przedpokój
AutorWiadomość
przedpokój z kuchnią
Chata w Oazie należąca do Lizzie jest niewielka, wymagała więc bardzo sprytnego ułożenia pokoi. Gdy przekracza się próg sieni, gdzie na drewnianej półce należy zostawić buty, już w przedpokoju naprzeciwko wejścia, ustawione są stare, drewniane szafki kuchenne. W niewielkich szafkach mieszczą się przyprawy, leki, jedzenie i potrzebne składniki alchemiczne, zaś na jednym z blatów ustawiono palniki kuchenne, które należało uruchomić magią. By przejść do pokoju dziennego, należy przekroczyć łuk drzwiowy, w którym powieszone są kolorowe ozdoby, oddzielające od siebie dwa pomieszczenia.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
8 lipca
Ludzki nos przystosowany jest do tego, by po około czterdziestu minutach przestawać odczuwać dany zapach, jeśli jest na niego wystawiony. Bardzo zwodnicza to zdolność, niekiedy potrafi sprawić, że nie zauważa się obecności trucizny lub uznawać, że powoli niszczejące powonienie to zwykłe przyzwyczajanie się do tej woni. Każde miejsce ma swój specyficzny zapach, dlatego gdy Lizzie przychodzi w odwiedziny do przyjaciół, znajomych, najpierw uderza ją zapach domu. Często bliżej nieokreślony, czasami przyprawy lub jedzenie, czasami po prostu zwykły zapach obecności człowieka. To znika po jakimś czasie. Jedna wypita kawa, jeden nieco bardziej rozbudowany dialog, kilka kruchych ciasteczek i nos już nie pamiętał co czuł. Za to doskonale czuje zapach kawy co raz przybliżanej i oddalanej od niego. Wiedziała to, doskonale znała anatomię ludzkiego nosa, całego układu oddechowego. I nie umiała sobie odpowiedzieć dlaczego w tej chacie ciągle to czuje. Zapach świeżo ciętego drewna, który wypełniał każdy kąt jak najgorsza klątwa, który drażnił lekką nutą żywicy, lekko kręcił w nosie, szukał w nim miejsca. Czy to z samego rana, czy w nocy, gdy przebudzała się w jej środku czy nawet po spacerze z Debbie, czuła go zawsze będąc tutaj.
I choć na jej twarzy jawił się uśmiech wdzięczności, w duchu wiedziała, że próbuje znaleźć sobie wymówkę na nie lubienie tego miejsca.
Oaza zachwycała każdym kątem. Lizzie była tu od niedawna, ale przez długi czas w ogóle nie opuszczała wyspy, badając każdy kąt, każdy nieco dotknięty magią w najróżniejszy sposób. Nigdy nie miała jednak natury podróżniczki. To była jej pierwsza przeprowadzka w życiu, dotąd znała tylko jedno miejsce, które nazywała domem i był to budynek przy zagajniku w Dolinie Godryka. Ogród, w którym wczesnym majem kwitły bzy, latem wypełniał się zapachem jaśminu i kompotu z rabarbaru, otulał delikatnie, nie oceniał. Chatka tutaj była... Przytulna, ale ciasna. W kuchni mogła się ledwo obrócić, jej pianino stało w kącie pomniejszone zaklęciem Reducio, zamiast dumnie ozdabiać to miejsce i pozwalać jej na granie matce wieczornych kołysanek.
Pomogła jej położyć się do łóżka. Kącik jej mamy znajdował się w pokoju, za ścianą, we wnęce. Niezamknięty, by zawsze mogła ją usłyszeć, ale na tyle prywatny, by jej nie przeszkadzać. Kobieta nie była przygwożdżona do łóżka, gotowała sobie, sprzątała, ścieliła swoje łóżko, ale czasami potrzebowała pomocy. I coraz częściej była zmęczona. Lizzie przetarła lekko skronie i zerknęła w okno. Słońce dopiero mozolnie zbliżało się do zachodu, ale skoro mama poszła spać, młodsza Dearborn mogła zająć się rozpakowywaniem ich rzeczy, w większości zamkniętych w jednej walizce, potraktowanej zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym. Wszystkie najważniejsze meble już stały, choć w miejscach, które zupełnie jej nie pasowały. Kanapa naprzeciwko kuchennych szafek wyglądała komicznie, zupełnie nieodpowiednio! Nigdzie indziej jednak nie było dość miejsca.
Przeszła z pokoju do kuchni. W łuku brakowało drzwi, za to były piękne, koralikowe ozdoby w różnych kolorach, dzięki czemu zapach jedzenia zawsze roznosił się po całym domu. Otworzyła okno w kuchni. Wpuściła do środka trochę powietrza, a przykucając przy kanapie otworzyła walizkę i zaczęła wyciągać swój dorobek. Nutownik, obrazki, notatki, mnóstwo rzeczy, jednak jej uwagę najbardziej przykuł malunek psa, w dodatku bardzo realistyczny. Na fakturze płótna widać było subtelne pociągnięcia pędzla. Jak na zawołanie Bach podszedł do niej i zajrzał przez ramię, nawet rozrzucając przy tym trochę jej notatki. - O nie, zły chłopiec. - Fuknęła. Mimo wszystko pogłaskała psa po głowie lekko, bo momentalnie jego mordka zaczęła wyglądać na bardzo smutną.
Wstała mozolnie, poprawiając bawełnianą spódnicę. Dokładnie wyprostowała dłońmi też fartuszek, bo trochę się przekręcił, gdy usiadła na podłodze. Niestety, doskonale zdawała sobie sprawę, że w jej niewielkim domu nie ma wielu narzędzi, dlatego będzie musiała pójść pożyczyć młotek od Cedrica. W sieniach założyła buty, typowo takie na chwilowe wyjście z domu, z grubą, drewnianą podeszwą, po czym wyszła przed dom. Powietrze o tej godzinie było przyjemne, bardzo się ochłodziło w porównaniu z rankiem w pełnym słońcu. Rozejrzała się niepewnie. W Oazie zawsze było tak dużo osób...
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chęć posiadania własnego miejsca na tym ogromnym, ziemskim padole była nieodłącznym pragnieniem każdego człowieka. Przynajmniej tak mu się wydawało analizując poczynania z ostatnich kilku miesięcy: użytkowanie tanich, obskurnych portowych noclegowni oraz obcych kanap, nadużywanie nieocenionej gościnności najbliższych przyjaciół, za którą nie mógł odwdzięczyć się zbyt wymiernie. Przytłoczony wyimaginowanym pragnieniem przystąpił do działania; postanowił walczyć o realizację i samospełnienie. Zaczął od wyszukiwania kolejnych, trudnych, lecz lepiej płatnych zleceń. Założył notatnik, w którym kalkulował miesięczne wydatki oraz potencjalne oszczędności. Nie pozwalał na ruszenie chociażby grosza, każdy zaśniedziały knut budował twardy fundament własnego domostwa. Rozpoczął ciężkie i długie poszukiwania właściwej nieruchomości, która choć w małym stopniu spełniałoby wystosowane oczekiwania. Musiała znajdować się poza granicami macierzystej Anglii, jednakże łączyć się z nią jak najlepszym węzłem komunikacyjnym. Potrzebował dość spokojnej, oddalonej dzielnicy pełnej roślinnych zakątków, szerokich koron oraz sąsiedztwa hektarów mieszanych, pachnących lasów. Pragnął niewielkiego areału, który po drobnym przekształceniu stanowiłby podstawę do założenia własnej hodowli, realizacji pasji powiązanej z matką naturą. Marzył o wyjątkowej przestrzeni, której nie dostał przez ostatnie jedenaście lat długiej nieobecności. Stłoczony pod pokładem statku, ciasnym namiocie, czy przydrożnym motelu. Dom nie musiał być idealny, wystarczyło, że będzie posiadał charakter, jak i piękną, wyjątkową duszę.
Od kilku dni przebywał w zakupionych czterech ścianach. Nocował we własnej pościeli, oglądał swój własny, obdrapany sufit. I choć przyzwyczajony do ciągłej, stabilnej zmiany powinien szybko przystosować się do innego otoczenia, on po prostu nie potrafił. Kręcił się ułożony na wąskiej kanapie. Budził kilkukrotnie mając przedziwne wrażenie, że ktoś skrada się nieopodal, narusza przestrzeń osobistą. Czyżby stukot akacjowych gałęzi o metalowy parapet powodował niekontrolowane halucynacje? Czuł się dziwnie, nieswojo. Potężny drewniany dom nie zapomniał poprzednich właścicieli. Pozostawili po sobie porozrzucane po kątach wspomnienia, które powoli odkrywał. Zagracone centymetry dawały nadzieję, jednocześnie straszliwie przytłaczając. Nie umiał zorganizować przestrzeni oswojony z posiadaniem jednego, niewielkiego pokoju. Odetchnął ciężko próbując zasnąć na nowo. Jutro powinien być wyspany - rześki stawić się w samym środku magicznej Oazy.
Następnego dnia obudził się trochę za późno. Pojedynczy promień zatańczył na zarośniętej twarzy powodując wykrzywiony, niezadowolony grymas. Przecierając skronie wierzchem dłoni zsunął się z prowizorycznego posłania i powlókł do kuchni w celu złapania czegoś do picia. Szybko wyszykował się do wyjścia, chowając najpotrzebniejsze rzeczy w podręcznej skórzanej torbie: woreczki z ziołami, kilka pustych fiolek, notatnik, połamane ołówki oraz głogową różdżkę. Zabrał ze stołu świeżo zerwane jabłko i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Przed nim bardzo długa droga łącząca kilka środków transportu. Po drodze załatwiał jeszcze umówione zlecenia ulokowane w samym centrum Londynu. Gorący, lipcowy poranek zapowiadał się kolejnym, pracowitym korowodem. Ale przecież sam tego chciał, prawda?
W Oazie znalazł się wczesnym popołudniem. Błękitne niebo rozciągało się nad obszerną wyspą, która za każdym razem zaskakiwała go czymś nowym. Po raz kolejny nie potrafił oderwać wzroku od niemożliwej, niespotykanej roślinności oraz specyficznej, sielankowej atmosfery. Badał rozłożysty kwiat w kolorze fioletu, którego płatki skręcały się do środka. Spoglądając jeszcze bardziej intensywnie, wydawały kręcić się niczym miniaturowe śrubki. Jak to możliwe? Kiwając głową w zakłopotaniu, przywitał się z Dearbornem. Ten wpuścił go do wnętrza azylu pozwalając na załatwianie swoich własnych, skomplikowanych spraw. Udał się do wyznaczonej chaty wypakowując składniki. Wytłumaczył z jakimi ziołami mają do czynienia, jakie porcje należy z nich uformować oraz jakie właściwości lecznicze wykazuje każde z nich. Podzielił je na porcje codziennego użytku oraz typowo medyczne. Pomógł jeszcze w kilku pracach naprawczych oraz budowlanych. Wpadł w niewinną polemikę z napotkanymi mieszkańcami. Wypił ciepłą herbatę, zjadł kawałek ciasta drożdżowego, a gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi postanowił wracać do siebie. Idąc wąską, wydeptaną ścieżką rozglądał się po własnoręcznie wybudowanych chatkach. Budowla z solidnego drewna robiła wrażenie. Mimo niewielkich rozmiarów była dumą dla właściciela. Dawała dach nad głową, upragnione schronienie. Przemieszczał się odrobinę posępnie; wydawał się zgubić wszystkie siły, złoty optymizm połączony z ostatnimi strużkami dobrego humoru. Pewien widok przyciągnął jego uwagę. Młoda kobieta wyszła przed chatę spoglądając we wszystkie strony. Wyglądała na strapioną, zakłopotaną, czyżby poszukiwała pomocy? Mężczyzna zatrzymał się w odpowiedniej odległości i zmarszczył brwi. Czy mógł ją skądś kojarzyć? Podciągnął pasek torby, postanowił zaczepić młodą, nieznajomą brunetkę. Spokojnym ciepłym głosem zaczął: – Przepraszam, przepraszam panią, czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy? – zapytał uprzejmie posyłając w jej stronę blady, ufny uśmiech. Może jeszcze się na coś przyda, kto wie.
Od kilku dni przebywał w zakupionych czterech ścianach. Nocował we własnej pościeli, oglądał swój własny, obdrapany sufit. I choć przyzwyczajony do ciągłej, stabilnej zmiany powinien szybko przystosować się do innego otoczenia, on po prostu nie potrafił. Kręcił się ułożony na wąskiej kanapie. Budził kilkukrotnie mając przedziwne wrażenie, że ktoś skrada się nieopodal, narusza przestrzeń osobistą. Czyżby stukot akacjowych gałęzi o metalowy parapet powodował niekontrolowane halucynacje? Czuł się dziwnie, nieswojo. Potężny drewniany dom nie zapomniał poprzednich właścicieli. Pozostawili po sobie porozrzucane po kątach wspomnienia, które powoli odkrywał. Zagracone centymetry dawały nadzieję, jednocześnie straszliwie przytłaczając. Nie umiał zorganizować przestrzeni oswojony z posiadaniem jednego, niewielkiego pokoju. Odetchnął ciężko próbując zasnąć na nowo. Jutro powinien być wyspany - rześki stawić się w samym środku magicznej Oazy.
Następnego dnia obudził się trochę za późno. Pojedynczy promień zatańczył na zarośniętej twarzy powodując wykrzywiony, niezadowolony grymas. Przecierając skronie wierzchem dłoni zsunął się z prowizorycznego posłania i powlókł do kuchni w celu złapania czegoś do picia. Szybko wyszykował się do wyjścia, chowając najpotrzebniejsze rzeczy w podręcznej skórzanej torbie: woreczki z ziołami, kilka pustych fiolek, notatnik, połamane ołówki oraz głogową różdżkę. Zabrał ze stołu świeżo zerwane jabłko i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Przed nim bardzo długa droga łącząca kilka środków transportu. Po drodze załatwiał jeszcze umówione zlecenia ulokowane w samym centrum Londynu. Gorący, lipcowy poranek zapowiadał się kolejnym, pracowitym korowodem. Ale przecież sam tego chciał, prawda?
W Oazie znalazł się wczesnym popołudniem. Błękitne niebo rozciągało się nad obszerną wyspą, która za każdym razem zaskakiwała go czymś nowym. Po raz kolejny nie potrafił oderwać wzroku od niemożliwej, niespotykanej roślinności oraz specyficznej, sielankowej atmosfery. Badał rozłożysty kwiat w kolorze fioletu, którego płatki skręcały się do środka. Spoglądając jeszcze bardziej intensywnie, wydawały kręcić się niczym miniaturowe śrubki. Jak to możliwe? Kiwając głową w zakłopotaniu, przywitał się z Dearbornem. Ten wpuścił go do wnętrza azylu pozwalając na załatwianie swoich własnych, skomplikowanych spraw. Udał się do wyznaczonej chaty wypakowując składniki. Wytłumaczył z jakimi ziołami mają do czynienia, jakie porcje należy z nich uformować oraz jakie właściwości lecznicze wykazuje każde z nich. Podzielił je na porcje codziennego użytku oraz typowo medyczne. Pomógł jeszcze w kilku pracach naprawczych oraz budowlanych. Wpadł w niewinną polemikę z napotkanymi mieszkańcami. Wypił ciepłą herbatę, zjadł kawałek ciasta drożdżowego, a gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi postanowił wracać do siebie. Idąc wąską, wydeptaną ścieżką rozglądał się po własnoręcznie wybudowanych chatkach. Budowla z solidnego drewna robiła wrażenie. Mimo niewielkich rozmiarów była dumą dla właściciela. Dawała dach nad głową, upragnione schronienie. Przemieszczał się odrobinę posępnie; wydawał się zgubić wszystkie siły, złoty optymizm połączony z ostatnimi strużkami dobrego humoru. Pewien widok przyciągnął jego uwagę. Młoda kobieta wyszła przed chatę spoglądając we wszystkie strony. Wyglądała na strapioną, zakłopotaną, czyżby poszukiwała pomocy? Mężczyzna zatrzymał się w odpowiedniej odległości i zmarszczył brwi. Czy mógł ją skądś kojarzyć? Podciągnął pasek torby, postanowił zaczepić młodą, nieznajomą brunetkę. Spokojnym ciepłym głosem zaczął: – Przepraszam, przepraszam panią, czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy? – zapytał uprzejmie posyłając w jej stronę blady, ufny uśmiech. Może jeszcze się na coś przyda, kto wie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Znała stagnację. Musiała być z nią za pan brat. Oaza wyglądała pięknie, ale ją ciągnął większy świat. Ciągnęło ją do przyjaciół, których zostawiła za magicznym portalem, wszystkie zobowiązania, których się podjęła, gdy jeszcze mieszkała w Dolinie Godryka. Nie była osobą, którą łatwo utrzymać w jednym miejscu, a musiała przyzwyczaić się do wieczorów przy książce, a nie w towarzystwie przyjaciół, z głową na ramieniu przyjaciółki, przy tańcach i śmiechu wieczorną porą. Dużo rozrywki dodawały jej dzieciaki. Opiekowała się Debbie przede wszystkim, ale można było też spotkać ją biegającą z resztą dzieciaków w Oazie. Wczoraj choćby bawiła się z nimi w chowanego i niemal za każdym razem liczyła, żeby nie ukryć się tak dobrze, że nikt nie będzie w stanie jej znaleźć. Była w tym właściwie całkiem niezła, chowaniu się w małych miejscach. Kojarzyła to jednak nie z zabawą, a ze smutkiem i niepewnością. Gdy była radosna, chciała być blisko kogoś, dzielić się tym szczęściem i pokazywać je, zaś sama była wtedy, kiedy musiała przełknąć smutek. Może dlatego tak trudno jej było bez tych ciepłych spotkań z przyjaciółmi? Ciekawe co robiła Isabella, czy siedziała nad książkami z anatomii, rumieniąc się lekko gdy przychodził temat zupełnie profesjonalnego rozmawiania o robieniu dzieci. Ciekawe co z Johnatanem, czy nadal ciągle pakował się w kłopoty... No i Keat. Gdzie on się podział, od tylu dni zupełnie nie dawał znaku życia. Ostatnio poświęcała czas tylko mamie i Cedricowi, nie licząc krótkich odwiedzin sprzed paru dni. Do Oazy musiał wtedy wpuścić ją Steffen. Czuła się zupełnie jakby nie była już dorosła. Jak mała dziewczynka, która musi prosić mamę o pozwolenie na wszystko, jednak jej mamą w tym wypadku był Cedric, natomiast mama... To ona opiekowała się nią. Nie winiła jej za tę sprawę, ale bardzo by chciała choć na chwilę poczuć się znowu... Młoda.
Dlatego to piękne miejsce tak ją przygnębiało. Gdy wyszła przed chatę, nie rozumiała swoich myśli. Jak może czuć się tutaj źle, gdy wokół było tak pięknie. Tyle było tu ludzi, którzy mieli problemy, ale i tak ich twarze zdobił ciepły uśmiech. Nawet na kawałku trawnika przed jej chatką kilkoro dzieci biegało, grając w berka, za plecami mając zachodzące słońce, swoją łuną zmieniające cały kolor otoczenia. Niebo wydawało się purpuroworóżowe, łagodnie przechodzące w coraz chłodniejsze odcienie granatu, zaś trawa wchodziła w kolory prawie niebieskie. Niesamowite wrażenie. Kobieta zamyśliła się, możliwe, że na trochę dłużej niż powinna, bo zaraz ktoś zakrył jej ten przepiękny widok. Najpierw z widocznym zaskoczeniem spojrzała na mężczyznę, zupełnie jakby jego słowa do niej nie dotarły, bo nie odezwała się ani słowem, by po chwili uśmiechnęła się z zakłopotaniem
Czytała o takich sytuacjach w książkach wielokrotnie! Dama w opałach wygląda na ratunek i przychodzi przystojny nieznajomy, zapierając dech w piersiach.
Powinna się odezwać, prawda? - W-właściwie tak. - Przyznała, łapiąc prawą dłonią za lewy rękaw i delikatnie mieliła go w palcach, wyglądając przy tym na zdecydowanie bardziej strapioną niż rzeczywiście był. - Wygląda pan na kogoś, kto mógłby mieć młotek... Chciałabym zawiesić obraz. Niedawno dopiero wprowadziłam się z mamą i zupełnie się nie rozpakowałyśmy. Tak mi głupio, że akurat młotka nie wzięłam.
Cedric zapewne też miał narzędzia, ale skoro już otrzymała propozycję pomocy, żal nie skorzystać. A nieznajomy z pewnością nie odmówi dziewczynie, wpatrującej się w niego dużymi, brązowymi oczami, zapewne dziwnie znajomymi, ale czy podobieństwo do brata było aż tak widoczne?
Raczej nie, nawet jeśli dzielili podobne szczupłe twarze, podobny kolor włosów i oczu. Natomiast szeroko rozumiana prezencja to zupełnie jak ogień i woda, Cedric nawet nigdy nie mówił tak dużo jak ona. - Będę zobowiązana... - Uśmiechnęła się, nieco nieśmiało, aczkolwiek bardzo ciepło, z wdzięcznością.
Dlatego to piękne miejsce tak ją przygnębiało. Gdy wyszła przed chatę, nie rozumiała swoich myśli. Jak może czuć się tutaj źle, gdy wokół było tak pięknie. Tyle było tu ludzi, którzy mieli problemy, ale i tak ich twarze zdobił ciepły uśmiech. Nawet na kawałku trawnika przed jej chatką kilkoro dzieci biegało, grając w berka, za plecami mając zachodzące słońce, swoją łuną zmieniające cały kolor otoczenia. Niebo wydawało się purpuroworóżowe, łagodnie przechodzące w coraz chłodniejsze odcienie granatu, zaś trawa wchodziła w kolory prawie niebieskie. Niesamowite wrażenie. Kobieta zamyśliła się, możliwe, że na trochę dłużej niż powinna, bo zaraz ktoś zakrył jej ten przepiękny widok. Najpierw z widocznym zaskoczeniem spojrzała na mężczyznę, zupełnie jakby jego słowa do niej nie dotarły, bo nie odezwała się ani słowem, by po chwili uśmiechnęła się z zakłopotaniem
Czytała o takich sytuacjach w książkach wielokrotnie! Dama w opałach wygląda na ratunek i przychodzi przystojny nieznajomy, zapierając dech w piersiach.
Powinna się odezwać, prawda? - W-właściwie tak. - Przyznała, łapiąc prawą dłonią za lewy rękaw i delikatnie mieliła go w palcach, wyglądając przy tym na zdecydowanie bardziej strapioną niż rzeczywiście był. - Wygląda pan na kogoś, kto mógłby mieć młotek... Chciałabym zawiesić obraz. Niedawno dopiero wprowadziłam się z mamą i zupełnie się nie rozpakowałyśmy. Tak mi głupio, że akurat młotka nie wzięłam.
Cedric zapewne też miał narzędzia, ale skoro już otrzymała propozycję pomocy, żal nie skorzystać. A nieznajomy z pewnością nie odmówi dziewczynie, wpatrującej się w niego dużymi, brązowymi oczami, zapewne dziwnie znajomymi, ale czy podobieństwo do brata było aż tak widoczne?
Raczej nie, nawet jeśli dzielili podobne szczupłe twarze, podobny kolor włosów i oczu. Natomiast szeroko rozumiana prezencja to zupełnie jak ogień i woda, Cedric nawet nigdy nie mówił tak dużo jak ona. - Będę zobowiązana... - Uśmiechnęła się, nieco nieśmiało, aczkolwiek bardzo ciepło, z wdzięcznością.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat, który zatrzymał w chłonnej pamięci uległ całkowitej deformacji. Wystarczyło jedenaście, długich i mozolnych lat, aby dokonać tak poważnych i destruktywnych zmian. Nie tylko krajobraz poddano widocznemu przekształceniu; otoczenie, sposób bycia, codzienne postępowanie poszczególnych mieszkańców wywrócono do góry nogami, tak nachalnie i bezczelnie. Zniknęła swoboda komunikacji widywana na obszernych, brukowanych ulicach. Zaniechano beztroskich rozmów podczas codziennych zakupów w obawie przed niewłaściwymi słowami wyrzuconymi na letnią, parującą powierzchnię. Zniknęły tłumy krzątające się wokół placówek pierwszej potrzeby; przemykano pospiesznie, niezauważalnie, bez narażania na srogie pytania pochodzące od przedstawicieli porozstawianych po kątkach patrolów. Swobodne życie towarzyskie praktycznie nie istniało. Wystawy, niegdyś tak kolorowe i zachęcające były jedynie atrapą, próbą zatuszowania złej kondycji otaczającej rzeczywistości. Miasto przesiąknięte nietypowym dla tego obszaru skwarem, skąpało się w duszących oparach szarego kurzu, wirującego pyłu walki, metalicznych śladów krwi wsiąkającej w przesuszone podłoże. Ministerialna propaganda odbijała się również na aspektach związanych z wykonywaniem zawodu. Jako handlarz pracujący na swoją reputację, dostrzegał zmniejszone zapotrzebowanie na składniki, składane przez prywatnych alchemików, typowym kolekcjonerów, czy zwyczajnych użytkowników. Siatka kontaktów, którą tak skrupulatnie pielęgnował, skurczyła się w zatrważającym tempie. Poszczególne osoby zapadły się pod ziemię, nie dając znaku życia. Pierzasty listonosz powracał z nieodczytaną korespondencją siadając na blaszanym parapecie. Praca dla miastowych aptekarzy nie przynosiła oczekiwanych odchodów; rygor, który na siebie narzucił, związany z planowaniem kupna własnego domostwa był nieprzekraczalny. Chwytał się dosłownie wszystkiego, cierpiąc na coraz większą rezygnację, niecierpliwość i brak sprawiedliwości. Istotne sprawy wymykały mu się z drżących rąk, a on nie potrafił temu zaradzić. Czy decyzja o nagłym powrocie nadal wydawała się tak atrakcyjna i wskazana?
On sam walczył ze skrajnymi odczuciami, które codziennie penetrowały jego wnętrze. Odkąd przekroczył znajome, zmrożone tereny macierzystej Anglii, obiecał sobie, że stanie się obojętny i zdystansowany. Z ogromną rezerwą rozejrzy się po znajomych horyzontach przypominając o własnym istnieniu. Bez większych emocji zaaranżuje rodzinne spotkania, aby wyjawić, wyjaśnić najważniejsze aspekty, powody, dla których dopuścił się tak niegodziwego czynu. Chciał choć przez chwilę zapomnieć o tęsknocie, która wiodła go przez wzburzone wody spienionego oceanu. Pragnął wyrzec się nadmiernej, trawiącej wrażliwości oraz sentymentalności objawionej w przechowywanych, nierozpieczętowanych listach, zbieranych od wielu dni, tygodni oraz lat. Musiał zaznaczyć swoją pozycję, ukazać wewnętrzną i zewnętrzną przemianę. Rozbestwiony i rozdrażniony wszechświat, przygotował zupełnie inną wersję w wydarzeń. Obciążył go nieustającą winą, pretensją i odpowiedzialnością za wszystko to, co miało miejsce do tej pory. Nie miał odwrotu – musiał zaangażować się do nieustępliwej walki.
Idąc wąską, wydeptaną alejką rozglądał się na wszystkie strony. Nie dowierzał, że właśnie tak newralgiczne niegdyś miejsce, przekształcono w bezpieczny obszar przeznaczony dla użytku najbardziej potrzebujących i uciemiężonych. Z wyraźną rezerwą wymalowaną na zarośniętej twarzy obserwował jak pojedyncze, obce jednostki, walczą o namiastkę normalności. Drewniane chaty wzniesione w tak krótkim czasie, wyraźna potrzeba posiadania przedmiotów codziennego użytku, które teraz okazały się towarem deficytowym. Dzieci bawiły się beztrosko, wykorzystując ogromną, zieloną przestrzeń, która dla niego stanowiła nieodłączny obszar badawczy. Zachodzące słońce opadło na tereny imitujące małą wioskę oświetlając je swym kolorowym, jaskrawym wręcz światłem. Szedł niestrudzony z zamiarem powrotu do tymczasowego lokum, lecz czyjaś zatroskana sylwetka zwróciła jego uwagę. Przystanął na moment zawieszając błękitne tęczówki na zakłopotanej panience. Uśmiechnął się bardzo delikatnie, zachęcająco, pragnąć zaoferować swą pomoc. Nie mylił się, dziewczyna potwierdziła przypuszczenia. Kiwnął porozumiewawczo robiąc pierwsze korki w stronę dębowej budowli. Uniósł brew w zaciekawieniu, gdy wyrzucała przed siebie tak wiele słów na raz.
– Może pani na mnie chwileczkę zaczekać? Nie mam młotka przy sobie, ale wiem gdzie go zdobyć. – powiedział informacyjnie, po czym odwrócił się na pięcie znikając między sąsiednimi domkami. Po pięciu minutach powrócił z metalowym narzędziem gotowy do pracy. – Już mam, o nic nie musi się pani martwić. – wyrzucił z przyjaznym akcentem zatrzymując się w pobliżu wejścia. Podciągnął pasek opadającej torby czekając na zaproszenie. Nie mógł być przecież zbytnio nachalny, to kobieta dyktowała warunki. Nienachlanie przyglądał się jej twarzy wyłapując znajome rysy. Ewidentnie kogoś mu przypominała… Tylko kogo? – Mam nadzieję, że dam radę rozprawić się z problemem. – rzucił jeszcze na onieśmielenie i przełamanie lodów. Odkąd wyjechał za granicę, inicjowane kontaktów międzyludzkich szło mu z dużo większą łatwością.
On sam walczył ze skrajnymi odczuciami, które codziennie penetrowały jego wnętrze. Odkąd przekroczył znajome, zmrożone tereny macierzystej Anglii, obiecał sobie, że stanie się obojętny i zdystansowany. Z ogromną rezerwą rozejrzy się po znajomych horyzontach przypominając o własnym istnieniu. Bez większych emocji zaaranżuje rodzinne spotkania, aby wyjawić, wyjaśnić najważniejsze aspekty, powody, dla których dopuścił się tak niegodziwego czynu. Chciał choć przez chwilę zapomnieć o tęsknocie, która wiodła go przez wzburzone wody spienionego oceanu. Pragnął wyrzec się nadmiernej, trawiącej wrażliwości oraz sentymentalności objawionej w przechowywanych, nierozpieczętowanych listach, zbieranych od wielu dni, tygodni oraz lat. Musiał zaznaczyć swoją pozycję, ukazać wewnętrzną i zewnętrzną przemianę. Rozbestwiony i rozdrażniony wszechświat, przygotował zupełnie inną wersję w wydarzeń. Obciążył go nieustającą winą, pretensją i odpowiedzialnością za wszystko to, co miało miejsce do tej pory. Nie miał odwrotu – musiał zaangażować się do nieustępliwej walki.
Idąc wąską, wydeptaną alejką rozglądał się na wszystkie strony. Nie dowierzał, że właśnie tak newralgiczne niegdyś miejsce, przekształcono w bezpieczny obszar przeznaczony dla użytku najbardziej potrzebujących i uciemiężonych. Z wyraźną rezerwą wymalowaną na zarośniętej twarzy obserwował jak pojedyncze, obce jednostki, walczą o namiastkę normalności. Drewniane chaty wzniesione w tak krótkim czasie, wyraźna potrzeba posiadania przedmiotów codziennego użytku, które teraz okazały się towarem deficytowym. Dzieci bawiły się beztrosko, wykorzystując ogromną, zieloną przestrzeń, która dla niego stanowiła nieodłączny obszar badawczy. Zachodzące słońce opadło na tereny imitujące małą wioskę oświetlając je swym kolorowym, jaskrawym wręcz światłem. Szedł niestrudzony z zamiarem powrotu do tymczasowego lokum, lecz czyjaś zatroskana sylwetka zwróciła jego uwagę. Przystanął na moment zawieszając błękitne tęczówki na zakłopotanej panience. Uśmiechnął się bardzo delikatnie, zachęcająco, pragnąć zaoferować swą pomoc. Nie mylił się, dziewczyna potwierdziła przypuszczenia. Kiwnął porozumiewawczo robiąc pierwsze korki w stronę dębowej budowli. Uniósł brew w zaciekawieniu, gdy wyrzucała przed siebie tak wiele słów na raz.
– Może pani na mnie chwileczkę zaczekać? Nie mam młotka przy sobie, ale wiem gdzie go zdobyć. – powiedział informacyjnie, po czym odwrócił się na pięcie znikając między sąsiednimi domkami. Po pięciu minutach powrócił z metalowym narzędziem gotowy do pracy. – Już mam, o nic nie musi się pani martwić. – wyrzucił z przyjaznym akcentem zatrzymując się w pobliżu wejścia. Podciągnął pasek opadającej torby czekając na zaproszenie. Nie mógł być przecież zbytnio nachalny, to kobieta dyktowała warunki. Nienachlanie przyglądał się jej twarzy wyłapując znajome rysy. Ewidentnie kogoś mu przypominała… Tylko kogo? – Mam nadzieję, że dam radę rozprawić się z problemem. – rzucił jeszcze na onieśmielenie i przełamanie lodów. Odkąd wyjechał za granicę, inicjowane kontaktów międzyludzkich szło mu z dużo większą łatwością.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ograniczały ich konwenanse. Teraz, stojąc przed nim, jej policzki pąsowiały delikatnie, oczy miała zakłopotane, nie wiedziała z kim ma do czynienia, ale jednak liczyła na zwykłą, ludzką uprzejmość. chciała jej doświadczać, chciała żyć w świecie, w którym wiedziała, że jeśli poprosi, otrzyma choćby uprzejmy uśmiech. Tyle naprawdę wystarczyło, by choć trochę poprawić jej humor. Wywołać delikatny cień uśmiechu na kobiecej twarzy, Po tym, co stało się w Ministerstwie, co ludzie zrobili z miejscem, które miało przecież chronić mieszkańców całej Wielkiej Brytanii, naprawdę nie mogła spodziewać się więcej. Oczywiście, że by chciała. Chciałaby znowu letnich ognisk w gronie przyjaciół. Chciałaby beztroskich zabaw, chciałaby pływać w ciepłym morzu i chlapać na prawo i lewo błękitnymi falami. Chciałaby czuć wiatr wolności we włosach. Oaza… Była piękna, spokojna, jasna, czasami zaskakiwała swoją wyjątkowością, ale wciąż… Dla Liz była złotą klatką, w której siedziała doznając odrobiny wolności, ale nie jej pełnego wymiaru. Nic dziwnego, że czasami po prostu musiała się z tego wyrwać… Pójść gdzieś, gdzie trawa nie rośnie na litej skale.
Na szczęście Hogsmeade wciąż było w miarę bezpieczne.
- Oczywiście! - Kiwnęła głową grzecznie, choć miała ochotę rzucić jeszcze ale wróć. Co jak co, ale przystojnych panów wcale nie było tutaj aż tak wiele, zwłaszcza takich z przyjazną, miłą energią. Dzięki temu trochę zapominała, że sytuacja tak wielu ludziom struła krew. Poczekała więc grzecznie, zastanawiając się w ogóle, na kogo mogła trafić? Na uciekiniera? Pana z Ministerstwa, którego wcześniej nie spotkała? A może na kogoś z Zakonu Feniksa, z bohaterów, którzy zbudowali to miejsce. Snucie w głowie teorii było ekscytujące, to trochę jak pisanie książki, tylko bez właściwego pisania. Bo niestety nie potrafiła tworzyć literatury, chociaż bardzo chciałaby to potrafić… Tak po prostu, romantycznie pisać wiersze w notatniku. Nie musiała przecież być w tym geniuszem… Ale choć krótka fraszka, a tutaj zero. Mogła tylko zachwycać się wspaniałością twórczości innych ludzi w swoim małym umyśle.
I wrócił. Kiedy tylko ponownie zobaczyła męską sylwetkę wychylającą się zza pobliskich budynków, rozpromieniła się, posyłając mężczyźnie pełen, cieplutki uśmiech. Uniosła dłoń i pomachała mu pogodnie. - Tak bardzo dziękuję, ratuje mi pan ścianę! - Pozwoliła sobie na żarcik, który jeszcze dodatkowo skomentowała cichym śmiechem i zaprowadziła go w głąb swojego domku. Panował jeszcze rozgardiasz, trochę bałaganu jak zawsze przy przeprowadzce, ale od razu w oczy rzucała się masa książek ułożonych w stosy, bo półka wciąż nie była gotowa, bardzo stara kanapa z wyraźnie wystającą spod tapicerki sprężyną i całe szafki kuchenne zastawione różnymi mieszankami ziół do zaparzania. I co najważniejsze, niemal od razu po przekroczeniu progu, dało się usłyszeć szum, oddech ciężki i mocny, podobny temu, któremu wydawał z siebie zły buchorożec. Zza kotary zaś przywitać gościa wyszedł on - dumny jak nigdy pan domu Bach we własnej osobie, wyrośnięty bernardyn, który swoim bardzo łagodnym spojrzeniem objął mężczyznę i wystawił język, sapiąc głośno. Dzień był gorący, a biedakowi pewnie dawało się to we znaki. - Chciałabym powiesić półkę i obraz… Muszę oszczędzać miejsce, sam pan widzi. W szafce nie mieszczą mi się zioła, a jeszcze mam przetwory… To tragedia. - Zmartwiła się. Pies natomiast bezceremonialnie minął te kilka metrów dzielące go od nieznajomego i po prostu obwąchał jego nogę. - I proszę… Chyba nie mam aż tyle lat, by mówić do mnie na pani. - Zaśmiała się pod nosem. - Jestem Liz. A ten przystojniak to Bach.
Na szczęście Hogsmeade wciąż było w miarę bezpieczne.
- Oczywiście! - Kiwnęła głową grzecznie, choć miała ochotę rzucić jeszcze ale wróć. Co jak co, ale przystojnych panów wcale nie było tutaj aż tak wiele, zwłaszcza takich z przyjazną, miłą energią. Dzięki temu trochę zapominała, że sytuacja tak wielu ludziom struła krew. Poczekała więc grzecznie, zastanawiając się w ogóle, na kogo mogła trafić? Na uciekiniera? Pana z Ministerstwa, którego wcześniej nie spotkała? A może na kogoś z Zakonu Feniksa, z bohaterów, którzy zbudowali to miejsce. Snucie w głowie teorii było ekscytujące, to trochę jak pisanie książki, tylko bez właściwego pisania. Bo niestety nie potrafiła tworzyć literatury, chociaż bardzo chciałaby to potrafić… Tak po prostu, romantycznie pisać wiersze w notatniku. Nie musiała przecież być w tym geniuszem… Ale choć krótka fraszka, a tutaj zero. Mogła tylko zachwycać się wspaniałością twórczości innych ludzi w swoim małym umyśle.
I wrócił. Kiedy tylko ponownie zobaczyła męską sylwetkę wychylającą się zza pobliskich budynków, rozpromieniła się, posyłając mężczyźnie pełen, cieplutki uśmiech. Uniosła dłoń i pomachała mu pogodnie. - Tak bardzo dziękuję, ratuje mi pan ścianę! - Pozwoliła sobie na żarcik, który jeszcze dodatkowo skomentowała cichym śmiechem i zaprowadziła go w głąb swojego domku. Panował jeszcze rozgardiasz, trochę bałaganu jak zawsze przy przeprowadzce, ale od razu w oczy rzucała się masa książek ułożonych w stosy, bo półka wciąż nie była gotowa, bardzo stara kanapa z wyraźnie wystającą spod tapicerki sprężyną i całe szafki kuchenne zastawione różnymi mieszankami ziół do zaparzania. I co najważniejsze, niemal od razu po przekroczeniu progu, dało się usłyszeć szum, oddech ciężki i mocny, podobny temu, któremu wydawał z siebie zły buchorożec. Zza kotary zaś przywitać gościa wyszedł on - dumny jak nigdy pan domu Bach we własnej osobie, wyrośnięty bernardyn, który swoim bardzo łagodnym spojrzeniem objął mężczyznę i wystawił język, sapiąc głośno. Dzień był gorący, a biedakowi pewnie dawało się to we znaki. - Chciałabym powiesić półkę i obraz… Muszę oszczędzać miejsce, sam pan widzi. W szafce nie mieszczą mi się zioła, a jeszcze mam przetwory… To tragedia. - Zmartwiła się. Pies natomiast bezceremonialnie minął te kilka metrów dzielące go od nieznajomego i po prostu obwąchał jego nogę. - I proszę… Chyba nie mam aż tyle lat, by mówić do mnie na pani. - Zaśmiała się pod nosem. - Jestem Liz. A ten przystojniak to Bach.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
przedpokój
Szybka odpowiedź