potoczyło się szybko. Gdy tylko lasso chwyciło ogon potwora, Michael napiął mięśnie, chcąc pociągnąć stwora na brzeg, ale szybko zrozumiał, że jest za ciężki. Potrzebowali pomocy.
Ale nie pomocy Justine. Siostra upadła, a Mike krzyknął odruchowo:
-Uważaj! - może i umiała pływaćlepiej od niego, ale te skały wyglądały na ostre i mogła sobie potłuc kolana. Zaraz zacisnął zęby i zaparł się mocno. Chciał w końcu ciągnąć potwora, a nie być ciągnięty przez niego. Aż pożałował, że zmarnował cenne sekundy na krzyczenie do Justine, a nie do Cedrika, ale na szczęście przyjaciel sam zorientował się, że potrzebują pomocy. Michael wziął głębszy oddech, mocniej ścisnął lasso, a potem krzyknął ile sił w płucach:
-HEJ! KTO SILNY, RZUCAJCIE NOWE ORBIS ALBO CHWYĆCIE ZE MNĄ ZA LASSO! - niestety nie wiedział, jak daleko znajdowali się chłopcy, których przed chwilą stąd przegonił i czy w ogóle go usłyszą. Ich mięśnie by się teraz przydały, w grupie siła. Na szczęście nie wiedział również, że chłopcy zapomnieli o niebezpieczeństwie i zainteresowali się jego (to znaczy Kerstin, no ale jego) prowiantem.
-Justine! Myślisz, że Subeo byłoby w stanie go poddusić?! - sapnął do siostry, która silniejsza była z różdżką niż z lassem w rękach. Nie wiedział, czy efekt zaklęcia byłby dostatecznie szeroki aby objąć głowę potwora, ale może warto spróbować? I przytrzymać go w miejscu, zanim wyciągną go na brzeg?
Tak czy siak, nadal wierzył we własną siłę, tym bardziej, że Dearborn zaraz mu pomoże. Zaparł się całym ciężarem ciała, chcąc utrzymać węża na lasso i przyciągnąć go choć odrobinę bliżej brzegu. Może i nie da rady tego zrobić całkiem sam, ale musi robić co w jego mocy, zanim do akcji włączą się inni.
Ale nie pomocy Justine. Siostra upadła, a Mike krzyknął odruchowo:
-Uważaj! - może i umiała pływać
-HEJ! KTO SILNY, RZUCAJCIE NOWE ORBIS ALBO CHWYĆCIE ZE MNĄ ZA LASSO! - niestety nie wiedział, jak daleko znajdowali się chłopcy, których przed chwilą stąd przegonił i czy w ogóle go usłyszą. Ich mięśnie by się teraz przydały, w grupie siła. Na szczęście nie wiedział również, że chłopcy zapomnieli o niebezpieczeństwie i zainteresowali się jego (to znaczy Kerstin, no ale jego) prowiantem.
-Justine! Myślisz, że Subeo byłoby w stanie go poddusić?! - sapnął do siostry, która silniejsza była z różdżką niż z lassem w rękach. Nie wiedział, czy efekt zaklęcia byłby dostatecznie szeroki aby objąć głowę potwora, ale może warto spróbować? I przytrzymać go w miejscu, zanim wyciągną go na brzeg?
Tak czy siak, nadal wierzył we własną siłę, tym bardziej, że Dearborn zaraz mu pomoże. Zaparł się całym ciężarem ciała, chcąc utrzymać węża na lasso i przyciągnąć go choć odrobinę bliżej brzegu. Może i nie da rady tego zrobić całkiem sam, ale musi robić co w jego mocy, zanim do akcji włączą się inni.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
O ile do tej pory miał wrażenie, że wszystko dookoła niego działo się w zwolnionym tempie, o tyle w momencie, w którym dosięgnął Gwen, czas zdawał się na powrót przyspieszyć; widział, jak wskazała ręką w dół i odruchowo podążył spojrzeniem w tamtym kierunku, dostrzegając wreszcie opadającą na dno różdżkę - ale tylko pokręcił na ten widok głową; nie teraz, nie mieli na to czasu. Jeżeli będzie zależało jej na odzyskaniu zguby, będzie mógł wrócić po nią później; bez groźby utonięcia, i bez chaotycznie poruszającej się sylwetki węża, majaczącej cały czas gdzieś na krawędzi jego pola widzenia.
Póki co skupiał się na jednym: na wydostaniu ich obojga na brzeg, a w pierwszej kolejności - na powierzchnię; przytrzymał ją mocniej, nie zawierzając tak do końca sile utrzymującego ich blisko materiału, po czym wyciągnął w górę różdżkę - i ze zdziwieniem stwierdził, że wokół jego głowy pojawiła się bańka z tlenem; obejrzał się, wzrok na moment zatrzymując na Marcelli; skinął jej głową - nie do końca pewien, czy ten gest był w ogóle widoczny - po czym szarpnął podbródkiem w górę, chcąc bez słów przekazać jej, żeby uciekała - w wodzie nie było bezpiecznie.
Był przygotowany na szarpnięcie, które nastąpiło po wypowiedzeniu zaklęcia, nie przewidział jedynie, że jego siła przebije obie bąblogłowy, ale na szczęście - nie miało to znaczenia; minęła sekunda, może dwie, i poczuł na twarzy chłodne uderzenie powietrza. Wciągnął je do płuc gwałtownie, może trochę za szybko, przebywał jednak pod wodą bardzo długo; przez moment miał wrażenie, że każdy oddech go pali, lecz było to wrażenie złudne - i w rzeczywistości czuł się coraz lepiej, choć mięśnie ramion i nóg nadal piekły, zmęczone wysiłkiem. Wreszcie - otworzył zaciśnięte w odruchu oczy, oślepiony jaskrawym światłem, ale wciąż zdolny do dostrzeżenia brzegu; zaczął płynąć w tamtym kierunku, powoli - znacznie wolniej, niż płynąłby sam, sporą część uwagi poświęcał jednak pilnowaniu, by głowa Gwen cały czas pozostawała ponad powierzchnią. Wiedział, że musiała napić się wody co najmniej raz, nie mówiąc już o zmęczeniu i wychłodzeniu; on sam je odczuwał - a przebywał pod morskimi falami krócej niż ona.
Zatoczył się, kiedy jego stopy dotknęły wreszcie dna, a nogi ugięły się pod nim, odzwyczajone od utrzymywania jego ciężaru, uderzane przez przybrzeżne fale; przez chwilę był pewien, że się wywróci - ale w ostatniej sekundzie udało mu się odzyskać równowagę i ruszyć dalej, na kamienistą plażę. - Zaczekaj - odezwał się do Gwen, głosem zachrypniętym od długiego wstrzymywania powietrza. Zatrzymał się; choć pod wodą połączenie ubrań pomagało mu w utrzymaniu dziewczyny przy sobie, to tutaj stało się nagle uciążliwe; skierował więc różdżkę, wciąż ściskaną w prawej dłoni, na materiał własnego podkoszulka, koniec jarzębinowego drewna przykładając do swojego boku, z dala od miejsca, w którym tkanina stykała się z sukienką Gwen - tej nie chciał uszkodzić, owiewający mokre ciało wiatr już teraz musiał dawać się jej we znaki. - Diffindo - wypowiedział pewnie, czekając, aż materiał podkoszulka pęknie, żeby następnie się z niego wyplątać; ściągnięcie go przez głowę w obecnej sytuacji mogłoby wymagać wykonania serii akrobacji, na które nie miał czasu. - Dasz radę przejść trochę d-d-dalej? - zapytał, wskazując brodą w głąb brzegu, jednocześnie starając się ją podeprzeć, żeby łatwiej było jej przemieszczać się po śliskich i ostrych skałach. Widział, że na wybrzeżu panowało zamieszanie, ale póki co nie próbował zrozumieć, co właściwie się działo, w pierwszej kolejności chcąc znaleźć pomoc dla Gwen. Podniósł głowę rozglądając się dookoła i nabierając powietrza w płuca. - HEJ! POTRZEBUJEMY MEDYKA! - krzyknął; wydawało mu się, że gdzieś między ludźmi mignęła mu Tonks, ale sprawiała wrażenie zajętej; nie mogła być przecież jednak jedyną, która znała podstawy pierwszej pomocy. - Trzymasz się? - zagadnął Gwen, zerkając w jej stronę, ale zaraz potem wracając do rozglądania się dookoła, spojrzeniem instynktownie starając się odnaleźć drobną postać Amelii.
Póki co skupiał się na jednym: na wydostaniu ich obojga na brzeg, a w pierwszej kolejności - na powierzchnię; przytrzymał ją mocniej, nie zawierzając tak do końca sile utrzymującego ich blisko materiału, po czym wyciągnął w górę różdżkę - i ze zdziwieniem stwierdził, że wokół jego głowy pojawiła się bańka z tlenem; obejrzał się, wzrok na moment zatrzymując na Marcelli; skinął jej głową - nie do końca pewien, czy ten gest był w ogóle widoczny - po czym szarpnął podbródkiem w górę, chcąc bez słów przekazać jej, żeby uciekała - w wodzie nie było bezpiecznie.
