Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki
USA, styczeń-sierpień 1957
AutorWiadomość
Spotkanie miało zacząć się równo o piątej. Pora w sam raz na herbatkę, tymczasem wokół mnie nie było ani jednego angielskiego dżentelmana czy damy, którzy by na nią nalegali, za co byłem równie wdzięczny, co niepocieszony. Anglia pozostała daleko za mną - pogrążona w wojnie, rozdarta przez czarną magię, splamiona, skorumpowana, na czele z moim ojcem, który chętnie wszedł w rolę marionetki Lorda Voldemorta. Z jednej strony wydawało mi się to do niego niepodobne - był z tych, co to od urodzenia dumni z pochodzenia, rasa panów, a jednak dał się zaciągnąć na smycz czarnoksiężnikowi, który lordem był wyłącznie samozwańczym. Smycz co prawda wydawała się długa i luźna, ojciec też nie raz pokazał mi swoim zachowaniem, że czasami wygoda była jedynym słusznym wyborem, albo po prostu - jedynym wyborem. Wiodłem to życie przez osiemnaście lat, z tym, że jednak mnie trochę uwierało. Nie wiem. Może urodziłem się jakiś wybrakowany, z przekręconym kręgosłupem, i nijak wygodnie być mi nie mogło. Żadna jedwabna poduszeczka otulona najwyższej jakości lnem nie była w stanie mnie z tego wyleczyć. Może to dobrze. A może niedobrze, bo teraz to już nie tylko kręgosłup cierpiał; bolało mnie serce, i chyba świat po prostu, ale nie tak głupio, jak to było modne na przełomie ubiegłych wieków. Bolało mnie, bo boleć miało, bo nosiłem w swoim ciele rany gorsze niż ta, która widniała na lewym przedramieniu, przypominając nieustannie o sprawie, za jaką walczyłem. Mogłem tęsknić za bliskimi, za Oscarem, za Benem, Alexem, Just, Hanią, mogłem też z fascynacją zachłysnąć się życiem w Ameryce - w muzyce, o której nawet nie śniłem, w tańcu, którego uczyli mnie czarnoskórzy mugole, w ogromie Nowego Jorku. Ale wszystko to, co przeżywałem, było jedynie tłem dla tego, co w rzeczywistości zajmowało moją głowę.
Siedziba MACUSA witała mnie swoimi długimi korytarzami, opływającymi w złocie, w mistycznych dekoracjach z kolumnad i liści akantu, błyszczących od słońca przedzierającego się przez strzeliste okna. Korytarze mijałem wartkim krokiem - przez ostanie pół roku zdążyłem się już tutaj zadomowić, choć daleki byłem od zakorzenienia. Zatrzymałem się przed drzwiami, poprawiając kołnierz eleganckiej, ciemnogranatowej szaty. Strzepnąłem paprocha z ramienia, sprawdziłem, czy odznaka aurora dobrze siedziała na piersi. Przeciągnąłem palcami po wąsach - takich, których nie wyhodowałem sobie z racji metamorfomagicznego przywileju. Za wysokimi, dębowymi drzwiami musiał już czekać cały komitet powitalny.
Jak się tu znalazłem?
Kiedy ustabilizowaliśy anomalie, stało się jasne, że ostatnia siła, która trzymała Voldemorta i jego rycerzy w ryzach została pokonana. Otwarta wojna była kwestią czasu, wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. I wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że garstka rebeliantów to za mało, by stanąć przeciwko czarnoksięskiej organizacji, popieranej i wspomaganej przez większość szlacheckich rodzin. Dla nas szlachta mogła wydawać się reliktem przeszłości, ale majątki, które posiadali, nadal stanowiły duże znaczenie ekonomiczne dla magicznej społeczności Anglii. Za pieniądzem szła władza, co dobitnie pokazała mi siedziba MACUSA. W każdym razie, wiedzieliśmy, że pomocy trzeba będzie szukać wszędzie. Także poza Anglią, może nawet poza Europą - Ameryka wydawała się słusznym kierunkiem, zwłaszcza z uwagi na całkiem niedawną przeszłość, która złączyła losy kraju z Grindewaldem. Nikt nie chciał się tego podjąć; nikt nie mógł mieć pewności, że gra będzie warta świeczki, a pozyskanie głosu za oceanem nie było zadaniem na kilka dni, czy nawet tygodni. To był cały maraton. Wart tyle, ile jego jedyny maratończyk. Wszystko lub nic.
Longbottom zasugerował, żeby był to któryś z aurorów zasilających Gwardię. Z uwagi na pełnioną funkcję, z marszu miałoby to zapewnić lepszy start, przysporzyć wartościowych kontaktów. To mógł być Brendan, Samuel albo Kieran, ale Minister albo uznał, że pozostała trójka lepiej sprawdzi się ode mnie na polu bitwy, albo pamiętał naszą rozmowę, podczas której zdradziłem mu tajemnicę Zaonu Feniksa. Wolałem tę drugą wersję, w której to skupiałem się na swoim talencie perswazji i lekkości w rozmowie czy nawiązywaniu znajomości. Zjadłem więc kolację wigilijną z Oscarem, i jeszcze przed nowym rokiem wypłynąłem na drugi kraniec Atlantyku, opiekę nad synem powierzając Farleyowi. Zabrałem ze sobą lekki kufer, różdżkę i oficjalny list od Edith Bones, która delegowała mnie do pracy w Nowojorskiej jednostce. Robiłem swoje, robiłem to, co zawsze, czyli to, co wychodziło mi najlepiej - ścigałem czarnoksiężników. Tutaj nikt nie nakazywał brać ich żywcem, tutaj każdy pojedynek toczył się na śmierć i życie. Odbierałem więc życia, wierząc w swoją sprawę - musiałem wpierw sprawdzić się w pracy, ale to była część większego planu. Zdobyć znajomości, poznać ludzi, ich poglądy, ich tęsknoty i pragnienia - wróg mógł robić to samo, tutaj trzeba było zwinnego tancerza, wewnątrz czułem, że nadaję się do tego zadania jak nikt inny. A jednak nieustannie nawiedzało mnie uczucie niemocy - byłem tysiące kilometrów od domu, od wojny, która miała dla mnie wagę większą niż życie, bo chodziło przecież nie o ten moment, ale o całe pokolenia. O te, które miały dopiero nadejść. I co robiłem ja? Na przemian zabijałem nie swoich wrogów i szlajałem się po potańcówkach, by choć przez chwilę skosztować życia takim, o jakim śniłem - gdzieś w wolnym świecie, w innej rzeczywistości.
Wieści docierały do mnie z Anglii ze sporym opóźnieniem, a z każdą kolejną informacją miałem ochotę spakować swój kufer i wrócić do stolicy. Śmierć Bones, zamknięcie stolicy, wypędzenie mugoli, rozwiązanie biura aurorów, nieustanne kontrole i nagonki na czarodziejów, którzy nie mogli poszczycić się udokumentowanym rodowodem. Każdej nocy, gdy już zasypiałem, myślałem o pętli zaciskającej się wokół szyi mojego ojca - wiedząc, że jego śmierć nie zmieniłaby niczego, że z łatwością zostałby zastąpiony kolejnym pionkiem o dobrze brzmiącym nazwisku, ku uciesze panujących nastrojów politycznych. Jednocześnie śledziłem prasę, która trafiała do przeciętnego czarodzieja za oceanem. Tutaj Wielka Brytania malowała się jak kraj mlekiem i miodem płynący, po ataku anomalii odradzająca się z popiołów niczym feniks - i za feniksa mająca swojego największego wroga. Spotykałem tu Brytyjczyków, z resztą nie tylko ich - i większość zdawała się wierzyć prasie, nieświadoma tego, jak bardzo nasz kraj pogrążony był w wojnie, a przede wszystkim - nienawiści.
Nienawiści, której kres zamierzałem położyć.
Kończył się czerwiec, lato trwało w pełni, a ja byłem gotów upewnić się, że nie zmitrężyłem sześciu miesięcy, że to przecież nie były wakacje od walki, a część wieloletniego planu. Byłem posłem, i jak każdy poseł - musiałem kiedyś wrócić do swojego obozu. Moje nazwisko zdołało już zasłużyć na uwagę Amerykanów, wiedziałem także, czego spodziewać się po poszczególnych członkach Kongresu, jakim językiem się posługiwali, a jakich słów słyszeć nie chcieli. Byłem lisem, i czas mojej lisiej próby wreszcie nastąpił. Oddychałem miarowo, spokojnie, tętno nie wybiegało galopem do przodu; byłem pewien swoich słów, swoich przekonań, i wreszcie - swoich umiejętności. Szansę miałem jedną - i tej nie zamierzałem zmarnować.
W oddali usłyszałem bicie zegara. Piąta. Zamki w drzwiach zaskrzypiały, rozchylając skrzydła i zapraszając mnie do tańca.
Czas najwyższy.
Siedziba MACUSA witała mnie swoimi długimi korytarzami, opływającymi w złocie, w mistycznych dekoracjach z kolumnad i liści akantu, błyszczących od słońca przedzierającego się przez strzeliste okna. Korytarze mijałem wartkim krokiem - przez ostanie pół roku zdążyłem się już tutaj zadomowić, choć daleki byłem od zakorzenienia. Zatrzymałem się przed drzwiami, poprawiając kołnierz eleganckiej, ciemnogranatowej szaty. Strzepnąłem paprocha z ramienia, sprawdziłem, czy odznaka aurora dobrze siedziała na piersi. Przeciągnąłem palcami po wąsach - takich, których nie wyhodowałem sobie z racji metamorfomagicznego przywileju. Za wysokimi, dębowymi drzwiami musiał już czekać cały komitet powitalny.
Jak się tu znalazłem?
Kiedy ustabilizowaliśy anomalie, stało się jasne, że ostatnia siła, która trzymała Voldemorta i jego rycerzy w ryzach została pokonana. Otwarta wojna była kwestią czasu, wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. I wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że garstka rebeliantów to za mało, by stanąć przeciwko czarnoksięskiej organizacji, popieranej i wspomaganej przez większość szlacheckich rodzin. Dla nas szlachta mogła wydawać się reliktem przeszłości, ale majątki, które posiadali, nadal stanowiły duże znaczenie ekonomiczne dla magicznej społeczności Anglii. Za pieniądzem szła władza, co dobitnie pokazała mi siedziba MACUSA. W każdym razie, wiedzieliśmy, że pomocy trzeba będzie szukać wszędzie. Także poza Anglią, może nawet poza Europą - Ameryka wydawała się słusznym kierunkiem, zwłaszcza z uwagi na całkiem niedawną przeszłość, która złączyła losy kraju z Grindewaldem. Nikt nie chciał się tego podjąć; nikt nie mógł mieć pewności, że gra będzie warta świeczki, a pozyskanie głosu za oceanem nie było zadaniem na kilka dni, czy nawet tygodni. To był cały maraton. Wart tyle, ile jego jedyny maratończyk. Wszystko lub nic.
Longbottom zasugerował, żeby był to któryś z aurorów zasilających Gwardię. Z uwagi na pełnioną funkcję, z marszu miałoby to zapewnić lepszy start, przysporzyć wartościowych kontaktów. To mógł być Brendan, Samuel albo Kieran, ale Minister albo uznał, że pozostała trójka lepiej sprawdzi się ode mnie na polu bitwy, albo pamiętał naszą rozmowę, podczas której zdradziłem mu tajemnicę Zaonu Feniksa. Wolałem tę drugą wersję, w której to skupiałem się na swoim talencie perswazji i lekkości w rozmowie czy nawiązywaniu znajomości. Zjadłem więc kolację wigilijną z Oscarem, i jeszcze przed nowym rokiem wypłynąłem na drugi kraniec Atlantyku, opiekę nad synem powierzając Farleyowi. Zabrałem ze sobą lekki kufer, różdżkę i oficjalny list od Edith Bones, która delegowała mnie do pracy w Nowojorskiej jednostce. Robiłem swoje, robiłem to, co zawsze, czyli to, co wychodziło mi najlepiej - ścigałem czarnoksiężników. Tutaj nikt nie nakazywał brać ich żywcem, tutaj każdy pojedynek toczył się na śmierć i życie. Odbierałem więc życia, wierząc w swoją sprawę - musiałem wpierw sprawdzić się w pracy, ale to była część większego planu. Zdobyć znajomości, poznać ludzi, ich poglądy, ich tęsknoty i pragnienia - wróg mógł robić to samo, tutaj trzeba było zwinnego tancerza, wewnątrz czułem, że nadaję się do tego zadania jak nikt inny. A jednak nieustannie nawiedzało mnie uczucie niemocy - byłem tysiące kilometrów od domu, od wojny, która miała dla mnie wagę większą niż życie, bo chodziło przecież nie o ten moment, ale o całe pokolenia. O te, które miały dopiero nadejść. I co robiłem ja? Na przemian zabijałem nie swoich wrogów i szlajałem się po potańcówkach, by choć przez chwilę skosztować życia takim, o jakim śniłem - gdzieś w wolnym świecie, w innej rzeczywistości.
Wieści docierały do mnie z Anglii ze sporym opóźnieniem, a z każdą kolejną informacją miałem ochotę spakować swój kufer i wrócić do stolicy. Śmierć Bones, zamknięcie stolicy, wypędzenie mugoli, rozwiązanie biura aurorów, nieustanne kontrole i nagonki na czarodziejów, którzy nie mogli poszczycić się udokumentowanym rodowodem. Każdej nocy, gdy już zasypiałem, myślałem o pętli zaciskającej się wokół szyi mojego ojca - wiedząc, że jego śmierć nie zmieniłaby niczego, że z łatwością zostałby zastąpiony kolejnym pionkiem o dobrze brzmiącym nazwisku, ku uciesze panujących nastrojów politycznych. Jednocześnie śledziłem prasę, która trafiała do przeciętnego czarodzieja za oceanem. Tutaj Wielka Brytania malowała się jak kraj mlekiem i miodem płynący, po ataku anomalii odradzająca się z popiołów niczym feniks - i za feniksa mająca swojego największego wroga. Spotykałem tu Brytyjczyków, z resztą nie tylko ich - i większość zdawała się wierzyć prasie, nieświadoma tego, jak bardzo nasz kraj pogrążony był w wojnie, a przede wszystkim - nienawiści.
Nienawiści, której kres zamierzałem położyć.
Kończył się czerwiec, lato trwało w pełni, a ja byłem gotów upewnić się, że nie zmitrężyłem sześciu miesięcy, że to przecież nie były wakacje od walki, a część wieloletniego planu. Byłem posłem, i jak każdy poseł - musiałem kiedyś wrócić do swojego obozu. Moje nazwisko zdołało już zasłużyć na uwagę Amerykanów, wiedziałem także, czego spodziewać się po poszczególnych członkach Kongresu, jakim językiem się posługiwali, a jakich słów słyszeć nie chcieli. Byłem lisem, i czas mojej lisiej próby wreszcie nastąpił. Oddychałem miarowo, spokojnie, tętno nie wybiegało galopem do przodu; byłem pewien swoich słów, swoich przekonań, i wreszcie - swoich umiejętności. Szansę miałem jedną - i tej nie zamierzałem zmarnować.
W oddali usłyszałem bicie zegara. Piąta. Zamki w drzwiach zaskrzypiały, rozchylając skrzydła i zapraszając mnie do tańca.
Czas najwyższy.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nowy Jork w wielu względach mógł przypominać Londyn. Miasto wiecznie żyło, pogrążone w gęstym, szarawym powietrzu wypełnionym dymem snującym się z wysokich kominów i wstęgami oplatającym jeszcze wyższe wieżowce, które piętrzyły się nad głowami ludzi. Ci zdawali się maleńcy niczym mrówki, pogrążeni w swoich małych wielkich sprawach, z klapkami na oczach, skupieni na pogoni za tym, co było przed nimi. Choć wielu czarodziejów przypisywało krótkowzroczność niemagom to nie wiedzieli, że krytykując w ten sposób niemagicznych wykazują się niesamowitą hipokryzją.
Czarodziejska społeczność Stanów Zjednoczonych Ameryki żyła tuż obok niemagicznych, lecz było to współistnienie zupełnie różne od tego brytyjskiego. Z prawem Rappaport Fox został zaznajomiony już w momencie dotarcia na granicę. Po tygodniu na morzu postawił stopę na całkowicie innej ziemi, tysiące kilometrów od domu, przeszedł przez niemagiczną odprawę celną, po czym za pierwszym załomem muru został zgarnięty przez aurora oddelegowanego do odebrania go z portu. Kevin Weiss był nieco zbyt podekscytowanym dwudziestoczterolatkiem, który mówił wiele, ale kiedy na chwilę przestał mówić potrafił też nieźle słuchać. Weiss teleportował Foxa do ukrytej alejki przy Woolworth Building, piętrzącym się na sześćdziesiąt pięter w górę wieżowcu, który krył w sobie również siedzibę Magicznego Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Weiss miał Foxa wprowadzić: zająć się wyrobieniem mu pozwolenia na różdżkę i wyłożyć zasady obowiązujące w Stanach. Czarodzieje w ogóle nie współpracowali z niemagicznym rządem, żyli w całkowitym ukryciu: tak, że nawet zaprzyjaźnianie się z niemagami było zakazane, co dopiero zawieranie małżeństw. Jasno powiedział Foxowi, że generalnie to z niemagami można mijać się na ulicy lub rzucać na nich Confundusy i Obliviate gdy wymagała tego sytuacja.
Kodeks Tajności był tu świętością, a oburzenie na poczynania Brytyjczyków pozostawało przeogromne. Nieważnym zdawał się fakt, że magiczna Wielka Brytania miała teraz prosperować tak, jak nigdy wcześniej – istniały rzeczy, których po prostu nie można było wybaczyć, nie kiedy nie tak znów wiele lat temu w Anglii wykiełkował chwast zwany Grindewaldem, którego macki sięgnęły nawet i tu. Grindewald, z którym Brytania nie poradziła sobie w porę i dała mu się stłamsić. Jeżeli Fox liczył na powitanie z otwartymi ramionami to pomylił się srodze: jedynym jego sprzymierzeńcem wydawał się młody Weiss, młodszy brat zasłużonego starszego aurora Victora Weiss. Kevin żył w jego cieniu i udawał, że wcale go to nie dotykało, gdy tak naprawdę niesamowicie pragnął figury dobrego starszego brata, za którym mógłby podążać i z którym . Nietrudno było Foxowi wyczuć pole, które mógł wykorzystać, niewiele czasu zajęło mu też dowiedzenie się, że nazwisko Weiss było w MACUSA niezwykle poważane ze względu na przynależność do Oryginalnej Dwunastki, pierwszego oddziału aurorów, którego potomkowie po dziś dzień zasilali szeregi stróżów prawa.
Z początku Frederick spotkał się z wieloma niepochlebnymi uwagami odnośnie swojego pochodzenia, a także podszytymi plotkarską ciekawością pytaniami. Auror przysłany z Londynu do Nowego Jorku był w końcu precedensem, czymś jak egzotyczne zwierzę w klatce wystawione na widok, ku uciesze tłumu. W miarę upływu czasu niezdrowe zainteresowanie jednak malało, zmieniając się powoli w coś na kształt kamraterii, szczątkowego uznania. Fox aurorem był w końcu dobrym, wykonywał swoje zadania stając się nie narzuconym odgórnie przez los wrzodem (jak wielu uważało na początku), a towarzyszem walki z anarchią i rozkładem społeczeństwa. Zyskiwał zaufanie powoli, aż do momentu, w którym z pomocą Weissa udało mu się umówić na spotkanie nie tylko z szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, ale także Dyrektorem Magicznej Ochrony oraz aktualnym Przewodniczącym Kongresu. Kiedy zegar wybił piątą, a przed Frederickiem otworzyły się drzwi cała trójka czekała już na niego, siedząc za długim stołem i przypatrując się Foxowi z nieodgadnionymi wyrazami twarzy.
Na lewo zasiadał Royce Brodersen, z którym Fox miał najwięcej styczności. Szef Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów był przełożonym Fredericka. Był to niezwykle krzepki sześćdziesięciolatek, żylasty i szczupły. Jego chłodne spojrzenie wraz z idealnie przystrzyżoną kozią bródką i nieco zakręconym na końcach równie siwym wąsem było żywą legendą całego Biura Aurorów. Był to człowiek słynący ze swojej bezkompromisowości i prowadzenia Departamentu twardą ręką. Sposób pracy miał taki sam, jak ubierania się: z klasą i bez skaz. Wszystko chodziło u niego jak w idealnie wyregulowanym zegarku, a każdy wykrzywiający się trybik był natychmiastowo prostowany.
Przeciwny kraniec stołu, po prawej Foxa zajmował Dougal Wheselby. Człowiek zaokrąglony w posturze jak głoski wymawiane przy przedstawianiu jego godności. Całkowity kontrast Brodersena: gładko ogolony, mocno przy sobie, pucołowaty i z pokaźną łysiną pośrodku czarnej czupryny. Wierzchnią szatę zrzucił już na oparcie krzesła, rękawy opiętej na pokaźnym brzuchu białej koszuli podwinął za łokcie. Szelki podtrzymujące spodnie wpijały się w jego ramiona i zdawało by się, że gdyby Wheselby wykonał zbyt gwałtowny ruch to te pękną, przemieniając się w dwa smagające powietrze bicze. W palcach miętosił haftowaną chustkę, która co rusz ocierał pot skraplający się na skroni. Jako Dyrektor Ochrony odpowiadał za pilnowanie przestrzegania Kodeksu Tajności i to czyniło z niego człowieka niezwykle zestresowanego, swoje nerwy zajadający tak otwarcie, że pół Kongresu stroiło sobie z niego żarty, a drugie pół z tych żartów śmiało się bez cienia wstydu. Dougal miał jednak jedną ogromną zaletę: umysł miał prędki i potrafił od ręki wymyślić rozwiązanie nawet najbardziej skomplikowanej sytuacji. Niedocenianie go mogło być wielkim błędem.
Pośrodku zasiadał zaś Przewodniczący MACUSA, Anderson Mongello. Człowiek, o którym ciężko było się cokolwiek dowiedzieć, nawet posiadając sprzymierzeńca w postaci Kevina, który poprzez notoryczne ignorowanie jego obecności zdawał się słyszeć i wiedzieć wszystko. Mongello objął urząd niespełna dwa lata temu i zdołał poczynić wiele restrukturyzacji wewnątrz Kongresu. Poniekąd wywrócił to miejsce do góry nogami i robił to dobrze. Ledwo po czterdziestce wyglądał jak wyjęty z magazynu, zastanawiającym był fakt, że jeszcze nie posiadał obrączki na palcu. Mongello uśmiechnął się grzecznie i wstał, a wraz z nim zrobiła to pozostała dwójka, ze strony Wheselby'ego z paroma ciężkimi sapnięciami.
– Panie Wood, witamy – powiedział, wykonując zapraszający gest ręką, kończąc go gdzieś w okolicy stojącego po przeciwnej stronie samotnego krzesła, przeznaczonego niewątpliwie dla Fredericka. – Muszę przyznać, że pańska prośba o spotkanie była niezwykle zaskakująca – powiedział, choć na zaskoczonego wcale nie wyglądał, po czym usiadł, a wraz z nim Brodersen i Wheselby, ten drugi z wyraźną ulgą. Royce posłał Dougalowi nieprzychylne spojrzenie, na co Dyrektor Ochrony jakby próbował skurczyć się w sobie, lecz Andersona zdawało się to nie wybijać z rytmu. – Pozwoli pan, że przejdziemy od razu do rzeczy – skinął głową i złożył dłonie razem ze sobą, wyczekujące spojrzenie kładąc na Foxie.
Czarodziejska społeczność Stanów Zjednoczonych Ameryki żyła tuż obok niemagicznych, lecz było to współistnienie zupełnie różne od tego brytyjskiego. Z prawem Rappaport Fox został zaznajomiony już w momencie dotarcia na granicę. Po tygodniu na morzu postawił stopę na całkowicie innej ziemi, tysiące kilometrów od domu, przeszedł przez niemagiczną odprawę celną, po czym za pierwszym załomem muru został zgarnięty przez aurora oddelegowanego do odebrania go z portu. Kevin Weiss był nieco zbyt podekscytowanym dwudziestoczterolatkiem, który mówił wiele, ale kiedy na chwilę przestał mówić potrafił też nieźle słuchać. Weiss teleportował Foxa do ukrytej alejki przy Woolworth Building, piętrzącym się na sześćdziesiąt pięter w górę wieżowcu, który krył w sobie również siedzibę Magicznego Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Weiss miał Foxa wprowadzić: zająć się wyrobieniem mu pozwolenia na różdżkę i wyłożyć zasady obowiązujące w Stanach. Czarodzieje w ogóle nie współpracowali z niemagicznym rządem, żyli w całkowitym ukryciu: tak, że nawet zaprzyjaźnianie się z niemagami było zakazane, co dopiero zawieranie małżeństw. Jasno powiedział Foxowi, że generalnie to z niemagami można mijać się na ulicy lub rzucać na nich Confundusy i Obliviate gdy wymagała tego sytuacja.
Kodeks Tajności był tu świętością, a oburzenie na poczynania Brytyjczyków pozostawało przeogromne. Nieważnym zdawał się fakt, że magiczna Wielka Brytania miała teraz prosperować tak, jak nigdy wcześniej – istniały rzeczy, których po prostu nie można było wybaczyć, nie kiedy nie tak znów wiele lat temu w Anglii wykiełkował chwast zwany Grindewaldem, którego macki sięgnęły nawet i tu. Grindewald, z którym Brytania nie poradziła sobie w porę i dała mu się stłamsić. Jeżeli Fox liczył na powitanie z otwartymi ramionami to pomylił się srodze: jedynym jego sprzymierzeńcem wydawał się młody Weiss, młodszy brat zasłużonego starszego aurora Victora Weiss. Kevin żył w jego cieniu i udawał, że wcale go to nie dotykało, gdy tak naprawdę niesamowicie pragnął figury dobrego starszego brata, za którym mógłby podążać i z którym . Nietrudno było Foxowi wyczuć pole, które mógł wykorzystać, niewiele czasu zajęło mu też dowiedzenie się, że nazwisko Weiss było w MACUSA niezwykle poważane ze względu na przynależność do Oryginalnej Dwunastki, pierwszego oddziału aurorów, którego potomkowie po dziś dzień zasilali szeregi stróżów prawa.
Z początku Frederick spotkał się z wieloma niepochlebnymi uwagami odnośnie swojego pochodzenia, a także podszytymi plotkarską ciekawością pytaniami. Auror przysłany z Londynu do Nowego Jorku był w końcu precedensem, czymś jak egzotyczne zwierzę w klatce wystawione na widok, ku uciesze tłumu. W miarę upływu czasu niezdrowe zainteresowanie jednak malało, zmieniając się powoli w coś na kształt kamraterii, szczątkowego uznania. Fox aurorem był w końcu dobrym, wykonywał swoje zadania stając się nie narzuconym odgórnie przez los wrzodem (jak wielu uważało na początku), a towarzyszem walki z anarchią i rozkładem społeczeństwa. Zyskiwał zaufanie powoli, aż do momentu, w którym z pomocą Weissa udało mu się umówić na spotkanie nie tylko z szefem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, ale także Dyrektorem Magicznej Ochrony oraz aktualnym Przewodniczącym Kongresu. Kiedy zegar wybił piątą, a przed Frederickiem otworzyły się drzwi cała trójka czekała już na niego, siedząc za długim stołem i przypatrując się Foxowi z nieodgadnionymi wyrazami twarzy.
Na lewo zasiadał Royce Brodersen, z którym Fox miał najwięcej styczności. Szef Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów był przełożonym Fredericka. Był to niezwykle krzepki sześćdziesięciolatek, żylasty i szczupły. Jego chłodne spojrzenie wraz z idealnie przystrzyżoną kozią bródką i nieco zakręconym na końcach równie siwym wąsem było żywą legendą całego Biura Aurorów. Był to człowiek słynący ze swojej bezkompromisowości i prowadzenia Departamentu twardą ręką. Sposób pracy miał taki sam, jak ubierania się: z klasą i bez skaz. Wszystko chodziło u niego jak w idealnie wyregulowanym zegarku, a każdy wykrzywiający się trybik był natychmiastowo prostowany.
Przeciwny kraniec stołu, po prawej Foxa zajmował Dougal Wheselby. Człowiek zaokrąglony w posturze jak głoski wymawiane przy przedstawianiu jego godności. Całkowity kontrast Brodersena: gładko ogolony, mocno przy sobie, pucołowaty i z pokaźną łysiną pośrodku czarnej czupryny. Wierzchnią szatę zrzucił już na oparcie krzesła, rękawy opiętej na pokaźnym brzuchu białej koszuli podwinął za łokcie. Szelki podtrzymujące spodnie wpijały się w jego ramiona i zdawało by się, że gdyby Wheselby wykonał zbyt gwałtowny ruch to te pękną, przemieniając się w dwa smagające powietrze bicze. W palcach miętosił haftowaną chustkę, która co rusz ocierał pot skraplający się na skroni. Jako Dyrektor Ochrony odpowiadał za pilnowanie przestrzegania Kodeksu Tajności i to czyniło z niego człowieka niezwykle zestresowanego, swoje nerwy zajadający tak otwarcie, że pół Kongresu stroiło sobie z niego żarty, a drugie pół z tych żartów śmiało się bez cienia wstydu. Dougal miał jednak jedną ogromną zaletę: umysł miał prędki i potrafił od ręki wymyślić rozwiązanie nawet najbardziej skomplikowanej sytuacji. Niedocenianie go mogło być wielkim błędem.
Pośrodku zasiadał zaś Przewodniczący MACUSA, Anderson Mongello. Człowiek, o którym ciężko było się cokolwiek dowiedzieć, nawet posiadając sprzymierzeńca w postaci Kevina, który poprzez notoryczne ignorowanie jego obecności zdawał się słyszeć i wiedzieć wszystko. Mongello objął urząd niespełna dwa lata temu i zdołał poczynić wiele restrukturyzacji wewnątrz Kongresu. Poniekąd wywrócił to miejsce do góry nogami i robił to dobrze. Ledwo po czterdziestce wyglądał jak wyjęty z magazynu, zastanawiającym był fakt, że jeszcze nie posiadał obrączki na palcu. Mongello uśmiechnął się grzecznie i wstał, a wraz z nim zrobiła to pozostała dwójka, ze strony Wheselby'ego z paroma ciężkimi sapnięciami.
– Panie Wood, witamy – powiedział, wykonując zapraszający gest ręką, kończąc go gdzieś w okolicy stojącego po przeciwnej stronie samotnego krzesła, przeznaczonego niewątpliwie dla Fredericka. – Muszę przyznać, że pańska prośba o spotkanie była niezwykle zaskakująca – powiedział, choć na zaskoczonego wcale nie wyglądał, po czym usiadł, a wraz z nim Brodersen i Wheselby, ten drugi z wyraźną ulgą. Royce posłał Dougalowi nieprzychylne spojrzenie, na co Dyrektor Ochrony jakby próbował skurczyć się w sobie, lecz Andersona zdawało się to nie wybijać z rytmu. – Pozwoli pan, że przejdziemy od razu do rzeczy – skinął głową i złożył dłonie razem ze sobą, wyczekujące spojrzenie kładąc na Foxie.
Weiss był w porządku, choć popełniał jeden, niewybaczalny błąd, którego niestety nie odkryli amerykańscy naukowcy, a jeden, angielski rebeliant. Nie wierzył w siebie - i to w zasadzie ciągnęło się za nim w długim ogonie, plącząc między nogami, rzucając długi cień, i w ogóle zabierając połowę potencjału, jaki w sobie posiadał. Rzecz jasna, ze swoją nieustającą misją ratowania świata, próbowałem wlać mu do głowy nieco lisiej mądrości, licząc na to, że zasiane ziarno kiedyś w końcu wykiełkuje. Niemniej, jeśli szło o wykorzystywanie swojego nazwiska, spisał się regulaminowo.
I tylko w takich chwilach żałowałem, że nadal nie nazywam się Malfoy. Co smutniejsze, teraz nie nazywałem się nawet Fox - trzeba było trochę namieszać w papierach, moje nazwisko widniejące w raportach mogło wzbudzić niepożądaną czujność tam, gdzie nie powinno i przywlec za mną ogon w postaci sojuszników Rycerzy Walpurgii.
Czekali na mnie. Oblani złotym blaskiem, niczym sąd ostateczny. Czułem się jak na ceremonii przydziału, pompa była, emocje również niczego sobie; ja jednak zachowywałem spokój. - Panowie - skinąłem głową w geście powitania, niespiesznie, przenosząc spojrzenia kolejno na każdego z mężczyzn. - Doceniam, że zgodziliście się poświęcić mi swoją uwagę. - Nienaganna dykcja, wyszkolona w samym Wilton, jeszcze mocniej podkreślała brytyjski akcent, choć tutaj, w Ameryce, szybko przywykłem do ich mnogości.
Zająłem wskazane miejsce.
- Moja delegacja niedługo dobiegnie końca, ale zanim wrócę do Anglii, chciałem poruszyć istotną dla mnie kwestię. Zawód aurora cieszy się w Ameryce dużym poważaniem, tym bardziej doceniam czas, który mogłem spędzić w waszych szeregach - spojrzałem w kierunku Brodersena, jakbym tym samym chciał podziękować mu osobiście, w gruncie rzeczy próbując odczytać jego emocje, co nie było najłatwiejszym zadaniem. Z drugiej strony zdążyłem go już nieco poznać. Lubił konkrety, dlatego - na moje nieszczęście - lepiej było nie rozwlekać się w słowach. Darować sobie westchnienia i służalstwo; znał raporty, znał moją postawę, tak samo jak tendencję do kwestionowania rozkazów. Nigdy dla rozrywki - i zwykle z słuszną puentą. - Mam jednak obawy związane z moim powrotem do Anglii. Jako najwyżsi rangą urzędnicy z pewnością są panowie na bieżąco z polityką zagraniczną, martwi mnie jednak, że informacja o rozpadzie brytyjskiego biura aurorów mogła nie dotrzeć za ocean. - O czym nie donosił Walczący Mag, o tym w Ameryce wiedzieć nie mogli, tak długo, jak nie posiadali członka wywiadu, który monitorowałby politykę zagraniczną - co, w przypadku Anglii, mogło być obecnie mocno utrudnione. Celowo rozbudziłem w nich niepewność, chciałem, aby odkryli się trochę ze swoimi postawami, zanim ja stanę przed nimi zupełnie na golasa.
A taki był właśnie plan.
Pierwszy nagi Anglik w Kongresie. Zdecydowanie posiadałem niebezpieczną tendencję do przełamywania barier. Żywot pioniera był mi pisany.
O ile z Wheselby’ego czytało się jak z ręki, Mongello znajdował się na jej antypodach. Interesował mnie najbardziej z całej trójki, nie tyle ze względu na swoją pozycję, co mistyczną aurę człowieka sprawiedliwego, tak samo jak tajemniczego - a to, jak na złość, nie zawsze dobrze rokowało.
I tylko w takich chwilach żałowałem, że nadal nie nazywam się Malfoy. Co smutniejsze, teraz nie nazywałem się nawet Fox - trzeba było trochę namieszać w papierach, moje nazwisko widniejące w raportach mogło wzbudzić niepożądaną czujność tam, gdzie nie powinno i przywlec za mną ogon w postaci sojuszników Rycerzy Walpurgii.
Czekali na mnie. Oblani złotym blaskiem, niczym sąd ostateczny. Czułem się jak na ceremonii przydziału, pompa była, emocje również niczego sobie; ja jednak zachowywałem spokój. - Panowie - skinąłem głową w geście powitania, niespiesznie, przenosząc spojrzenia kolejno na każdego z mężczyzn. - Doceniam, że zgodziliście się poświęcić mi swoją uwagę. - Nienaganna dykcja, wyszkolona w samym Wilton, jeszcze mocniej podkreślała brytyjski akcent, choć tutaj, w Ameryce, szybko przywykłem do ich mnogości.
Zająłem wskazane miejsce.
- Moja delegacja niedługo dobiegnie końca, ale zanim wrócę do Anglii, chciałem poruszyć istotną dla mnie kwestię. Zawód aurora cieszy się w Ameryce dużym poważaniem, tym bardziej doceniam czas, który mogłem spędzić w waszych szeregach - spojrzałem w kierunku Brodersena, jakbym tym samym chciał podziękować mu osobiście, w gruncie rzeczy próbując odczytać jego emocje, co nie było najłatwiejszym zadaniem. Z drugiej strony zdążyłem go już nieco poznać. Lubił konkrety, dlatego - na moje nieszczęście - lepiej było nie rozwlekać się w słowach. Darować sobie westchnienia i służalstwo; znał raporty, znał moją postawę, tak samo jak tendencję do kwestionowania rozkazów. Nigdy dla rozrywki - i zwykle z słuszną puentą. - Mam jednak obawy związane z moim powrotem do Anglii. Jako najwyżsi rangą urzędnicy z pewnością są panowie na bieżąco z polityką zagraniczną, martwi mnie jednak, że informacja o rozpadzie brytyjskiego biura aurorów mogła nie dotrzeć za ocean. - O czym nie donosił Walczący Mag, o tym w Ameryce wiedzieć nie mogli, tak długo, jak nie posiadali członka wywiadu, który monitorowałby politykę zagraniczną - co, w przypadku Anglii, mogło być obecnie mocno utrudnione. Celowo rozbudziłem w nich niepewność, chciałem, aby odkryli się trochę ze swoimi postawami, zanim ja stanę przed nimi zupełnie na golasa.
A taki był właśnie plan.
Pierwszy nagi Anglik w Kongresie. Zdecydowanie posiadałem niebezpieczną tendencję do przełamywania barier. Żywot pioniera był mi pisany.
O ile z Wheselby’ego czytało się jak z ręki, Mongello znajdował się na jej antypodach. Interesował mnie najbardziej z całej trójki, nie tyle ze względu na swoją pozycję, co mistyczną aurę człowieka sprawiedliwego, tak samo jak tajemniczego - a to, jak na złość, nie zawsze dobrze rokowało.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wheselby zdążył już trzykrotnie otrzeć pot z czoła, zerkając raz po raz między Foxem a pozostałymi w pokoju. Jego spojrzenie było pytające, jakby kwestionował zasadność tego zgromadzenia i jego cel. Niewątpliwie jako Dyrektor Ochrony miał teraz wiele innych naglących rzeczy do zajęcia się niż jeden angielski auror, który miał niedługo wracać do domu. Mongello wydawał się natomiast nieporuszony, zupełnie jakby właśnie siedział na późnym brunchu ze znajomymi, uprzejmy i niezafrasowany wyraz twarzy niczym wizytówka nie do zdarcia.
– Ciężko było panu odmówić, panie Wood. Jest pan dość... wytrwały w swoich staraniach i znajdowaniu oddanych sprawie posłańców – odparł Mongello, siadając wygodniej. W słowach Prezydenta czaił się cień humoru, jakby drobna zaczepka w kierunku Foxa i jego uporczywej skuteczności w dotarciu do tego pomieszczenia wraz z trzema Amerykanami, jednak czaiło się w nich coś jeszcze, coś zdecydowanie mniej przyjemnego i bardziej ukrytego, co spostrzegawczemu aurorowi udało się jednak wychwycić. Royce w tym czasie wbijał spojrzenie w zdobioną ścianę za plecami Fredericka, a Dougal miętosił w pulchnych palcach haftowaną chustkę, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w jeden z sęków na masywnym, mahoniowym stole.
Brodersen drgnął jednak, odpowiadając na spojrzenie Brytyjczyka swoim własnym. Próba czytania z szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów była jednak jak próba dojrzenia dna niezwykle błotnistej kałuży. Maski Brodersena miały swoje własne maski, a chłodna neutralność, którą cechował się na co dzień dziś również była na swoim miejscu. Skinął jednak nieco głową ku Frederickowi, a mogło być w tym geście tyle samo czystej uprzejmości i towarzyskich konwenansów dyktowanych odwzajemnianym szacunkiem co popędzenia do wyłuszczenia z siebie tematu.
Cała trójka ze stałym zainteresowaniem wysłuchała jednak słów Foxa. Nikt go nie ponaglał: zupełnie jakby byli tylko widownią śledzącą losy samotnego tancerza na scenie. Dopiero ostatnie zdanie Foxa wywołało nieco zmiany w posturze trzech amerykańskich gentlemanów. Brodersen zmrużył oczy, Mongello przechylił nieco głowę i uniósł pytająco jedną brew, a Wheselby zaczął nerwowo ocierać czoło i mamrotać coś zbliżonego do "na miłość Merlina co jest nie tak z tymi Anglikami".
– Wood, doprecyzuj, co masz na myśli przez użycie słowa rozpad – nieznoszący sprzeciwu głos Brodersena rozległ się w pomieszczeniu, a wyczekujące spojrzenie jego chłodnych, szarych oczu nawet na moment nie opuściło Foxa.
– Ciężko było panu odmówić, panie Wood. Jest pan dość... wytrwały w swoich staraniach i znajdowaniu oddanych sprawie posłańców – odparł Mongello, siadając wygodniej. W słowach Prezydenta czaił się cień humoru, jakby drobna zaczepka w kierunku Foxa i jego uporczywej skuteczności w dotarciu do tego pomieszczenia wraz z trzema Amerykanami, jednak czaiło się w nich coś jeszcze, coś zdecydowanie mniej przyjemnego i bardziej ukrytego, co spostrzegawczemu aurorowi udało się jednak wychwycić. Royce w tym czasie wbijał spojrzenie w zdobioną ścianę za plecami Fredericka, a Dougal miętosił w pulchnych palcach haftowaną chustkę, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w jeden z sęków na masywnym, mahoniowym stole.
Brodersen drgnął jednak, odpowiadając na spojrzenie Brytyjczyka swoim własnym. Próba czytania z szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów była jednak jak próba dojrzenia dna niezwykle błotnistej kałuży. Maski Brodersena miały swoje własne maski, a chłodna neutralność, którą cechował się na co dzień dziś również była na swoim miejscu. Skinął jednak nieco głową ku Frederickowi, a mogło być w tym geście tyle samo czystej uprzejmości i towarzyskich konwenansów dyktowanych odwzajemnianym szacunkiem co popędzenia do wyłuszczenia z siebie tematu.
Cała trójka ze stałym zainteresowaniem wysłuchała jednak słów Foxa. Nikt go nie ponaglał: zupełnie jakby byli tylko widownią śledzącą losy samotnego tancerza na scenie. Dopiero ostatnie zdanie Foxa wywołało nieco zmiany w posturze trzech amerykańskich gentlemanów. Brodersen zmrużył oczy, Mongello przechylił nieco głowę i uniósł pytająco jedną brew, a Wheselby zaczął nerwowo ocierać czoło i mamrotać coś zbliżonego do "na miłość Merlina co jest nie tak z tymi Anglikami".
– Wood, doprecyzuj, co masz na myśli przez użycie słowa rozpad – nieznoszący sprzeciwu głos Brodersena rozległ się w pomieszczeniu, a wyczekujące spojrzenie jego chłodnych, szarych oczu nawet na moment nie opuściło Foxa.
Nie zważałem ani na rozbawienie Mongello, ani na pogardę, która nagle urosła się w powietrzu z takim stężeniem, że prawie zaczęło brakować mi tlenu. Na całe szczęście dawno już zdążyłem wyhodować inne mechanizmy ułatwiające oddychanie w warunkach mało sprzyjających, trzeba było więc czegoś więcej, niż nieprzychylnych spojrzeń i impertynencji, by mnie zniechęcić, i dwa razy tyle, by pozbyć się mnie na dobre.
Byłem intruzem na ich ziemiach, ale żaden z obecnej trójki nie mógł powiedzieć, że bylem szkodnikiem - co zapewnie nie było im na rękę. Stanowili dla mnie zagadkę, zwłaszcza Brodersen, i nie chodziło tutaj tylko o różnice kulturowe. Człowiek ten zdawał się nie popełniać błędów, a bijący od niego perfekcjonizm i służebność musiały mieć drugą stronę.
Wszystko miało drugą stronę.
- Mam na myśli dokładnie to, co ono oznacza, panie Brodersen. Biuro aurorów nie istnieje. - przynajmniej nie formalnie, ale tego na razie mówić nie chciałem. Darowałem sobie teatrzyk, którym uraczył mnie Monegllo. Nie przyszedłem tutaj po uprzejmości rodem z angielskich salonów. - Zostało zdelegalizowane przez obecnego Ministra Magii, Cronosa Malfoya. Moja szefowa, Edith Bones, która mnie do was przysłała, została zamordowana. - Wiedzieli o tym? - Władze rozpoczęły nagonkę na aurorów, twierdząc, że ci nadużywają swoich praw. - Lord Alphard Black popisał się lekkością pióra w Walczącym Magu. Ale każdy medal miał dwie strony, tylko nikt nie mówił o tym głośno - bo nie mógł. Chyba, że ja. Znaczy się, mnie też nie było wolno. Prawdopodobnie łamałem teraz cały szereg ministerialnych dekretów, ale akurat w wodzeniu za nos własnego ojca miałem już ponad trzydziestoletnie doświadczenie. - W rzeczywistości biuro aurorów obecnej władzy po prostu nie jest na rękę, bo ta gustuje raczej w praktyce czarnej magii. - O tym, zdaje się, Walczący Mag nie wspomniał. - Nikt, kto zostaje aurorem, nie zostaje nim po to, by przymykać oko na używanie najbardziej plugawych zaklęć. - A w Ameryce zawód ten był poważany jak nigdzie indziej. Była to spuścizna wielkiej dwunastki, a ja miałem to szczęście, że Weiss mnie polubił. - Mam panom sporo do przekazania, również panu, panie Wheselby. - Skierowałem spojrzenie w kierunku pulchnego czarodzieja; łatwo dało się zauważyć, że miał już tego spotkania po uszy, choć ledwie się zaczęło. - O ile zechcą panowie mnie wysłuchać i moje słowa potraktują poważnie. Nie przybyłem do USA tylko po to, aby wzmocnić wasze szeregi. Przybyłem również z ostrzeżeniem. I z informacjami, których nie wyjawi panom ani prasa, ani Ministerstwo, ani żaden wywiad wysłany za granicę. - Moje oczy błyszczały, ale wargi nie wyginały się w kpiącym uśmiechu. Nie unosiłem się, nie miałem potrzeby - jeśli ich wolą było to, aby nie wysłuchać moich słów, musiałem pogodzić się z faktem, że zmitrężyłem sześć miesięcy.
Sześć miesięcy planowania, sześć miesięcy rozłąki z synem, sześć miesięcy z dala od sprawy, która nie pozwalała mi w nocy zasnąć, i którą chciałem już wziąć w swoje ręce, czując, że pobyt za oceanem był karą, na którą nie zasługiwałem.
- Co tak naprawdę wiedzą panowie o sytuacji w Wielkiej Brytanii?
Byłem intruzem na ich ziemiach, ale żaden z obecnej trójki nie mógł powiedzieć, że bylem szkodnikiem - co zapewnie nie było im na rękę. Stanowili dla mnie zagadkę, zwłaszcza Brodersen, i nie chodziło tutaj tylko o różnice kulturowe. Człowiek ten zdawał się nie popełniać błędów, a bijący od niego perfekcjonizm i służebność musiały mieć drugą stronę.
Wszystko miało drugą stronę.
- Mam na myśli dokładnie to, co ono oznacza, panie Brodersen. Biuro aurorów nie istnieje. - przynajmniej nie formalnie, ale tego na razie mówić nie chciałem. Darowałem sobie teatrzyk, którym uraczył mnie Monegllo. Nie przyszedłem tutaj po uprzejmości rodem z angielskich salonów. - Zostało zdelegalizowane przez obecnego Ministra Magii, Cronosa Malfoya. Moja szefowa, Edith Bones, która mnie do was przysłała, została zamordowana. - Wiedzieli o tym? - Władze rozpoczęły nagonkę na aurorów, twierdząc, że ci nadużywają swoich praw. - Lord Alphard Black popisał się lekkością pióra w Walczącym Magu. Ale każdy medal miał dwie strony, tylko nikt nie mówił o tym głośno - bo nie mógł. Chyba, że ja. Znaczy się, mnie też nie było wolno. Prawdopodobnie łamałem teraz cały szereg ministerialnych dekretów, ale akurat w wodzeniu za nos własnego ojca miałem już ponad trzydziestoletnie doświadczenie. - W rzeczywistości biuro aurorów obecnej władzy po prostu nie jest na rękę, bo ta gustuje raczej w praktyce czarnej magii. - O tym, zdaje się, Walczący Mag nie wspomniał. - Nikt, kto zostaje aurorem, nie zostaje nim po to, by przymykać oko na używanie najbardziej plugawych zaklęć. - A w Ameryce zawód ten był poważany jak nigdzie indziej. Była to spuścizna wielkiej dwunastki, a ja miałem to szczęście, że Weiss mnie polubił. - Mam panom sporo do przekazania, również panu, panie Wheselby. - Skierowałem spojrzenie w kierunku pulchnego czarodzieja; łatwo dało się zauważyć, że miał już tego spotkania po uszy, choć ledwie się zaczęło. - O ile zechcą panowie mnie wysłuchać i moje słowa potraktują poważnie. Nie przybyłem do USA tylko po to, aby wzmocnić wasze szeregi. Przybyłem również z ostrzeżeniem. I z informacjami, których nie wyjawi panom ani prasa, ani Ministerstwo, ani żaden wywiad wysłany za granicę. - Moje oczy błyszczały, ale wargi nie wyginały się w kpiącym uśmiechu. Nie unosiłem się, nie miałem potrzeby - jeśli ich wolą było to, aby nie wysłuchać moich słów, musiałem pogodzić się z faktem, że zmitrężyłem sześć miesięcy.
Sześć miesięcy planowania, sześć miesięcy rozłąki z synem, sześć miesięcy z dala od sprawy, która nie pozwalała mi w nocy zasnąć, i którą chciałem już wziąć w swoje ręce, czując, że pobyt za oceanem był karą, na którą nie zasługiwałem.
- Co tak naprawdę wiedzą panowie o sytuacji w Wielkiej Brytanii?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Trzech amerykańskich czarodziejów przyjęło informacje referowane przez Foxa z uwagą – nawet Wheselby przestał miętosić już i tak zmiętoloną chustkę. Zamiast tego zaczął w szybkim, nie do końca miarowym tempie przygryzać od wewnątrz okrągły policzek, powodując tym samym drżenie wydatnego podbródka. Na wspomnienie praktyk czarnomagicznych w brytyjskim rządzie Brodersen zacisnął mocniej szczękę, dodając rysom swojej twarzy jeszcze dodatkowej ostrości w krawędziach, zaś Mongello w miarę wypowiadania przez Foxa kolejnych zdań w końcu zgubił pogodną i zblazowaną uprzejmość, poważniejąc w ledwie kilka chwil.
– Z tego co wiemy – Prezydent odezwał się po pytaniu Foxa niezwykle rzeczowym i nieco oschłym tonem – To Anglię już dawno temu przerosły jej własne problemy – oznajmił, patrząc się prosto na Fredericka. W jego tonie pobrzmiewała nuta irytacji. – Brytyjskie Ministerstwo Magii w przeciągu ostatnich dwóch lat trzykrotnie przeszło przez zmianę osoby piastującej stanowisko Ministra. Wiemy, że macie tam jeden wielki chaos, Wood, żeby nie użyć bardziej obcesowego słowa – Mongello oznajmił, opierając się o blat stołu i splatając razem palce. – Owszem, wiemy o śmierci Edith Bones, śmierci nie zaś morderstwie. I owszem, mieliście restrukturyzacje w każdym z departametów, w tym także w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, wokół którego toczyła się zacięta debata. Osobiście jednak skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że wasz problem nie tkwi w tym, że Cronos Malfoy wywraca urząd do góry nogami. To, co zostało zrobione przez was względem kodeksu tajności, to całe fiasko z Grindelwaldem, a później całkowite odsłonięcie istnienia magii przed niemagami – to tutaj się pali, a wy gasicie tę pożogę ogniem – Mongello rozłożył ręce i opadł na chwilę głębiej w swoje krzesło. Zaraz jednak ponownie oparł się o blat mahoniowego stołu. – Lecz zastanawia mnie coś, panie Wood – Mongello uniósł ku górze palec wskazujący, a Wheselby momentalnie przeniósł na ten gest wzrok. – Dlaczego myśli pan o sobie na tyle dobrze żeby wysnuwać wniosek, że przybył pan wzmocnić nasze szeregi, jednocześnie tak jawnie dopuszczając się zdrady stanu, któremu jako auror powinien pan pozostać wierny? – zapytał Mongello, a siedzący obok niego Wheselby nagle wydał się jakby trochę bledszy. Brodersen zerknął z ukosa na Andersona, a kiedy jego spojrzenie powróciło do sylwetki Foxa Brytyjczyk mógł mieć przez krótką chwilę wrażenie, że w chłodnych oczach Royce'a dostrzegł niepokój. Zaraz jednak emocja rozmyła się, zostając zastąpiona przez znaną wszystkim obojętność.
– Przed czym chce nas pan ostrzec, panie Wood? Co jest aż tak ważne? Czego nie mówią oficjalne doniesienia brytyjskiego Ministerstwa Magii? – zapytał Mongello, a na Fredericku spoczęło wyczekujące spojrzenie trzech par oczu.
– Z tego co wiemy – Prezydent odezwał się po pytaniu Foxa niezwykle rzeczowym i nieco oschłym tonem – To Anglię już dawno temu przerosły jej własne problemy – oznajmił, patrząc się prosto na Fredericka. W jego tonie pobrzmiewała nuta irytacji. – Brytyjskie Ministerstwo Magii w przeciągu ostatnich dwóch lat trzykrotnie przeszło przez zmianę osoby piastującej stanowisko Ministra. Wiemy, że macie tam jeden wielki chaos, Wood, żeby nie użyć bardziej obcesowego słowa – Mongello oznajmił, opierając się o blat stołu i splatając razem palce. – Owszem, wiemy o śmierci Edith Bones, śmierci nie zaś morderstwie. I owszem, mieliście restrukturyzacje w każdym z departametów, w tym także w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, wokół którego toczyła się zacięta debata. Osobiście jednak skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że wasz problem nie tkwi w tym, że Cronos Malfoy wywraca urząd do góry nogami. To, co zostało zrobione przez was względem kodeksu tajności, to całe fiasko z Grindelwaldem, a później całkowite odsłonięcie istnienia magii przed niemagami – to tutaj się pali, a wy gasicie tę pożogę ogniem – Mongello rozłożył ręce i opadł na chwilę głębiej w swoje krzesło. Zaraz jednak ponownie oparł się o blat mahoniowego stołu. – Lecz zastanawia mnie coś, panie Wood – Mongello uniósł ku górze palec wskazujący, a Wheselby momentalnie przeniósł na ten gest wzrok. – Dlaczego myśli pan o sobie na tyle dobrze żeby wysnuwać wniosek, że przybył pan wzmocnić nasze szeregi, jednocześnie tak jawnie dopuszczając się zdrady stanu, któremu jako auror powinien pan pozostać wierny? – zapytał Mongello, a siedzący obok niego Wheselby nagle wydał się jakby trochę bledszy. Brodersen zerknął z ukosa na Andersona, a kiedy jego spojrzenie powróciło do sylwetki Foxa Brytyjczyk mógł mieć przez krótką chwilę wrażenie, że w chłodnych oczach Royce'a dostrzegł niepokój. Zaraz jednak emocja rozmyła się, zostając zastąpiona przez znaną wszystkim obojętność.
– Przed czym chce nas pan ostrzec, panie Wood? Co jest aż tak ważne? Czego nie mówią oficjalne doniesienia brytyjskiego Ministerstwa Magii? – zapytał Mongello, a na Fredericku spoczęło wyczekujące spojrzenie trzech par oczu.
Cała trójka spoważniała - i nie miałem w planach ułatwiać im powrotu do dobrych humorów. Nawet Brodsen nieznacznie drgnął - nie koniecznie poruszony moimi słowami. Ściągnąłem brwi, kierując chłodne spojrzenie stalowych oczu na niego; na dłużej, w ten nieznośny sposób, który zmusza obserwowanego do wejrzenia sobie nawzajem we własne dusze.
Ja nie miałem niczego do ukrycia - już nie.
Za to Brodsen najwyraźniej tak.
- Wiedzą panowie jak nikt inny, kto był przyczyną tego chaosu. - Każdy z nich był starszy ode mnie co najmniej dekadę - to wystarczająco, aby w czasach, gdy Grindewald podbijał Amerykę posiadać już wyważone poglądy. - Sami tego doświadczyliście. Dwadzieścia lat temu. - Nie mogli zapomnieć - choć pewnie tę historię chętnie zamiatali pod dywan. Grindewald siał chaos w całym kraju - i, o ile pamięć mnie nie myliła, w tamtym czasie potrzeba było kilku brytyjczyków, aby zatrzymać rosnącą potęgę czarnoksiężnika. Z Albusem Dumbledorem na czele.
I choć największy czarodziej dwudziestego wieku poległ w pojedynku, jego duch przetrwał dzięki Zakonowi Feniksa. I dokonał niemożliwego.
- Proszę użyć bardziej obcesowego słowa, panie prezydencie. Trafi pan w sedno - Zachęciłem Mongello, bez cienia ironii w głosie. Zdaje się, że w tej materii byliśmy zgodni. Niemniej, każdy Wood rozbrzmiewający w jego ustach uwierał, nawet jeśli przez te sześć miesięcy zdołałem przywyknąć do fałszywego nazwiska. Prawie jak za starych, dobrych czasów. - Edith Bones została zamordowana - powtórzyłem mocnym, choć nadal spokojnym głosem. - I z całym szacunkiem, ale nie zgodzę się, że zawiedliśmy w przypadku Grindewalda. Pokonaliśmy go. - Dokonaliśmy czegoś, z czym MACUSA nie zdołała się do końca uporać, tych myśli wolałem jednak nie werbalizować. - I mówiąc pokonaliśmy nie mam na myśli ani Ministerstwa, ani nawet Biura Aurorów, a garstkę odważnych ludzi, która była gotowa poświęcić życie tej sprawie. Złamanie kodeksu tajności było kroplą w morzu tego, co planował Grindewald. Łatwo jest oceniać, zawężając horyzont. - Podsumowałem śmiałe stwierdzenie Mongello, który najwyraźniej zapomniał o pożarach sprzed dwóch dekad.
I właśnie w tym momencie zdawało mi się, że w oczach szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów wymalował się niepokój - podobnie jak u Wheselby’ego. Albo więc byli sparaliżowani domniemaną zdradą stau, albo to nazwisko Grindewalda wywoływało u całej trójki niezbyt przyjemne skojarzenia.
Stawiałem jednak na to drugie.
- Proszę wybaczyć, ale nie ma pan racji. Pozostaję wierny Ministrowi Magii. Prawowitemu, którym jest Harold Longbottom. - Powiedziałem z wyraźnie słyszalną dumą w głosie, nie zająknąwszy się przy najdrobniejszej sylabie. - Posadzenie na stołku Ministra Magii Cronosa Malfoya to farsa jednego czarnoksiężnika. Prawdopodobnie znacznie potężniejszego niż Grindewald. Lorda Voldemorta, przez swych sług nazywanego Czarnym Panem. I to przed nim chciałem was ostrzec.
Ja nie miałem niczego do ukrycia - już nie.
Za to Brodsen najwyraźniej tak.
- Wiedzą panowie jak nikt inny, kto był przyczyną tego chaosu. - Każdy z nich był starszy ode mnie co najmniej dekadę - to wystarczająco, aby w czasach, gdy Grindewald podbijał Amerykę posiadać już wyważone poglądy. - Sami tego doświadczyliście. Dwadzieścia lat temu. - Nie mogli zapomnieć - choć pewnie tę historię chętnie zamiatali pod dywan. Grindewald siał chaos w całym kraju - i, o ile pamięć mnie nie myliła, w tamtym czasie potrzeba było kilku brytyjczyków, aby zatrzymać rosnącą potęgę czarnoksiężnika. Z Albusem Dumbledorem na czele.
I choć największy czarodziej dwudziestego wieku poległ w pojedynku, jego duch przetrwał dzięki Zakonowi Feniksa. I dokonał niemożliwego.
- Proszę użyć bardziej obcesowego słowa, panie prezydencie. Trafi pan w sedno - Zachęciłem Mongello, bez cienia ironii w głosie. Zdaje się, że w tej materii byliśmy zgodni. Niemniej, każdy Wood rozbrzmiewający w jego ustach uwierał, nawet jeśli przez te sześć miesięcy zdołałem przywyknąć do fałszywego nazwiska. Prawie jak za starych, dobrych czasów. - Edith Bones została zamordowana - powtórzyłem mocnym, choć nadal spokojnym głosem. - I z całym szacunkiem, ale nie zgodzę się, że zawiedliśmy w przypadku Grindewalda. Pokonaliśmy go. - Dokonaliśmy czegoś, z czym MACUSA nie zdołała się do końca uporać, tych myśli wolałem jednak nie werbalizować. - I mówiąc pokonaliśmy nie mam na myśli ani Ministerstwa, ani nawet Biura Aurorów, a garstkę odważnych ludzi, która była gotowa poświęcić życie tej sprawie. Złamanie kodeksu tajności było kroplą w morzu tego, co planował Grindewald. Łatwo jest oceniać, zawężając horyzont. - Podsumowałem śmiałe stwierdzenie Mongello, który najwyraźniej zapomniał o pożarach sprzed dwóch dekad.
I właśnie w tym momencie zdawało mi się, że w oczach szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów wymalował się niepokój - podobnie jak u Wheselby’ego. Albo więc byli sparaliżowani domniemaną zdradą stau, albo to nazwisko Grindewalda wywoływało u całej trójki niezbyt przyjemne skojarzenia.
Stawiałem jednak na to drugie.
- Proszę wybaczyć, ale nie ma pan racji. Pozostaję wierny Ministrowi Magii. Prawowitemu, którym jest Harold Longbottom. - Powiedziałem z wyraźnie słyszalną dumą w głosie, nie zająknąwszy się przy najdrobniejszej sylabie. - Posadzenie na stołku Ministra Magii Cronosa Malfoya to farsa jednego czarnoksiężnika. Prawdopodobnie znacznie potężniejszego niż Grindewald. Lorda Voldemorta, przez swych sług nazywanego Czarnym Panem. I to przed nim chciałem was ostrzec.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wspomnienie Grindelwalda i bezpośrednie wytknięcie tego, że trójka Amerykanów na własne oczy doświadczyła chaosu jaki wywołał czarnoksiężnik zdawała się trafiać w punkt. Mongello uniósł spojrzenie ku sufitowi zdobionemu w stylu art déco, Brodersen westchnął bardzo cicho, a Wheselby ponownie otarł czoło, na którym zdążyło zebrać się już kilka kropelek potu.
– Grindelwald spowodował wiele problemów wszystkim czarodziejom, bez względu na narodowość czy miejsca, w których fizycznie przebywał. Ostatecznie przestał być już problemem, chociaż z jego śmietnikiem będziemy się jeszcze trochę borykać – oznajmił Wheseby, odkładając chusteczkę i zerkając najpierw na Fredericka, a następnie na Mongello i Brodersena. Była to ewidentna próba uspokojenia tematu, który zaczynał robić się niebezpiecznie gorący, a który Dyrektorowi Ochrony zdawał się być aż za dobrze znany. Tymi słowami Douglas zdawał się zakomunikować, że wystarczy obracania w kółko tego samego, ale ewidentnie nie zamierzał wyrazić się dobitniej: czy to ze względu na niechęć względem narażenia się przełożonemu, czy też po prostu naprawdę nie chcąc wchodzić jeszcze głębiej w szczegóły. Mongello i Brodersen nie odpowiedzieli mężczyźnie, jednak poprzez generlną mowę ciała wydawali się zgadzać z Dyrektorem Ochrony.
Słowa o zawężaniu horyzontu zdawały się jednak poruszyć w Mongello kolejny trybik. Prezydent splótł znów przed sobą ręce, a choć w jego wzroku nie było ani grama pobłażania to jego brak zgody w tym temacie był oczywisty.
– Każdy ma inny horyzont, panie Wood. Inne sprawy oraz wyższe interesy, którymi musi się kierować. Każdy zajmuje się swoim podwórkiem dopóty, dopóki chwasty nie zaczną przełazić przez płot do sąsiada. Wtedy należy zadbać o to, aby rzeczone chwasty spacyfikować. Wykonanie swojej powinności nie jest czymś, co należy gloryfikować. To obowiązek, który zarówno my, jak i wy musicie wypełniać – Prezydent postawił sprawę jasno, a w jego głosie brzęczała nuta ostateczności.
Jednak kiedy Fox mówił dalej, a w jego głosie tak wyraźna była duma, Mongello zdawał się być coraz mniej niedostępny. W jego spojrzeniu żywo błyszczało zainteresowanie, a i Brodersen i Wheselby nadsatwiali uszu.
– Voldemort – Brodersen zważył przydomek na głos, jakby sprawdzając jak zasmakuje na języku. – Jednostka, która pojawia się znikąd, błyska rodowym sygnetem i automatycznie dostaje prawo do dyktowania całemu państwu, co ma robić – powiedział, nieco jakby referował sprawozdanie z biograficznej notki. – Proceder wątpliwej praworządności, zamach stanu żeby nie skłamać. W co grasz, Wood? Nie umknęło naszej uwadze, że nikt o ciebie nawet nie zapytał przez ostatnie pół roku. To, że nie jesteś tu z ramienia swojego Ministerstwa jest raczej oczywiste na tym etapie, nie ma więc co wzbraniać się przed stwierdzeniem tego faktu na głos – powiedział Brodersen, uważnie wpatrując się w Foxa.
– Grindelwald spowodował wiele problemów wszystkim czarodziejom, bez względu na narodowość czy miejsca, w których fizycznie przebywał. Ostatecznie przestał być już problemem, chociaż z jego śmietnikiem będziemy się jeszcze trochę borykać – oznajmił Wheseby, odkładając chusteczkę i zerkając najpierw na Fredericka, a następnie na Mongello i Brodersena. Była to ewidentna próba uspokojenia tematu, który zaczynał robić się niebezpiecznie gorący, a który Dyrektorowi Ochrony zdawał się być aż za dobrze znany. Tymi słowami Douglas zdawał się zakomunikować, że wystarczy obracania w kółko tego samego, ale ewidentnie nie zamierzał wyrazić się dobitniej: czy to ze względu na niechęć względem narażenia się przełożonemu, czy też po prostu naprawdę nie chcąc wchodzić jeszcze głębiej w szczegóły. Mongello i Brodersen nie odpowiedzieli mężczyźnie, jednak poprzez generlną mowę ciała wydawali się zgadzać z Dyrektorem Ochrony.
Słowa o zawężaniu horyzontu zdawały się jednak poruszyć w Mongello kolejny trybik. Prezydent splótł znów przed sobą ręce, a choć w jego wzroku nie było ani grama pobłażania to jego brak zgody w tym temacie był oczywisty.
– Każdy ma inny horyzont, panie Wood. Inne sprawy oraz wyższe interesy, którymi musi się kierować. Każdy zajmuje się swoim podwórkiem dopóty, dopóki chwasty nie zaczną przełazić przez płot do sąsiada. Wtedy należy zadbać o to, aby rzeczone chwasty spacyfikować. Wykonanie swojej powinności nie jest czymś, co należy gloryfikować. To obowiązek, który zarówno my, jak i wy musicie wypełniać – Prezydent postawił sprawę jasno, a w jego głosie brzęczała nuta ostateczności.
Jednak kiedy Fox mówił dalej, a w jego głosie tak wyraźna była duma, Mongello zdawał się być coraz mniej niedostępny. W jego spojrzeniu żywo błyszczało zainteresowanie, a i Brodersen i Wheselby nadsatwiali uszu.
– Voldemort – Brodersen zważył przydomek na głos, jakby sprawdzając jak zasmakuje na języku. – Jednostka, która pojawia się znikąd, błyska rodowym sygnetem i automatycznie dostaje prawo do dyktowania całemu państwu, co ma robić – powiedział, nieco jakby referował sprawozdanie z biograficznej notki. – Proceder wątpliwej praworządności, zamach stanu żeby nie skłamać. W co grasz, Wood? Nie umknęło naszej uwadze, że nikt o ciebie nawet nie zapytał przez ostatnie pół roku. To, że nie jesteś tu z ramienia swojego Ministerstwa jest raczej oczywiste na tym etapie, nie ma więc co wzbraniać się przed stwierdzeniem tego faktu na głos – powiedział Brodersen, uważnie wpatrując się w Foxa.
Nazwisko, przed którym drżeli najwięksi. Nawet oni - dostrzegłem to w ich oczach. Czy byli gotowi odrobić lekcję z historii?
- O tym właśnie mówię - podkreśliłem, kiedy Wheshelby rzucił wymijającą formułkę o sprzątaniu śmieci - zapewne niezbyt przemyślaną, ale trafiającą w punk - i przechylającą szalę na moją korzyść. Jak można było opowiadać o bałaganie na cudzym podwórku, podczas gdy wszyscy jechaliśmy na jedym wózku? - Tutaj, w Ameryce, minęły już lata, a piętno odciśnięte przez czarnoksiężnika dalej goreje jak świeżo rozdrapana rana. - Mógł sobie więc Mongello schować te swoje horyzonty głęboki w dupie, cała jego ocena nie miała żadnego oparcia w rzeczywistości. Ja natenczas miałem jeszcze dość instynktu samozachowawczego, by ugryźć się w język i znaleźć mniej oburzający zlepek słów, by wyrazić swój sprzeciw. - Nasze śmieci, wasze śmieci. A i tak zawsze trafi się taki, który nie podlega żadnej segregacji. - Temat Grindewalda zdawał się mocno nie leżeć do wizji państwa idealnego, jak ptasie gówno dogłębnie zlepiające witki najnowszej miotły. - Panie prezydencie, pan mnie chyba źle zrozumiał. - Zwróciłem się do Mongello z pełną powagą. W mężczyźnie najwyraźniej obudził się silny terytorializm. Musiałem formułować swoje myśli jasno, nie mogłem pozwolić sobie na takie nadinterpretacja, dlatego z pewnością w głosie zwróciłem się do mężczyzny. -Nie zamierzam prosić o sprzątanie naszego podwórka. Żadne czary nie odwrócą tego, co już się wydarzyło, ale każde wsparcie będzie nieocenione. W ostatnich miesiącach Wielka Brytania zamknęła się na jakąkolwiek współpracę międzynarodową. Co więcej, panuje duża dezinformacja. Jak chce pan plewić ziemię, nie wiedząc, z jakim chwastem będzie miał do czynienia? Voldemort stanowi realne zagrożenie i nie wiadomo, czy poprzestanie na Wielkiej Brytanii. - Czy jako przewodniczący MAUCSA na pewno chciał widzieć mniej? - A nawet jeśli - może stać się niewdzięczną figurą, którą zainspirują się inni. - Wydawało się to nawet trendem ostatnich dekad, zarówno w świecie czarodziejów jak i mugoli nie brak było okrutnych dyktatorów, którzy swoimi poglądami czy metodami inspirowali do najpodlejszych czynów. - W ostatnich miesiącach brytyjskie stosunki międzynarodowe wiszą na włosku. Świat powinien znać prawdę, a jeśli ta wypłynie z Nowego Jorku - reszta posłucha. Londyn nie przemówi - a przynajmniej nie prawdziwym głosem, tylko marionetką w postaci Malfoya. - Tym chcieli zostać? Sójką wyśpiewującą zasłyszane dźwięki? - W nic nie gram, panie Brodersen. Mówię, jak jest. A jeśli moje słowo to za mało, poddam się działaniu Veritaserum. - Skinąłem głową w kierunku szefa departamentu ochrony, jasno dając mu do zrozumienia, że nie miałem niczego do ukrycia. - Nikt o mnie nie zapytał, bo o moim wyjeździe wiedziała tylko Edith Bones, Minister Longbottom i kilku aurorów. Nikt o mnie nie zapytał, bo w papierach widnieje fałszywe nazwisko. - Darowałem sobie jednak wyjaśnienia - moje zawiłe drzewo genealogiczne nie było tematem tej rozmowy. - Zamachem stanu było ustanowienie nowego Ministra wbrew jakimkolwiek zasadom. Bez głosowania. Bez procedur. Proszę sobie wyobrazić, jaką potęgą włada ten czarnoksiężnik. Tu nie chodzi tylko o wymachiwanie rodowym sygnetem, proszę mi wierzyć, że żaden z dwudziestu siedmiu rodów nigdy nie chciał podporządkować się jednemu. - Choć ciężko to przyznać, Voldemort posiadał imponujące umiejętności w dziedzinie perswazji, z pewnością - i niebezpieczne. Zastanawiało mnie jedynie, dlaczego sam nie został Ministrem. Z jednej strony chełpił się swoimi zbrodniami, sygnując je mrocznym znakiem. Z drugiej - działał z ukrycia, nie trafiał na pierwsze strony Walczącego Maga, i podobno nawet widywał się osobiście wyłącznie ze swoimi najbardziej wiernymi psami. Coś tu nie pasowało, jakby jednocześnie chciał i nie chciał być widziany. Może o to właśnie chodziło - urosnąć w ten sposób do miana legendy? - Skoro miał pan zasadne podejrzenia już wcześniej, panie Brodersen, dlaczego pan zwlekał? Dlaczego pozwolił mi pełnić obowiązku aurora? Mógł mnie pan aresztować. - Odpowiedziałem mężczyźnie równie ostrym spojrzeniem, marszcząc czoło; był po mojej stronie, czy jednak nie? Jaki miał powód, by przyzwolić na taką niesubordynację pod swoim nosem?
- O tym właśnie mówię - podkreśliłem, kiedy Wheshelby rzucił wymijającą formułkę o sprzątaniu śmieci - zapewne niezbyt przemyślaną, ale trafiającą w punk - i przechylającą szalę na moją korzyść. Jak można było opowiadać o bałaganie na cudzym podwórku, podczas gdy wszyscy jechaliśmy na jedym wózku? - Tutaj, w Ameryce, minęły już lata, a piętno odciśnięte przez czarnoksiężnika dalej goreje jak świeżo rozdrapana rana. - Mógł sobie więc Mongello schować te swoje horyzonty głęboki w dupie, cała jego ocena nie miała żadnego oparcia w rzeczywistości. Ja natenczas miałem jeszcze dość instynktu samozachowawczego, by ugryźć się w język i znaleźć mniej oburzający zlepek słów, by wyrazić swój sprzeciw. - Nasze śmieci, wasze śmieci. A i tak zawsze trafi się taki, który nie podlega żadnej segregacji. - Temat Grindewalda zdawał się mocno nie leżeć do wizji państwa idealnego, jak ptasie gówno dogłębnie zlepiające witki najnowszej miotły. - Panie prezydencie, pan mnie chyba źle zrozumiał. - Zwróciłem się do Mongello z pełną powagą. W mężczyźnie najwyraźniej obudził się silny terytorializm. Musiałem formułować swoje myśli jasno, nie mogłem pozwolić sobie na takie nadinterpretacja, dlatego z pewnością w głosie zwróciłem się do mężczyzny. -Nie zamierzam prosić o sprzątanie naszego podwórka. Żadne czary nie odwrócą tego, co już się wydarzyło, ale każde wsparcie będzie nieocenione. W ostatnich miesiącach Wielka Brytania zamknęła się na jakąkolwiek współpracę międzynarodową. Co więcej, panuje duża dezinformacja. Jak chce pan plewić ziemię, nie wiedząc, z jakim chwastem będzie miał do czynienia? Voldemort stanowi realne zagrożenie i nie wiadomo, czy poprzestanie na Wielkiej Brytanii. - Czy jako przewodniczący MAUCSA na pewno chciał widzieć mniej? - A nawet jeśli - może stać się niewdzięczną figurą, którą zainspirują się inni. - Wydawało się to nawet trendem ostatnich dekad, zarówno w świecie czarodziejów jak i mugoli nie brak było okrutnych dyktatorów, którzy swoimi poglądami czy metodami inspirowali do najpodlejszych czynów. - W ostatnich miesiącach brytyjskie stosunki międzynarodowe wiszą na włosku. Świat powinien znać prawdę, a jeśli ta wypłynie z Nowego Jorku - reszta posłucha. Londyn nie przemówi - a przynajmniej nie prawdziwym głosem, tylko marionetką w postaci Malfoya. - Tym chcieli zostać? Sójką wyśpiewującą zasłyszane dźwięki? - W nic nie gram, panie Brodersen. Mówię, jak jest. A jeśli moje słowo to za mało, poddam się działaniu Veritaserum. - Skinąłem głową w kierunku szefa departamentu ochrony, jasno dając mu do zrozumienia, że nie miałem niczego do ukrycia. - Nikt o mnie nie zapytał, bo o moim wyjeździe wiedziała tylko Edith Bones, Minister Longbottom i kilku aurorów. Nikt o mnie nie zapytał, bo w papierach widnieje fałszywe nazwisko. - Darowałem sobie jednak wyjaśnienia - moje zawiłe drzewo genealogiczne nie było tematem tej rozmowy. - Zamachem stanu było ustanowienie nowego Ministra wbrew jakimkolwiek zasadom. Bez głosowania. Bez procedur. Proszę sobie wyobrazić, jaką potęgą włada ten czarnoksiężnik. Tu nie chodzi tylko o wymachiwanie rodowym sygnetem, proszę mi wierzyć, że żaden z dwudziestu siedmiu rodów nigdy nie chciał podporządkować się jednemu. - Choć ciężko to przyznać, Voldemort posiadał imponujące umiejętności w dziedzinie perswazji, z pewnością - i niebezpieczne. Zastanawiało mnie jedynie, dlaczego sam nie został Ministrem. Z jednej strony chełpił się swoimi zbrodniami, sygnując je mrocznym znakiem. Z drugiej - działał z ukrycia, nie trafiał na pierwsze strony Walczącego Maga, i podobno nawet widywał się osobiście wyłącznie ze swoimi najbardziej wiernymi psami. Coś tu nie pasowało, jakby jednocześnie chciał i nie chciał być widziany. Może o to właśnie chodziło - urosnąć w ten sposób do miana legendy? - Skoro miał pan zasadne podejrzenia już wcześniej, panie Brodersen, dlaczego pan zwlekał? Dlaczego pozwolił mi pełnić obowiązku aurora? Mógł mnie pan aresztować. - Odpowiedziałem mężczyźnie równie ostrym spojrzeniem, marszcząc czoło; był po mojej stronie, czy jednak nie? Jaki miał powód, by przyzwolić na taką niesubordynację pod swoim nosem?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wheselby, chociaż wciąż poruszał się od czasu do czasu na krześle nerwowo to był całkiem spokojny kiedy przemawiał. Widać było przy tym, że jest zmęczony.
– Goreje, ponieważ bardzo staramy się panować nad nastrojami w państwie i utrzymywaniu magii w sekrecie przed niemagami. Nie jest to najszczęśliwszym wydarzeniem, gdy nasze wysiłki niweczy bardzo skutecznie człowiek, który był czyimś nierozwiązanym w porę problemem. Trochę to frustrujące, trafić na takiego niesegregowalnego i osobiście nie dziwiłbym się, że jesteśmy trochę co do tego wszystkiego niemrawo nastawieni – westchnął Wheselby, rozkładając nieco ręce. W czasie tego gestu chustka wyślizgnęła mu się spomiędzy palców, a Dougal wymruczał pod nosem coś co brzmiało niezwykle podobnie do "a niech to psidwak drapie". Schylił się następnie i z odrobiną wysiłku podniósł swoją własność z podłogi. Wyraz twarzy miał wciąż niepocieszony kiedy otrzepywał chustkę i chował ją do kieszeni, zaraz jednak wydobył skądś nową chustkę, którą otarł sobie czoło po tym niesamowitym wręcz wysiłku jakim było odzyskanie kawałka materiału.
Minęła znów chwila nim któryś z dżentelmenów się odezwał, ponownie był to Brodersen.
– Nie było potrzeby żeby cię aresztować, Fredericku. Mieliśmy cię na oku i bez potrzeby zamykania cię w celi, a zapewne przyznasz jako doświadczony auror, że o wiele więcej można dowiedzieć się o kimś obserwując go wtedy gdy myśli, że nikt go nie widzi – oznajmił Royce, a Anderson wyglądał przy tym na odrobinę zbyt ukontentowanego całą sytuacją. Dougal przypatrywał się za to Foxowi z czymś na kształt sympatii wymalowanej na jego pulchnej twarzy. Brodersen pozostawał natomiast całkowicie opanowany i chłodnie neutralny.
– Dlatego – odezwał się ponownie – powtórzę zadane tu pytanie raz jeszcze. W co grasz? Kto jest zatroskany o współpracę międzynarodową Wielkiej Brytanii bardziej, niż jej rząd? Kto potrzebuje wsparcia i dlaczego szukacie go u nas? I czego tak właściwie oczekujecie w tym bardzo pokrętnym poselstwie? – zapytał rzeczowo, zaplatając na blacie biurka palce i w dalszym ciągu nie spuszczając z Foxa swojego uważnego jak u sokoła spojrzenia.
– Goreje, ponieważ bardzo staramy się panować nad nastrojami w państwie i utrzymywaniu magii w sekrecie przed niemagami. Nie jest to najszczęśliwszym wydarzeniem, gdy nasze wysiłki niweczy bardzo skutecznie człowiek, który był czyimś nierozwiązanym w porę problemem. Trochę to frustrujące, trafić na takiego niesegregowalnego i osobiście nie dziwiłbym się, że jesteśmy trochę co do tego wszystkiego niemrawo nastawieni – westchnął Wheselby, rozkładając nieco ręce. W czasie tego gestu chustka wyślizgnęła mu się spomiędzy palców, a Dougal wymruczał pod nosem coś co brzmiało niezwykle podobnie do "a niech to psidwak drapie". Schylił się następnie i z odrobiną wysiłku podniósł swoją własność z podłogi. Wyraz twarzy miał wciąż niepocieszony kiedy otrzepywał chustkę i chował ją do kieszeni, zaraz jednak wydobył skądś nową chustkę, którą otarł sobie czoło po tym niesamowitym wręcz wysiłku jakim było odzyskanie kawałka materiału.
Minęła znów chwila nim któryś z dżentelmenów się odezwał, ponownie był to Brodersen.
– Nie było potrzeby żeby cię aresztować, Fredericku. Mieliśmy cię na oku i bez potrzeby zamykania cię w celi, a zapewne przyznasz jako doświadczony auror, że o wiele więcej można dowiedzieć się o kimś obserwując go wtedy gdy myśli, że nikt go nie widzi – oznajmił Royce, a Anderson wyglądał przy tym na odrobinę zbyt ukontentowanego całą sytuacją. Dougal przypatrywał się za to Foxowi z czymś na kształt sympatii wymalowanej na jego pulchnej twarzy. Brodersen pozostawał natomiast całkowicie opanowany i chłodnie neutralny.
– Dlatego – odezwał się ponownie – powtórzę zadane tu pytanie raz jeszcze. W co grasz? Kto jest zatroskany o współpracę międzynarodową Wielkiej Brytanii bardziej, niż jej rząd? Kto potrzebuje wsparcia i dlaczego szukacie go u nas? I czego tak właściwie oczekujecie w tym bardzo pokrętnym poselstwie? – zapytał rzeczowo, zaplatając na blacie biurka palce i w dalszym ciągu nie spuszczając z Foxa swojego uważnego jak u sokoła spojrzenia.
Kiedy odezwał się Wheshelby, musiałem nabrać wody w usta, i trzymać na wodzy swoją metamorfomagię, bo trudno było puścić mimo uszu taki zbiór niedorzecznych narzekań.
- A jednak Ameryka miała sporo czasu, aby na ten problem się przygotować - Wiedzieli, że nadejdzie. Że mając Europę w garści uda się za ocean. Że Grindewalda nie da się tak po prostu pojmać i posłać za kratki, sami doświadczyli jego ucieczki. - To przerzucanie odpowiedzialności uważam jednak za bezcelowe. - Nie chciałem wdawać się w niepotrzebne przepychanki rodem z łazienki chłopców na czwartym piętrze. Tutaj, w oblanej złotem siedzibie MACUSA. - Panie Wheshelby, pana niemrawe nastawienie nie zmieni żadnego czarnoksiężnika ze swoją walizką pełną ideologii w tresowanego psidwaka. Pan Brodersen zapewne zgodzi się ze mną w tej materii. - Skierowałem swoje słowa do szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Z całej trójki to on wiedział najlepiej, że trudno było kłócić się z moimi słowami. Prawdy nie dało się oszukać.
Dziwiła mnie przyjęta przez Brodersena taktyka. Mogłem grać, udawać dobrego żołnieża - to przecież nie mogło być trudne, zmylić starego lisa. Albo więc posiadał pewność siebie, której nie sięgałem do pięt - a może pewność nieco głupią - albo blefował, czując się niepewnie w swoim narożnikowym położeniu, torował sobie drogę powrotną na szczyt.
Wyglądał na takiego, co lubił mieć innych pod sobą - nigdy na odwrót.
- Co więc zaobserwował pan, panie Brodersen? - Spojrzałem w kierunku mężczyzny, jakbym rzucał mu właśnie rycerską rękawicę, z dumą i bez trwogi, że mógłbym w tym pojedynku ponieść porażkę. - Ludzie. Zwyczajni obywatele. To oni potrzebują wsparcia. Dlatego proszę darować, że nie rozmawiają panowie z wykwalifikowanym do tego urzędnikiem, ale ci zdają się bardziej zatroskani o własne stołki, niż losy kraju. Druga część z nich, która mogłaby tu pojawić się zamiast mnie, zapewne boi się o własne życie. Jak wspomniałem, poplecznicy Voldemorta nie przebierają w środkach, bez wahania stosując czarną magię. - Chyba nie musiałem tłumaczyć, że umiejętności bojowe przeciętnego urzędnika raczej nie były w stanie zapewnić mu bezpieczeństwa? - Mamy w Anglii wojnę domową, to fakt. - Zwerbalizowałem to, o czym cała trójka dobrze wiedziała. - I choć nie było mnie tam od miesięcy, ze swoich źródeł wiem o strasznych rzeczach, jakie dotykają tych, którzy nie podporządkowują się nowej władzy. Nie liczę na to, że rozwiążecie nasze problemy. Jako Zakon Feniksa stanowimy ruch oporu, na czele z prawowitym Ministrem Magii, Longbottomem i ta odpowiedzialność spoczywa w naszych rękach. Ale sami jesteśmy zbyt słabi. To jak mierzyć się w pojedynkę z całym oceanem. Bądźcie naszym głosem. Walczący Mag to obecnie jedyne źródło informacji, które wypływa poza Wyspy. Pełne kłamstw o powodzeniu, pełne fałszywych oszczerstw. The New York Ghost miałby niepowtarzalną szansę stać się pierwszym rzetelnym źródłem donoszącym o sytuacji w Wielkiej Brytanii. - W końcu Amerykanie kochali być we wszystkim pierwsi - Dajcie azyl tym, którzy zdecydują się na ucieczkę. - Wymieniałem dalej; Oaza, choć ponoć miała się dobrze, mogła wkrótce nie wystarczyć. - Wojna pochłania ludzi, ale pochłania też zasoby. To jest rodzaj wsparcia, którego potrzebujemy. Zapasy składników, żywności. Inaczej naprawdę możemy mieć nierozwiązany w porę problem. - Spojrzałem z ukosa na Wheshelby’ego, parafrazując jego słowa, a następnie na pozostałą dwójkę. - Nasi ludzie są silni. To my ostatecznie pokonaliśmy Grindewalda. Wierzę więc, że jesteśmy w stanie powstrzymać kolejnego czarnoksiężnika. - Każde słowo, które wychodziło z moich ust było namaszczone - mocą, dumą i pewnością siebie. Nawet jeśli trójka najbardziej znaczących osobistości w Magicznym Kongresie chciała grać w przepychanki słowne, musieliby postradać rozumy, by bagatelizować takie dokonanie. - Jeśli jedyne, co panowie potrafią, to narzekać na niedoczas, proszę darować, ale działamy dopiero od niespełna dwóch lat. - I w półtora roku dokonaliśmy tego, czego przez lata nie dokonał nikt.
- A jednak Ameryka miała sporo czasu, aby na ten problem się przygotować - Wiedzieli, że nadejdzie. Że mając Europę w garści uda się za ocean. Że Grindewalda nie da się tak po prostu pojmać i posłać za kratki, sami doświadczyli jego ucieczki. - To przerzucanie odpowiedzialności uważam jednak za bezcelowe. - Nie chciałem wdawać się w niepotrzebne przepychanki rodem z łazienki chłopców na czwartym piętrze. Tutaj, w oblanej złotem siedzibie MACUSA. - Panie Wheshelby, pana niemrawe nastawienie nie zmieni żadnego czarnoksiężnika ze swoją walizką pełną ideologii w tresowanego psidwaka. Pan Brodersen zapewne zgodzi się ze mną w tej materii. - Skierowałem swoje słowa do szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Z całej trójki to on wiedział najlepiej, że trudno było kłócić się z moimi słowami. Prawdy nie dało się oszukać.
Dziwiła mnie przyjęta przez Brodersena taktyka. Mogłem grać, udawać dobrego żołnieża - to przecież nie mogło być trudne, zmylić starego lisa. Albo więc posiadał pewność siebie, której nie sięgałem do pięt - a może pewność nieco głupią - albo blefował, czując się niepewnie w swoim narożnikowym położeniu, torował sobie drogę powrotną na szczyt.
Wyglądał na takiego, co lubił mieć innych pod sobą - nigdy na odwrót.
- Co więc zaobserwował pan, panie Brodersen? - Spojrzałem w kierunku mężczyzny, jakbym rzucał mu właśnie rycerską rękawicę, z dumą i bez trwogi, że mógłbym w tym pojedynku ponieść porażkę. - Ludzie. Zwyczajni obywatele. To oni potrzebują wsparcia. Dlatego proszę darować, że nie rozmawiają panowie z wykwalifikowanym do tego urzędnikiem, ale ci zdają się bardziej zatroskani o własne stołki, niż losy kraju. Druga część z nich, która mogłaby tu pojawić się zamiast mnie, zapewne boi się o własne życie. Jak wspomniałem, poplecznicy Voldemorta nie przebierają w środkach, bez wahania stosując czarną magię. - Chyba nie musiałem tłumaczyć, że umiejętności bojowe przeciętnego urzędnika raczej nie były w stanie zapewnić mu bezpieczeństwa? - Mamy w Anglii wojnę domową, to fakt. - Zwerbalizowałem to, o czym cała trójka dobrze wiedziała. - I choć nie było mnie tam od miesięcy, ze swoich źródeł wiem o strasznych rzeczach, jakie dotykają tych, którzy nie podporządkowują się nowej władzy. Nie liczę na to, że rozwiążecie nasze problemy. Jako Zakon Feniksa stanowimy ruch oporu, na czele z prawowitym Ministrem Magii, Longbottomem i ta odpowiedzialność spoczywa w naszych rękach. Ale sami jesteśmy zbyt słabi. To jak mierzyć się w pojedynkę z całym oceanem. Bądźcie naszym głosem. Walczący Mag to obecnie jedyne źródło informacji, które wypływa poza Wyspy. Pełne kłamstw o powodzeniu, pełne fałszywych oszczerstw. The New York Ghost miałby niepowtarzalną szansę stać się pierwszym rzetelnym źródłem donoszącym o sytuacji w Wielkiej Brytanii. - W końcu Amerykanie kochali być we wszystkim pierwsi - Dajcie azyl tym, którzy zdecydują się na ucieczkę. - Wymieniałem dalej; Oaza, choć ponoć miała się dobrze, mogła wkrótce nie wystarczyć. - Wojna pochłania ludzi, ale pochłania też zasoby. To jest rodzaj wsparcia, którego potrzebujemy. Zapasy składników, żywności. Inaczej naprawdę możemy mieć nierozwiązany w porę problem. - Spojrzałem z ukosa na Wheshelby’ego, parafrazując jego słowa, a następnie na pozostałą dwójkę. - Nasi ludzie są silni. To my ostatecznie pokonaliśmy Grindewalda. Wierzę więc, że jesteśmy w stanie powstrzymać kolejnego czarnoksiężnika. - Każde słowo, które wychodziło z moich ust było namaszczone - mocą, dumą i pewnością siebie. Nawet jeśli trójka najbardziej znaczących osobistości w Magicznym Kongresie chciała grać w przepychanki słowne, musieliby postradać rozumy, by bagatelizować takie dokonanie. - Jeśli jedyne, co panowie potrafią, to narzekać na niedoczas, proszę darować, ale działamy dopiero od niespełna dwóch lat. - I w półtora roku dokonaliśmy tego, czego przez lata nie dokonał nikt.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wheselby nie wydawał się zbyt zadowolony podejściem Fredericka do swojej osoby, bowiem pozwolił sobie na uniesienie wzroku ku sufitowi, jakby miał na niego spłynąć stamtąd jakiś niespodziewany wodospad wsparcia. Natomiast Brodersen wezwany do odpowiedzi przeniósł jedynie spojrzenie z Foxa na siedzącego na przeciwnym krańcu Dyrektora Ochrony, unosząc nieznacznie brwi.
Nie przerywali jednak Frederickowi, kiedy ten wyłuszczał przed nimi sedno tego, co kryło się za tym spotkaniem. kiedy w końcu zamilkł to w pomieszczeniu zapanowała cisza. Wheselby i Brodersen prawie że równocześnie zaczęli obracać głowy w stronę Mongello, który z w pełni skomponowaną postawą siedział ze złożonymi na blacie stołu dłońmi, uważnym spojrzeniem oceniając Foxa.
– Dyplomacja to niezwykle złożona kwestia – powiedział w końcu z namysłem Przewodniczący Kongresu. – Dlatego, tak jak szereg innych szerzej zakrojonych spraw, w tym również tych wymienionych przez pana, wymaga czasu – dokończył myśl Mongello, po czym wymienił spojrzenie najpierw z Wheselbym, a następnie z Brodersenem. – Mam nadzieję, że nie oczekiwał pan dziś odpowiedzi, bowiem jej pan nie otrzyma. Musimy rozważyć całą sprawę tak, aby podjąć możliwie najlepszą dla wszystkich decyzję – oznajmił Anderson, po czym na jego twarzy pojawił się ten stonowany, biznesowy uśmiech, który Fox miał już okazję dojrzeć na początku dzisiejszego spotkania.
Nie zapowiadało się na to, że Frederick miał poznać rozwiązanie od razu.
– Do momentu konkretnych postanowień w sprawie jest pan u nas nadal jak najbardziej mile widziany, panie Wood, jednak docenilibyśmy podzielenie się z nami pana prawdziwymi danymi – przyznał Mongello, wyglądjąc przy tym na nieco rozbawionego przy wymawianiu fałszywego nazwiska przybranego przez Foxa. – Oczywiście wciąż będziemy mieć pana na oku, więc proszę nie próbować niczego zbyt... pochopnego – dodał, a choć jego słowa mogłyby wydawać się uprzejmością, to jednak nie dało się pomylić ich z czymkolwiek innym niż to, czym były tak naprawdę: zawoalowanym ostrzeżeniem, jeżeli nie groźbą.
Po tym Mongllo wstał, a wraz z nim Wheselby i Brodersen, który nawet na moemnt zdawał się nie spuszczać czujnego wzroku z Foxa. Drzwi do pokoju otworzyły się, a do wnętrza weszło dwóch ochroniarzy. – Dziękujemy za spotkanie i oby do jak najszybszego zobaczenia – Mongello uśmiechnął się z wyuczoną, biznesową uprzejmością, po czym trójka Amerykanów zebrała się i opuściła pokój.
Cisza trwała około miesiąca.
Było paręnaście minut po północy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi niewielkiej kawalerki pracowniczej przyznanej Frederickowi z urzędu. U progu stał młody Weiss.
– Jesteś sam? – zapytał, a dopiero zaproszony do środka wszedł, natychmiast kierując się do okien. Wyjrzał ostrożnie zza zasłonki na ulicę, a kiedy upewnił się względem czegokolwiek, co musiał sprawdzić, odwrócił się do Foxa.
– Przysłał mnie Brodersen – oznajmił Kevin, zdejmując kapelusz i zrzucając z ramion płaszcz. Nie zanosiło się jednak na to, że zamierzał się bardziej rozgościć. – Przed przyjściem zdjąłem pilnującego cię strażnika, ale nie mam gwarancji, że nie ocknie się wkrótce – wyjaśnił, nie musząc dopowiadać, że powinien się streszczać. Kevin zdawał się przy tym poniekąd zawiedziony, ręce wbijając głęboko w kieszenie i obserwując Foxa z cieniem nieufności wymalowanym na twarzy. – Brodersen kazał ci przekazać, że powinieneś się stąd jak najszybciej ulotnić. Powiedział, że decyzja zapadła i wniosek jest taki, że zgoda okazałaby się zbyt kosztowna, a ktoś mógłby spróbować zacząć wodzić cię za nos. Chłopcy wrócili już w południe, ale dziś o świcie z portu odchodzi towarowiec płynący do Francji, na który mam pomóc ci się dostać – powiedział, nie wyglądając na zadowolonego. – Nie chciał powiedzieć mi o co chodzi i mam wrażenie, że wolę tak naprawdę tego nie wiedzieć – mruknął. Wydawał się przy tym nieco zrezygnowany. – Ale cokolwiek by to nie było to ufam Brodersenowi. Dba o swoich ludzi – powiedział pewnie Weiss, a w jego oczach nie było choćby cienia zwątpienia. – Ale powiedział też, że jeżeli ktokolwiek od ciebie by tu kiedykolwiek dotarł to niech szuka siedemdziesiątego Stonehenge na Manhattanie, a głosów w gazetach szukać należy u źródła – powiedział z pamięci, niewątpliwie dosłownie bez większego zrozumienia po prostu cytując starego Royce'a.
Ze słów młodego Weissa Foxowi nie trudno było domyślić się, o co chodziło. Wracający chłopcy nie mogli być czymkolwiek innym niż wywiadem wysłanym na Wyspy po czerwcowej rozmowie z Mongello, Brodersenem i Wheselbym. Amerykanie nie zamierzali więc oficjalnie wspomóc Zakonu Feniksa – pozostało jedynie kilka wskazówek od Brodersena i kilka zaufanych twarzy, które Frederick zdążył poznać w czasie ostatnich siedmiu miesięcy.
Po powrocie do Anglii i zameldowaniu się u Harolda Longbottoma Frederick otrzymał od niego odpowiedź zwrotną. Decyzją Ministra Frederick miał powrócić do pełnienia obowiązków Gwardzisty dopiero gdy zapozna się ze zmianami jakie zaszły podczas jego nieobecności. Frederick musiał przede wszystkim poznać nowych członków organizacji i jej sojuszników, wdrożyć się w funkcjonowanie Zakonu, w tym także i ciągle rozbudowującej się Oazy, a także dogłębnie zapoznać się z aktualną sytuacją w Wielkiej Brytanii.
| Mistrz Gry dziękuje za rozgrywkę i wita ponownie na fabule.
Post kończący w tym temacie powinieneś napisać najpóźniej 31. października – jest to równocześnie data, do której powinieneś poinformować o swoim powrocie Gwardię Zakonu. Fabularnie możesz założyć, że Fox powrócił do Anglii w ostatnim tygodniu lipca.
Nie przerywali jednak Frederickowi, kiedy ten wyłuszczał przed nimi sedno tego, co kryło się za tym spotkaniem. kiedy w końcu zamilkł to w pomieszczeniu zapanowała cisza. Wheselby i Brodersen prawie że równocześnie zaczęli obracać głowy w stronę Mongello, który z w pełni skomponowaną postawą siedział ze złożonymi na blacie stołu dłońmi, uważnym spojrzeniem oceniając Foxa.
– Dyplomacja to niezwykle złożona kwestia – powiedział w końcu z namysłem Przewodniczący Kongresu. – Dlatego, tak jak szereg innych szerzej zakrojonych spraw, w tym również tych wymienionych przez pana, wymaga czasu – dokończył myśl Mongello, po czym wymienił spojrzenie najpierw z Wheselbym, a następnie z Brodersenem. – Mam nadzieję, że nie oczekiwał pan dziś odpowiedzi, bowiem jej pan nie otrzyma. Musimy rozważyć całą sprawę tak, aby podjąć możliwie najlepszą dla wszystkich decyzję – oznajmił Anderson, po czym na jego twarzy pojawił się ten stonowany, biznesowy uśmiech, który Fox miał już okazję dojrzeć na początku dzisiejszego spotkania.
Nie zapowiadało się na to, że Frederick miał poznać rozwiązanie od razu.
– Do momentu konkretnych postanowień w sprawie jest pan u nas nadal jak najbardziej mile widziany, panie Wood, jednak docenilibyśmy podzielenie się z nami pana prawdziwymi danymi – przyznał Mongello, wyglądjąc przy tym na nieco rozbawionego przy wymawianiu fałszywego nazwiska przybranego przez Foxa. – Oczywiście wciąż będziemy mieć pana na oku, więc proszę nie próbować niczego zbyt... pochopnego – dodał, a choć jego słowa mogłyby wydawać się uprzejmością, to jednak nie dało się pomylić ich z czymkolwiek innym niż to, czym były tak naprawdę: zawoalowanym ostrzeżeniem, jeżeli nie groźbą.
Po tym Mongllo wstał, a wraz z nim Wheselby i Brodersen, który nawet na moemnt zdawał się nie spuszczać czujnego wzroku z Foxa. Drzwi do pokoju otworzyły się, a do wnętrza weszło dwóch ochroniarzy. – Dziękujemy za spotkanie i oby do jak najszybszego zobaczenia – Mongello uśmiechnął się z wyuczoną, biznesową uprzejmością, po czym trójka Amerykanów zebrała się i opuściła pokój.
Cisza trwała około miesiąca.
Było paręnaście minut po północy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi niewielkiej kawalerki pracowniczej przyznanej Frederickowi z urzędu. U progu stał młody Weiss.
– Jesteś sam? – zapytał, a dopiero zaproszony do środka wszedł, natychmiast kierując się do okien. Wyjrzał ostrożnie zza zasłonki na ulicę, a kiedy upewnił się względem czegokolwiek, co musiał sprawdzić, odwrócił się do Foxa.
– Przysłał mnie Brodersen – oznajmił Kevin, zdejmując kapelusz i zrzucając z ramion płaszcz. Nie zanosiło się jednak na to, że zamierzał się bardziej rozgościć. – Przed przyjściem zdjąłem pilnującego cię strażnika, ale nie mam gwarancji, że nie ocknie się wkrótce – wyjaśnił, nie musząc dopowiadać, że powinien się streszczać. Kevin zdawał się przy tym poniekąd zawiedziony, ręce wbijając głęboko w kieszenie i obserwując Foxa z cieniem nieufności wymalowanym na twarzy. – Brodersen kazał ci przekazać, że powinieneś się stąd jak najszybciej ulotnić. Powiedział, że decyzja zapadła i wniosek jest taki, że zgoda okazałaby się zbyt kosztowna, a ktoś mógłby spróbować zacząć wodzić cię za nos. Chłopcy wrócili już w południe, ale dziś o świcie z portu odchodzi towarowiec płynący do Francji, na który mam pomóc ci się dostać – powiedział, nie wyglądając na zadowolonego. – Nie chciał powiedzieć mi o co chodzi i mam wrażenie, że wolę tak naprawdę tego nie wiedzieć – mruknął. Wydawał się przy tym nieco zrezygnowany. – Ale cokolwiek by to nie było to ufam Brodersenowi. Dba o swoich ludzi – powiedział pewnie Weiss, a w jego oczach nie było choćby cienia zwątpienia. – Ale powiedział też, że jeżeli ktokolwiek od ciebie by tu kiedykolwiek dotarł to niech szuka siedemdziesiątego Stonehenge na Manhattanie, a głosów w gazetach szukać należy u źródła – powiedział z pamięci, niewątpliwie dosłownie bez większego zrozumienia po prostu cytując starego Royce'a.
Ze słów młodego Weissa Foxowi nie trudno było domyślić się, o co chodziło. Wracający chłopcy nie mogli być czymkolwiek innym niż wywiadem wysłanym na Wyspy po czerwcowej rozmowie z Mongello, Brodersenem i Wheselbym. Amerykanie nie zamierzali więc oficjalnie wspomóc Zakonu Feniksa – pozostało jedynie kilka wskazówek od Brodersena i kilka zaufanych twarzy, które Frederick zdążył poznać w czasie ostatnich siedmiu miesięcy.
Po powrocie do Anglii i zameldowaniu się u Harolda Longbottoma Frederick otrzymał od niego odpowiedź zwrotną. Decyzją Ministra Frederick miał powrócić do pełnienia obowiązków Gwardzisty dopiero gdy zapozna się ze zmianami jakie zaszły podczas jego nieobecności. Frederick musiał przede wszystkim poznać nowych członków organizacji i jej sojuszników, wdrożyć się w funkcjonowanie Zakonu, w tym także i ciągle rozbudowującej się Oazy, a także dogłębnie zapoznać się z aktualną sytuacją w Wielkiej Brytanii.
| Mistrz Gry dziękuje za rozgrywkę i wita ponownie na fabule.
Post kończący w tym temacie powinieneś napisać najpóźniej 31. października – jest to równocześnie data, do której powinieneś poinformować o swoim powrocie Gwardię Zakonu. Fabularnie możesz założyć, że Fox powrócił do Anglii w ostatnim tygodniu lipca.
Reakcja Wheshelby’ego i Brodersena szybko przypomniała mi, kto z tej trójki trzymał wodze w ryzach. Mongello. To w jego kierunku zwróciły się wszystkie trzy pary oczu, łącznie ze mną, kiedy zaczął swoją przemowę. Już po pierwszych słowach wyczułem, że próbuje mnie zbyć. Musiałbym być ostatnim kretynem, gdybym oczekiwał rozpatrzenia sprawy w trybie natychmiastowym. Nie mogłem jednak też przedłużać swojego pobytu w nieskończoność. - Kiedy zapadnie ta decyzja? - Zapytałem, urzeczywistniając mrzonki Mongello. Łatwo było mówić o przyszłości, nie podając dat. Zamierzał trzymać mnie w niepewności tydzień, czy może kolejne pół roku?
- Fox. - Odpowiedziałem na wezwanie Prezydenta, czując, jak każda wypowiedziana przez niego sylaba ocieka ignorancją wobec mnie. Nie zamierzał mi pomóc - czułem to. - Jeśli to za mało i zechcą się panowie przyjrzeć mojej przeszłości, przy narodzinach zostałem nazwany Lycusem Malfoyem.. - Było tylko kwestią czasu, by dotarli do tej wiadomości - zatajenie jej mogłoby mi jedynie zaszkodzić. - Jak dotychczas postępowałem zgodnie z waszymi zasadami. Nie widzę powodu, dla którego miałoby się to zmienić. - Odparłem krótko, nie odpowiadając żadną emocją na pasywną agresję Mongello. Nie rozumiałem, dlaczego się odgrażał, dlaczego traktował mnie z wyższością, jako nieistotnego posłańca; czy Rycerze zdołali dotrzeć do niego przede mną? Nie miałem jednak okazji, aby go przycisnąć. Dwójka czarodziejów po chwili przerwała spotkanie, wyprowadzając mnie z sali, a jedyne, co mogłem dodać, to krótkie do zobaczenia.
I wszystko - włącznie z ostatnimi słowami Mongello - okazało się mrzonką.
Upłynął niemal miesiąc. Miesiąc, podczas którego nadal wykonywałem swoje obowiązki jako auror, czując, że z każdym dniem moja coraz dłuższa obecność tutaj jest zupełnie bezcelowa. Co więcej, byłem obserwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jakbym planował zamach na Kongres, czy coś w tym stylu.
W końcu jednak wiadomość nadeszła.
- Kevin? - Obecność młodego aurora nie była czymś typowym. Odruchowo chwyciłem różdżkę. - Brodersen? - Nazwisko przewodniczącego departamentu tym bardziej nie pasowało do kontekstu. Weiss wyglądał, jakby się spieszył; najwyraźniej nie chciał, aby widziano nas razem, co wydało mi się poniekąd zrozumiałe. Gdyby to była Anglia, żaden z przedstawicieli dwudziestu siedmiu rodów nie chciałby pokazywać się w moim towarzystwie. Pozwoliłem mu mówić.
I z każdym jego słowem czułem coraz większy zawód.
Wszystko, czego dokonałem - od porzucenia Zakonu, Anglii, przyjaciół, syna, poprzez walkę za oceanem i wyłożenie się przez Magicznym Kongresem - zostało pozbawione sensu. Chciałem zbawiać świat, a jak zwykle musiałem obejść się smakiem. USA nie zamierzało pomóc. Poczucie beznadziejności zaczęło ciążyć tak mocno, jak nigdy wcześniej. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, moje prywatne pójście na dno odbywało się poza zasięgiem zmysłów młodego Wieissa.
Nawet drobny sukces w postaci azylu w tamtej chwili nie był w stanie pokonać uczucia porażki. Tego, że zawiodłem - po raz kolejny. Że zmarnowałem czas. W tym wszystkim zaś najbardziej dziwił mnie udział Brodersena, niemniej, pomimo nieprzeniknionej powierzchowności, przez całe pół roku miałem okazję mu się przyglądać - nie był typem człowieka, który pozwoliłby sobie lub innym na nieuczciwe zagrania. W tej materii musiałem zdać się na intuicję. I słowo Kevina.
Temu drugiemu zdecydowanie ufałem.
- Rozumiem. Dziękuję ci, Kevin. Nie tylko za dostarczenie wiadomości. Za wszystko. Jesteś dobrym przyjacielem - Posłałem mu krótki, niewymuszony uśmiech, energicznie łapiąc go za bark. Obaj wiedzieliśmy, że to pożegnanie - młody auror wydawał się zawiedziony, że nasze ścieżki wkrótce miały się rozejść. Zamachnąłem różdżką, a w pokoju momentalnie zapanował ferwor - wędrujące na dno kufra ubrania mijały się z książkami, butlami alkoholu, licznym rządkiem winylowych płyt i innymi drobiazgami, które zabierałem ze sobą z USA. Po chwili wszystko było już na miejscu, łącznie z Nietzchem, który niechętnie dał zamknąć się w klatce. Czułem się, jakbym miał za chwilę wyruszać na peron 9 i ¾.
- Pozostańmy w kontakcie, Kevin. Być może za niedługo znowu będę potrzebował twojej pomocy. - Tymi słowami zostawiłem za sobą Amerykę, wsiadając na pokład statku. Wiedziałem, że widok, który mnie powita, nie będzie radosny - ale wracałem po to, aby to zmienić.
dziękuję
- Fox. - Odpowiedziałem na wezwanie Prezydenta, czując, jak każda wypowiedziana przez niego sylaba ocieka ignorancją wobec mnie. Nie zamierzał mi pomóc - czułem to. - Jeśli to za mało i zechcą się panowie przyjrzeć mojej przeszłości, przy narodzinach zostałem nazwany Lycusem Malfoyem.. - Było tylko kwestią czasu, by dotarli do tej wiadomości - zatajenie jej mogłoby mi jedynie zaszkodzić. - Jak dotychczas postępowałem zgodnie z waszymi zasadami. Nie widzę powodu, dla którego miałoby się to zmienić. - Odparłem krótko, nie odpowiadając żadną emocją na pasywną agresję Mongello. Nie rozumiałem, dlaczego się odgrażał, dlaczego traktował mnie z wyższością, jako nieistotnego posłańca; czy Rycerze zdołali dotrzeć do niego przede mną? Nie miałem jednak okazji, aby go przycisnąć. Dwójka czarodziejów po chwili przerwała spotkanie, wyprowadzając mnie z sali, a jedyne, co mogłem dodać, to krótkie do zobaczenia.
I wszystko - włącznie z ostatnimi słowami Mongello - okazało się mrzonką.
Upłynął niemal miesiąc. Miesiąc, podczas którego nadal wykonywałem swoje obowiązki jako auror, czując, że z każdym dniem moja coraz dłuższa obecność tutaj jest zupełnie bezcelowa. Co więcej, byłem obserwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jakbym planował zamach na Kongres, czy coś w tym stylu.
W końcu jednak wiadomość nadeszła.
- Kevin? - Obecność młodego aurora nie była czymś typowym. Odruchowo chwyciłem różdżkę. - Brodersen? - Nazwisko przewodniczącego departamentu tym bardziej nie pasowało do kontekstu. Weiss wyglądał, jakby się spieszył; najwyraźniej nie chciał, aby widziano nas razem, co wydało mi się poniekąd zrozumiałe. Gdyby to była Anglia, żaden z przedstawicieli dwudziestu siedmiu rodów nie chciałby pokazywać się w moim towarzystwie. Pozwoliłem mu mówić.
I z każdym jego słowem czułem coraz większy zawód.
Wszystko, czego dokonałem - od porzucenia Zakonu, Anglii, przyjaciół, syna, poprzez walkę za oceanem i wyłożenie się przez Magicznym Kongresem - zostało pozbawione sensu. Chciałem zbawiać świat, a jak zwykle musiałem obejść się smakiem. USA nie zamierzało pomóc. Poczucie beznadziejności zaczęło ciążyć tak mocno, jak nigdy wcześniej. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, moje prywatne pójście na dno odbywało się poza zasięgiem zmysłów młodego Wieissa.
Nawet drobny sukces w postaci azylu w tamtej chwili nie był w stanie pokonać uczucia porażki. Tego, że zawiodłem - po raz kolejny. Że zmarnowałem czas. W tym wszystkim zaś najbardziej dziwił mnie udział Brodersena, niemniej, pomimo nieprzeniknionej powierzchowności, przez całe pół roku miałem okazję mu się przyglądać - nie był typem człowieka, który pozwoliłby sobie lub innym na nieuczciwe zagrania. W tej materii musiałem zdać się na intuicję. I słowo Kevina.
Temu drugiemu zdecydowanie ufałem.
- Rozumiem. Dziękuję ci, Kevin. Nie tylko za dostarczenie wiadomości. Za wszystko. Jesteś dobrym przyjacielem - Posłałem mu krótki, niewymuszony uśmiech, energicznie łapiąc go za bark. Obaj wiedzieliśmy, że to pożegnanie - młody auror wydawał się zawiedziony, że nasze ścieżki wkrótce miały się rozejść. Zamachnąłem różdżką, a w pokoju momentalnie zapanował ferwor - wędrujące na dno kufra ubrania mijały się z książkami, butlami alkoholu, licznym rządkiem winylowych płyt i innymi drobiazgami, które zabierałem ze sobą z USA. Po chwili wszystko było już na miejscu, łącznie z Nietzchem, który niechętnie dał zamknąć się w klatce. Czułem się, jakbym miał za chwilę wyruszać na peron 9 i ¾.
- Pozostańmy w kontakcie, Kevin. Być może za niedługo znowu będę potrzebował twojej pomocy. - Tymi słowami zostawiłem za sobą Amerykę, wsiadając na pokład statku. Wiedziałem, że widok, który mnie powita, nie będzie radosny - ale wracałem po to, aby to zmienić.
dziękuję
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
USA, styczeń-sierpień 1957
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki