Sypialnia Elviry
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Elviry
Pomieszczenie jest niewielkie i skromnie urządzone, przystające do kobiety zapracowanej, która nie ma czasu całymi dniami wylegiwać się w łóżku. Mebli znajduje się tu niewiele, jedynie szafa z ciężkiego, ciemnego drewna, zawierająca całość szat (Elvira nie zwykła kupować ubrań nad wyrost) oraz niewielki regał na książki, które czyta obecnie - resztę bowiem trzyma w salonie. W pojedynczym oknie wisi firanka, ta sama od lat, którą co jakiś czas odświeża zaklęciem. Na parapecie stoi błyszcząca papierośnica. Łóżko jest szerokie, dwuosobowe mimo panieńskiego stanu właścicielki. Przy nim natomiast stoliczek, zwykle dźwigający ze dwie lub trzy butelki lepszego alkoholu. Nie da się tu uświadczyć kurzu ani nieładu, powietrze tchnie ususzoną lawendą przybitą do drzwi, a choć wystrój nie zachwyca, jest wszystkim, czego Elvira mogłaby potrzebować.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
| przychodzimy stąd
Zacisnął mocniej zęby, nie tyle z bólu, ale by powstrzymać się przed wypowiedzeniem jakiegoś niewybrednego komentarza pod adresem bezczelnej gospodyni. Owszem, przychodzili do niej po pomoc, owszem – mogła im odmówić, niejako byli na jej łasce. Lecz skąd, u diaska, Drew wytrzasnął to pyskate babsko? Dopiero po krótkiej chwili, gdy zauważył napełnioną whisky szklaneczkę, rozluźnił się na tyle, na ile był w stanie mimo pobolewającego krocza. Wspaniale. Musiał napić się jeszcze trochę, albo więcej niż trochę, by bez skrępowania poddać się leczeniu. – Caelan Goyle – odpowiedział cierpko, wykrzywiając przy tym usta w grymasie irytacji. Czy to ważne, kogo miała ratować? Sam nie wiedział, z kim ma do czynienia, wspomniane imię i nazwisko nie mówiły mu nic. Zaś czy ona bywała w porcie, czy słyszała o zabiciu poprzedniego zarządcy, nie miał pojęcia. Najważniejszym i tak zdawało się, że przybył do niej w towarzystwie Drew. Zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę stolika, by następnie złapać szkło w dłoń, wziął szczodry łyk bursztynowego płynu. Nie delektował się, raczej szukał ukojenia. – Tak, to ja ją złapałem – odparł powoli, bez śladu dumy, którą może powinien się teraz odznaczać. Wciąż nie był pewien, czy nie popełnili błędu, gdy posłusznie oddali ją w ręce Ministerstwa. O ile to naprawdę byli pracownicy Ministerstwa. Czy istniała szansa, że to inni członkowie tego przeklętego Zakonu podszywali się pod strażników? Że przewidzieli, jak może skończyć się nieudany zamach na oglądających egzekucję czarodziejów...? Nagle powrócił do blondynki wzrokiem, gdy ta nazwała go bohaterem. Nie podejrzewał jej, by mówiła do końca szczerze, nawet jeśli nazwała Tonks szlamą, najwyraźniej nie sympatyzowała z rebeliantami. – To niezwykle miłe z twojej strony – dodał podobnym tonem głosu, na poły z wdzięcznością, na poły z kpiną. Skoro nie chciała zapłaty, nie miał zamiaru nalegać. Łudził się również, że taki uraz nie powinien być dla niej, podobno obeznanej ze sztuką uzdrowicielstwa, żadnym wyzwaniem. – Nie urżnij się zanim wrócę – burknął jeszcze w stronę Drew, zanim ruszył śladem kobiety ku innemu, zapewniającemu namiastkę prywatności, pomieszczeniu. Odchrząknął cicho, gdy zamknęły się za nimi drzwi sypialni. Wciąż miał ze sobą szklaneczkę whisky, pociągnął kolejny łyk. Może jednak powinien iść z tym do Cassandry…? Nie, jeszcze gorzej byłoby mu paradować bez portek przed znajomą wiedźmą. – Jak… zamierzasz to zrobić? – zapytał głupio, nie mając pojęcia, co ze sobą począć. Dostrzegł w jej dłoni jakiś tajemniczy słoiczek. Ale co najpierw? Opadł ciężko na łóżko, szerokie, ewidentnie za duże jak dla niej samej, i niepewnie sięgnął do paska spodni, przeklinając w myślach tę wstrętną Tonks. Czy naprawdę nie mogła go uderzyć gdziekolwiek indziej?
Zacisnął mocniej zęby, nie tyle z bólu, ale by powstrzymać się przed wypowiedzeniem jakiegoś niewybrednego komentarza pod adresem bezczelnej gospodyni. Owszem, przychodzili do niej po pomoc, owszem – mogła im odmówić, niejako byli na jej łasce. Lecz skąd, u diaska, Drew wytrzasnął to pyskate babsko? Dopiero po krótkiej chwili, gdy zauważył napełnioną whisky szklaneczkę, rozluźnił się na tyle, na ile był w stanie mimo pobolewającego krocza. Wspaniale. Musiał napić się jeszcze trochę, albo więcej niż trochę, by bez skrępowania poddać się leczeniu. – Caelan Goyle – odpowiedział cierpko, wykrzywiając przy tym usta w grymasie irytacji. Czy to ważne, kogo miała ratować? Sam nie wiedział, z kim ma do czynienia, wspomniane imię i nazwisko nie mówiły mu nic. Zaś czy ona bywała w porcie, czy słyszała o zabiciu poprzedniego zarządcy, nie miał pojęcia. Najważniejszym i tak zdawało się, że przybył do niej w towarzystwie Drew. Zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę stolika, by następnie złapać szkło w dłoń, wziął szczodry łyk bursztynowego płynu. Nie delektował się, raczej szukał ukojenia. – Tak, to ja ją złapałem – odparł powoli, bez śladu dumy, którą może powinien się teraz odznaczać. Wciąż nie był pewien, czy nie popełnili błędu, gdy posłusznie oddali ją w ręce Ministerstwa. O ile to naprawdę byli pracownicy Ministerstwa. Czy istniała szansa, że to inni członkowie tego przeklętego Zakonu podszywali się pod strażników? Że przewidzieli, jak może skończyć się nieudany zamach na oglądających egzekucję czarodziejów...? Nagle powrócił do blondynki wzrokiem, gdy ta nazwała go bohaterem. Nie podejrzewał jej, by mówiła do końca szczerze, nawet jeśli nazwała Tonks szlamą, najwyraźniej nie sympatyzowała z rebeliantami. – To niezwykle miłe z twojej strony – dodał podobnym tonem głosu, na poły z wdzięcznością, na poły z kpiną. Skoro nie chciała zapłaty, nie miał zamiaru nalegać. Łudził się również, że taki uraz nie powinien być dla niej, podobno obeznanej ze sztuką uzdrowicielstwa, żadnym wyzwaniem. – Nie urżnij się zanim wrócę – burknął jeszcze w stronę Drew, zanim ruszył śladem kobiety ku innemu, zapewniającemu namiastkę prywatności, pomieszczeniu. Odchrząknął cicho, gdy zamknęły się za nimi drzwi sypialni. Wciąż miał ze sobą szklaneczkę whisky, pociągnął kolejny łyk. Może jednak powinien iść z tym do Cassandry…? Nie, jeszcze gorzej byłoby mu paradować bez portek przed znajomą wiedźmą. – Jak… zamierzasz to zrobić? – zapytał głupio, nie mając pojęcia, co ze sobą począć. Dostrzegł w jej dłoni jakiś tajemniczy słoiczek. Ale co najpierw? Opadł ciężko na łóżko, szerokie, ewidentnie za duże jak dla niej samej, i niepewnie sięgnął do paska spodni, przeklinając w myślach tę wstrętną Tonks. Czy naprawdę nie mogła go uderzyć gdziekolwiek indziej?
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewała się, aby mężczyzna, przyprowadzony do jej mieszkania przez Drew, mógł odznaczać się grzecznością i urokiem osobistym, nie była tak naiwna. Jeżeliby nawet pominąć fakt interesująco wymownego koleżeństwa, facet od stóp do głów wyglądał jak zbir i Elvira wątpiła, by ulegało to zmianie wtedy, kiedy akurat nie kręcił się po Pokątnej uchlany jak świnia. A niechże i piją więcej, pomyślała Elvira cierpko (wcale nie zazdrośnie), wiodąc spojrzeniem za szklanką, którą sobie przygarnął. Zwracała przy tym szczególną uwagę na to, czy jakieś zbłąkane krople nie skapują jej na dywan, bo wybitną miała ochotę rzucić czepliwą uwagą, a zdawała sobie sprawę, że podczas leczenia już nie będzie wypadało. Nie żeby przejmowała się nastrojem Caelana, ale nie miała pięciu lat, by nie mieć świadomości, że półnagiego mężczyzny w sypialni nie wypada wkurwiać. Zwłaszcza, że to była jej sypialnia, jej cenne książki na szafkach przy drzwiach, świeża, pachnąca pościel (którą i tak będzie musiała wymienić) i dwie butelki - wino skrzacie i szampan - które trzymała przy łóżku, na wypadek, gdyby chciała się czymś uraczyć do czytania, a nie miała chęci wstawać. Czysty pragmatyzm.
- Mówisz, że dostałeś od Zakonniczki - podjęła znów, zamykając za sobą drzwi sypialni. - Złapałeś ją, brawo, ale co teraz? Już zapijacie zwycięstwo, a ktoś ją w ogóle przesłuchał? - Elvira nie miała pojęcia, kim była szlama na Connaught Square ani czy stanowiła w wojnie jakąkolwiek wartość. Przez jej głos przemawiała głównie ciekawość, bo równie dobrze mogli mieć w zamiarze szybką egzekucję. Kto wie, może przy kolejnej okazji następni idioci dadzą się złapać? Mogliby się w to bawić tak długo, aż problem terroryzmu rozwiąże się sam.
Goyle zdawał się spięty, a jego bezsensowne pytanie sprawiło, że Elvira z najwyższym trudem powstrzymała uśmiech kpiny. Facet miał szczęście, bo praca na w pełni nagim człowieku naprawdę nie robiła na Multon najmniejszego wrażenia; na internie zdążyła przyjrzeć się już chyba wszystkim możliwym deformacjom i penis musiałby mu zniknąć i wyrosnąć na nowo na czole, żeby mogła przyznać, że jest zaskoczona.
- Zamierzam najpierw obejrzeć uraz, żeby ocenić, jakich zaklęć mogę potrzebować... ewentualnie - Stwierdziła rzeczowym tonem, bo zaklęcia nie były zawsze konieczne. - Musisz ściągnąć spodnie i się położyć. Patrz w sufit, jeżeli to sprawi, że poczujesz się lepiej. - Niezbyt jej się widziało pozwalać obcemu facetowi rozwalać się na jej łóżku, ale z całą pewnością nie miała zamiaru stosować zwyczajnej w tym przypadku praktyki uzdrowicielskiej i kucać. W intensywnym świetle lamp na sali chorych w Mungu zabrałaby się za to chętniej niż tutaj.
Kiedy wykonał proste polecenie, zbliżyła się i usiadła na skraju materaca, dwa razy uprzednio upewniając, że szlafrok pewnie leży jej na ramionach. W dłoni ściskała już różdżkę, w celu przyświecenia sobie ku lepszemu uwidocznieniu obrzęku.
- Boli cię wyłącznie w miejscu krwiaka, czy też w pachwinie, w podbrzuszu? - zapytała, a potem sięgnęła i przesunęła palcami wzdłuż więzadła pachwinowego (i tylko tam), żeby tę bolesność ocenić szybciej. Milczała przez moment, a potem westchnęła. - Widziałam większe. - Przygryzła usta i odłożyła na bok słoiczek maści żywokostowej, którą przyniosła z salonu. - Większe obrzęki. - Sprostowała, by nie pomyślał, że się z niego naśmiewa. - Wierzę jednak, że ból jest znaczny. Żadnych uszkodzeń tu nie ma, tylko niewielki krwiak, który wchłonąłby się sam po dwóch tygodniach, może szybciej. Co najwyżej nie mógłbyś przez ten czas biegać i uprawiać seksu. - Sięgnęła po różdżkę i oparła drewno na biodrze. - Wolisz zaklęcie i natychmiastowy efekt, czy maść i sprawność do jutra? Tym się różni, że maść jest łagodna, zaklęcie może zapiec - Sama na jego miejscu z pewnością wybrałaby zaklęcie, ale faceci mieli tendencję do dramatyzowania w tej kwestii i wolała się najpierw spytać, niż usłyszeć potem, że jest dziwką, szmatą, kurwą.
- Mówisz, że dostałeś od Zakonniczki - podjęła znów, zamykając za sobą drzwi sypialni. - Złapałeś ją, brawo, ale co teraz? Już zapijacie zwycięstwo, a ktoś ją w ogóle przesłuchał? - Elvira nie miała pojęcia, kim była szlama na Connaught Square ani czy stanowiła w wojnie jakąkolwiek wartość. Przez jej głos przemawiała głównie ciekawość, bo równie dobrze mogli mieć w zamiarze szybką egzekucję. Kto wie, może przy kolejnej okazji następni idioci dadzą się złapać? Mogliby się w to bawić tak długo, aż problem terroryzmu rozwiąże się sam.
Goyle zdawał się spięty, a jego bezsensowne pytanie sprawiło, że Elvira z najwyższym trudem powstrzymała uśmiech kpiny. Facet miał szczęście, bo praca na w pełni nagim człowieku naprawdę nie robiła na Multon najmniejszego wrażenia; na internie zdążyła przyjrzeć się już chyba wszystkim możliwym deformacjom i penis musiałby mu zniknąć i wyrosnąć na nowo na czole, żeby mogła przyznać, że jest zaskoczona.
- Zamierzam najpierw obejrzeć uraz, żeby ocenić, jakich zaklęć mogę potrzebować... ewentualnie - Stwierdziła rzeczowym tonem, bo zaklęcia nie były zawsze konieczne. - Musisz ściągnąć spodnie i się położyć. Patrz w sufit, jeżeli to sprawi, że poczujesz się lepiej. - Niezbyt jej się widziało pozwalać obcemu facetowi rozwalać się na jej łóżku, ale z całą pewnością nie miała zamiaru stosować zwyczajnej w tym przypadku praktyki uzdrowicielskiej i kucać. W intensywnym świetle lamp na sali chorych w Mungu zabrałaby się za to chętniej niż tutaj.
Kiedy wykonał proste polecenie, zbliżyła się i usiadła na skraju materaca, dwa razy uprzednio upewniając, że szlafrok pewnie leży jej na ramionach. W dłoni ściskała już różdżkę, w celu przyświecenia sobie ku lepszemu uwidocznieniu obrzęku.
- Boli cię wyłącznie w miejscu krwiaka, czy też w pachwinie, w podbrzuszu? - zapytała, a potem sięgnęła i przesunęła palcami wzdłuż więzadła pachwinowego (i tylko tam), żeby tę bolesność ocenić szybciej. Milczała przez moment, a potem westchnęła. - Widziałam większe. - Przygryzła usta i odłożyła na bok słoiczek maści żywokostowej, którą przyniosła z salonu. - Większe obrzęki. - Sprostowała, by nie pomyślał, że się z niego naśmiewa. - Wierzę jednak, że ból jest znaczny. Żadnych uszkodzeń tu nie ma, tylko niewielki krwiak, który wchłonąłby się sam po dwóch tygodniach, może szybciej. Co najwyżej nie mógłbyś przez ten czas biegać i uprawiać seksu. - Sięgnęła po różdżkę i oparła drewno na biodrze. - Wolisz zaklęcie i natychmiastowy efekt, czy maść i sprawność do jutra? Tym się różni, że maść jest łagodna, zaklęcie może zapiec - Sama na jego miejscu z pewnością wybrałaby zaklęcie, ale faceci mieli tendencję do dramatyzowania w tej kwestii i wolała się najpierw spytać, niż usłyszeć potem, że jest dziwką, szmatą, kurwą.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Wyglądasz na wyjątkowo zainteresowaną jej losem – zauważył cierpko, rzucając czarownicy uważne spojrzenie znad trzymanej w dłoni szklanki. A tym surowiej na nią spoglądał, im silniej odczuwał własne obawy, wyrzuty sumienia. Co z tego, że oddali rebeliantkę w ręce Ministerstwa, to banda konowałów. I choć Czarny Pan pociągał za sznurki, z łatwością sterował Malfoyem, to nie mogli mieć oka na wszystko i wszystkich. Nie mogli kontrolować każdego strażnika. Pozostawało mu mieć nadzieję, że władza prześwietliła wszystkich pracowników więzienia wystarczająco dokładnie, by nie obawiać się zostawiać z nimi schwytanych zdrajców. I że Śmierciożercy, którzy widzieli pojmanie Tonks na własne oczy, już poinformowali o nim ich Pana, planowali przesłuchanie. – Skoro tu mieszkasz, to widziałaś plakaty. Niebezpieczna zbrodniarka, członkini Zakonu Feniksa… Oczywiście, że zostanie przesłuchana – odezwał się znowu, niechętnie, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. Za kogo ona ich miała, za idiotów? – Jednak chyba nie sądzisz, że plac egzekucyjny byłby do tego odpowiednim miejscem – dodał, krzywiąc się na wspomnienie napierających na nich ze wszystkich stron czarodziejów. Gdyby tylko mogli, rozerwaliby ją na strzępy. A wtedy już na nic by się im nie przydała.
Odchrząknął cicho, nieco nerwowo poprawiając materiał kamizelki, a także mankiety koszuli. Może i byli podchmieleni, musieli się w końcu znieczulić, lecz nie było z nimi aż tak źle jak mogłoby się wydawać – albo przynajmniej z nim, wszak za Drew nie odpowiadał. Już nie tylko jako kapitan, ale i zarządca londyńskiego portu, musiał prezentować się należycie. Zadbany zarost, dobrze skrojone ubrania, niekiedy wciąż cylinder; nadal jednak mógł wyglądać odpychająco i groźnie, zwłaszcza dla kompletnie obcej kobiety, której wprosili się do mieszkania, paradującej tu i tam w samej podomce. Mimo to nie traciła rezonu, wprost przeciwnie, zdawała się w pewien sposób rozbawiona jego mimowolnym skrępowaniem. A może raczej zniecierpliwiona? Nie wiedział, jak powinien odczytywać pewne gesty – starał się więc nimi nie przejmować. Zgodnie z poleceniem kontynuował ściąganie odzienia, przynajmniej jego dolnej części, uparcie unikając przy tym gospodyni wzrokiem. Następnie przesunął się nieco dalej, głębiej, na łóżku, by móc się na nim wygodnie ułożyć; a przynajmniej na tyle wygodnie, na ile był w stanie, z wciąż pobolewającym kroczem. Spodnie – i różdżkę – trzymał pod ręką, tak na wszelki wypadek. Macnair mógł jej ufać, to jednak za mało, by uśpić w pełni uzasadnioną podejrzliwość, ostrożność.
- Myślę, że tylko w miejscu krwiaka – odpowiedział po chwili cicho, zachrypniętym głosem, kątem oka spoglądając w stronę przyświecającej sobie różdżką uzdrowicielki. Na Merlina. Trudno było mu określić, gdzie ból zaczynał się, a gdzie kończył, lecz nie wydawało mu się, by promieniował aż po wspomniane rejony. Jej dotyk, rzeczowy i obojętny, zmroził go na krótką chwilę. Zaraz jednak rzuciła swoją uwagę, a usta zarządcy wygięły się w brzydkim grymasie; wredne babsko. Obrzęki. Oczywiście. A może naprawdę…? Wysłuchał diagnozy we względnym spokoju, dopiero wtedy przenosząc wzrok z sufitu na twarz blondynki. Rozważył wszelkie za i przeciw, po czym westchnął cicho, z miną cierpiętnika. Na coś jednak pił ten alkohol, rozluźniał się. Lepiej mieć to z głowy, załatwić sprawę raz a dobrze. – Wolę zaklęcie – burknął, po czym w milczeniu zaczął przygotowywać się do zapowiedzianego pieczenia. Byle szybciej. Byle mógł już założyć spodnie.
Odchrząknął cicho, nieco nerwowo poprawiając materiał kamizelki, a także mankiety koszuli. Może i byli podchmieleni, musieli się w końcu znieczulić, lecz nie było z nimi aż tak źle jak mogłoby się wydawać – albo przynajmniej z nim, wszak za Drew nie odpowiadał. Już nie tylko jako kapitan, ale i zarządca londyńskiego portu, musiał prezentować się należycie. Zadbany zarost, dobrze skrojone ubrania, niekiedy wciąż cylinder; nadal jednak mógł wyglądać odpychająco i groźnie, zwłaszcza dla kompletnie obcej kobiety, której wprosili się do mieszkania, paradującej tu i tam w samej podomce. Mimo to nie traciła rezonu, wprost przeciwnie, zdawała się w pewien sposób rozbawiona jego mimowolnym skrępowaniem. A może raczej zniecierpliwiona? Nie wiedział, jak powinien odczytywać pewne gesty – starał się więc nimi nie przejmować. Zgodnie z poleceniem kontynuował ściąganie odzienia, przynajmniej jego dolnej części, uparcie unikając przy tym gospodyni wzrokiem. Następnie przesunął się nieco dalej, głębiej, na łóżku, by móc się na nim wygodnie ułożyć; a przynajmniej na tyle wygodnie, na ile był w stanie, z wciąż pobolewającym kroczem. Spodnie – i różdżkę – trzymał pod ręką, tak na wszelki wypadek. Macnair mógł jej ufać, to jednak za mało, by uśpić w pełni uzasadnioną podejrzliwość, ostrożność.
- Myślę, że tylko w miejscu krwiaka – odpowiedział po chwili cicho, zachrypniętym głosem, kątem oka spoglądając w stronę przyświecającej sobie różdżką uzdrowicielki. Na Merlina. Trudno było mu określić, gdzie ból zaczynał się, a gdzie kończył, lecz nie wydawało mu się, by promieniował aż po wspomniane rejony. Jej dotyk, rzeczowy i obojętny, zmroził go na krótką chwilę. Zaraz jednak rzuciła swoją uwagę, a usta zarządcy wygięły się w brzydkim grymasie; wredne babsko. Obrzęki. Oczywiście. A może naprawdę…? Wysłuchał diagnozy we względnym spokoju, dopiero wtedy przenosząc wzrok z sufitu na twarz blondynki. Rozważył wszelkie za i przeciw, po czym westchnął cicho, z miną cierpiętnika. Na coś jednak pił ten alkohol, rozluźniał się. Lepiej mieć to z głowy, załatwić sprawę raz a dobrze. – Wolę zaklęcie – burknął, po czym w milczeniu zaczął przygotowywać się do zapowiedzianego pieczenia. Byle szybciej. Byle mógł już założyć spodnie.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Caelan mógł twierdzić, że Elvira interesuje się losem szlamy, w rzeczywistości wcale nie odbiegało to od prawdy. Ciekawiło ją, kim była ta pożałowania godna wariatka, jaką wymierzono jej karę i ile przydatnych informacji można by z niej wyciągnąć - jeżeli w ogóle. Nie miała szansy przyjrzeć się dziewczynie wystarczająco, aby ocenić, czy to ktoś z ważniejszych członków Zakonu, z tych ściganych listami gończymi, czy jedynie anonimowa dzikuska pozbawiona piątej klepki. Zapewne okaże się wkrótce, podejrzewała, że w drukarniach wrzało i jutro cały kraj dowie się, co zaszło i jaki będzie tego efekt. Wewnętrznie liczyła na wieści szybsze, bardziej poufne, a nawinięcie się mężczyzny odpowiedzialnego za złapanie dziewczęcia było na to najlepszą szansą. Być może się przeliczyła.
- Hmm - odmruknęła jedynie, nie zamierzając w tym momencie wyrażać na głos wątpliwości; przede wszystkim bowiem zwątpiła w to, czy Goyle był tak ważną personą, jak założyła z początku, nie mając żadnego o nim wspomnienia. Nie mogłaby przecież wiedzieć, że właśnie on jest naczelnikiem portu, prawie tam nie bywała, a jeżeli już, pewnie mogłaby mu podpaść za urządzane tam seminaria. Jakoś jednak nie chciało się Elvirze wierzyć, że ktoś z nich nie pomknął za szlamą, gdy tylko wciśnięto ją w kraty więzienia. - Niebezpieczna zbrodniarka? - powtórzyła, otwierając szerzej oczy. I wreszcie konkret, wreszcie coś interesującego. - Widziałam plakaty, ale nie widziałam twarzy dziewczyny na placu, stałam zbyt daleko, a tłum nie pomagał. - Wykrzywiła usta, niechętnie wspominając zaduch i smród na Connaught. Całe szczęście, zdążyła już to z siebie wszystko zmyć. - Na pewno by nie był - odparła instynktownie, kiedy się kładł. - To która to w końcu, bo trochę tych wywłok na plakatach już wisi? - Oblizała usta. - Wygląda, że Zakon nie najlepiej się trzyma, skoro jego członkowie zachowują się jak przyparte do muru psy i atakują bez planu.
Nie umknęło uwadze Elviry, że Caelan nie wypuścił różdżki z ręki, nic jednak nie powiedziała, uznając ostrożność za przejaw rozsądku. Nie znali się jeszcze, choć on już leżał półnago w jej łóżku. Taki był byt uzdrowiciela.
Jedynymi oznakami dystansu z jej strony pozostało dodatkowe poprawienie podomki przed zabraniem za pracę. Nie miała oporów przed dotykiem, bladych policzków nie rozjaśnił najmniejszy rumieniec zawstydzenia. Jako stażystka oddziałowa mogła się jeszcze płoszyć, obecnie podobne widoki nie budziły w niej ani zażenowania ani - zazwyczaj - przesadnego podniecenia. Obrzydzenie, czasami, gdy jakiś nieszczęśnik za długo zwlekał z poradą i z jego cewki moczowej zaczęła sączyć się ropa. W przypadku Caelana był to wyłącznie bolesny siniak z niewielkim obrzękiem, już złamana ręka wyglądałaby gorzej.
- Wolałam się upewnić. Nic nie wskazuje na uszkodzenia wewnętrzne - wymamrotała, gdy odpowiedział na pytanie, właściwie z grzeczności, bo napięcie powłok brzusznych i bolesność uciskową kanału pachwinowego zdążyła sprawdzić sama.
Podejrzewała, że wizja nawet paru sekund nieprzyjemnych doznań nie będzie dla niego wygodna, ale widząc jak wzdycha z boleścią, mimowolnie się kąśliwie uśmiechnęła. Kto by pomyślał, że faceci potrafią być tacy delikatni. Oparła lewą dłoń na biodrze mężczyzny, żeby go przesadnie nie peszyć, ale i nie pozwolić mu się wzdrygnąć i wszystkiego zepsuć, a potem uwiesiła kraniec różdżki około pół cala nad krwiakiem i wypowiedziała pewne Episkey.
Kraniec sosnowego drewna zabłyszczał na moment, a bordowe wybroczyny poczęły błyskawicznie wchłaniać, przywracając czystą skórę i właściwy... hmm, rozmiar.
- Już. - rzuciła bez zbędnego zachwytu, a potem wstała i odwróciła na moment, udając, że przygląda się słoiczkowi, który wcześniej ze sobą przyniosła, w rzeczywistości jedynie pozwalając Goylowi ubrać się w spokoju. - To maść żywokostowa, możesz ją zatrzymać. Łatwa do zrobienia, leczy drobne siniaki. Nie działa tak szybko jak zaklęcie, ale kiedy następnym razem oberwiesz w krocze, będziesz mógł sobie odpuścić wycieczki. - Nie był to z jej strony przejaw nadzwyczajnej troski, chciała utrzymywać dobre stosunki z Rycerzami i w miarę możliwości nie zmuszać ich za często do ściągania przy niej spodni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Hmm - odmruknęła jedynie, nie zamierzając w tym momencie wyrażać na głos wątpliwości; przede wszystkim bowiem zwątpiła w to, czy Goyle był tak ważną personą, jak założyła z początku, nie mając żadnego o nim wspomnienia. Nie mogłaby przecież wiedzieć, że właśnie on jest naczelnikiem portu, prawie tam nie bywała, a jeżeli już, pewnie mogłaby mu podpaść za urządzane tam seminaria. Jakoś jednak nie chciało się Elvirze wierzyć, że ktoś z nich nie pomknął za szlamą, gdy tylko wciśnięto ją w kraty więzienia. - Niebezpieczna zbrodniarka? - powtórzyła, otwierając szerzej oczy. I wreszcie konkret, wreszcie coś interesującego. - Widziałam plakaty, ale nie widziałam twarzy dziewczyny na placu, stałam zbyt daleko, a tłum nie pomagał. - Wykrzywiła usta, niechętnie wspominając zaduch i smród na Connaught. Całe szczęście, zdążyła już to z siebie wszystko zmyć. - Na pewno by nie był - odparła instynktownie, kiedy się kładł. - To która to w końcu, bo trochę tych wywłok na plakatach już wisi? - Oblizała usta. - Wygląda, że Zakon nie najlepiej się trzyma, skoro jego członkowie zachowują się jak przyparte do muru psy i atakują bez planu.
Nie umknęło uwadze Elviry, że Caelan nie wypuścił różdżki z ręki, nic jednak nie powiedziała, uznając ostrożność za przejaw rozsądku. Nie znali się jeszcze, choć on już leżał półnago w jej łóżku. Taki był byt uzdrowiciela.
Jedynymi oznakami dystansu z jej strony pozostało dodatkowe poprawienie podomki przed zabraniem za pracę. Nie miała oporów przed dotykiem, bladych policzków nie rozjaśnił najmniejszy rumieniec zawstydzenia. Jako stażystka oddziałowa mogła się jeszcze płoszyć, obecnie podobne widoki nie budziły w niej ani zażenowania ani - zazwyczaj - przesadnego podniecenia. Obrzydzenie, czasami, gdy jakiś nieszczęśnik za długo zwlekał z poradą i z jego cewki moczowej zaczęła sączyć się ropa. W przypadku Caelana był to wyłącznie bolesny siniak z niewielkim obrzękiem, już złamana ręka wyglądałaby gorzej.
- Wolałam się upewnić. Nic nie wskazuje na uszkodzenia wewnętrzne - wymamrotała, gdy odpowiedział na pytanie, właściwie z grzeczności, bo napięcie powłok brzusznych i bolesność uciskową kanału pachwinowego zdążyła sprawdzić sama.
Podejrzewała, że wizja nawet paru sekund nieprzyjemnych doznań nie będzie dla niego wygodna, ale widząc jak wzdycha z boleścią, mimowolnie się kąśliwie uśmiechnęła. Kto by pomyślał, że faceci potrafią być tacy delikatni. Oparła lewą dłoń na biodrze mężczyzny, żeby go przesadnie nie peszyć, ale i nie pozwolić mu się wzdrygnąć i wszystkiego zepsuć, a potem uwiesiła kraniec różdżki około pół cala nad krwiakiem i wypowiedziała pewne Episkey.
Kraniec sosnowego drewna zabłyszczał na moment, a bordowe wybroczyny poczęły błyskawicznie wchłaniać, przywracając czystą skórę i właściwy... hmm, rozmiar.
- Już. - rzuciła bez zbędnego zachwytu, a potem wstała i odwróciła na moment, udając, że przygląda się słoiczkowi, który wcześniej ze sobą przyniosła, w rzeczywistości jedynie pozwalając Goylowi ubrać się w spokoju. - To maść żywokostowa, możesz ją zatrzymać. Łatwa do zrobienia, leczy drobne siniaki. Nie działa tak szybko jak zaklęcie, ale kiedy następnym razem oberwiesz w krocze, będziesz mógł sobie odpuścić wycieczki. - Nie był to z jej strony przejaw nadzwyczajnej troski, chciała utrzymywać dobre stosunki z Rycerzami i w miarę możliwości nie zmuszać ich za często do ściągania przy niej spodni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zdawała się być obojętna, wyniosła – do czasu. Wszak kiedy odpowiedział na zadane przez nią pytanie, zaczął odnosić się do tematu niedawnej egzekucji, Multon otworzyła szerzej oczy, z pewnością zapamiętując wszelkie pozyskiwane od niego informacje. Był oszczędny w słowach i gestach, nie znał jej, nie wiedział, czy była godna zaufania, czy jedynie interesowna, próbująca wkupić się w łaski obecnej władzy. Coś jednak skłoniło go, żeby mówić dalej. Nie zdradzał jej przecież żadnych tajemnic, zaś tożsamość pochwyconej Zakonniczki z pewnością zostanie wspomniana w najnowszym wydaniu Walczącego Maga czy na łamach tego szmatławego Proroka Codziennego. Wciąż nie rozumiał, jak mogli zapisać jego imię z błędem. Niekompetentni analfabeci. Poruszył brwiami, nieco zdziwiony dosadnością wypowiedzi uzdrowicielki, lecz niewątpliwie miała rację – na plakatach nie brakowało kobiet. – Justine Tonks – zaczął, bawiąc się trzymaną w dłoni szklanką, przywołując z pamięci ruchome zdjęcie zatrzymanej czarownicy. Ładnej, uśmiechniętej – już niedługo. Kiedy skończą ją przesłuchiwać, w niczym nie będzie przypominać dawnej siebie. – Przeciwnik rządu, szlama… – Zmrużył oczy, przelotnie spoglądając gdzieś ponad ramieniem gospodyni. Zabił już jednego Tonksa, teraz pochwycił drugiego. Może powinien iść za ciosem, zainteresować się ich rodziną bliżej? – Oby ich to zgubiło – przytaknął jeszcze, nim przeszli do mniej przyjemnej części spotkania. Czy czarownica była jedyną rebeliantką na placu, czy ich szyki pokrzyżowało prędko rzucone pole antymagiczne, obecność olbrzyma – nie wiedział. Spodziewał się jednak, że pojmanie jednej z nich wzburzy pozostałych. Emocje zaś nie były sojusznikiem rozsądku, niech denerwują się i popełniają błędy. Wiele jeszcze mieli cel do zapełnienia.
Wyłożenie się na łóżku i oddanie w ręce dopiero co poznanej kobiety nie należało do przyjemności, przynajmniej nie tym razem. Starał się zachowywać spokój, w myślach powtarzając sobie, że z każdą chwilą jest coraz bliżej końca tego upokorzenia. Badania. Uparcie unikał spoglądania w kierunku twarzy wiedźmy, wierzył jednak, że nie jest to dla niej pierwszyzna. Podążył za nią wzrokiem dopiero wtedy, gdy odpowiadał na zadane pytanie, godził się na użycie zaklęcia – a na jej usta wypełzł zaczepny uśmiech. Zaraz już go tu nie będzie, już nigdy jej nie zobaczy, wszystko wróci do normy. W napięciu oczekiwał inkantacji, a później zapowiedzianego pieczenia. Zacisnął mocniej zęby, poruszył się mimowolnie, jednak dłoń Elviry utrzymała go w miejscu. I dobrze, nie chciałby tego powtarzać. Zaklęcie, choć nieprzyjemne, niewątpliwie przyniosło ulgę; kiedy już schodził z łóżka, w pośpiechu zakładał spodnie, nie odczuwał spowodowanej uderzeniem dolegliwości. Zapinał właśnie pasek, gdy blondwłosa czarownica znów zaszczyciła go swym spojrzeniem, zaczęła mówić o maści. Skinął krótko, w milczeniu, głową. – Dziękuję – odpowiedział oszczędnie, z trudem, lecz jak na niego – wyjątkowo mało burkliwie. Pamiętał jej słowa o braku zapłaty, jednak teraz, gdy ofiarowywała mu jeszcze specyfik mogący oszczędzić kolejnych takich wycieczek, nie mógł pozostać biernym. Sięgnął do sakiewki, bez dłuższego zastanowienia wyciągnął z niej kilka złotych monet, wyciągając je w stronę kobiety. – Weź to. Mam nadzieję, że wystarczy – mruknął, próbując podchwycić jej spojrzenie. – Nie będziemy ci już przeszkadzać – dodał jeszcze w formie pożegnania oraz obietnicy, spoglądając w stronę drzwi. Miał zamiar zabrać ze sobą Drew i zniknąć możliwie jak najszybciej. Noc była jeszcze młoda.
Wyłożenie się na łóżku i oddanie w ręce dopiero co poznanej kobiety nie należało do przyjemności, przynajmniej nie tym razem. Starał się zachowywać spokój, w myślach powtarzając sobie, że z każdą chwilą jest coraz bliżej końca tego upokorzenia. Badania. Uparcie unikał spoglądania w kierunku twarzy wiedźmy, wierzył jednak, że nie jest to dla niej pierwszyzna. Podążył za nią wzrokiem dopiero wtedy, gdy odpowiadał na zadane pytanie, godził się na użycie zaklęcia – a na jej usta wypełzł zaczepny uśmiech. Zaraz już go tu nie będzie, już nigdy jej nie zobaczy, wszystko wróci do normy. W napięciu oczekiwał inkantacji, a później zapowiedzianego pieczenia. Zacisnął mocniej zęby, poruszył się mimowolnie, jednak dłoń Elviry utrzymała go w miejscu. I dobrze, nie chciałby tego powtarzać. Zaklęcie, choć nieprzyjemne, niewątpliwie przyniosło ulgę; kiedy już schodził z łóżka, w pośpiechu zakładał spodnie, nie odczuwał spowodowanej uderzeniem dolegliwości. Zapinał właśnie pasek, gdy blondwłosa czarownica znów zaszczyciła go swym spojrzeniem, zaczęła mówić o maści. Skinął krótko, w milczeniu, głową. – Dziękuję – odpowiedział oszczędnie, z trudem, lecz jak na niego – wyjątkowo mało burkliwie. Pamiętał jej słowa o braku zapłaty, jednak teraz, gdy ofiarowywała mu jeszcze specyfik mogący oszczędzić kolejnych takich wycieczek, nie mógł pozostać biernym. Sięgnął do sakiewki, bez dłuższego zastanowienia wyciągnął z niej kilka złotych monet, wyciągając je w stronę kobiety. – Weź to. Mam nadzieję, że wystarczy – mruknął, próbując podchwycić jej spojrzenie. – Nie będziemy ci już przeszkadzać – dodał jeszcze w formie pożegnania oraz obietnicy, spoglądając w stronę drzwi. Miał zamiar zabrać ze sobą Drew i zniknąć możliwie jak najszybciej. Noc była jeszcze młoda.
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Caelan był oszczędny w słowach, ale co należało przyznać, nie musiała uciekać się do podstępu, by wyciągnąć z niego informacje. Mogłaby to zrobić; zadawać pytania w najwrażliwszych momentach, wtedy, gdy leżał już rozebrany, w pełni zależny od jej medycznych umiejętności. Z różdżką zawisłą parę cali nad ciałem, z pierwszymi sylabami zaklęcia na czubku języka. W tych kluczowych sytuacjach, ostatnich ułamkach sekund przed oczekiwaną nieprzyjemnością, pacjenci stawali się nadzwyczaj szczerzy i podatni na manipulacje. Nawet z odważnego gbura nerwy były w stanie wyciągnąć wyznania, na jakie w innej sytuacji zapewne by się nie zdobył.
Lepiej dla niego, że nie musiała się do tego uciekać - dla niej zapewne również, gdyby po czasie zrozumiał sens takiego zagrania.
- Justine Tonks - powtórzyła szeptem, prawie bezwiednie, skupiona na praktycznych czynnościach, ocenie obrażeń, a potem wysnuwanych w głowie rozwiązaniach, wizualizacji efektu, jaki miała zamiar osiągnąć. - Wydaje mi się, że kojarzę nazwisko ze szkoły, może z plakatów. Nic poza tym. - Bo nie zadawała się ze szlamami, jeżeli nie istniała taka bezpośrednia, niezależna konieczność; jak przez parę frustrujących lat w szpitalu, kiedy nie miała możliwości odrzucać pacjentów, którzy jej nie pasowali. - Oby zrobili z niej przykład kary za łamanie prawa. Albo przynajmniej przestrogę.
Później nie mieli okazji do rozmowy, bo sytuacja temu nie sprzyjała. Potrzebowała skupienia; spodziewała się, że w tym wypadku nawet minimalne zachwianie skutkujące błędem mogłoby ją kosztować więcej niż zwykłe marudzenie. W ciszy i spokoju wypowiedziała znany czar, w przyspieszonym tempie oceniła stan po zaklęciu, a potem wstała, aby dać mężczyźnie ułudę prywatności. Podziękowanie skwitowała jedynie skinięciem głowy, doceniając, mimo iż nie należała do uzdrowicielek na tyle tkliwych, aby przejmować się wdzięcznością pacjentów. Lub jej brakiem. Wręczyła Caelanowi mazidło i uniosła brew, kiedy w odpowiedzi wetknął jej monety. Zapowiedziała łaskawie, że za tak prosty zabieg nie oczekuje zapłaty, ale byłaby głupia, gdyby uparcie stawiała opór.
- Starczy. Również dziękuję - odpowiedziała z ociąganiem, mając nieco więcej wątpliwości co do tego, czy miała, czy nie miała za co dziękować. - Do następnego razu, oby w lepszych okolicznościach - skwitowała z cieniem rozbawienia, a potem otworzyła drzwi i gestem dłoni wskazała drogę do wyjścia.
Pewnie innego dnia chętnie dołączyłaby do spontanicznego świętowania, lecz dziś miała w perspektywie sprawy znacznie poważniejsze.
/zt x 2
Lepiej dla niego, że nie musiała się do tego uciekać - dla niej zapewne również, gdyby po czasie zrozumiał sens takiego zagrania.
- Justine Tonks - powtórzyła szeptem, prawie bezwiednie, skupiona na praktycznych czynnościach, ocenie obrażeń, a potem wysnuwanych w głowie rozwiązaniach, wizualizacji efektu, jaki miała zamiar osiągnąć. - Wydaje mi się, że kojarzę nazwisko ze szkoły, może z plakatów. Nic poza tym. - Bo nie zadawała się ze szlamami, jeżeli nie istniała taka bezpośrednia, niezależna konieczność; jak przez parę frustrujących lat w szpitalu, kiedy nie miała możliwości odrzucać pacjentów, którzy jej nie pasowali. - Oby zrobili z niej przykład kary za łamanie prawa. Albo przynajmniej przestrogę.
Później nie mieli okazji do rozmowy, bo sytuacja temu nie sprzyjała. Potrzebowała skupienia; spodziewała się, że w tym wypadku nawet minimalne zachwianie skutkujące błędem mogłoby ją kosztować więcej niż zwykłe marudzenie. W ciszy i spokoju wypowiedziała znany czar, w przyspieszonym tempie oceniła stan po zaklęciu, a potem wstała, aby dać mężczyźnie ułudę prywatności. Podziękowanie skwitowała jedynie skinięciem głowy, doceniając, mimo iż nie należała do uzdrowicielek na tyle tkliwych, aby przejmować się wdzięcznością pacjentów. Lub jej brakiem. Wręczyła Caelanowi mazidło i uniosła brew, kiedy w odpowiedzi wetknął jej monety. Zapowiedziała łaskawie, że za tak prosty zabieg nie oczekuje zapłaty, ale byłaby głupia, gdyby uparcie stawiała opór.
- Starczy. Również dziękuję - odpowiedziała z ociąganiem, mając nieco więcej wątpliwości co do tego, czy miała, czy nie miała za co dziękować. - Do następnego razu, oby w lepszych okolicznościach - skwitowała z cieniem rozbawienia, a potem otworzyła drzwi i gestem dłoni wskazała drogę do wyjścia.
Pewnie innego dnia chętnie dołączyłaby do spontanicznego świętowania, lecz dziś miała w perspektywie sprawy znacznie poważniejsze.
/zt x 2
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
04.10
Dni mijały, a wraz z nimi musiała minąć słabość. Zamykanie się na cztery spusty w mieszkaniu i unikanie obnażenia przed kimkolwiek, z zawstydzenia konsekwencjami, jakie przyniosła jej wyprawa do podziemi, z każdym kolejnym księżycem wydawały się Elvirze bardziej... może nie tyle bezcelowe, co zwyczajnie tchórzliwe. Na pewno pomogła w tym Wren, stawiając ją bezlitośnie na nogi, lecz tak jak przez całe życie Elvira brała odpowiedzialność za siebie i swoją drogę, tak wszystkie następne kroki musiała wykonać o własnych siłach. Mogła dalej czekać bezczynnie, aż miną koszmary, a mogła nauczyć się z nimi funkcjonować. Nie było to łatwe, jeden Merlin wiedział, ile zajmie. Jeżeli jednak utwierdziła się w czymkolwiek po otrzymaniu wiadomości o przyjęciu do organizacji, to była to świadomość, że nie jest - i nigdy nie była - czarownicą słabą. Upadła, ale pomału podnosiła się z ziemi, mniej jedząc, mniej śpiąc, z czasem także mniej przeżywając. Świadome oddzielanie mar od rzeczywistości pochłaniało ją na tyle, że wszystko inne zdało się tracić na znaczeniu. Z jednej strony sukces, z drugiej niepomierna irytacja. Miała jednak zamiar powrócić do świata już wkrótce, odzyskać poczucie wartości. Potwierdziła obecność na pogrzebie Blacka, odwiedziła Cassandrę, Frances, posprzątała nawet mieszkanie, nie dowierzając temu, jak olbrzymi syf zdążył się w nim zalęgnąć po niespełna dwóch tygodniach apatii.
Zaproszenie Drew dodatkowo motywowało; wczesnym wieczorem czwartego października po kurzu i pajęczynach nie było już śladu, blaty w salonie lśniły porządkiem jak zwykle, woluminy na półkach poukładała tomami, posprzątała puste butelki walające się wcześniej między nogami. Jedynym odstępstwem od normy pozostawały porozwieszane w każdym pokoju pęki suszonej lawendy. Tak olbrzymia ilość suszu w niewielkim mieszkaniu mogła zdawać się niepokojąca, lecz Elvira nie była skłonna z niej zrezygnować. Czasami, gdy wstawała nocą do kuchni lub łazienki, wciąż odnosiła wrażenie, że zza kanapy lub kociołka dobiega smród odłażącego od kości mięsa. Kwiaty to tłumiły. Lubiła ten zapach i zdążyła się do niego przyzwyczaić.
Ze wszystkich ludzi, jakich mogła zaprosić na spotkanie, wybrała akurat Macnaira i miała ku temu wiele powodów. Przede wszystkim, to on wprowadził ją między szeregi Rycerzy jako sojusznika, w pewnym sensie stając mentorem; jeżeli miała teraz komukolwiek dziękować lub zadawać pytania, to jemu. List, który otrzymała od innego śmierciożercy, wcale temu nie kolidował, wręcz przeciwnie. Chciała najpierw porozmawiać z Drew, ponieważ na spotkanie z Mulciberem zupełnie jej się nie paliło, najchętniej wcale by go nie oglądała, choć rozsądnie zdawała sobie sprawę, że nie ma na to szansy. I tę przeszkodę - niepewność, lęk, gniew - musiała pokonać, jeżeli chciała iść dalej. Liczyła, że jeżeli wcześniej pomówi o wszystkim z Macnairem, przyjdzie jej to łatwiej.
Ale poza tym naprawdę chciała wiedzieć, czy Drew doprowadził się do porządku. Chociaż sporo wydarzeń z końcówki wyprawy oraz wszystkiego, co nastąpiło po niej, kojarzyła jak przez mgłę, nie mogłaby zapomnieć jak okropnie paskudną była myśl, że mężczyzna zginął. Nie nawykła nikomu współczuć ani o nikogo się martwić, było to dla niej uczucie nowe, którego tym razem nie zamierzała wypierać, a skonfrontować. Może w koleżeństwie to było normalne, może ludzie czuli takie rzeczy, a ona dopiero nadganiała wszystko, co do tej pory spychała na drugi plan. Nieistotne. Przeżył, ona też, nie zaszła żadna wielka zmiana.
Chciała go tylko zobaczyć.
Gdy nadeszła godzina spotkania, ściągnęła zabezpieczenie z drzwi mieszkania i pozostawiła je tak, wiedząc, że gdy zapuka i zastanie je otwarte, nie będzie miał oporów przed wejściem do środka. Sama wycofała się do sypialni, ciągnąc do wygody. Ostatnie dni spędzała głównie w łóżku i choć było to frustrujące, jakże inne wrażenie dominowało nad człowiekiem, gdy zamiast kulić się pod kocem, siedziała na perfekcyjnie zasłanej pościeli, z nogami swobodnie skrzyżowanymi w kostkach. Szata, którą przywdziała, była dość szeroka, wygodna, lecz krótka, kończąc się ledwo na linii kolan. Spod jednego rękawa wystawał szczupły nadgarstek dłoni bawiącej się papierosem, spod drugiego: doskonała replika równie chudej ręki, aksamitnie czarnej i połyskującej metalicznie. Zaopatrzyła się nareszcie w tę przeklętą protezę, czekając na nową, w pełni sprawną kończynę i korzystając z ułatwień, oferowanych przez sztuczną. Kiedy zakładała rękawiczki, różnica była niedostrzegalna.
- Jestem tutaj - zawołała lekko, kiedy usłyszała dźwięki sugerujące nadejście gościa. Zsunęła z kolan sennik i wsunęła go do szuflady szafki stojącej przy łóżku. - Chodź, nie krępuj się, tylko buty zdejmij. Chyba nie myślałeś, że zaprosiłabym cię na sztywną posiadówę przy okrągłym stole? - Odrzuciła długie włosy na plecy. - Wyglądasz na zmęczonego - zauważyła z podejrzaną uprzejmością; sama miała problem z ukryciem sinych plam pod oczami. - Papierosa?
Dni mijały, a wraz z nimi musiała minąć słabość. Zamykanie się na cztery spusty w mieszkaniu i unikanie obnażenia przed kimkolwiek, z zawstydzenia konsekwencjami, jakie przyniosła jej wyprawa do podziemi, z każdym kolejnym księżycem wydawały się Elvirze bardziej... może nie tyle bezcelowe, co zwyczajnie tchórzliwe. Na pewno pomogła w tym Wren, stawiając ją bezlitośnie na nogi, lecz tak jak przez całe życie Elvira brała odpowiedzialność za siebie i swoją drogę, tak wszystkie następne kroki musiała wykonać o własnych siłach. Mogła dalej czekać bezczynnie, aż miną koszmary, a mogła nauczyć się z nimi funkcjonować. Nie było to łatwe, jeden Merlin wiedział, ile zajmie. Jeżeli jednak utwierdziła się w czymkolwiek po otrzymaniu wiadomości o przyjęciu do organizacji, to była to świadomość, że nie jest - i nigdy nie była - czarownicą słabą. Upadła, ale pomału podnosiła się z ziemi, mniej jedząc, mniej śpiąc, z czasem także mniej przeżywając. Świadome oddzielanie mar od rzeczywistości pochłaniało ją na tyle, że wszystko inne zdało się tracić na znaczeniu. Z jednej strony sukces, z drugiej niepomierna irytacja. Miała jednak zamiar powrócić do świata już wkrótce, odzyskać poczucie wartości. Potwierdziła obecność na pogrzebie Blacka, odwiedziła Cassandrę, Frances, posprzątała nawet mieszkanie, nie dowierzając temu, jak olbrzymi syf zdążył się w nim zalęgnąć po niespełna dwóch tygodniach apatii.
Zaproszenie Drew dodatkowo motywowało; wczesnym wieczorem czwartego października po kurzu i pajęczynach nie było już śladu, blaty w salonie lśniły porządkiem jak zwykle, woluminy na półkach poukładała tomami, posprzątała puste butelki walające się wcześniej między nogami. Jedynym odstępstwem od normy pozostawały porozwieszane w każdym pokoju pęki suszonej lawendy. Tak olbrzymia ilość suszu w niewielkim mieszkaniu mogła zdawać się niepokojąca, lecz Elvira nie była skłonna z niej zrezygnować. Czasami, gdy wstawała nocą do kuchni lub łazienki, wciąż odnosiła wrażenie, że zza kanapy lub kociołka dobiega smród odłażącego od kości mięsa. Kwiaty to tłumiły. Lubiła ten zapach i zdążyła się do niego przyzwyczaić.
Ze wszystkich ludzi, jakich mogła zaprosić na spotkanie, wybrała akurat Macnaira i miała ku temu wiele powodów. Przede wszystkim, to on wprowadził ją między szeregi Rycerzy jako sojusznika, w pewnym sensie stając mentorem; jeżeli miała teraz komukolwiek dziękować lub zadawać pytania, to jemu. List, który otrzymała od innego śmierciożercy, wcale temu nie kolidował, wręcz przeciwnie. Chciała najpierw porozmawiać z Drew, ponieważ na spotkanie z Mulciberem zupełnie jej się nie paliło, najchętniej wcale by go nie oglądała, choć rozsądnie zdawała sobie sprawę, że nie ma na to szansy. I tę przeszkodę - niepewność, lęk, gniew - musiała pokonać, jeżeli chciała iść dalej. Liczyła, że jeżeli wcześniej pomówi o wszystkim z Macnairem, przyjdzie jej to łatwiej.
Ale poza tym naprawdę chciała wiedzieć, czy Drew doprowadził się do porządku. Chociaż sporo wydarzeń z końcówki wyprawy oraz wszystkiego, co nastąpiło po niej, kojarzyła jak przez mgłę, nie mogłaby zapomnieć jak okropnie paskudną była myśl, że mężczyzna zginął. Nie nawykła nikomu współczuć ani o nikogo się martwić, było to dla niej uczucie nowe, którego tym razem nie zamierzała wypierać, a skonfrontować. Może w koleżeństwie to było normalne, może ludzie czuli takie rzeczy, a ona dopiero nadganiała wszystko, co do tej pory spychała na drugi plan. Nieistotne. Przeżył, ona też, nie zaszła żadna wielka zmiana.
Chciała go tylko zobaczyć.
Gdy nadeszła godzina spotkania, ściągnęła zabezpieczenie z drzwi mieszkania i pozostawiła je tak, wiedząc, że gdy zapuka i zastanie je otwarte, nie będzie miał oporów przed wejściem do środka. Sama wycofała się do sypialni, ciągnąc do wygody. Ostatnie dni spędzała głównie w łóżku i choć było to frustrujące, jakże inne wrażenie dominowało nad człowiekiem, gdy zamiast kulić się pod kocem, siedziała na perfekcyjnie zasłanej pościeli, z nogami swobodnie skrzyżowanymi w kostkach. Szata, którą przywdziała, była dość szeroka, wygodna, lecz krótka, kończąc się ledwo na linii kolan. Spod jednego rękawa wystawał szczupły nadgarstek dłoni bawiącej się papierosem, spod drugiego: doskonała replika równie chudej ręki, aksamitnie czarnej i połyskującej metalicznie. Zaopatrzyła się nareszcie w tę przeklętą protezę, czekając na nową, w pełni sprawną kończynę i korzystając z ułatwień, oferowanych przez sztuczną. Kiedy zakładała rękawiczki, różnica była niedostrzegalna.
- Jestem tutaj - zawołała lekko, kiedy usłyszała dźwięki sugerujące nadejście gościa. Zsunęła z kolan sennik i wsunęła go do szuflady szafki stojącej przy łóżku. - Chodź, nie krępuj się, tylko buty zdejmij. Chyba nie myślałeś, że zaprosiłabym cię na sztywną posiadówę przy okrągłym stole? - Odrzuciła długie włosy na plecy. - Wyglądasz na zmęczonego - zauważyła z podejrzaną uprzejmością; sama miała problem z ukryciem sinych plam pod oczami. - Papierosa?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Ciężko mi było sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem tak wiele czasu potrzebowałem na wylizanie ran i pełną regenerację. Odkąd wstąpiłem w szeregi Rycerzy Walpurgii nigdy nie było równie źle, wręcz paskudnie, ale pocieszał mnie fakt, że wciąż żyłem. Mogłem sobie wyrzucać wiele błędów podczas misji, jednakże finał i tak zdawał się być nieunikniony. Moc kamienia pokonała mnie, nie dałem jej rady i zapewne nie ujarzmiłbym jej będąc nawet w pełni sił. Pamiętałem jedynie błysk światła, piękny widok Locus Nihil, a wszystko potem stanowiły tylko strzępy opowieści. Rookwood przeżyła i na wieść o tym odetchnąłem z ulgą, jednakże śmierć lorda, a także nowego sojusznika tylko udowadniały ogrom niebezpieczeństwa, w jaki się wpakowaliśmy. Nie zmieniłbym swojego zdania; nawet wówczas mając już świadomość, co nas czekało, powróciłbym i dosięgnął celu ponownie, choć bogatszy o doświadczenie wykonałbym kilka rzeczy zupełnie inaczej. Czy by to coś pomogło? Czy mógłbym wtem spać spokojnie, a ból głowy pozwalałby mi na skupienie? Mogłem jedynie gdybać, czasu nie potrafiłem cofnąć.
Nie żałowałem Elviry. Litość od osób trzecich była najgorszym, co mogło spotkać prawdziwego czarodzieja, dlatego mimo dużej straty pozostawało mi wyrazić dumę z równie wielkiego poświęcenia. Zamierzałem dowiedzieć się co dokładnie wydarzyło się podczas ich podróży i dlaczego to akurat Ramsey spowodował podobną ranę, jednakże nie byłem przekonany, czy był sens do tego wracać. Mulcier władał potężną magią, miał niezwykle odporny umysł, dlatego miałem pewność, iż coś musiało na niego wpłynąć, aby dopuścił się podobnej agresji wobec sojusznika. Być może zmusił go do tego kamień? Chwycił go w dłoń i nie potrafił stawić oporu jego wielkiej mocy? Opcji było wiele i roztrząsanie każdej z możliwych nie miało najmniejszego sensu. Prawdopodobnie on sam – tożsamo do mnie – nie byłby w stanie w pełni wytłumaczyć swego zachowania.
Jak przez mgłę pamiętałem, że to właśnie ona wraz z Cillianem zabrała mnie z podziemi i przeniosła wprost pod drzwi Belviny. Czy przeżyłbym bez szybkiej pomocy? Czy ocknąłbym się w okrągłej komnacie i mógł wrócić o własnych siłach? Kolejne pytania bez odpowiedzi. Byłem jej jednak wdzięczny, że postawiła na szali własne życie pragnąc uchronić moje, bowiem to świadczyło o tym, iż doskonale wpasowała się w struktury Rycerzy Walpurgii. Nigdy nie uważałem, że mój los był ważniejszy niżeli innych w organizacji, lecz Czarny Pan postawił sprawę jasno. Śmierciożercy byli mu najwierniejsi.
Nie zwlekałem długo nim pojawiłem się przed drzwiami jej mieszkania - obolały, wciąż zdekoncentrowany i zmęczony. Byłem jej jednak winien rozmowę, być może słowa wdzięczności, które zapewne nie przejdą przez me gardło. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka rozglądając się za dziewczyną, lecz nim udało mi się ją odnaleźć wzrokiem mych uszu doszedł kobiecy głos. Uśmiechnąłem się pod nosem. -Myślałem o wystawnej kolacji- rzuciłem z wyraźną kpiną, po czym ruszyłem w kierunku sypialni i oparłem się barkiem o framugę drzwi krzyżując przedramiona na piersi. -Ty również. Jak się czujesz?- spytałem nim wyciągnąłem dłoń po papierosa – nie musiała pytać, na takowe zawsze miałem ochotę.
Nie żałowałem Elviry. Litość od osób trzecich była najgorszym, co mogło spotkać prawdziwego czarodzieja, dlatego mimo dużej straty pozostawało mi wyrazić dumę z równie wielkiego poświęcenia. Zamierzałem dowiedzieć się co dokładnie wydarzyło się podczas ich podróży i dlaczego to akurat Ramsey spowodował podobną ranę, jednakże nie byłem przekonany, czy był sens do tego wracać. Mulcier władał potężną magią, miał niezwykle odporny umysł, dlatego miałem pewność, iż coś musiało na niego wpłynąć, aby dopuścił się podobnej agresji wobec sojusznika. Być może zmusił go do tego kamień? Chwycił go w dłoń i nie potrafił stawić oporu jego wielkiej mocy? Opcji było wiele i roztrząsanie każdej z możliwych nie miało najmniejszego sensu. Prawdopodobnie on sam – tożsamo do mnie – nie byłby w stanie w pełni wytłumaczyć swego zachowania.
Jak przez mgłę pamiętałem, że to właśnie ona wraz z Cillianem zabrała mnie z podziemi i przeniosła wprost pod drzwi Belviny. Czy przeżyłbym bez szybkiej pomocy? Czy ocknąłbym się w okrągłej komnacie i mógł wrócić o własnych siłach? Kolejne pytania bez odpowiedzi. Byłem jej jednak wdzięczny, że postawiła na szali własne życie pragnąc uchronić moje, bowiem to świadczyło o tym, iż doskonale wpasowała się w struktury Rycerzy Walpurgii. Nigdy nie uważałem, że mój los był ważniejszy niżeli innych w organizacji, lecz Czarny Pan postawił sprawę jasno. Śmierciożercy byli mu najwierniejsi.
Nie zwlekałem długo nim pojawiłem się przed drzwiami jej mieszkania - obolały, wciąż zdekoncentrowany i zmęczony. Byłem jej jednak winien rozmowę, być może słowa wdzięczności, które zapewne nie przejdą przez me gardło. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka rozglądając się za dziewczyną, lecz nim udało mi się ją odnaleźć wzrokiem mych uszu doszedł kobiecy głos. Uśmiechnąłem się pod nosem. -Myślałem o wystawnej kolacji- rzuciłem z wyraźną kpiną, po czym ruszyłem w kierunku sypialni i oparłem się barkiem o framugę drzwi krzyżując przedramiona na piersi. -Ty również. Jak się czujesz?- spytałem nim wyciągnąłem dłoń po papierosa – nie musiała pytać, na takowe zawsze miałem ochotę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Elvira postrzegała wyprawę po Locus Nihil w granicach szczęścia w nieszczęściu; nie potrafiłaby wskazać jednej rzeczy w czasie całej nocy, którą chciałaby przywoływać we wspomnieniach, a jednak to dzięki okazanej w krytycznej sytuacji odwadze uznano jej zasługi w roli uzdrowiciela. Z jednej strony nie zamierzała, nie chciała roztrząsać tych wydarzeń na czynniki pierwsze, zastanawiać się nad własnymi decyzjami, nad tym w jaki sposób mogłaby je zmienić, aby osiągnąć lepsze efekty. Gdyby to zależało wyłącznie od niej - wybrałaby niepamięć, gdyż nic nie okazywało się tak uciążliwe, jak nie opuszczające jej na krok koszmary i ustawiczne poczucie zagrożenia. Z drugiej, nie śmiałaby wysnuwać życzenia cofnięcia czasu: skoro koniec końców przyniosło jej to więcej korzyści niż strat, nie pozostawało nic innego jak poradzić sobie z konsekwencjami i docenić uznanie. Miała przynajmniej świadomość, że jest silniejsza niż wskazywałyby na to pozory. Myśl ta dodawała otuchy oraz - przede wszystkim - determinacji. Jeżeli pozbiera się z tego kalectwa, z psychicznego i umysłowego rozchwiania... to znaczy, że jest w stanie znieść znacznie więcej.
Potrzebowała jednak czasu, odpoczynku, choćby najkrótszego - nie miała o to do siebie wyrzutów, z każdym dniem otrzymując więcej dowodów na to, że podobne doświadczenia zmogły i silniejszych od niej czarnoksiężników. W tym Drew. Drew, który przeżył dzięki połączonym wysiłkom jej i zaufanych sojuszników. Nie musiał, nie każdy mógł liczyć na podobne szczęście. Jutrzejszy pogrzeb był tego najdobitniejszą oznaką.
- Marna ze mnie kucharka - odparła bez wstydu, okręcając papierosa w palcach żywej ręki; proteza znacznie ułatwiała jej życie, ale nie czuła się jeszcze wystarczająco pewnie ze szczupłymi, czarnymi palcami. Mogła ich używać do wielu rzeczy, ale nie odważyłaby się na precyzyjniejsze ruchy. - Ale jedzenia mi nie brakuje, jeżeli chcesz, to się częstuj. - Znacznie gorzej niż jedzenie, przychodziło jej zdobywanie alkoholu. W ostatnim czasie mogła liczyć jedynie na najtańsze trunki, co wyjątkowo wprawiało we frustrację. Liczyła po cichu na to, że u Macnaira zapasy ognistej nie zostały nadszarpnięte szponem wojny, ale nie zamierzała mówić tego wprost, aby nie dać mu okazji do kpiny. Zresztą, w liście zachowała szczerość. Nie chciała go tutaj z tego powodu. Dużo więcej satysfakcji przyniosło jej ujrzenie go żywego, przytomnego, złośliwego i bezczelnego jak zawsze. - Nie stój w drzwiach jak ta sierota, bo ci kolana ścierpną. Mam duże łóżko.
I w zasadzie żadnego grzesznego zamiaru. Chciała porozmawiać, odpocząć w towarzystwie kogoś, kto dobrze znał okoliczności. Machnięciem różdżki otwarła okno do połowy i przesunęła się lekko na miękkiej pościeli, choć w zasadzie nie było to konieczne, oboje byli szczupli. Podzieliła się papierosem, a potem wetknęła własnego do ust, na kilka minut skupiając wyłącznie na przyjemności idącej za tytoniową mgiełką.
- Miło, że pytasz. Bywało lepiej. I gorzej. - Bezwiednie oblizała wargę, przyglądając mu się uważniej, w poszukiwaniu widocznych oznak wyczerpania. - Jak widzisz, nie miałeś racji. W liście - przypomniała. - Mam już rękę, chociaż sztuczną. Na prawdziwą będę mogła liczyć za jakiś miesiąc, może szybciej. Gorzej z bliznami, bo już nie znikną. - Jej kolano drgnęło nieznacznie; nie była jeszcze w stanie zamaskować fali odrazy na wyobrażenie samej siebie oszpeconej białymi szramami. - Ale nie o bliznach chciałam rozmawiać. Wiesz, że jestem teraz jedną z was - Uśmiechnęła się nieznacznie; musiał wiedzieć, jako śmierciożerca również o tym decydował. - To olbrzymi zaszczyt, nie minęło tak wiele czasu, odkąd zostałam sojusznikiem... - urwała na moment, zawahała się.
Następnie znów wsunęła do ust krótkiego papierosa i dopaliła go do końca, gniotąc resztki na podstawionej przy łóżku popielniczce. Zanim podjęła rozmowę na nowo, wepchała się kolanem między Drew, a wezgłowie, żeby usiąść za nim i mieć miejsce na nogi, które zarzuciła po obu stronach jego tułowia. Znała się na tym jedynie minimalnie, ale dość, aby po prostych anatomicznych prawidłowościach dojść, w których miejscach znajdowały się przyczepy. Bez słowa i bez pytania oparła dłonie - ciepłą i zimną - na jego karku w miejscach, których ucisk mógł złagodzić nawracające bóle głowy.
- Ramsey Mulciber chce się ze mną spotkać - podjęła znów, obojętnym tonem. - Podkreślił, że w cztery oczy. Pewnie się domyślasz, że ja nie chcę spotykać się z nim. Wiem, że muszę. I to zrobię. Już potwierdziłam obecność listem. - przerwała, kciukami wciąż rozmasowując mu kark. - Jeżeli masz jakąś radę, która uczyni to spotkanie bardziej znośnym, to chętnie ją przyjmę. - powiedziała w końcu, znacznie ciszej i z marnie skrywaną niechęcią.
Potrzebowała jednak czasu, odpoczynku, choćby najkrótszego - nie miała o to do siebie wyrzutów, z każdym dniem otrzymując więcej dowodów na to, że podobne doświadczenia zmogły i silniejszych od niej czarnoksiężników. W tym Drew. Drew, który przeżył dzięki połączonym wysiłkom jej i zaufanych sojuszników. Nie musiał, nie każdy mógł liczyć na podobne szczęście. Jutrzejszy pogrzeb był tego najdobitniejszą oznaką.
- Marna ze mnie kucharka - odparła bez wstydu, okręcając papierosa w palcach żywej ręki; proteza znacznie ułatwiała jej życie, ale nie czuła się jeszcze wystarczająco pewnie ze szczupłymi, czarnymi palcami. Mogła ich używać do wielu rzeczy, ale nie odważyłaby się na precyzyjniejsze ruchy. - Ale jedzenia mi nie brakuje, jeżeli chcesz, to się częstuj. - Znacznie gorzej niż jedzenie, przychodziło jej zdobywanie alkoholu. W ostatnim czasie mogła liczyć jedynie na najtańsze trunki, co wyjątkowo wprawiało we frustrację. Liczyła po cichu na to, że u Macnaira zapasy ognistej nie zostały nadszarpnięte szponem wojny, ale nie zamierzała mówić tego wprost, aby nie dać mu okazji do kpiny. Zresztą, w liście zachowała szczerość. Nie chciała go tutaj z tego powodu. Dużo więcej satysfakcji przyniosło jej ujrzenie go żywego, przytomnego, złośliwego i bezczelnego jak zawsze. - Nie stój w drzwiach jak ta sierota, bo ci kolana ścierpną. Mam duże łóżko.
I w zasadzie żadnego grzesznego zamiaru. Chciała porozmawiać, odpocząć w towarzystwie kogoś, kto dobrze znał okoliczności. Machnięciem różdżki otwarła okno do połowy i przesunęła się lekko na miękkiej pościeli, choć w zasadzie nie było to konieczne, oboje byli szczupli. Podzieliła się papierosem, a potem wetknęła własnego do ust, na kilka minut skupiając wyłącznie na przyjemności idącej za tytoniową mgiełką.
- Miło, że pytasz. Bywało lepiej. I gorzej. - Bezwiednie oblizała wargę, przyglądając mu się uważniej, w poszukiwaniu widocznych oznak wyczerpania. - Jak widzisz, nie miałeś racji. W liście - przypomniała. - Mam już rękę, chociaż sztuczną. Na prawdziwą będę mogła liczyć za jakiś miesiąc, może szybciej. Gorzej z bliznami, bo już nie znikną. - Jej kolano drgnęło nieznacznie; nie była jeszcze w stanie zamaskować fali odrazy na wyobrażenie samej siebie oszpeconej białymi szramami. - Ale nie o bliznach chciałam rozmawiać. Wiesz, że jestem teraz jedną z was - Uśmiechnęła się nieznacznie; musiał wiedzieć, jako śmierciożerca również o tym decydował. - To olbrzymi zaszczyt, nie minęło tak wiele czasu, odkąd zostałam sojusznikiem... - urwała na moment, zawahała się.
Następnie znów wsunęła do ust krótkiego papierosa i dopaliła go do końca, gniotąc resztki na podstawionej przy łóżku popielniczce. Zanim podjęła rozmowę na nowo, wepchała się kolanem między Drew, a wezgłowie, żeby usiąść za nim i mieć miejsce na nogi, które zarzuciła po obu stronach jego tułowia. Znała się na tym jedynie minimalnie, ale dość, aby po prostych anatomicznych prawidłowościach dojść, w których miejscach znajdowały się przyczepy. Bez słowa i bez pytania oparła dłonie - ciepłą i zimną - na jego karku w miejscach, których ucisk mógł złagodzić nawracające bóle głowy.
- Ramsey Mulciber chce się ze mną spotkać - podjęła znów, obojętnym tonem. - Podkreślił, że w cztery oczy. Pewnie się domyślasz, że ja nie chcę spotykać się z nim. Wiem, że muszę. I to zrobię. Już potwierdziłam obecność listem. - przerwała, kciukami wciąż rozmasowując mu kark. - Jeżeli masz jakąś radę, która uczyni to spotkanie bardziej znośnym, to chętnie ją przyjmę. - powiedziała w końcu, znacznie ciszej i z marnie skrywaną niechęcią.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nieszczególnie zdziwiła mnie informacja, że nie po drodze miała do kuchni, a tym bardziej gotowania. Nie dało się ukryć, iż wówczas podobne umiejętności były na wagę złota, bowiem nierzadko zrobienie sytego obiadu z „niczego” gwarantowało choć jeden wartościowy posiłek. Ja sam miałem dwie ręce do tego typu rzeczy i w mych szafkach jedynie zalegały produkty, których nie potrafiłem w żadnym stopniu wykorzystać. Dużo z nich marnowało się, pewnie nie jeden spojrzałby na mnie z przekąsem i wytknął brak jakiegokolwiek szacunku do deficytowego produktu, lecz nawet gdybym chciał nie bardzo miałem czas, aby cokolwiek z tym zrobić. Z resztą objadanie się chlebem i procentowym trunkiem póki co wystarczało – bez tego pierwszego zapewne bym jeszcze przeżył, lecz brak drugiego wciągnąłby mnie do grobu. Wyprawa dawała mi się we znaki; towarzyszyły mi silne bóle głowy, miałem problemy ze snem oraz koncentracją i to właśnie dwie, może trzy szklaneczki pozwalały mi w miarę normalnie funkcjonować. Przede wszystkim mniej o tym wszystkim myślałem, przestawałem analizować i niechętnie chwytałem po kałamarz, aby nakreślić list do kolejnych osób w nadziei, że będą w stanie mi pomóc.
-Naprawdę? Sądziłem, że głównie prace domowe są w kręgu twych zainteresowań- uniosłem kącik ust w kpiącym wyrazie. -Gotowanie, sprzątanie, pranie brudnych szat męża- dodałem nie mogąc powstrzymać zgryźliwości w słowach. Daleki byłem od nazywania kobiety starą panną i budowania na tej podstawie zdania o niej. Nie musiałem daleko szukać, Lucinda była niewiele młodsza od Elviry, a do tego w jej żyłach płynie błękitna krew i mimo swych złośliwości nigdy nie mówiłem na poważnie. Generalnie miałem spaczone myślenie, czasem nawet odnosiłem wrażenie, że od samego początku miałem takowe w genach.
-Czyli cały dom stoi przede mną otworem? Cudownie- pokręciłem głową, po czym ruszyłem w kierunku łóżka i ułożyłem się na nim wygodnie. Pod głowę wsunąłem jedno z ramion, które oparłem o poduszkę i skupiłem wzrok na suficie. Rzecz jasna nie mogła odpuścić sobie kąśliwej uwagi, ale do tego zdążyłem przywyknąć – z pewnością równie bardzo jak dziewczyna. Sam w końcu nie byłem lepszy. Chwyciłem papierosa od blondynki i wcisnąłem go między wargi łapczywie zaciągając się nikotynowym dymem. Kątem oka zerknąłem w kierunku magicznej protezy dochodząc do wniosku, że naprawdę nie było to nic szpecącego, a tym bardziej wstydliwego. Rzeczywiście wyglądała z nią nieco inaczej, jednakże pełna władza w dłoni była ważniejsza niżeli wizualny efekt. -Zignoruj te blizny lub znajdź w nich pozytywny aspekt- zacząłem obracając twarz w jej kierunku.
-Najważniejsze jest to, że wszyłaś z tego w miarę cało- taka była prawda. Straty były ogromne, dwóch z nas poległo, zatem cena mogła być znacznie wyższa i pozostawało się cieszyć, że magia i przede wszystkim szczęście stało po naszej stronie. -Wiem- rzuciłem, po czym wypuściłem dym z ust i powróciłem do wcześniejszej pozycji. -Zasłużyłaś Elviro. Docenione zostały Twoje starania, lojalność, a przede wszystkim wytrwałość. Jestem dumny, że to ja mogłem wprowadzić cię w nasze szeregi- odparłem wyczuwając jej zawahanie. Nie powinno takowego być, nikt nie walczył za nią, nie myślał i podejmował działania. Zawdzięczała to tylko i wyłącznie sobie samej. -Popracujesz nad subordynacją, nauczysz się zamykać jadaczkę w pewnych momentach i uwierz mi, że cała reszta ułoży się sama- dodałem powracając do niej na moment wzrokiem. Słaby byłem w pochwałach, nie przywykłem takowych dawać, ale czułem się w pewnym stopniu za nią odpowiedzialny. Czasami odnosiłem wrażenie, że błądziła, była aspołeczna i kompletnie gubiła się pośród tłumów, jednakże każdy z Nas po części powielał owe cechy. Szczerze liczyłem, że nasza ostatnia – dość cierpka – rozmowa przyniosła efekt i nie będziemy musieli więcej wracać do metod, których stosować bym nie chciał. Kiepski był ze mnie wychowawca i kompletnie się do tego nie nadawałem, aczkolwiek mnie też kiedyś poprowadzono – w bardziej tudzież mniej drastyczny sposób.
Uniosłem brew obserwując jej poczynania, ale nie zamierzałem protestować. -Czym sobie na to zasłużyłem?- spytałem nim mych uszu doszła kwestia związana ze spotkaniem. Przyjemne uczucie zalało obolały kark, pozwoliłem sobie przymknąć oczy. -Naprawdę chcesz, żebym dał ci tę radę?- zaśmiałem się, bo tak naprawdę tylko jedna rzecz przychodziła mi do głowy. Mulciber był naprawdę specyficznym gościem, ale właśnie w tej swojej inności skrywał wielki talent i umiejętności, o jakich wielu nie śmiało nawet śnić. -Po prostu go nie zdenerwuj i staraj się być uprzejma, ale nie na swój sposób. Nie pyskuj, nie oblej go drinkiem i nie machnij tą protezą, bo wrócisz w jeszcze bardziej poćwiartowana. To potężny czarodziej- uniosłem kącik ust wyobrażając sobie testowanie cierpliwości Ramseya.
-Naprawdę? Sądziłem, że głównie prace domowe są w kręgu twych zainteresowań- uniosłem kącik ust w kpiącym wyrazie. -Gotowanie, sprzątanie, pranie brudnych szat męża- dodałem nie mogąc powstrzymać zgryźliwości w słowach. Daleki byłem od nazywania kobiety starą panną i budowania na tej podstawie zdania o niej. Nie musiałem daleko szukać, Lucinda była niewiele młodsza od Elviry, a do tego w jej żyłach płynie błękitna krew i mimo swych złośliwości nigdy nie mówiłem na poważnie. Generalnie miałem spaczone myślenie, czasem nawet odnosiłem wrażenie, że od samego początku miałem takowe w genach.
-Czyli cały dom stoi przede mną otworem? Cudownie- pokręciłem głową, po czym ruszyłem w kierunku łóżka i ułożyłem się na nim wygodnie. Pod głowę wsunąłem jedno z ramion, które oparłem o poduszkę i skupiłem wzrok na suficie. Rzecz jasna nie mogła odpuścić sobie kąśliwej uwagi, ale do tego zdążyłem przywyknąć – z pewnością równie bardzo jak dziewczyna. Sam w końcu nie byłem lepszy. Chwyciłem papierosa od blondynki i wcisnąłem go między wargi łapczywie zaciągając się nikotynowym dymem. Kątem oka zerknąłem w kierunku magicznej protezy dochodząc do wniosku, że naprawdę nie było to nic szpecącego, a tym bardziej wstydliwego. Rzeczywiście wyglądała z nią nieco inaczej, jednakże pełna władza w dłoni była ważniejsza niżeli wizualny efekt. -Zignoruj te blizny lub znajdź w nich pozytywny aspekt- zacząłem obracając twarz w jej kierunku.
-Najważniejsze jest to, że wszyłaś z tego w miarę cało- taka była prawda. Straty były ogromne, dwóch z nas poległo, zatem cena mogła być znacznie wyższa i pozostawało się cieszyć, że magia i przede wszystkim szczęście stało po naszej stronie. -Wiem- rzuciłem, po czym wypuściłem dym z ust i powróciłem do wcześniejszej pozycji. -Zasłużyłaś Elviro. Docenione zostały Twoje starania, lojalność, a przede wszystkim wytrwałość. Jestem dumny, że to ja mogłem wprowadzić cię w nasze szeregi- odparłem wyczuwając jej zawahanie. Nie powinno takowego być, nikt nie walczył za nią, nie myślał i podejmował działania. Zawdzięczała to tylko i wyłącznie sobie samej. -Popracujesz nad subordynacją, nauczysz się zamykać jadaczkę w pewnych momentach i uwierz mi, że cała reszta ułoży się sama- dodałem powracając do niej na moment wzrokiem. Słaby byłem w pochwałach, nie przywykłem takowych dawać, ale czułem się w pewnym stopniu za nią odpowiedzialny. Czasami odnosiłem wrażenie, że błądziła, była aspołeczna i kompletnie gubiła się pośród tłumów, jednakże każdy z Nas po części powielał owe cechy. Szczerze liczyłem, że nasza ostatnia – dość cierpka – rozmowa przyniosła efekt i nie będziemy musieli więcej wracać do metod, których stosować bym nie chciał. Kiepski był ze mnie wychowawca i kompletnie się do tego nie nadawałem, aczkolwiek mnie też kiedyś poprowadzono – w bardziej tudzież mniej drastyczny sposób.
Uniosłem brew obserwując jej poczynania, ale nie zamierzałem protestować. -Czym sobie na to zasłużyłem?- spytałem nim mych uszu doszła kwestia związana ze spotkaniem. Przyjemne uczucie zalało obolały kark, pozwoliłem sobie przymknąć oczy. -Naprawdę chcesz, żebym dał ci tę radę?- zaśmiałem się, bo tak naprawdę tylko jedna rzecz przychodziła mi do głowy. Mulciber był naprawdę specyficznym gościem, ale właśnie w tej swojej inności skrywał wielki talent i umiejętności, o jakich wielu nie śmiało nawet śnić. -Po prostu go nie zdenerwuj i staraj się być uprzejma, ale nie na swój sposób. Nie pyskuj, nie oblej go drinkiem i nie machnij tą protezą, bo wrócisz w jeszcze bardziej poćwiartowana. To potężny czarodziej- uniosłem kącik ust wyobrażając sobie testowanie cierpliwości Ramseya.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Drew mógł do woli upajać się swoimi seksistowskimi docinkami, ale Elvirze nigdy nie było po drodze nie tylko do naczyń, ale i wszystkiego, co stereotypowo kobiece. W mieszkaniu miała porządek dla własnego pedantycznego komfortu, nie marnowała dnia na ozdabianie ścian i wymienianie kolorowych firanek. Nie lubiła długo tkwić przed lustrem, nienawidziła gorsetów, a obiady zwykle jadała na Ulicy Pokątnej, bo dla siebie potrafiła przyrządzić jedynie to, co najbardziej podstawowe. W ostatnim czasie nie miała z tym większego problemu, bowiem jadała mało i rzadko. Każda potrawa, jeżeli siedziała nad nią zbyt długo, zaczynała zdawać się odrażająca, nieświeża; obolała głowa i wyczulony nos były wrażliwe na najmniejszą zmianę zapachu. Już dużo wcześniej zdążyła oswoić się ze smrodem krwi, wydzielin, z widokiem otwartego ciała - żywego lub zwłok - z lodowatą aurą prosektorium. Skalpel był jej przedłużeniem ręki, śmierć ustawicznym kompanem. A jednak pojedyncza wyprawa zdołała utworzyć tak olbrzymią wyrwę w jej wytrzymałości, że czasem sama nie potrafiła stwierdzić, czego obawia się naprawdę, a co jest tylko kolejną halucynacją.
Z tego powodu schudła, zmarniała. Była mniej kłótliwa, zmęczona. I ona sypiała źle, choć nie z powodu przewlekłego bólu, a koszmarów, które do tej pory nie odpuściły jej ani jednej nocy.
- Brudne szaty męża - powtórzyła powoli, unosząc brew z wyraźną ironią. Złapała za róg swojej wiotkiej, czarnej sukienki, przesuwając materiał niespiesznie między palcami. - Widzisz go tu gdzieś? Chyba powinnam go uprzedzić zanim zaproszę cię do łóżka. - Nie powinien mieć wątpliwości, że była to od początku do końca kpina. Nie miała męża, nie chciała go mieć, nie sądziła też, by którykolwiek z mężczyzn, których spotkała do tej pory, uznawał ją za materiał na żonę. Patrząc na to, w jaki sposób pojmowano małżeństwo, podobna myśl byłaby dla Elviry obrazą. Wciąż trudno było jej sobie wyobrazić, że młoda Frances miała ślub za sobą.
Po wszystkim, przez co przeszli końcówką września - a co wciąż odbijało się na nich ciężkim piętnem - pyskatość Drew prawie (prawie) sprawiała jej przyjemność. Być może rzeczywiście brakowało jej okazji do zwyczajnej rozmowy, do wymiany przemyśleń, w których nie musiałaby uważać na słowa, by nie zdradzić przypadkiem istotnych tajemnic. Siedząc obok Macnaira i popalając dobrej jakości tytoń, Elvirze przeszło przez myśl, że najchętniej przeleżałaby tak całą dobę. Oczywiście, nie było to możliwe. Cienie w końcu znów ją dopadną, tak samo jak niezbywalne obowiązki.
Nie zwróciła uwagi na to, że Drew się jej przygląda - a może nie chciała tego widzieć. Gdzieś na linii żołądka ściskał ją stres, że nigdy nie będzie już tak doskonała jak wcześniej. Ani w jego oczach, ani w swoich, ani w niczyich innych.
- Pozytywny aspekt. - Uśmiechnęła się niemrawo, ze wzrokiem wlepionym w sufit i obłoki sinego dymu. - Nie zrozum mnie źle, doceniam, że przeżyłam. Bywały momenty, gdy myślałam, że nie zdołam. - Obróciła się lekko w jego stronę, podpierając na łokciu. - Problem z ludźmi jest taki, że twoje blizny dodają ci charakteru, są dowodem na to, że jesteś wytrwały, że masz doświadczenie - Wsunęła papierosa do ust i cichutko parsknęła. - A ja swoje blizny powinnam chować, bo tak wypada. Bo kobietę blizny szpecą. Na pewno kiedyś coś takiego słyszałeś - Pokręciła głową nim zmiażdżyła papierosa i otrzepała opuszki palców z popiołu. - Nie znajdę pozytywnego aspektu, ale mogę mieć to w dupie. I będę mieć.
Zwrócenie tematu rozmowy na Rycerzy Walpurgii było dla Elviry jakoby punktem kulminacyjnym, sięgnęła więc po niego tak, jak miała w zwyczaju; od razu, bez przeciągania i bez przygotowania. Nie zamierzała oscylować wokół meritum, na pogaduszki o codzienności przyjdzie czas, gdy rozwieje najważniejsze wątpliwości.
- Na pewno wszystko w porządku? - zapytała, zagryzając wargę. Musiała się odwrócić i udać, że sięga do szafki po następne papierosy, by zamaskować wątły rumieniec, jaki poznaczył jej policzki. Paczkę tytoniu rzuciła na łóżko, skorzysta z niej jeszcze niejednokrotnie, lecz teraz miała inne plany. - Mówisz zupełnie jak nie ty. Kto by pomyślał, że potrafisz zdobyć się na taką... szczerość? - przetestowała, być może lekko naciągając strunę; taką miała naturę, ale w zasadzie tym razem nie oczekiwała odpowiedzi.
Nawet jeżeli chciał jej udzielić, wcześniej zdążyła zmienić miejsce na łóżku i położyć ręce na jego karku. Rozproszyć, taką miała nadzieję. Niezbyt chciała odnosić się do uwagi o subordynacji, zbyt dumna, aby przyznać mu rację. Nie odpuściła sobie jednak odpowiedzi na pytanie. Czym sobie zasłużył? Rzadko kiedy robiła cokolwiek z sympatii, jeszcze rzadziej bez oczekiwanego zysku. A jednak siedziała tu dzisiaj, wpijając szczupłe palce w zesztywniałe mięśnie, wodząc czubkami paznokci wzdłuż jego włosów i skroni. Znała wiele metod uśmierzania bólu, ale każda wymagałaby sięgnięcia po różdżkę. I żadna nie byłaby choć w połowie tak relaksująca dla nich obu.
- Przyznajesz, że jesteś dumny, więc odpowiedź nie powinna być trudna - szepnęła mu wprost do ucha. - Ty jesteś dumny. Ja jestem wdzięczna. - Ostatnie słowo powiedziała cicho i nisko, jak największą tajemnicę, opierając podbródek na jego karku. Tylko na krótki moment, za chwilę bowiem rozprostowała nogi wygodniej i złapała go za łokieć, milcząco zmuszając, by położył się niżej i dał jej więcej miejsca na rozmasowywanie mu skroni. Miał miększe włosy niż zapamiętała.
- Po prostu go nie zdenerwuj to jest rada, której bym się domyśliła - zauważyła z nutą uszczypliwości. - Nie będę pyskować, wiem, że jest niebezpieczny. Nie jestem tylko pewna, czy to wystarczy. To, co się wydarzyło tam na dole... - przerwała, westchnęła głęboko. Nie miała jeszcze okazji opowiedzieć mu tego dokładnie. - Wspominałam, że uznał mnie za wroga. Każdego z nas dopadła czarna magia, nie mogę temu zaprzeczyć, lecz z nim było gorzej. Nie zapamiętał tego, co zrobił. Były chwile, gdy zdawał się kompletnie inny, tak jak wtedy, kiedy mnie związał - Oblizała usta, nagle wyschnięte. - Potem wracał do siebie i zadawał bezsensowne pytania. Tak jakby wcześniej nie było go w jego własnym ciele. Nie wiem, czy to się będzie powtarzać. Nie powinno. Nie wiem. - Straciła wątek, przytłoczona wspomnieniami oraz wizją nieuchronnego spotkania z oprawcą. Musiała się uspokoić, oddech już znacząco jej przyspieszył. - A jak ty się czujesz? Poza bólami głowami coś ci dokucza? - Przesunęła dłoń na jego policzek, prawie przypadkiem. - Masz koszmary? - Pytanie mogłoby zdawać się dziecinne dla tych, którzy nie przeżyli mar nawiedzających Rycerzy po Locus Nihil.
Z tego powodu schudła, zmarniała. Była mniej kłótliwa, zmęczona. I ona sypiała źle, choć nie z powodu przewlekłego bólu, a koszmarów, które do tej pory nie odpuściły jej ani jednej nocy.
- Brudne szaty męża - powtórzyła powoli, unosząc brew z wyraźną ironią. Złapała za róg swojej wiotkiej, czarnej sukienki, przesuwając materiał niespiesznie między palcami. - Widzisz go tu gdzieś? Chyba powinnam go uprzedzić zanim zaproszę cię do łóżka. - Nie powinien mieć wątpliwości, że była to od początku do końca kpina. Nie miała męża, nie chciała go mieć, nie sądziła też, by którykolwiek z mężczyzn, których spotkała do tej pory, uznawał ją za materiał na żonę. Patrząc na to, w jaki sposób pojmowano małżeństwo, podobna myśl byłaby dla Elviry obrazą. Wciąż trudno było jej sobie wyobrazić, że młoda Frances miała ślub za sobą.
Po wszystkim, przez co przeszli końcówką września - a co wciąż odbijało się na nich ciężkim piętnem - pyskatość Drew prawie (prawie) sprawiała jej przyjemność. Być może rzeczywiście brakowało jej okazji do zwyczajnej rozmowy, do wymiany przemyśleń, w których nie musiałaby uważać na słowa, by nie zdradzić przypadkiem istotnych tajemnic. Siedząc obok Macnaira i popalając dobrej jakości tytoń, Elvirze przeszło przez myśl, że najchętniej przeleżałaby tak całą dobę. Oczywiście, nie było to możliwe. Cienie w końcu znów ją dopadną, tak samo jak niezbywalne obowiązki.
Nie zwróciła uwagi na to, że Drew się jej przygląda - a może nie chciała tego widzieć. Gdzieś na linii żołądka ściskał ją stres, że nigdy nie będzie już tak doskonała jak wcześniej. Ani w jego oczach, ani w swoich, ani w niczyich innych.
- Pozytywny aspekt. - Uśmiechnęła się niemrawo, ze wzrokiem wlepionym w sufit i obłoki sinego dymu. - Nie zrozum mnie źle, doceniam, że przeżyłam. Bywały momenty, gdy myślałam, że nie zdołam. - Obróciła się lekko w jego stronę, podpierając na łokciu. - Problem z ludźmi jest taki, że twoje blizny dodają ci charakteru, są dowodem na to, że jesteś wytrwały, że masz doświadczenie - Wsunęła papierosa do ust i cichutko parsknęła. - A ja swoje blizny powinnam chować, bo tak wypada. Bo kobietę blizny szpecą. Na pewno kiedyś coś takiego słyszałeś - Pokręciła głową nim zmiażdżyła papierosa i otrzepała opuszki palców z popiołu. - Nie znajdę pozytywnego aspektu, ale mogę mieć to w dupie. I będę mieć.
Zwrócenie tematu rozmowy na Rycerzy Walpurgii było dla Elviry jakoby punktem kulminacyjnym, sięgnęła więc po niego tak, jak miała w zwyczaju; od razu, bez przeciągania i bez przygotowania. Nie zamierzała oscylować wokół meritum, na pogaduszki o codzienności przyjdzie czas, gdy rozwieje najważniejsze wątpliwości.
- Na pewno wszystko w porządku? - zapytała, zagryzając wargę. Musiała się odwrócić i udać, że sięga do szafki po następne papierosy, by zamaskować wątły rumieniec, jaki poznaczył jej policzki. Paczkę tytoniu rzuciła na łóżko, skorzysta z niej jeszcze niejednokrotnie, lecz teraz miała inne plany. - Mówisz zupełnie jak nie ty. Kto by pomyślał, że potrafisz zdobyć się na taką... szczerość? - przetestowała, być może lekko naciągając strunę; taką miała naturę, ale w zasadzie tym razem nie oczekiwała odpowiedzi.
Nawet jeżeli chciał jej udzielić, wcześniej zdążyła zmienić miejsce na łóżku i położyć ręce na jego karku. Rozproszyć, taką miała nadzieję. Niezbyt chciała odnosić się do uwagi o subordynacji, zbyt dumna, aby przyznać mu rację. Nie odpuściła sobie jednak odpowiedzi na pytanie. Czym sobie zasłużył? Rzadko kiedy robiła cokolwiek z sympatii, jeszcze rzadziej bez oczekiwanego zysku. A jednak siedziała tu dzisiaj, wpijając szczupłe palce w zesztywniałe mięśnie, wodząc czubkami paznokci wzdłuż jego włosów i skroni. Znała wiele metod uśmierzania bólu, ale każda wymagałaby sięgnięcia po różdżkę. I żadna nie byłaby choć w połowie tak relaksująca dla nich obu.
- Przyznajesz, że jesteś dumny, więc odpowiedź nie powinna być trudna - szepnęła mu wprost do ucha. - Ty jesteś dumny. Ja jestem wdzięczna. - Ostatnie słowo powiedziała cicho i nisko, jak największą tajemnicę, opierając podbródek na jego karku. Tylko na krótki moment, za chwilę bowiem rozprostowała nogi wygodniej i złapała go za łokieć, milcząco zmuszając, by położył się niżej i dał jej więcej miejsca na rozmasowywanie mu skroni. Miał miększe włosy niż zapamiętała.
- Po prostu go nie zdenerwuj to jest rada, której bym się domyśliła - zauważyła z nutą uszczypliwości. - Nie będę pyskować, wiem, że jest niebezpieczny. Nie jestem tylko pewna, czy to wystarczy. To, co się wydarzyło tam na dole... - przerwała, westchnęła głęboko. Nie miała jeszcze okazji opowiedzieć mu tego dokładnie. - Wspominałam, że uznał mnie za wroga. Każdego z nas dopadła czarna magia, nie mogę temu zaprzeczyć, lecz z nim było gorzej. Nie zapamiętał tego, co zrobił. Były chwile, gdy zdawał się kompletnie inny, tak jak wtedy, kiedy mnie związał - Oblizała usta, nagle wyschnięte. - Potem wracał do siebie i zadawał bezsensowne pytania. Tak jakby wcześniej nie było go w jego własnym ciele. Nie wiem, czy to się będzie powtarzać. Nie powinno. Nie wiem. - Straciła wątek, przytłoczona wspomnieniami oraz wizją nieuchronnego spotkania z oprawcą. Musiała się uspokoić, oddech już znacząco jej przyspieszył. - A jak ty się czujesz? Poza bólami głowami coś ci dokucza? - Przesunęła dłoń na jego policzek, prawie przypadkiem. - Masz koszmary? - Pytanie mogłoby zdawać się dziecinne dla tych, którzy nie przeżyli mar nawiedzających Rycerzy po Locus Nihil.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przypuszczałem, że Elvira nie miała męża, jednakże nie powstrzymało mnie to przed zgryźliwościami. Szybciej przyjąłbym wieść o poćwiartowaniu narzeczonego na lekarskiej kozetce w ramach nowych doświadczeń, być może kolejnej nauki, niżeli zaślubinach, które wydawały mi się zupełną abstrakcją. Zapewne wielu uznałoby to za umniejszenie jej kobiecości, lecz zupełnie nie to siedziało w mej głowie – nie widziałem jej w roli uległej, zajmującej się domowym ogniskiem żony. Temperament, zgryźliwość i własne cele stawiały ją w zupełnie innym świetle oraz pozycji, nie wspominając o przynależności niosącej za sobą owiane priorytetem obowiązki. -Sam mogę go uprzedzić- rzuciłem nie kryjąc zadziornego uśmiechu. Nie bałem się konfrontacji, która z pewnością nie skończyłaby się uprzejmą wymianą zdań, bowiem mężczyźni nieprzywykli do dzielenia się i walczyli o własne terytorium. Wyjątkiem były ofiary losu i zwykli tchórze gotów, w obawie przed otarciem brody, zabrać nogi za pas. -Jeśli tak istotne jest dla ciebie jego zdanie- dodałem wyciągając się na pierzynie. Jeśli jakakolwiek granica prywatności miała zostać zachowana to i tak pozostała po niej tylko historia, albowiem leżąc tuż obok niej mało kto na podobny widok uwierzyłby w czyste intencje.
Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przekonywałem się do założenia, iż naprawdę nie było jej to wszystko obojętne. Wyglądała na zmartwioną, nieco wycofaną, a nawet gotów byłem stwierdzić, że stłamszoną wydarzeniami i odniesionymi ranami. Nawet gdybym chciał nie mogłem jej na siłę przekonać do własnego zdania. Była dorosłą, dojrzałą – tak, mimo pozorów tak właśnie uważałem – kobietą i miała prawo do własnego zdania, osądu całej sytuacji. Westchnąłem cicho, kiedy urwała na dłuższą chwilę i postanowiłem to wykorzystać, aby pokazać jak to wyglądało z mojego punktu widzenia. -Od kiedy robisz to co wypada, Elviro?- uniosłem brew spoglądając wprost w niebieskie oczy. -Jeśli mój gust ma tutaj jakiekolwiek znaczenie to wierz mi, iż żadna blizna tudzież rana, szczególnie zdobyta w trakcie walki o czarodziejski świat, o czystość, a przede wszystkim lepszą przyszłość i Nas, nie ujmuje twej urodzie. Oczywiście musisz przygotować się na to, iż spotkasz mężczyznę, który spojrzy na ciebie z góry i wyciągnie wnioski, być może nawet przejawi swego rodzaju odrazę, jednak wtedy zapytaj sama siebie kim on tak naprawdę dla Ciebie jest- zachowałem nikłą powagę, w końcu nie żartowałem, lecz nie chciałem też zahaczyć o patetyczność, która wyjątkowo działała mi na nerwy. -Ja znam ich historię, ty również. Powinnaś być z siebie dumna- dodałem i pewnym ruchem zawędrowałem w okolice jej lewej ręki. Oparłem palce na wierzchołku ramienia, a następnie wolno powędrowałem ku dołowi, przez przedramię, aż po samą dłoń. -Widzisz? Nie uciekłem- zaśmiałem się pod nosem chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Naprawdę nie miała czym się przejmować. Byłem przekonany, że żaden Rycerz nie porwie się na negatywny komentarz, albowiem to świadczyłoby tylko i wyłącznie o jego dziecinności, wręcz głupocie. -Co zaszło między tobą, a Sigrun?- zapytałem wiedziony ciekawością. Widziałem już na spotkaniu tą nienawistną wymianę spojrzeń. Chyba nie była to tajemnica? Rozważania na ten temat przywiodła mi myśl szyderstw, bowiem takowe, nawet jeśliby się pojawiły, to z pewnością byłby na zupełnie innym gruncie.
-Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz- nie widziałem rumieńca, a szkoda. Przywykłem przyglądać się jej czerwonej twarzy, aczkolwiek ze złości, nie zawstydzenia. Wówczas zajmował mnie masaż, któremu w zupełności się poddałem wcześniej nie przypuszczając, iż mógł być równie przyjemny. -Mhm- wymamrotałem przymykając oczy, naprawdę mogła nie przestawać. Jeśli w ten sposób chciała wyrażać swą wdzięczność, to każdego dnia mogłem jej mówić jak pozytywnie mnie zaskoczyła. -Zaskakujesz mnie- rzuciłem, choć nie rozwinąłem swej myśli i nie zamierzałem tego robić nawet jeśli zapyta.
Zsunąłem się niżej ulegając niczym małe dziecko każdemu jej poleceniu i uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy drobne dłonie skupiły się na mych skroniach. Mimo wyraźnego rozluźnienia wsłuchiwałem się w jej krótką, acz treściwą opowieść, na którą finalnie zacisnąłem wargi i pokręciłem lekko głową w niezrozumieniu. Magia, którą tam zastaliśmy była ponad nami, ponad nasze moce i wyobrażenia.
-Nie wiń go za to. Każdy z nas na swój sposób odczuł potęgę tamtego miejsca- znałem Ramseya nie od dziś i byłem przekonany o jego umiejętnościach, a także zdrowych zmysłach. Musiał ugiąć się pod tamtym naporem, złamać w środku i pozwolić, aby coś zawładnęło jego ciałem – tak samo jak moim umysłem.
-Przypomnę ci tylko o naszej lipcowej rozmowie. Pamiętasz, że nie będę przebierał w środkach, gdy znów będziesz robić głupstwa?- otworzyłem oczy i zadarłem brodę, aby móc spojrzeć na jej twarz. Potrzebowała czasu – jak każdy z nas – ale jej wewnętrzny ogień naprawdę mógł rozścielić ogromny pożar. -Nie- odparłem na pytanie odnośnie koszmarów wracając do wcześniejszej pozycji. Nie chciałem dawać po sobie znać, iż cokolwiek złego miało miejsce – być może była to kwestia dumny, a może i honoru.
Z każdym kolejnym słowem coraz bardziej przekonywałem się do założenia, iż naprawdę nie było jej to wszystko obojętne. Wyglądała na zmartwioną, nieco wycofaną, a nawet gotów byłem stwierdzić, że stłamszoną wydarzeniami i odniesionymi ranami. Nawet gdybym chciał nie mogłem jej na siłę przekonać do własnego zdania. Była dorosłą, dojrzałą – tak, mimo pozorów tak właśnie uważałem – kobietą i miała prawo do własnego zdania, osądu całej sytuacji. Westchnąłem cicho, kiedy urwała na dłuższą chwilę i postanowiłem to wykorzystać, aby pokazać jak to wyglądało z mojego punktu widzenia. -Od kiedy robisz to co wypada, Elviro?- uniosłem brew spoglądając wprost w niebieskie oczy. -Jeśli mój gust ma tutaj jakiekolwiek znaczenie to wierz mi, iż żadna blizna tudzież rana, szczególnie zdobyta w trakcie walki o czarodziejski świat, o czystość, a przede wszystkim lepszą przyszłość i Nas, nie ujmuje twej urodzie. Oczywiście musisz przygotować się na to, iż spotkasz mężczyznę, który spojrzy na ciebie z góry i wyciągnie wnioski, być może nawet przejawi swego rodzaju odrazę, jednak wtedy zapytaj sama siebie kim on tak naprawdę dla Ciebie jest- zachowałem nikłą powagę, w końcu nie żartowałem, lecz nie chciałem też zahaczyć o patetyczność, która wyjątkowo działała mi na nerwy. -Ja znam ich historię, ty również. Powinnaś być z siebie dumna- dodałem i pewnym ruchem zawędrowałem w okolice jej lewej ręki. Oparłem palce na wierzchołku ramienia, a następnie wolno powędrowałem ku dołowi, przez przedramię, aż po samą dłoń. -Widzisz? Nie uciekłem- zaśmiałem się pod nosem chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Naprawdę nie miała czym się przejmować. Byłem przekonany, że żaden Rycerz nie porwie się na negatywny komentarz, albowiem to świadczyłoby tylko i wyłącznie o jego dziecinności, wręcz głupocie. -Co zaszło między tobą, a Sigrun?- zapytałem wiedziony ciekawością. Widziałem już na spotkaniu tą nienawistną wymianę spojrzeń. Chyba nie była to tajemnica? Rozważania na ten temat przywiodła mi myśl szyderstw, bowiem takowe, nawet jeśliby się pojawiły, to z pewnością byłby na zupełnie innym gruncie.
-Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz- nie widziałem rumieńca, a szkoda. Przywykłem przyglądać się jej czerwonej twarzy, aczkolwiek ze złości, nie zawstydzenia. Wówczas zajmował mnie masaż, któremu w zupełności się poddałem wcześniej nie przypuszczając, iż mógł być równie przyjemny. -Mhm- wymamrotałem przymykając oczy, naprawdę mogła nie przestawać. Jeśli w ten sposób chciała wyrażać swą wdzięczność, to każdego dnia mogłem jej mówić jak pozytywnie mnie zaskoczyła. -Zaskakujesz mnie- rzuciłem, choć nie rozwinąłem swej myśli i nie zamierzałem tego robić nawet jeśli zapyta.
Zsunąłem się niżej ulegając niczym małe dziecko każdemu jej poleceniu i uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy drobne dłonie skupiły się na mych skroniach. Mimo wyraźnego rozluźnienia wsłuchiwałem się w jej krótką, acz treściwą opowieść, na którą finalnie zacisnąłem wargi i pokręciłem lekko głową w niezrozumieniu. Magia, którą tam zastaliśmy była ponad nami, ponad nasze moce i wyobrażenia.
-Nie wiń go za to. Każdy z nas na swój sposób odczuł potęgę tamtego miejsca- znałem Ramseya nie od dziś i byłem przekonany o jego umiejętnościach, a także zdrowych zmysłach. Musiał ugiąć się pod tamtym naporem, złamać w środku i pozwolić, aby coś zawładnęło jego ciałem – tak samo jak moim umysłem.
-Przypomnę ci tylko o naszej lipcowej rozmowie. Pamiętasz, że nie będę przebierał w środkach, gdy znów będziesz robić głupstwa?- otworzyłem oczy i zadarłem brodę, aby móc spojrzeć na jej twarz. Potrzebowała czasu – jak każdy z nas – ale jej wewnętrzny ogień naprawdę mógł rozścielić ogromny pożar. -Nie- odparłem na pytanie odnośnie koszmarów wracając do wcześniejszej pozycji. Nie chciałem dawać po sobie znać, iż cokolwiek złego miało miejsce – być może była to kwestia dumny, a może i honoru.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Elvirze było do małżeństwa tak blisko, jak charłakowi do różdżki, lecz choć dawniej dominował w tym przeświadczeniu mizoandryzm oraz wyuczona samotność, obecnie spoglądała na swoją wolność z dojrzalszej, logicznej perspektywy. Za pozycją żony szły obowiązki oraz zależność, jakim nigdy nie miała w zamiarze się poddawać; to była instytucja uregulowana jak każda inna, a ona zawsze preferowała iść własną ścieżką. Potrzebowała tylko czasu, by zrozumieć, że najcelniej ukierunkowana nienawiść uderzała w system i ograniczenia, a nie każdego mężczyznę z osobna.
Co nie zmieniało faktu, że na samą myśl o podnoszeniu czyichś brudnych ubrań z podłogi miała chęć wepchnąć sobie palce do gardła. Po co spotykać się z kimkolwiek, kto nie potrafi wykonać koło siebie najprostszych czynności, jest leniwy, głupi i oślizgły? Widywała takich w szpitalu nie raz, czasami doznawała wątpliwej przyjemności oglądania ich nago. Nic dziwnego, że ich żony wolały pranie oraz kuchnię od pożycia, nawet mokrą skarpetkę przyjemniej byłoby wziąć do ręki niż to.
- Mam za duże wymagania, żeby marnować czas na męża - pokręciła głową ze zmęczonym rozbawieniem, zauważając, że Macnair świetnie się bawi ciągnąc farsę o nieistniejącym mężczyźnie. Brakowało jej tego; a być może potrzebowała po wielu dniach porozmawiać z kimś innym niż własnym odbiciem. - Jeżeli wizja wchodzenia pod pierzynę żonatej kobiety jest dla ciebie dodatkowym podnieceniem, to muszę cię zawieść, mieszkam tu tylko ja i moja sowa. - Która o tej godzinie wieczorem dawno zdążyła odlecieć na łowy. Przynajmniej potrafiła zapewnić sobie byt na własną łapę, a Elvira w dobie kryzysu nie musiała wydawać na dodatkową karmę.
Przyznać się do tego, że blizny są dla niej źródłem kompleksu, nie było dla niej sprawą lekkiej wagi, dlatego koniec końców zrobiła wszystko, by obrócić temat w kpinę i złapać się ściśle swojej nadszarpniętej pewności siebie. Nie mogła zresztą w pełni zrezygnować z arogancji, gdy ta tak głęboko zakorzeniła się w jej charakterze. Zdawała sobie sprawę, że Drew przejrzał na wylot jej sztucznie rozbawiony ton, ale nie czuła potrzeby zaciekle walczyć o przekonanie go inaczej. Liczyła na czas, kilka tygodni, może miesięcy. Blizny się nie goiły, wspomnienia nie zacierały, lecz wystarczyło, że opatrzy się z pięknem innej klasy niż to, jakie dotąd podziwiała w lustrze.
Wysłuchała jego wywodu w milczeniu, z nieznacznie uniesionym kącikiem ust. Nie kpiąco, ponuro. Z niekomfortową mieszanką zrozumienia i żalu.
- Nigdy nie robię tego, co wypada. A przynajmniej zwykle - przyznała mu rację, unosząc dłoń i szarpiąc bezwiednie za kołnierz czarnej tuniki. Z przodu dostrzec dało się jedynie blady obojczyk, gładkie zagłębienie szyi, lecz z drugiej strony, pod łopatką, skrywała kolejną szpetną bliznę. - Zgodzę się, że moje blizny będą mieć do opowiedzenia godną historię. Zwykle jednak nie pozwalam ludziom zbliżyć się do mnie dość, by mieli szansę spojrzeć na nie z odrazą - Doceniała umiejscowienie największej blizny, o wiele trudniej byłoby jej pogodzić się z nowym ciałem, gdyby zamiast grzbietu, przecięła wzdłuż twarz oraz ramiona.
Zamarła, kiedy Drew sięgnął w jej stronę, na krótką chwilę wstrzymała oddech i pozwoliła mu wykonać odważny ruch, śledząc spojrzeniem niewidzialną linię. Dłoń zawędrowała za punkt oddzielający miękką skórę od czarnego metalu, a spomiędzy rozchylonych ust Elviry wyrwało się niewielkie westchnienie. Dotyku na protezie nie była już w stanie poczuć, a szkoda. Z trudem oderwała wzrok od własnej ręki.
- To dlatego, że jeszcze ci nie pokazałam, jak bolesne jest uderzenie protezą - skontrowała, przygryzając usta z ironią, a potem odwróciła się, by posłać długie spojrzenie granatowemu niebu za otwartym oknem. - Pod ziemią nic. Próbowałam ją ratować, jak należało, ale nie oddychała. Zachary też to widział - Tłumaczyła to już Cassandrze, nie zamierzała drugi raz usilnie bronić honoru uzdrowiciela; wiedziała, co zobaczyła. - Przedtem raz się spotkałyśmy. - Ostra barwa głosu oraz zaciśnięta szczęka sugerowały nieprzyjemne okoliczności. - To nie ma znaczenia, żadnego związku ze sprawą. Do tej pory nawet nie wiedziałam, że jest śmierciożercą - przyznała niechętnie.
W unoszącym się nad pościelą obłoczku tytoniowego dymu czuła się bardziej rozluźniona niż przez dwa ostatnie tygodnie, nie chciała psuć sobie nastroju wspomnieniem tej parszywej wiedźmy. Miała jednakże plan rozproszyć uwagę Macnaira; wykorzystała go nagle i bez pytania, ściągając jego głowę na swoje kolana. Ciepły ciężar działał kojąco na umysł i mięśnie, a widok przyjemności na twarzy Drew zadowalał bardziej niż powinien. Nie czuła jednak zażenowania ani nie próbowała rozkładać intencji na czynniki pierwsze. Po wszystkim, co przeszli pod Gringottem, zasługiwali na chwilę przerwy od rzeczywistości. Wyjście z jaskiń żywym było osiągnięciem samym w sobie.
- Kiedy ktoś cię zaskakuje, nie najlepszym wyjściem jest mówić mu to otwarcie - szepnęła, rozcierając kciukiem napięte ścięgna u podstawy jego szyi. - Przyznajesz się wtedy, że nie potrafisz oceniać innych - Uśmiechnęła się niewinnie, kiedy na nią spojrzał. - Każdy odczuł, masz rację, ja tylko miałam pecha doświadczyć samodestrukcji. Wiesz, że przeżywałam na nowo swoje pierwsze morderstwo? - Nawet na moment nie przerwała masażu, zsuwając dłonie powoli na jego barki, na kolejne miejsca, które mogły potęgować bóle głowy. - Widziałam trupa, który wstał i mnie zaatakował. Czułam ten atak fizycznie. Od tamtej pory ten skurwiel prześladuje mnie noc w noc. Ale nie żałuję - Jej dolna warga zadrżała, nim powoli przygryzła ją zębami. - Zamordowałabym go jeszcze raz, tylko tym razem spaliła zwłoki na popiół. Żeby żadna iluzja nie mogła przekonać mnie, że wstały. - Wsunęła chłodne palce minimalnie za kołnierz jego koszuli, ale prawie natychmiast wyciągnęła je z powrotem i zamiast tego powolnym, nienapastliwym ruchem sięgnęła do jego kieszeni. Wystarczająco wolno, by dać mu szansę złapać ją za nadgarstek i odmówić podzielenia się piersiówką, z której chciała jedynie pociągnąć niewielki łyk. - Nie patronizuj mnie, prosiłam o radę, a nie groźbę - Nieznacznie wykrzywiła usta, a potem wyślizgnęła się spod jego barków i położyła obok, podpierając policzek na dłoni. - Nie patrz tak na mnie. Zrobiłam, co mogłam. - Z przymkniętymi powiekami przewróciła się na plecy i nieprzytomnie spojrzała na sufit. Skrzyżowane za głową ramiona osłaniały światło rozchybotanej świecy z nocnej szafki i rzucały cień na satynową poduszkę.
Co nie zmieniało faktu, że na samą myśl o podnoszeniu czyichś brudnych ubrań z podłogi miała chęć wepchnąć sobie palce do gardła. Po co spotykać się z kimkolwiek, kto nie potrafi wykonać koło siebie najprostszych czynności, jest leniwy, głupi i oślizgły? Widywała takich w szpitalu nie raz, czasami doznawała wątpliwej przyjemności oglądania ich nago. Nic dziwnego, że ich żony wolały pranie oraz kuchnię od pożycia, nawet mokrą skarpetkę przyjemniej byłoby wziąć do ręki niż to.
- Mam za duże wymagania, żeby marnować czas na męża - pokręciła głową ze zmęczonym rozbawieniem, zauważając, że Macnair świetnie się bawi ciągnąc farsę o nieistniejącym mężczyźnie. Brakowało jej tego; a być może potrzebowała po wielu dniach porozmawiać z kimś innym niż własnym odbiciem. - Jeżeli wizja wchodzenia pod pierzynę żonatej kobiety jest dla ciebie dodatkowym podnieceniem, to muszę cię zawieść, mieszkam tu tylko ja i moja sowa. - Która o tej godzinie wieczorem dawno zdążyła odlecieć na łowy. Przynajmniej potrafiła zapewnić sobie byt na własną łapę, a Elvira w dobie kryzysu nie musiała wydawać na dodatkową karmę.
Przyznać się do tego, że blizny są dla niej źródłem kompleksu, nie było dla niej sprawą lekkiej wagi, dlatego koniec końców zrobiła wszystko, by obrócić temat w kpinę i złapać się ściśle swojej nadszarpniętej pewności siebie. Nie mogła zresztą w pełni zrezygnować z arogancji, gdy ta tak głęboko zakorzeniła się w jej charakterze. Zdawała sobie sprawę, że Drew przejrzał na wylot jej sztucznie rozbawiony ton, ale nie czuła potrzeby zaciekle walczyć o przekonanie go inaczej. Liczyła na czas, kilka tygodni, może miesięcy. Blizny się nie goiły, wspomnienia nie zacierały, lecz wystarczyło, że opatrzy się z pięknem innej klasy niż to, jakie dotąd podziwiała w lustrze.
Wysłuchała jego wywodu w milczeniu, z nieznacznie uniesionym kącikiem ust. Nie kpiąco, ponuro. Z niekomfortową mieszanką zrozumienia i żalu.
- Nigdy nie robię tego, co wypada. A przynajmniej zwykle - przyznała mu rację, unosząc dłoń i szarpiąc bezwiednie za kołnierz czarnej tuniki. Z przodu dostrzec dało się jedynie blady obojczyk, gładkie zagłębienie szyi, lecz z drugiej strony, pod łopatką, skrywała kolejną szpetną bliznę. - Zgodzę się, że moje blizny będą mieć do opowiedzenia godną historię. Zwykle jednak nie pozwalam ludziom zbliżyć się do mnie dość, by mieli szansę spojrzeć na nie z odrazą - Doceniała umiejscowienie największej blizny, o wiele trudniej byłoby jej pogodzić się z nowym ciałem, gdyby zamiast grzbietu, przecięła wzdłuż twarz oraz ramiona.
Zamarła, kiedy Drew sięgnął w jej stronę, na krótką chwilę wstrzymała oddech i pozwoliła mu wykonać odważny ruch, śledząc spojrzeniem niewidzialną linię. Dłoń zawędrowała za punkt oddzielający miękką skórę od czarnego metalu, a spomiędzy rozchylonych ust Elviry wyrwało się niewielkie westchnienie. Dotyku na protezie nie była już w stanie poczuć, a szkoda. Z trudem oderwała wzrok od własnej ręki.
- To dlatego, że jeszcze ci nie pokazałam, jak bolesne jest uderzenie protezą - skontrowała, przygryzając usta z ironią, a potem odwróciła się, by posłać długie spojrzenie granatowemu niebu za otwartym oknem. - Pod ziemią nic. Próbowałam ją ratować, jak należało, ale nie oddychała. Zachary też to widział - Tłumaczyła to już Cassandrze, nie zamierzała drugi raz usilnie bronić honoru uzdrowiciela; wiedziała, co zobaczyła. - Przedtem raz się spotkałyśmy. - Ostra barwa głosu oraz zaciśnięta szczęka sugerowały nieprzyjemne okoliczności. - To nie ma znaczenia, żadnego związku ze sprawą. Do tej pory nawet nie wiedziałam, że jest śmierciożercą - przyznała niechętnie.
W unoszącym się nad pościelą obłoczku tytoniowego dymu czuła się bardziej rozluźniona niż przez dwa ostatnie tygodnie, nie chciała psuć sobie nastroju wspomnieniem tej parszywej wiedźmy. Miała jednakże plan rozproszyć uwagę Macnaira; wykorzystała go nagle i bez pytania, ściągając jego głowę na swoje kolana. Ciepły ciężar działał kojąco na umysł i mięśnie, a widok przyjemności na twarzy Drew zadowalał bardziej niż powinien. Nie czuła jednak zażenowania ani nie próbowała rozkładać intencji na czynniki pierwsze. Po wszystkim, co przeszli pod Gringottem, zasługiwali na chwilę przerwy od rzeczywistości. Wyjście z jaskiń żywym było osiągnięciem samym w sobie.
- Kiedy ktoś cię zaskakuje, nie najlepszym wyjściem jest mówić mu to otwarcie - szepnęła, rozcierając kciukiem napięte ścięgna u podstawy jego szyi. - Przyznajesz się wtedy, że nie potrafisz oceniać innych - Uśmiechnęła się niewinnie, kiedy na nią spojrzał. - Każdy odczuł, masz rację, ja tylko miałam pecha doświadczyć samodestrukcji. Wiesz, że przeżywałam na nowo swoje pierwsze morderstwo? - Nawet na moment nie przerwała masażu, zsuwając dłonie powoli na jego barki, na kolejne miejsca, które mogły potęgować bóle głowy. - Widziałam trupa, który wstał i mnie zaatakował. Czułam ten atak fizycznie. Od tamtej pory ten skurwiel prześladuje mnie noc w noc. Ale nie żałuję - Jej dolna warga zadrżała, nim powoli przygryzła ją zębami. - Zamordowałabym go jeszcze raz, tylko tym razem spaliła zwłoki na popiół. Żeby żadna iluzja nie mogła przekonać mnie, że wstały. - Wsunęła chłodne palce minimalnie za kołnierz jego koszuli, ale prawie natychmiast wyciągnęła je z powrotem i zamiast tego powolnym, nienapastliwym ruchem sięgnęła do jego kieszeni. Wystarczająco wolno, by dać mu szansę złapać ją za nadgarstek i odmówić podzielenia się piersiówką, z której chciała jedynie pociągnąć niewielki łyk. - Nie patronizuj mnie, prosiłam o radę, a nie groźbę - Nieznacznie wykrzywiła usta, a potem wyślizgnęła się spod jego barków i położyła obok, podpierając policzek na dłoni. - Nie patrz tak na mnie. Zrobiłam, co mogłam. - Z przymkniętymi powiekami przewróciła się na plecy i nieprzytomnie spojrzała na sufit. Skrzyżowane za głową ramiona osłaniały światło rozchybotanej świecy z nocnej szafki i rzucały cień na satynową poduszkę.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Elviry
Szybka odpowiedź