Był przygotowany na szarpnięcie, które nastąpiło po wypowiedzeniu zaklęcia, nie przewidział jedynie, że jego siła przebije obie bąblogłowy, ale na szczęście - nie miało to znaczenia; minęła sekunda, może dwie, i poczuł na twarzy chłodne uderzenie powietrza. Wciągnął je do płuc gwałtownie, może trochę za szybko, przebywał jednak pod wodą bardzo długo; przez moment miał wrażenie, że każdy oddech go pali, lecz było to wrażenie złudne - i w rzeczywistości czuł się coraz lepiej, choć mięśnie ramion i nóg nadal piekły, zmęczone wysiłkiem. Wreszcie - otworzył zaciśnięte w odruchu oczy, oślepiony jaskrawym światłem, ale wciąż zdolny do dostrzeżenia brzegu; zaczął płynąć w tamtym kierunku, powoli - znacznie wolniej, niż płynąłby sam, sporą część uwagi poświęcał jednak pilnowaniu, by głowa Gwen cały czas pozostawała ponad powierzchnią. Wiedział, że musiała napić się wody co najmniej raz, nie mówiąc już o zmęczeniu i wychłodzeniu; on sam je odczuwał - a przebywał pod morskimi falami krócej niż ona.
Zatoczył się, kiedy jego stopy dotknęły wreszcie dna, a nogi ugięły się pod nim, odzwyczajone od utrzymywania jego ciężaru, uderzane przez przybrzeżne fale; przez chwilę był pewien, że się wywróci - ale w ostatniej sekundzie udało mu się odzyskać równowagę i ruszyć dalej, na kamienistą plażę. - Zaczekaj - odezwał się do Gwen, głosem zachrypniętym od długiego wstrzymywania powietrza. Zatrzymał się; choć pod wodą połączenie ubrań pomagało mu w utrzymaniu dziewczyny przy sobie, to tutaj stało się nagle uciążliwe; skierował więc różdżkę, wciąż ściskaną w prawej dłoni, na materiał własnego podkoszulka, koniec jarzębinowego drewna przykładając do swojego boku, z dala od miejsca, w którym tkanina stykała się z sukienką Gwen - tej nie chciał uszkodzić, owiewający mokre ciało wiatr już teraz musiał dawać się jej we znaki. - Diffindo - wypowiedział pewnie, czekając, aż materiał podkoszulka pęknie, żeby następnie się z niego wyplątać; ściągnięcie go przez głowę w obecnej sytuacji mogłoby wymagać wykonania serii akrobacji, na które nie miał czasu. - Dasz radę przejść trochę d-d-dalej? - zapytał, wskazując brodą w głąb brzegu, jednocześnie starając się ją podeprzeć, żeby łatwiej było jej przemieszczać się po śliskich i ostrych skałach. Widział, że na wybrzeżu panowało zamieszanie, ale póki co nie próbował zrozumieć, co właściwie się działo, w pierwszej kolejności chcąc znaleźć pomoc dla Gwen. Podniósł głowę rozglądając się dookoła i nabierając powietrza w płuca. - HEJ! POTRZEBUJEMY MEDYKA! - krzyknął; wydawało mu się, że gdzieś między ludźmi mignęła mu Tonks, ale sprawiała wrażenie zajętej; nie mogła być przecież jednak jedyną, która znała podstawy pierwszej pomocy. - Trzymasz się? - zagadnął Gwen, zerkając w jej stronę, ale zaraz potem wracając do rozglądania się dookoła, spojrzeniem instynktownie starając się odnaleźć drobną postać Amelii.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Kerstin patrzyła za chłopcami przez dłuższą chwilę, aby upewnić się, że dotarli do koca w miarę bezpiecznie i nie podejmują od razu próby rozdrażnienia lub wypędzenia dziewcząt z ich prowizorycznego piknika. Po młodych można się było spodziewać wszystkiego, a już zwłaszcza końskich zalotów, których nie raz i nie dwa doświadczała na własnej skórze. Zdawało się jednak, że podjęta naprędce decyzja miała dobry skutek. Cała grupka się uspokoiła, chętnie powitała i zabrała do dyskusji, w której - Kerry nie słyszała, ale była przekonana - przynajmniej jeden raz musiała paść płonna przechwałka, że "ja bym tego stwora już prawie miał, gdyby mnie stamtąd nie wygonili!". Westchnęła pod nosem za swoimi domowymi kanapkami z masłem na śmietanie, rzodkiewką i serkiem. Przyniosła je co prawda dla swoich znajomych oraz przyjaciół, ale ekstremalna sytuacja wymagała ekstremalnego poświęcenia.
Rozejrzała się po ostatnich uciekających od wody gapiach, a potem powoli zaczęła zawracać w kierunku wybrzeża. Starała się poruszać ostrożnie i w miarę cicho, co przy wciąż wznoszonych okrzykach i zaklęciach nie należało znowu do trudnych zadań. Dopiero podchodząc do zbocza, Kerstin miała okazję zobaczyć, że sytuacja była prawie opanowana. Czarodziejom udało się spętać monstrum, jakoś jednak powątpiewała w to, że lassa będą wystarczającym orężem w walce z czymś tak ogromnym. Kto był tak silny, aby wyciągnąć go na brzeg? Czy wyciąganie potwora z wody było w ogóle dobrym pomysłem? Nie miała pojęcia, nie znała się, nie zamierzała więc wtrącać.
Michael by może dał radę - przemknęło Kerry przez myśl, gdy z przerażeniem przyciskała dłonie do policzków, zostawiając na skórze białawe ślady. - On ma takie silne ręce, że potrafi na raz przenieść trzy pieńki drzewa. Tylko czy to wystarczy w walce z żywą istotą?
Zatrzymała się, nie mając odwagi podejść bliżej, póki w oczy nie rzuciły jej się maleńkie figurki na wodzie. Z odległości nie była pewna, kim są dokładnie, ale skoro ktoś próbował wydostać się z morza, to mogło oznaczać... mogło oznaczać, że uratowali Gwen. Zacisnęła dłonie na torbie, z której uprzednio wysypała jedzenie, zostawiając tylko najpotrzebniejsze drobiazgi; chusteczki, nożyczki, ręcznik, co wzięła na wypadek, gdyby się za mocno zmoczyła...
- Ja pomogę! - krzyknęła już mniej z lękiem, a bardziej z determinacją, zsuwając się po kamienistym zboczu, dość daleko od sceny walki z potworem. Rozłożenie punktu sanitarnego w tamtym miejscu to by była jakaś tragedia. - Chodźcie! - nabierała pewności i twardości w postawie, wyciągając z torby duży, różowy ręcznik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Rozejrzała się po ostatnich uciekających od wody gapiach, a potem powoli zaczęła zawracać w kierunku wybrzeża. Starała się poruszać ostrożnie i w miarę cicho, co przy wciąż wznoszonych okrzykach i zaklęciach nie należało znowu do trudnych zadań. Dopiero podchodząc do zbocza, Kerstin miała okazję zobaczyć, że sytuacja była prawie opanowana. Czarodziejom udało się spętać monstrum, jakoś jednak powątpiewała w to, że lassa będą wystarczającym orężem w walce z czymś tak ogromnym. Kto był tak silny, aby wyciągnąć go na brzeg? Czy wyciąganie potwora z wody było w ogóle dobrym pomysłem? Nie miała pojęcia, nie znała się, nie zamierzała więc wtrącać.
Michael by może dał radę - przemknęło Kerry przez myśl, gdy z przerażeniem przyciskała dłonie do policzków, zostawiając na skórze białawe ślady. - On ma takie silne ręce, że potrafi na raz przenieść trzy pieńki drzewa. Tylko czy to wystarczy w walce z żywą istotą?
Zatrzymała się, nie mając odwagi podejść bliżej, póki w oczy nie rzuciły jej się maleńkie figurki na wodzie. Z odległości nie była pewna, kim są dokładnie, ale skoro ktoś próbował wydostać się z morza, to mogło oznaczać... mogło oznaczać, że uratowali Gwen. Zacisnęła dłonie na torbie, z której uprzednio wysypała jedzenie, zostawiając tylko najpotrzebniejsze drobiazgi; chusteczki, nożyczki, ręcznik, co wzięła na wypadek, gdyby się za mocno zmoczyła...
- Ja pomogę! - krzyknęła już mniej z lękiem, a bardziej z determinacją, zsuwając się po kamienistym zboczu, dość daleko od sceny walki z potworem. Rozłożenie punktu sanitarnego w tamtym miejscu to by była jakaś tragedia. - Chodźcie! - nabierała pewności i twardości w postawie, wyciągając z torby duży, różowy ręcznik.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gdy miała okazję przyjrzeć się potworowi nieco bliżej zorientowała się, że nie ma możliwości, aby stworzenie można było jakkolwiek okiełzać w pokojowy sposób. Północy wąż mackowy nie był – jak większość wężowatych – szczególnie inteligentną istotą. Działał instynktownie. Gdy chciał jeść po prostu to robił, a obecnie chyba był po prostu głodny. Obecnie jednak zachowywał się chaotycznie, jakby nie miał w pełni władzy nad swoim ciałem.
Nie było dane jej długo nad tym myśleć, ponieważ zaklęcie Williama pociągnęło ich oboje do przodu. Napór wody zepsuł bąbloglowę, sprawiając, że do ust i nosa Gwen wdarła się kolejna porcja słonej, zimnej wody palącej płuca. Gdy udało jej się w końcu wyciągnąć głowę nad powierzchnie pierwszy haust powietrza przyniósł jednocześnie ulgę i kolejną falę bólu. Kątem oka dostrzegła jednak, że są coraz bliżej brzegu.
W drodze na brzeg nie do końca wiedziała, jak ma nie przeszkadzać Billy’emu, choć jednocześnie nie miała raczej siły, by nad tym za bardzo myśleć. Irracjonalna, spanikowana część jej, chciała namawiać go, aby jednak cofnął się po jej różdżkę. Po tę trochę znienawidzoną przyjaciółkę, która spoczywała teraz gdzieś na dnie. Bez niej była przecież zupełnie bezbronna.
Nie miała jednak jak przekazać tego panu Moore. Może i dobrze. Już wkrótce z resztą na szczęście udało im się dotrzeć na brzegu. Gwen starała się wciąż złapać i wyrównać oddech. Jej oczy piekły od soli i powoli zaczynała odczuwać ból głowy. Chaotyczne krzyki, zaklęcia i piski zlewały się w jedno i do dziewczyny nie do końca docierało, co się właśnie dzieje.
Ściągnięte zaklęcie niespecjalnie więc zwróciło uwagę dziewczyny. Ledwo trzymała się na nogach, widząc wszystko jak przez mgłę. Mrużyła podrażnione przez słoną wodę oczy. Pytanie mężczyzny dotarło do niej z opóźnieniem:
– Chy… Chyba – powiedziała dziwnie cichym i zachrypniętym głosem, wtórując kaszlem. Wypowiedziane słowo zdawało się za bardzo nadwyrężać jej gardło.
Na szczęście Billy wcale nie miał zamiaru jej zostawić i prowadził ją dalej, a przez myśli Gwen zaczęły przebiegać pytania dotyczące stanu zdrowia zebranych na plaży ludzi. Wciąż miała jednak trudności ze złapaniem oddechu, a przez drżące nogi spacer wydawał się zdecydowanie za dużym wysiłkiem.
Na pytanie mężczyzny pokiwała głową, choć właściwie przede wszystkim po prostu nie do końca wiedziała, co się z nią dzieje, co dzieje się wokół i co powinna w ogóle zrobić. W głowie pałętała się jedynie irytująca myśl dotycząca doskwierającego braku różdżki. Stopniowo zaczynała się jednak rozglądać wokół z niepokojem:
– Gdz… Gdzie Kerry? – spytała. Przecież panna Tonks była bezbronna w starciu z potężnym potworem: – I Mi…Michael? A… a… dzieci? I… i… to wąż… wąż morski, go trzeba… wyciągnąć na… brzeg – mówiła, kaszląc raz za razem, na tyle gwałtownie, że musiała oprzeć się mocniej o Billy’ego. Inaczej straciłaby równowagę.
W całym panującym wokół chaosie nie dosłyszała słów panny Tonks, która właśnie pędziła w ich stronę, choć może lepiej byłoby, gdyby trzymała się jak najdalej od magicznego potwora.
Nie było dane jej długo nad tym myśleć, ponieważ zaklęcie Williama pociągnęło ich oboje do przodu. Napór wody zepsuł bąbloglowę, sprawiając, że do ust i nosa Gwen wdarła się kolejna porcja słonej, zimnej wody palącej płuca. Gdy udało jej się w końcu wyciągnąć głowę nad powierzchnie pierwszy haust powietrza przyniósł jednocześnie ulgę i kolejną falę bólu. Kątem oka dostrzegła jednak, że są coraz bliżej brzegu.
W drodze na brzeg nie do końca wiedziała, jak ma nie przeszkadzać Billy’emu, choć jednocześnie nie miała raczej siły, by nad tym za bardzo myśleć. Irracjonalna, spanikowana część jej, chciała namawiać go, aby jednak cofnął się po jej różdżkę. Po tę trochę znienawidzoną przyjaciółkę, która spoczywała teraz gdzieś na dnie. Bez niej była przecież zupełnie bezbronna.
Nie miała jednak jak przekazać tego panu Moore. Może i dobrze. Już wkrótce z resztą na szczęście udało im się dotrzeć na brzegu. Gwen starała się wciąż złapać i wyrównać oddech. Jej oczy piekły od soli i powoli zaczynała odczuwać ból głowy. Chaotyczne krzyki, zaklęcia i piski zlewały się w jedno i do dziewczyny nie do końca docierało, co się właśnie dzieje.
Ściągnięte zaklęcie niespecjalnie więc zwróciło uwagę dziewczyny. Ledwo trzymała się na nogach, widząc wszystko jak przez mgłę. Mrużyła podrażnione przez słoną wodę oczy. Pytanie mężczyzny dotarło do niej z opóźnieniem:
– Chy… Chyba – powiedziała dziwnie cichym i zachrypniętym głosem, wtórując kaszlem. Wypowiedziane słowo zdawało się za bardzo nadwyrężać jej gardło.
Na szczęście Billy wcale nie miał zamiaru jej zostawić i prowadził ją dalej, a przez myśli Gwen zaczęły przebiegać pytania dotyczące stanu zdrowia zebranych na plaży ludzi. Wciąż miała jednak trudności ze złapaniem oddechu, a przez drżące nogi spacer wydawał się zdecydowanie za dużym wysiłkiem.
Na pytanie mężczyzny pokiwała głową, choć właściwie przede wszystkim po prostu nie do końca wiedziała, co się z nią dzieje, co dzieje się wokół i co powinna w ogóle zrobić. W głowie pałętała się jedynie irytująca myśl dotycząca doskwierającego braku różdżki. Stopniowo zaczynała się jednak rozglądać wokół z niepokojem:
– Gdz… Gdzie Kerry? – spytała. Przecież panna Tonks była bezbronna w starciu z potężnym potworem: – I Mi…Michael? A… a… dzieci? I… i… to wąż… wąż morski, go trzeba… wyciągnąć na… brzeg – mówiła, kaszląc raz za razem, na tyle gwałtownie, że musiała oprzeć się mocniej o Billy’ego. Inaczej straciłaby równowagę.
W całym panującym wokół chaosie nie dosłyszała słów panny Tonks, która właśnie pędziła w ich stronę, choć może lepiej byłoby, gdyby trzymała się jak najdalej od magicznego potwora.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Przygryzła lekko wargę. Powinna znać jakieś piosenki, powinna umieć je rozbawić, a przynajmniej odciągnąć ich myśli od tych strasznych wydarzeń, które działy się za ich plecami. Z ratunkiem przyszła jednak magia i to niewinne, urocze zaklęcie. Śmiech dziewczynek i ich radość przyprawiły ją w końcu o uśmiech. Trzymała wciąż Amelkę za rękę — była bardzo dzielna i spisała się bardzo dobrze, pomagając jej zapanować nad całą tą sytuacją. Wbrew pozorom, stała się też wsparciem i małą łączniczka pomiędzy Wright, a dziećmi.
— Dobrze się czujesz?— spytała cicho, patrząc na Amelię z troską. Podejrzewała, że się martwiła, mimo wszystko, a jej spokój wynikał z nerwów. Ścisnęła jej dłoń mocniej — pokrzepiająco i posłała jej szeroki uśmiech. — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tata zaraz wróci — obiecała jej bez wahania. Wiedziała, że tak będzie. Wiedziała, że wszystko się ułoży i wróci na brzeg cały i zdrowy. Machnęła różdżką lekko. — Orchideus — szepnęła, chcąc sprawić, by z końca różdżki wyrosły bukiety kwiatków. Myślała intensywnie o niezapominajkach, drobnych, małych, niebieskich. Chciała je podarować dziewczynce, by zgodnie z obietnicą mogła przekazać je ojcu. Pamiętała, gdy matka opowiadała jej o strasznych czasach, o wojnie, która dotykała jej świat. O tym, jak kobiety obdarowywały swoich mężczyzn kwiatami, gdy ruszali w bój i gdy powracali do domu. Kwiaty dla bohaterów, mawiała wtedy. Spojrzała na Mię i Susane, gdy łapały ptaszki i drgnęła gdy jedna z dziewczynek się przewróciła. Ale wtedy magia uratowała jej kwietny wianek. — A jak ty to zrobiłaś? Ja tak bez różdżki nie potrafię! — mruknęła z żalem, ale i uśmiechem, przechylając głowę w bok. Kucała przy dzieciach, przyglądając im się po kolei, a kiedy były zajęte, zerknęła przez ramię za siebie na chwilę, a później na Lydię, jakby chciała spytać, czy widziała coś, czy coś wiadomo. Czy już było po wszystkim, czy wyszedł z wody — może widziała, gdy wróciła po koszyk na brzeg. Nie słyszała ani głosów ani krzyków, może jakieś echo — nie mogła jednak rozpoznać do kogo należały.
Kiedy Pete się odezwał, spojrzała na niego:
— Tak, kochanie, nie ruszymy się stąd już. Tu, przy drodze na pewno będziemy widzieć twoją mamę, jak będzie wracać. A jeśli będziesz się niepokoił, to pójdę jej poszukać, dobrze? — zaproponowała chłopcu, szukając w jego oczach potwierdzenia. — Na razie zostaniemy tu. Lydia poczęstuje was ciastem, kanapkami, chwilę się tu pobawimy z kotkiem. — Spojrzała na Charlie, która — ku jej lekkiemu zdziwieniu — zaproponowała przemianę. Widziała jednak, że dzieciom się ten pomysł podoba, więc uśmiechnęła się. I wtedy zobaczyła na horyzoncie znajomą postać.
— PANIE LONGBOTTOM!— krzyknęła, wstając.— Panie Longbottom, tam na wybrzeżu potrzebują pomocy!
Musiał ruszyć czym prędzej. Prócz tego, że był wyjątkowo potężnym czarodziejem był też w końcu mężczyzną, silnym i sprawnym, na pewno pokona tego potwornego smoka miałowego.
— Dobrze się czujesz?— spytała cicho, patrząc na Amelię z troską. Podejrzewała, że się martwiła, mimo wszystko, a jej spokój wynikał z nerwów. Ścisnęła jej dłoń mocniej — pokrzepiająco i posłała jej szeroki uśmiech. — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Tata zaraz wróci — obiecała jej bez wahania. Wiedziała, że tak będzie. Wiedziała, że wszystko się ułoży i wróci na brzeg cały i zdrowy. Machnęła różdżką lekko. — Orchideus — szepnęła, chcąc sprawić, by z końca różdżki wyrosły bukiety kwiatków. Myślała intensywnie o niezapominajkach, drobnych, małych, niebieskich. Chciała je podarować dziewczynce, by zgodnie z obietnicą mogła przekazać je ojcu. Pamiętała, gdy matka opowiadała jej o strasznych czasach, o wojnie, która dotykała jej świat. O tym, jak kobiety obdarowywały swoich mężczyzn kwiatami, gdy ruszali w bój i gdy powracali do domu. Kwiaty dla bohaterów, mawiała wtedy. Spojrzała na Mię i Susane, gdy łapały ptaszki i drgnęła gdy jedna z dziewczynek się przewróciła. Ale wtedy magia uratowała jej kwietny wianek. — A jak ty to zrobiłaś? Ja tak bez różdżki nie potrafię! — mruknęła z żalem, ale i uśmiechem, przechylając głowę w bok. Kucała przy dzieciach, przyglądając im się po kolei, a kiedy były zajęte, zerknęła przez ramię za siebie na chwilę, a później na Lydię, jakby chciała spytać, czy widziała coś, czy coś wiadomo. Czy już było po wszystkim, czy wyszedł z wody — może widziała, gdy wróciła po koszyk na brzeg. Nie słyszała ani głosów ani krzyków, może jakieś echo — nie mogła jednak rozpoznać do kogo należały.
Kiedy Pete się odezwał, spojrzała na niego:
— Tak, kochanie, nie ruszymy się stąd już. Tu, przy drodze na pewno będziemy widzieć twoją mamę, jak będzie wracać. A jeśli będziesz się niepokoił, to pójdę jej poszukać, dobrze? — zaproponowała chłopcu, szukając w jego oczach potwierdzenia. — Na razie zostaniemy tu. Lydia poczęstuje was ciastem, kanapkami, chwilę się tu pobawimy z kotkiem. — Spojrzała na Charlie, która — ku jej lekkiemu zdziwieniu — zaproponowała przemianę. Widziała jednak, że dzieciom się ten pomysł podoba, więc uśmiechnęła się. I wtedy zobaczyła na horyzoncie znajomą postać.
— PANIE LONGBOTTOM!— krzyknęła, wstając.— Panie Longbottom, tam na wybrzeżu potrzebują pomocy!
Musiał ruszyć czym prędzej. Prócz tego, że był wyjątkowo potężnym czarodziejem był też w końcu mężczyzną, silnym i sprawnym, na pewno pokona tego potwornego smoka miałowego.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zaklęcie pomknęło mu majaczącemu pod wodą wężowi, wspomogło te rzucone przez stojących obok mężczyzn. Stworzenie szarpnęło się, uderzyło ogonem o wodę, mimo to nie powstała fala tak wysoka, jak poprzednim razem. Czyżby słabł...? To dobrze, to dawało jakąkolwiek nadzieję na opanowanie zagrożenia. Słyszała krzyk Justine, powinni wyciągnąć bestię na brzeg. Wiedziała przy tym, że sama niewiele może zdziałać. Choćby rzuciła udane Orbis, była słaba, wątła - nie dałaby rady stawić oporu, gdyby zwierzę pociągnęło ich z większą siłą. Prędko postąpiła krok do przodu, przygryzła wargę w reakcji na widok ledwo utrzymującej się na nogach Tonks, musiała jej pomóc, jakoś. Kątem oka dostrzegła też wypływających na powierzchnię, a później kierujących się do brzegu nieznajomych; mężczyznę i kobietę, najpewniej tę, o której mówili jako o Gwen. Tylko gdzie była Figg? Dlaczego wciąż przebywała pod wodą? Była niemalże pewna, że to ona, była pracownica policji, ruszyła na pomoc jako pierwsza, teraz zaś wciąż nie wracała. – Mihiado – spróbowała, celując w wyczarowane przez Justine więzy. Nie wiedziała, jak silne szarpnięcie uda się jej wywołać, lecz może to mogłoby ją wspomóc, choćby odrobinę. Podeszła bliżej, jeśli będzie taka potrzeba, spróbuje też asekurować ją siłą swych mięśni – w tę nie wierzyła jednak zbytnio.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Zobaczyła, że Billy wraz z największą sprawczynią zamieszania bardzo szybko zmył się jej z widoku, co tylko ją utwierdziło, że czas również stąd uciekać. Każda kolejna chwila pod wodą była coraz bardziej niebezpieczna, a działania reszty ludzi na brzegu, chociaż całkiem logiczne, również mogły być dla niej fatalne w skutkach, jeśli postanowią wyciągnąć węża w stronę brzegu. Mogła zostać staranowana przez to wielkie cielsko.
Dostrzegła również niedaleko różdżkę, którą czarownica musiała upuścić, gdy spadała do wody. I nieco przeklinając siebie samą - postanowiła po nią sięgnąć. Pamiętała jak bardzo zła była, kiedy sama straciła swoją wieloletnią różdżkę, jak i to, kiedy prawie zabrano jej kolejną. To nie jest tylko utrata przedmiotu i żal po tym, że się go straciło, różdżka to coś o wiele więcej dla czarodzieja. To tak, jakby utracić część swojej osoby. Następnie postanowiła już podążyć za niemą radą Willa. Powinna się stąd zawijać, jak najszybciej. Zwłaszcza, że zaczynało nieco brakować tchu.
Skierowała różdżkę nie w górę, lecz pod kątem, tak, by końcówką kierować w miejsce, gdzie powinien być brzeg, ale nadal w górę, żeby szybciej wypłynąć na powierzchnię. Zacisnęła powieki i pomyślała formułę zaklęcia Ascendio.
Dostrzegła również niedaleko różdżkę, którą czarownica musiała upuścić, gdy spadała do wody. I nieco przeklinając siebie samą - postanowiła po nią sięgnąć. Pamiętała jak bardzo zła była, kiedy sama straciła swoją wieloletnią różdżkę, jak i to, kiedy prawie zabrano jej kolejną. To nie jest tylko utrata przedmiotu i żal po tym, że się go straciło, różdżka to coś o wiele więcej dla czarodzieja. To tak, jakby utracić część swojej osoby. Następnie postanowiła już podążyć za niemą radą Willa. Powinna się stąd zawijać, jak najszybciej. Zwłaszcza, że zaczynało nieco brakować tchu.
Skierowała różdżkę nie w górę, lecz pod kątem, tak, by końcówką kierować w miejsce, gdzie powinien być brzeg, ale nadal w górę, żeby szybciej wypłynąć na powierzchnię. Zacisnęła powieki i pomyślała formułę zaklęcia Ascendio.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Bezpieczne wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda