[SEN] If I die young
AutorWiadomość
Trzynaście nieszczęść jednego dnia. Krótki żywot dokonany ostrym nożem. A może czymś innym? Może to była różdżka trzymana przez czarnoksiężnika? Nie pamiętała. Nie miała pojęcia. Wiedziała jedynie, że to był już koniec. Sam, samutki koniec.
Właściwie czuła się całkiem żywa, ale widok własnego martwego ciała ułożonego na stosie z uschniętych liści nie pozostawiał złudzeń. I po prostu wiedziała, czuła, że nie jest już w pełni sobą. Dusza wyrwana z ciała, zawieszona pomiędzy światami. Tym właśnie teraz była.
Przy stosie z liści, w cieniu wielkiego dębu, nie było pastora. Ale Gwen wiedziała, że to pogrzeb. To jej pożegnanie ze świtem. Już wkrótce, nim zajdzie słonce, odejdzie zupełnie z tego świata. Młoda i niespełniona, poległa w boju, jako jedna z wielu. Mugolaczka, która nie potrafiła obronić siebie, a co dopiero swoich ludzi.
Samotna za życia, została i taka po śmierci. Umarła z dala od rodziny, a Zakon Feniksa był przecież tylko organizacją, w której stanowiła kulę u nogi, bo nigdy nie była wystarczająco dobra. Nic dziwnego, ze wokół jej mogiły nie było nikogo. Nikt nie przyszedł jej pożegnać. Bojczk pewnie zapomniał, pijany w sztos. Zakonnicy walczyli, mieli na głowie pilniejsze prawy, niż jej śmierć. Matka była daleko, na kontynencie, nie przejmując się córką.
Zawsze sama, tak bardzo sama, bez rodziny, przyjaciół, miłości… Tylko kto zajmie się Betty? Co z Gretą? Czy ktokolwiek zajmie się jej zwierzętami, które w tych ciężkich czasach były jej jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi? A Heath? Nikt nie będzie mógł już uczyć go malarstwa. Bala się o Michaela, który niósł tak ciężkie brzemię. O słodką Kerstin, która nie miała jak się bronić. O Justine, o Bojczka, o Gabriela, pana Anthony’ego, Clarę, Charlie, Alexandra, Lucindę, Steffena, Keata, Frances, Blance... O tych wszystkich, których kochała, ale którzy nie kochali jej. To jednak nie miało znaczenia. Miłość, aby była prawdziwa, nie musiała być przecież odwzajemniona.
I wtedy poczuła przypływ nadziei. Ktoś się zbliżał. Jakaś postać. Czyżby ktoś jednak o niej pamiętał? Czy ktoś raczy z nią porozmawiać, choćby przemawiając do jej mogiły? Zapłacze nad utraconą młodością? Któż to, och któż to przybył, aby posadzić na jej grobie czarne chryzantemy, które wzniosą się w niebo i oplotą jej ciało?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jestem dziś dyrygentem twojego pogrzebu.
Biała, orientalnie cmentarna szata powiewała za nią z każdym krokiem butów o drewnianej platformie wbijających się w ziemię. Za nią, za nim, za czymkolwiek dziś była, pozbawiona twarzy. Tam, gdzie znajdować winny się oczy, nos, usta, nie było niczego. Tylko biała, płaska niczym kartka powierzchnia niezmącona jedną zmarszczką, jakąkolwiek mimiką. Szła w chłodzie, w zimnie, w uniesionej dłoni dumnie dzierżąc płonącą pochodnię. Miała przeprowadzić ją na drugą stronę, tę biedną dziewczynę, wyzwolić z fizycznej opoki utrzymującej ją w świecie, do którego nie należała. Już nie. Jak właściwie miała na imię? Nikt jej nie powiedział. Nie istniał nikt, kto mógłby jej powiedzieć. Bo zapomnieli o niej wszyscy - odrzucili, skazali na mękę wiecznej samotni, przemierzania oceanu współistniejących światów niczym rzucony w nicość pionek zbyt bezkształtny, by na szachownicy dalej pełnić swą rolę. Szła do niej, niczym anioł, ostatni bastion człowieczeństwa, pragnący pożegnać ją na granicy istnienia. Krucze włosy opadające kaskadą na plecy powiewały niesfornymi kosmykami na chłodnym wietrze ponurego wieczora. Gdzieś na gałęziach drzew przesiadywały kruki, może wrony, kracząc do bezchmurnego nieba. Wygrywały im dzisiaj marsz żałobny. Nuty plotły się jedna w jedną wraz z każdym krokiem postawionym naprzód; szła w ich rytmie, aż zalegające na tronie z liści ciało znalazło się na wyciągnięcie ręki. Była martwa. Purpurowa. Nijaka. Samotna, jak za życia, tak i w śmierci. Pochodnia zalśniła w półmroku, zalśniła obietnicą wybawienia z tego okrutnego cierpienia.- Zebraliśmy się tu dzisiaj - mówiła, choć nie istniały jej usta; mówiła, choć nie miała do kogo, - by pozwolić ci odejść. Czym byłaś, kim byłaś, nie dowiemy się tego ani dziś, ani jutro. Nie ma bowiem u twojego boku nikogo, kto mógłby nam to wyjawić - podniosła melodia głosu niosła się echem, ale nienaturalnym. Zupełnie jakby ulatujące z postaci niezasłużonego grabarza słowa wywodziły się z wielu gardeł. Dumna postawa, wyprostowane plecy, czarne paznokcie bladych palców zaciśniętych na drewnie pochodni. Sama również nie miała imienia, ale to nic. Do jej zadań na tym cmentarzu należało chowanie mugolaczek; sama również chyba nie istniała poza nim. - Ziemia wypije twoją krew, a ciało obróci się w pąki kwiatów. Zostanie po tobie ślad - ale wkrótce umrze i on - obiecała solennie, oferując skądinąd niewielkie, acz potrzebne pocieszenie. Zmarli do tego właśnie tęsknili. Zawsze, niezmiennie od lat. Który to już pogrzeb jakim przyszło jej dyrygować? Łagodny wiatr poruszył liśćmi ostatniego łoża Gwendolyn Grey, tego, w którym miała obrócić się w proch. - Pozostaw za sobą żal. Pozostaw tęsknotę. Ujmij dłoń Przeznaczenia, które dzisiaj powiedzie cię za kurtynę wiecznego spokoju - pozbawiona wyrazu twarz mówiła dalej, głowę obracając delikatnie do boku. Melodia jej głosu była przyjemna. Spokojna, kojąca, jak spokojnym i kojącym mógł być ton matczyny. A dzierżąca pochodnię ręka uniosła się wyżej - w znaku. - Zebraliśmy się tu dzisiaj, by cię pożegnać, jak żegna się dziecko pozbawione rodzica. Odejdź stąd zaznawszy ostatniego dotyku ciepła. Ukorz się przed nim i zamilknij na wieki, spokojna - rytuał dobiegał końca, dłoń sięgnęła zaś w dół, pozwalając pierwszym suchym liściom zająć się płomieniem od tańczących na pochodni języków ognia.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dopadło ją blade przerażenie. Czymże była ta postać, ta mara niczym ze snu, bez twarzy i w szacie tak białej, jakby przybywała świętować tu narodziny, nie śmierć? Choć jej serce przestało już bić, miała wrażenie, że wciąż drży w jej piersi, powodując problemy ze złapaniem oddechu. Melodia, która docierała do jej niematerialnych uszu tylko przyprawiała ją o ciarki.
Trzymała się z dala, początkowo obserwując tylko, jak postać zbliża się do jej leżącego na liściach truchła, aby następnie wysłuchać jej słów pogrzebowej mowy, kierowanej do nikogo. Bo i nikogo tu nie było. Czyżby to była śmierć w najczystszej z postaci? Ubrana na biało kostucha, pozbawiona sierpu w dłoni? Wyrażająca słowa smutku o samotności i młodym życiu, które odeszło z tego świata, nim zaznało prawdziwej bliskości z drugim człowiekiem.
Nawet nie zauważyła, gdy jej niematerialne ciało poczęło zbliżać się do mary. Ledwie po chwili znalazła się tuż przed nią, twarzą w pozbawioną twarzy twarz. Wpatrywała się w nią przez chwilę, jakby w poszukiwaniu człowieczeństwa.
– Me przeznaczenie jeszcze nie nadeszło – odezwała się mimowolnie, orientując się prędko, że dźwięki nie opuszczają jej gardła, a gardło pozbawionego duszy truchła, które powoli zaczynały otaczać płomienie. Listek po listku, powoli, jakby jej ciało spowalniało silą woli pożar. Gwen jednak całe zdarzenie wydało się… naturalne. Zgodne z tym, co powinno być i istnieć. Dlatego mówiła dalej, a głos jej ciała był pusty, metaliczny. Jakby pozbawiony wszelakich emocji, mimo że czuła, jak wewnętrzny ból rozcina każdą komórkę jej ciała: – Inni będą musieli je wypełnić, jeśli mam odejść w spokoju. Czy przekażesz, maro senna, słowa me ty, którzy mnie zostawili? Czy przyniesiesz ukojenie mej duszy, gdy me ciało spłonie, krew wsiąknie w ziemie i zostanie po mnie jedynie pyl, którym byłam, jestem i będę już zawsze?
Zaczęła krążyć wokół pogrzebowej mary, której jedynym celem w żywocie zawało się być niesienie ukojenia tym, którzy – tak jak ona – zostali zapomniani przez los, bliskich i historie. Którzy byli jednymi z wielu zmarłych w bratobójczej walce.
Trzymała się z dala, początkowo obserwując tylko, jak postać zbliża się do jej leżącego na liściach truchła, aby następnie wysłuchać jej słów pogrzebowej mowy, kierowanej do nikogo. Bo i nikogo tu nie było. Czyżby to była śmierć w najczystszej z postaci? Ubrana na biało kostucha, pozbawiona sierpu w dłoni? Wyrażająca słowa smutku o samotności i młodym życiu, które odeszło z tego świata, nim zaznało prawdziwej bliskości z drugim człowiekiem.
Nawet nie zauważyła, gdy jej niematerialne ciało poczęło zbliżać się do mary. Ledwie po chwili znalazła się tuż przed nią, twarzą w pozbawioną twarzy twarz. Wpatrywała się w nią przez chwilę, jakby w poszukiwaniu człowieczeństwa.
– Me przeznaczenie jeszcze nie nadeszło – odezwała się mimowolnie, orientując się prędko, że dźwięki nie opuszczają jej gardła, a gardło pozbawionego duszy truchła, które powoli zaczynały otaczać płomienie. Listek po listku, powoli, jakby jej ciało spowalniało silą woli pożar. Gwen jednak całe zdarzenie wydało się… naturalne. Zgodne z tym, co powinno być i istnieć. Dlatego mówiła dalej, a głos jej ciała był pusty, metaliczny. Jakby pozbawiony wszelakich emocji, mimo że czuła, jak wewnętrzny ból rozcina każdą komórkę jej ciała: – Inni będą musieli je wypełnić, jeśli mam odejść w spokoju. Czy przekażesz, maro senna, słowa me ty, którzy mnie zostawili? Czy przyniesiesz ukojenie mej duszy, gdy me ciało spłonie, krew wsiąknie w ziemie i zostanie po mnie jedynie pyl, którym byłam, jestem i będę już zawsze?
Zaczęła krążyć wokół pogrzebowej mary, której jedynym celem w żywocie zawało się być niesienie ukojenia tym, którzy – tak jak ona – zostali zapomniani przez los, bliskich i historie. Którzy byli jednymi z wielu zmarłych w bratobójczej walce.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Dusza objawiła się w cielesnym padole, a kruki zerwały się z rozległych, suchych gałęzi górujących nad ich głowami drzew. Latały nisko, krakały wciąż głośno, jakby agresją odpowiadając na postać, której na cmentarzu winno dziś nie być, jedyną prawem życia i śmierci odseparowaną od wygiętej w lustrzanym odbiciu rzeczywistości. Ich pełne wzburzenia głosy niosły się echem, otulały cmentarz od rdzawej bramy głównej po porośnięte mchem mury, lecz przyrzeczony jej grabarz nie drgnął w wyrazie zdumienia. Cofnęła się powoli, o pół kroku, nieistniejące oczy kierując w półprzezroczyste lico wiszące teraz naprzeciwko. W utkanej z nici zaświatów postaci ta młoda dziewczyna, Gwendolyn Grey, wyglądała niemal zjawiskowo; szarzyzna i delikatna, biała poświata nadawały jej sylwetce mistycyzmu, choć przez jej ciało bez trudu obserwować można było proces postępującego z liścia na liść ognia.
- Dlaczego miałabym to dla ciebie zrobić? - odparł grabarz - bez kąśliwości, bez złośliwości, wszystko bowiem miało swą cenę. Jej usługi również, to ponure przeznaczenie towarzyszenia osamotnionym, zapomnianym duszyczkom zagubionym pośród niezrozumiałych dla nich poziomów istnienia. Pozbawiona wyrazu głowa obróciła się ponownie, przechyliła lekko do boku w ptasim, gołębim odruchu, forma zastygła potem w bezruchu niczym wykuty z marmuru i białego kamienia posąg. - Jestem konduktorem chóru twojego odejścia, dzisiaj, tylko dzisiaj. Za moment twój czas się skończy, a na moje ramiona spłynie obowiązek pożegnania innego - jawiła jej głosem łagodnym, ciepłym, wyzutym z ludzkiej zawiści. Bo i sama nie była człowiekiem, chyba nie; dzierżąca pochodnię dłoń zakołysała się lekko na wzburzonym kruczymi skrzydłami wietrze, płomień na moment otulił je obie, a tam, gdzie wcześniej był cmentarz, pojawiła się ciemność. Bezkresny ocean czerni gdzieniegdzie przerywany wstęgami fal powstałych z bladej purpury. To w tym wymiarze nieistniejąca twarz nabrała kształtu, w czaszce pojawiły się dwie skośnego kształtu wnęki odsłaniające czarne oczy o żółtych tęczówkach błyszczących w nicości. Kocie ślepia. Przyglądały się Gwendolyn Grey z uwagą. Gdzie były? Gdzieś. Gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, w miejscu, do którego nie prowadziła żadna ze znanych ludzkości dróg.
- Jaką zapłatę jesteś w stanie mi zaoferować, ty, która zaraz znikniesz? - Choć nie miała ust, pytała tym samym echem gamy głosów o przeróżnej barwie. Młodej, starczej, żeńskiej, męskiej, była wszystkim i żadnym z nich jednocześnie, metafizycznym stworzeniem, które mogło uiścić pragnienie umarłej, jeśli tylko byłaby w stanie umiejętnie ją do tego przekonać. - Odpowiedz.
- Dlaczego miałabym to dla ciebie zrobić? - odparł grabarz - bez kąśliwości, bez złośliwości, wszystko bowiem miało swą cenę. Jej usługi również, to ponure przeznaczenie towarzyszenia osamotnionym, zapomnianym duszyczkom zagubionym pośród niezrozumiałych dla nich poziomów istnienia. Pozbawiona wyrazu głowa obróciła się ponownie, przechyliła lekko do boku w ptasim, gołębim odruchu, forma zastygła potem w bezruchu niczym wykuty z marmuru i białego kamienia posąg. - Jestem konduktorem chóru twojego odejścia, dzisiaj, tylko dzisiaj. Za moment twój czas się skończy, a na moje ramiona spłynie obowiązek pożegnania innego - jawiła jej głosem łagodnym, ciepłym, wyzutym z ludzkiej zawiści. Bo i sama nie była człowiekiem, chyba nie; dzierżąca pochodnię dłoń zakołysała się lekko na wzburzonym kruczymi skrzydłami wietrze, płomień na moment otulił je obie, a tam, gdzie wcześniej był cmentarz, pojawiła się ciemność. Bezkresny ocean czerni gdzieniegdzie przerywany wstęgami fal powstałych z bladej purpury. To w tym wymiarze nieistniejąca twarz nabrała kształtu, w czaszce pojawiły się dwie skośnego kształtu wnęki odsłaniające czarne oczy o żółtych tęczówkach błyszczących w nicości. Kocie ślepia. Przyglądały się Gwendolyn Grey z uwagą. Gdzie były? Gdzieś. Gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, w miejscu, do którego nie prowadziła żadna ze znanych ludzkości dróg.
- Jaką zapłatę jesteś w stanie mi zaoferować, ty, która zaraz znikniesz? - Choć nie miała ust, pytała tym samym echem gamy głosów o przeróżnej barwie. Młodej, starczej, żeńskiej, męskiej, była wszystkim i żadnym z nich jednocześnie, metafizycznym stworzeniem, które mogło uiścić pragnienie umarłej, jeśli tylko byłaby w stanie umiejętnie ją do tego przekonać. - Odpowiedz.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czy koniec był nowego początkiem? Czy po tym czasie spędzonym na ziemskim padole odwiedzi Dom Ojca? A może zostanie zepchnięta w otchłań piekła? Albo nie zostanie po niej nic, zupełnie nic, jakby nigdy nie istniała. Dusza ulegnie zniszczeniu, pamięć o niej zatraceniu, a sztuka, która tworzyła za życia spłonie w pożarach lub spocznie na dnach oceanów. Jeśli tak jednak, po co jednak byłby ten cały czas spędzony na ziemskim padole? Czy nie lepiej byłoby w ogóle się nie urodzić? Nie przyjść na świat. Nie cierpieć. Nie widzieć ciemności, która spowiła swym mrokiem Anglię po raz kolejny.
Krążyła wokół zmory, starając się ignorować swoje pozbawione duszy ciało. Pustą, bladą skorupę, która zaczynała płonąć razem z liśćmi. Mimo tego umarła zaczęła się podnosić w sztywny, przerażający sposób, wlepiając swoje puste spojrzenie w odzianą na biało postać.
– Świat upada, zmoro – odezwała się ponownie, próbując szeptać istocie na ucho. Z jej niematerialnych ust jednak ponownie nie wydostał się żaden dźwięk. To jej ciało zaskowytało, martwym i pustym głosem, który nic nie robił sobie z chęci ściszenia tonu: – a ja wraz z nim. Jeśli nic nie zrobisz już nie będziesz przeprowadzać na drugą stronę dobrych dusz; te utoną w natłoku zła. Czy to nie jest wystarczający powód? – spytała, powoli przestając interesować się tym, co mówi i robi jej ciało.
Krążyła wokół grabarza, czując, że jej ja ucieka. Że jej powiazanie z dawnym światem jest coraz wątlejsze, że zaraz zapomni o wszystkim. O tych ważnych i o tych nieistotnych rzeczach.
– Niech zapłatą będzie moja dusza, maro grobowa. Dołączę do twego orszaku, broniąc go całym istnieniem, które mi pozostało, nawet jeśli zapomnę, kim byłam wcześniej. Będę twym dobrym duchem, strzegącym praw. Nic cenniejszego nie mogę ci zaoferować, bo nic innego wszak nie mam. Czy to odpowiednia zapłata? Czy pomożesz mi wypełnić moje przeznaczenie?
Pytając się, przeniknęła przez marę, nie czując zupełnie nic. Otoczenie powoli zaczął pokrywach szron. Nawet ogień, choć wciąż parzył, stopniowo zdawał się zmieniać w lód. Ostateczna śmierć zbliżała się nieubłaganie.
Krążyła wokół zmory, starając się ignorować swoje pozbawione duszy ciało. Pustą, bladą skorupę, która zaczynała płonąć razem z liśćmi. Mimo tego umarła zaczęła się podnosić w sztywny, przerażający sposób, wlepiając swoje puste spojrzenie w odzianą na biało postać.
– Świat upada, zmoro – odezwała się ponownie, próbując szeptać istocie na ucho. Z jej niematerialnych ust jednak ponownie nie wydostał się żaden dźwięk. To jej ciało zaskowytało, martwym i pustym głosem, który nic nie robił sobie z chęci ściszenia tonu: – a ja wraz z nim. Jeśli nic nie zrobisz już nie będziesz przeprowadzać na drugą stronę dobrych dusz; te utoną w natłoku zła. Czy to nie jest wystarczający powód? – spytała, powoli przestając interesować się tym, co mówi i robi jej ciało.
Krążyła wokół grabarza, czując, że jej ja ucieka. Że jej powiazanie z dawnym światem jest coraz wątlejsze, że zaraz zapomni o wszystkim. O tych ważnych i o tych nieistotnych rzeczach.
– Niech zapłatą będzie moja dusza, maro grobowa. Dołączę do twego orszaku, broniąc go całym istnieniem, które mi pozostało, nawet jeśli zapomnę, kim byłam wcześniej. Będę twym dobrym duchem, strzegącym praw. Nic cenniejszego nie mogę ci zaoferować, bo nic innego wszak nie mam. Czy to odpowiednia zapłata? Czy pomożesz mi wypełnić moje przeznaczenie?
Pytając się, przeniknęła przez marę, nie czując zupełnie nic. Otoczenie powoli zaczął pokrywach szron. Nawet ogień, choć wciąż parzył, stopniowo zdawał się zmieniać w lód. Ostateczna śmierć zbliżała się nieubłaganie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Żółte ślepia wodziły za eteryczną, pląsającą dokoła sylwetką. Gdzieś w oddali płonęło ciało, truchło, przeobrażało się w pył - lecz otaczający je obie ocean z czerni i fioletu zdawał się ujawniać ów widok jakby przez transparentną kurtynę. Cmentarz porzuciły za sobą, przenosząc się bowiem do miejsca, do którego dotrzeć nie mógł żaden żywy krok. Były w wielkiej nicości, w dominium stworzeń niespętanych kajdanami cyklu króciutkiej, mało znaczącej egzystencji pionków niedbale rozrzuconych na szachownicy przez dłoń przeznaczenia; a jednak nawet tu jej głos był słyszalny, zdawał się dobiegać nie tyle od ducha, co od budzącego się ciała trawionego przez płomienie. Ciekawe.
- Jaką wartość ma dla nas świat, dla nas, którzy stoją ponad nim? Jesteśmy obserwatorami, nie ingerujemy więc w sprawy, jakie nas nie dotyczą - podjęła głosem głębokim, spokojnym, niczym melodia, która nigdy nie zaznała kakofonii nieodpowiedniej nuty. Dusza tej dziewczyny, tej młodej, uśmierconej przedwcześnie czarownicy mówiła o rzeczach ważnych - ale ważnych na tyle, by przestały dotyczyć każdej z nich. - A jednak zgubną jest dla nas bezczynność, przyznaję. Tysiąc lat spędzone w agonii powtarzalności jednego cyklu. Ilu z was, nieszczęsnych, pochowałam własną dłonią? - mara westchnęła przeciągle, a opuszczające jej płuca powietrze, nieistniejące, fantomowe, wznieciło wokół nich delikatny wiatr. Ten zakołysał kreacją Gwendolyn - bo mógł, w tym wymiarze życie plątało się ze śmiercią, podległe innym, nieznanym jej dotąd prawom.
Kocie oczy błysnęły raz jeszcze, zdawały się pulsować we wszechobecnej ciemności niczym dwa bijące w szaleństwie serca. Niech zapłatą będzie moja dusza, prosił ten uparty duch, domagając się pomocy. Grabarz, zamyślony, wydał z siebie przeciągły, cichy pomruk; pochodnia nagle znikła z jej dłoni, a te, blade, białe, zanurzyły się w alabastrowym rękawie cmentarnej szaty, poszukując czegoś pośród połów czystego materiału. Robiły to delikatnie, w tym samym czasie otulając Gwendolyn harmonią wielu głosów, melodyjnych, słodkich słów. - Moje imię Wergiliusz. Nie... Nie, nie tak brzmiało, nie w tym ciele. Wergilia - nie była bowiem jedynie ponurym żniwiarzem, tu, w krainie snów i bezkresnych światów, stanowiła osobną istotę. Dłonie cofnęły się wówczas - i Wergilia ukazała Gwendolyn szkatułkę. Czarną, niewielką, z wieczkiem wysadzanym dwoma żółtymi kamieniami przypominającymi jej własne ślepia. - Oddasz mi się bez reszty, jeśli taka twa wola. Oddasz mi swoją duszę, dołączysz do orszaku moich sług, którzy w baśniach stają się suwerenami - do orszaku czarnych kotów o bystrym spojrzeniu, zdolnych przenikać między ścianami miliona współistniejących płaszczyzn materialnych. - A ja sprawię, by głos twego ostatniego życzenia stał się słyszalny dla tych, którzy mają go dosłyszeć. Co odpowiesz? - długie, pajęcze palce odchyliły wieczko puzderka, ukazując drzemiącą w nim nicość. Panna Grey winna zrozumieć - zjednocz się z magicznym przedmiotem, a zostaniesz reinkarnowana, włączona do kociego chóru popleczników Wirgilii, na wieczność. Zobaczysz jak świat powstaje z prochu i w proch się obraca, każde z ludzkich istnień przeobrażając w ledwie widoczny rozbłysk życia.
- Jaką wartość ma dla nas świat, dla nas, którzy stoją ponad nim? Jesteśmy obserwatorami, nie ingerujemy więc w sprawy, jakie nas nie dotyczą - podjęła głosem głębokim, spokojnym, niczym melodia, która nigdy nie zaznała kakofonii nieodpowiedniej nuty. Dusza tej dziewczyny, tej młodej, uśmierconej przedwcześnie czarownicy mówiła o rzeczach ważnych - ale ważnych na tyle, by przestały dotyczyć każdej z nich. - A jednak zgubną jest dla nas bezczynność, przyznaję. Tysiąc lat spędzone w agonii powtarzalności jednego cyklu. Ilu z was, nieszczęsnych, pochowałam własną dłonią? - mara westchnęła przeciągle, a opuszczające jej płuca powietrze, nieistniejące, fantomowe, wznieciło wokół nich delikatny wiatr. Ten zakołysał kreacją Gwendolyn - bo mógł, w tym wymiarze życie plątało się ze śmiercią, podległe innym, nieznanym jej dotąd prawom.
Kocie oczy błysnęły raz jeszcze, zdawały się pulsować we wszechobecnej ciemności niczym dwa bijące w szaleństwie serca. Niech zapłatą będzie moja dusza, prosił ten uparty duch, domagając się pomocy. Grabarz, zamyślony, wydał z siebie przeciągły, cichy pomruk; pochodnia nagle znikła z jej dłoni, a te, blade, białe, zanurzyły się w alabastrowym rękawie cmentarnej szaty, poszukując czegoś pośród połów czystego materiału. Robiły to delikatnie, w tym samym czasie otulając Gwendolyn harmonią wielu głosów, melodyjnych, słodkich słów. - Moje imię Wergiliusz. Nie... Nie, nie tak brzmiało, nie w tym ciele. Wergilia - nie była bowiem jedynie ponurym żniwiarzem, tu, w krainie snów i bezkresnych światów, stanowiła osobną istotę. Dłonie cofnęły się wówczas - i Wergilia ukazała Gwendolyn szkatułkę. Czarną, niewielką, z wieczkiem wysadzanym dwoma żółtymi kamieniami przypominającymi jej własne ślepia. - Oddasz mi się bez reszty, jeśli taka twa wola. Oddasz mi swoją duszę, dołączysz do orszaku moich sług, którzy w baśniach stają się suwerenami - do orszaku czarnych kotów o bystrym spojrzeniu, zdolnych przenikać między ścianami miliona współistniejących płaszczyzn materialnych. - A ja sprawię, by głos twego ostatniego życzenia stał się słyszalny dla tych, którzy mają go dosłyszeć. Co odpowiesz? - długie, pajęcze palce odchyliły wieczko puzderka, ukazując drzemiącą w nim nicość. Panna Grey winna zrozumieć - zjednocz się z magicznym przedmiotem, a zostaniesz reinkarnowana, włączona do kociego chóru popleczników Wirgilii, na wieczność. Zobaczysz jak świat powstaje z prochu i w proch się obraca, każde z ludzkich istnień przeobrażając w ledwie widoczny rozbłysk życia.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Z oddalonego lasu zaczęły wygalać wiewiórki. Powoli, nieśmiało, zbliżały się do płonącego stosu. Tuż za nimi wędrowały młode jelonki oraz kilka lisów. Oczy zwierząt były puste, jakby pozbawione życia. Zatrzymały się kilka metrów od Wergilli, wlepiając ślepia w jej sylwetkę. Ich obecność, jak wszystko dookoła, wydawała się być Gwen najbardziej naturalna w świecie. Po prostu musiały tu być.
– Miliony, zmoro, miliony – odparła duszka, przekazując swe słowa płonącemu ciału, a sama podpłynęła lekko niczym piórko do jednej z wiewiórek. Spróbowała jej dotknąć, jednak jej dłoń jedynie przeniknęła przez główkę zwierzątka, które zdawało się nie zwracać na nią uwagi. Podniosła się więc ponownie, spoglądając na zmorę: – Bez świata poniżej przestaniecie istnieć. Nierozsądnym byłoby więc dopuścić, aby uległ zniszczeniu, czyż nie? – spytała.
Cóż jednak tak naprawdę chciała i powinna przekazać? Czy to naprawę były istotne informacje? Jeszcze przed chwilą wydawało jej się, że tak… Ale czy na pewno były warte, aby sprzedać własną duszę? W gruncie rzeczy nie wiedziała, jaki miała inny wybór. Być może po prostu uległaby zniszczeniu? W takiej sytuacji chyba lepiej było dołączyć do orszaku zmarłych.
– Wergilia… – powtórzyła. – Niech będzie i Wergilia, choć Wergiliusz zdaje się być równie adekwatne – rzekła, ponownie podpływając do postaci, a następnie zmierzając nad same płomienie. Nie czuła ich. Nie czuła bólu. Choć dłonie jej martwego ciała zajął ogień, nie robiło to na niej najmniejszego wrażenia.
Przekrzywiła głowę, stojąc w przenikającym przez nią ogniu, wysłuchując słów zmory, aby następnie zbliżyć się ku niej i paść na kolana, niemal dotykając ziemi. Niemal, bo wszakże ten, kto nigdy nie zaznał prawdziwości życia, nie może po niej stąpać po śmierci, czyż nie? Tylko spełniony duch był w stanie tego dokonać.
– Oddam ci się, zmoro grobowa. Wergilio. Przysięgam na mą duszę, która właśnie przechodzi w twe władanie – powiedziała. – Jeśli zapragniesz, me martwe ciało z radością złoży podpis swą zastygającą krwią, choć jego dłonie niemal nie mają już palców. Przyjemnością będzie służyć ci, o pani, do końca trwania tego świata. Każdego czeka śmierć, a więc jej orszak w całości powinien oddawać wielkość tego wydarzenia.
To była dobra posługa. Nie mogła pomoc nikomu za życia, jako zbyt słaba i wątła, zbyt ludzka i nieidealna. W orszaku Wergilli mogła jednak pomoc nieść ukojenie tym, którzy mieli siłą opuszczać ludzki padół.
Gdy słowa jej przysięgi dotarły do zwierzęcych uszu w ich spojrzeniach coś zabłyszczało, jakby to właśnie w nich ukryte były dusze służące zmorze. Jakby w ten sposób witały swoją nową siostrę.
– Miliony, zmoro, miliony – odparła duszka, przekazując swe słowa płonącemu ciału, a sama podpłynęła lekko niczym piórko do jednej z wiewiórek. Spróbowała jej dotknąć, jednak jej dłoń jedynie przeniknęła przez główkę zwierzątka, które zdawało się nie zwracać na nią uwagi. Podniosła się więc ponownie, spoglądając na zmorę: – Bez świata poniżej przestaniecie istnieć. Nierozsądnym byłoby więc dopuścić, aby uległ zniszczeniu, czyż nie? – spytała.
Cóż jednak tak naprawdę chciała i powinna przekazać? Czy to naprawę były istotne informacje? Jeszcze przed chwilą wydawało jej się, że tak… Ale czy na pewno były warte, aby sprzedać własną duszę? W gruncie rzeczy nie wiedziała, jaki miała inny wybór. Być może po prostu uległaby zniszczeniu? W takiej sytuacji chyba lepiej było dołączyć do orszaku zmarłych.
– Wergilia… – powtórzyła. – Niech będzie i Wergilia, choć Wergiliusz zdaje się być równie adekwatne – rzekła, ponownie podpływając do postaci, a następnie zmierzając nad same płomienie. Nie czuła ich. Nie czuła bólu. Choć dłonie jej martwego ciała zajął ogień, nie robiło to na niej najmniejszego wrażenia.
Przekrzywiła głowę, stojąc w przenikającym przez nią ogniu, wysłuchując słów zmory, aby następnie zbliżyć się ku niej i paść na kolana, niemal dotykając ziemi. Niemal, bo wszakże ten, kto nigdy nie zaznał prawdziwości życia, nie może po niej stąpać po śmierci, czyż nie? Tylko spełniony duch był w stanie tego dokonać.
– Oddam ci się, zmoro grobowa. Wergilio. Przysięgam na mą duszę, która właśnie przechodzi w twe władanie – powiedziała. – Jeśli zapragniesz, me martwe ciało z radością złoży podpis swą zastygającą krwią, choć jego dłonie niemal nie mają już palców. Przyjemnością będzie służyć ci, o pani, do końca trwania tego świata. Każdego czeka śmierć, a więc jej orszak w całości powinien oddawać wielkość tego wydarzenia.
To była dobra posługa. Nie mogła pomoc nikomu za życia, jako zbyt słaba i wątła, zbyt ludzka i nieidealna. W orszaku Wergilli mogła jednak pomoc nieść ukojenie tym, którzy mieli siłą opuszczać ludzki padół.
Gdy słowa jej przysięgi dotarły do zwierzęcych uszu w ich spojrzeniach coś zabłyszczało, jakby to właśnie w nich ukryte były dusze służące zmorze. Jakby w ten sposób witały swoją nową siostrę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Piękną była naiwność płynąca z jej słów. Niemal dziecięca, podkreślająca młodziutki wiek dogorywającego w płomieniach ciała, z ziemskiego padołu odebranego przedwcześnie. Myślała, wierzyła - widocznie całą sobą, że koniec jednego świata miał pociągnąć za sobą następne, to jednak kwestie, które przewyższały rozumienie śmiertelników. Wergilia zaśmiała się cicho. Eterycznie, łagodnie, niczym matka obserwująca głupiutkie poczynania swojego dziecięcia; tym samym śmiechem odpowiedziało jej echo dziesięciu głosów dochodzących gdzieś z ciemności rozpościerającej się dookoła nich. Niedostrzegalnych widzów tak specyficznego przedstawienia; wiedźm, wyższych świadomością stworzeń, ważniejszych, potężniejszych nawet od samego grabarza.
- Pionek na szachownicy nie dostrzega przesuwającej go z pola na pole ręki gracza, nie pojmuje istoty swojej roli. Wyobrażasz sobie, ile w twym świecie można odnaleźć szachownic? Tyle istnieje ich dla nas, światów. Równolegle - wyjaśniła spokojnie, enigmatycznie, w porównaniu do dzieci tego niedoskonałego dominium - stworzenia podobne jej esencji nie podlegały kajdanom przynależności do wyłącznie jednego teatru. Odwiedzały ich mnóstwo, dbały o każdy z nich, jako cisi, postronni obserwatorzy z reguły nieingerujący w bieg dziejów. - Gdy jedna szachownica zostaje zamknięta, otwierają się dwie kolejne. Naprzeciwko siebie zasiadają nowi przeciwnicy, rozgrywają się nowe batalie, wielkie, ważne. Nie zrozumie tego pionek.
Cyrograf jednak został podpisany. Dusza Gwendolyn przeistaczała się w połyskującej purpurze, jej nienamacalna forma przyjęła teraz obraz czarnego kota o złotej wstążce przewiązanej wokół szyi, zwieńczonej dzwoneczkiem, który nie wydawał z siebie jednak żadnego dźwięku. Należała do Wergilii, teraz i na zawsze, zgodnie ze słowami wypowiedzianej przysięgi. Mara zdawała się być z tego zadowolona; pstryknięciem długich palców uwidoczniła ponownie cmentarz, na którym spotkały się po raz pierwszy. Spoczywające na łożu z liści ciało panny Grey całkowicie zajęło się ogniem; płomienie strawiły je już niemal doszczętnie, ale to nie miało znaczenia. Rozpoczęła nową egzystencję. Ponad padołem, z którego wyrwała ją zimna, samotna śmierć.
- Spełnię twoją ostatnią prośbę - potwierdziła swoją należność Wirgilia, spoglądając ponownie nieistniejącymi oczyma na kociego poddanego. - Wskaż mi imię jednej osoby, która winna wysłuchać twej woli, finalnej wiadomości; tylko jednej. Odwiedzę ją. Odwiedzimy razem. Ja będę twym głosem, ty zaś - obserwatorem, bo tym dziś jesteś i pozostaniesz na zawsze - na moich usługach, brzmiały następne, niewypowiedziane już słowa, jednak zawisły w powietrzu z wyczuwalną, pozbawioną ciepła mocą. Biała szata powiewała za nią, gdy Wergilia odwróciła się plecami do palonego truchła; pogrzeb dobiegł końca, wraz ze swą nową służebnicą - i orszakiem wielu innych zwierzęcych dusz - ruszyła bezgłośnie w stronę wysokiej, pokrytej rdzą cmentarnej bramy. O swym życzeniu Gwendolyn mogła opowiadać jej po drodze; grabarz zaprosił ją przecież ze sobą, by nowymi, kocimi oczyma przyjrzała się urzeczywistnionemu pragnieniu.
- Pionek na szachownicy nie dostrzega przesuwającej go z pola na pole ręki gracza, nie pojmuje istoty swojej roli. Wyobrażasz sobie, ile w twym świecie można odnaleźć szachownic? Tyle istnieje ich dla nas, światów. Równolegle - wyjaśniła spokojnie, enigmatycznie, w porównaniu do dzieci tego niedoskonałego dominium - stworzenia podobne jej esencji nie podlegały kajdanom przynależności do wyłącznie jednego teatru. Odwiedzały ich mnóstwo, dbały o każdy z nich, jako cisi, postronni obserwatorzy z reguły nieingerujący w bieg dziejów. - Gdy jedna szachownica zostaje zamknięta, otwierają się dwie kolejne. Naprzeciwko siebie zasiadają nowi przeciwnicy, rozgrywają się nowe batalie, wielkie, ważne. Nie zrozumie tego pionek.
Cyrograf jednak został podpisany. Dusza Gwendolyn przeistaczała się w połyskującej purpurze, jej nienamacalna forma przyjęła teraz obraz czarnego kota o złotej wstążce przewiązanej wokół szyi, zwieńczonej dzwoneczkiem, który nie wydawał z siebie jednak żadnego dźwięku. Należała do Wergilii, teraz i na zawsze, zgodnie ze słowami wypowiedzianej przysięgi. Mara zdawała się być z tego zadowolona; pstryknięciem długich palców uwidoczniła ponownie cmentarz, na którym spotkały się po raz pierwszy. Spoczywające na łożu z liści ciało panny Grey całkowicie zajęło się ogniem; płomienie strawiły je już niemal doszczętnie, ale to nie miało znaczenia. Rozpoczęła nową egzystencję. Ponad padołem, z którego wyrwała ją zimna, samotna śmierć.
- Spełnię twoją ostatnią prośbę - potwierdziła swoją należność Wirgilia, spoglądając ponownie nieistniejącymi oczyma na kociego poddanego. - Wskaż mi imię jednej osoby, która winna wysłuchać twej woli, finalnej wiadomości; tylko jednej. Odwiedzę ją. Odwiedzimy razem. Ja będę twym głosem, ty zaś - obserwatorem, bo tym dziś jesteś i pozostaniesz na zawsze - na moich usługach, brzmiały następne, niewypowiedziane już słowa, jednak zawisły w powietrzu z wyczuwalną, pozbawioną ciepła mocą. Biała szata powiewała za nią, gdy Wergilia odwróciła się plecami do palonego truchła; pogrzeb dobiegł końca, wraz ze swą nową służebnicą - i orszakiem wielu innych zwierzęcych dusz - ruszyła bezgłośnie w stronę wysokiej, pokrytej rdzą cmentarnej bramy. O swym życzeniu Gwendolyn mogła opowiadać jej po drodze; grabarz zaprosił ją przecież ze sobą, by nowymi, kocimi oczyma przyjrzała się urzeczywistnionemu pragnieniu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Liście na okolicznych drzewach zaszeleściły mocniej, gdy wiatr zawiał nieco bardziej gwałtownie. Gwen już myślała, ze poczuje zapach wiatru, ze poczuje woń leśnej ściółki… ale do niematerialnego ciała nie docierały takie bodźce. Mogła jedynie przypominać sobie, jak to było czuć takie rzeczy, gdy była jeszcze w pełni sobą.
– Czy wszak jednak szachownice nie są ułożone niczym domino i czy zniszczenie jednej nie niszczy kolejnych? – spytali, czując się coraz bardziej oderwana od swoich słów, czynów i pragnień, krążąc wokoło tak, jakby właściwie nic nie miało dla niej znaczenia: – Nowe szachownice, nowe życia, ale tych zniszczonych już nikt nie odzyska, już nikt nie będzie o nich pamiętał… – Ton głosu płonącego na stosie ciała zaczął zmieniać się w nieprzyjemne pojękiwanie, ale duszka zwracała coraz mniejsza uwagę na otoczenie. Zycie, śmierć, wojny i czasy pokoju. To już nie miało znaczenia. Żadnego, najmniejszego.
Nawet nie zwróciła uwagi, gdy jej dusza nabrała namacalności, zmieniając się w czarnego, puszystego kotka. Znów zaczynała cos czuć, przynajmniej tak jej się wydawało, jednak nie były to bodące tak silne, jak za życia. Coraz to mniej łączyło ją ze znikającym z tego padołu ciałem, coraz trudniej było jej kreować myśli w zwyczajne, ludzkie. Kocie instynkty były silniejsze od człowieczych i prędko zaczynały przejmować władze nad tą, która kiedyś była malarką.
– Heath, Wergilio, to imię brzmi Heath, bo tylko dziecko jest w stanie w pełni pojąć, czym mój dawny świat powinien być – rzekła, zmuszając swój niemal koci umysł do stworzenia ostatniego, ludzkiego zdania.
Wtem płonące ciało opadło na liście, tracąc wszelkie polaczenie z duszą przemienioną w kota. Niewielkie, czarne jak noc zwierzę ze wstążką na szyi, podążyło za swą nową panią. Historie mogła jej opowiadać teraz jedynie w kocim języku, kocimi zmysłami i instynktami, choć z każdą chwilą czuła, jak ludzkie wspomnienia blednąc, stając się jedynie snem z życia, które nigdy tak naprawdę nie należało w pełni o niej. Dopiero teraz, będąc własnością zmory stojącej ponad ludzkim światem, będzie mogła w pełni być tym, kim powinna być.
– Czy wszak jednak szachownice nie są ułożone niczym domino i czy zniszczenie jednej nie niszczy kolejnych? – spytali, czując się coraz bardziej oderwana od swoich słów, czynów i pragnień, krążąc wokoło tak, jakby właściwie nic nie miało dla niej znaczenia: – Nowe szachownice, nowe życia, ale tych zniszczonych już nikt nie odzyska, już nikt nie będzie o nich pamiętał… – Ton głosu płonącego na stosie ciała zaczął zmieniać się w nieprzyjemne pojękiwanie, ale duszka zwracała coraz mniejsza uwagę na otoczenie. Zycie, śmierć, wojny i czasy pokoju. To już nie miało znaczenia. Żadnego, najmniejszego.
Nawet nie zwróciła uwagi, gdy jej dusza nabrała namacalności, zmieniając się w czarnego, puszystego kotka. Znów zaczynała cos czuć, przynajmniej tak jej się wydawało, jednak nie były to bodące tak silne, jak za życia. Coraz to mniej łączyło ją ze znikającym z tego padołu ciałem, coraz trudniej było jej kreować myśli w zwyczajne, ludzkie. Kocie instynkty były silniejsze od człowieczych i prędko zaczynały przejmować władze nad tą, która kiedyś była malarką.
– Heath, Wergilio, to imię brzmi Heath, bo tylko dziecko jest w stanie w pełni pojąć, czym mój dawny świat powinien być – rzekła, zmuszając swój niemal koci umysł do stworzenia ostatniego, ludzkiego zdania.
Wtem płonące ciało opadło na liście, tracąc wszelkie polaczenie z duszą przemienioną w kota. Niewielkie, czarne jak noc zwierzę ze wstążką na szyi, podążyło za swą nową panią. Historie mogła jej opowiadać teraz jedynie w kocim języku, kocimi zmysłami i instynktami, choć z każdą chwilą czuła, jak ludzkie wspomnienia blednąc, stając się jedynie snem z życia, które nigdy tak naprawdę nie należało w pełni o niej. Dopiero teraz, będąc własnością zmory stojącej ponad ludzkim światem, będzie mogła w pełni być tym, kim powinna być.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie strzępiła już języka. Nie strzępiła go - bo Gwendolyn i tak nie była zdolna pojąć sensu ulewających się z nieistniejących ust słów, zbyt związana z jednym, jedynym padołem, skora przeciwstawić się przeznaczeniu choćby tylko po to, by go obronić. Ale upadek królestwa zapisany w kartach musiał nadejść prędzej czy później. Czy oddali go o wiek jeden, o drugi, to bez znaczenia; wzniesione z kamienia i metalu konstrukcje runą w zieleni wygłodniałej natury, która znów przejmie rządy nad wynalazkiem i sprowadzi go do nicości. Być może z popiołu powstanie nowy król, wznieci do walki nowe pionki - lecz nie jej to osądzać, nie jej tego wyczekiwać. Zjawa odpowiedziała zatem dziewczynie ciszą, zaczekała cierpliwie, aż uwikłany w ziemskie sprawunki korpus opadnie raz jeszcze na łoże wysadzone liśćmi i zamilknie na zawsze, duch natomiast przeniesie się w naczynie o wiele innego pokroju. Była teraz u jej stóp, nowa, odrodzona, spoglądająca na otoczenie cmentarza parą żółtych, sprytnych oczu; mogła dostrzec istniejące między wszechrzeczą połączenia, a mogła wybrać też ich zignorowanie. Gwendolyn była tylko sługą.
- Heath - powtórzyła zjawa, próżno było szukać w jej głosie jednak zdradzającej myśli emocji - zdumienia, zadowolenia, rozdrażnienia, jakiegokolwiek cienia człowieczeństwa. Jedynie jej szata powiewała dumnie na wietrze, a nad głową wciąż krakały rozbudzone pogrzebową karawaną wrony; Wergilia udała się w stronę bramy cmentarza, białą dłonią wskazując Gwendolyn, by ta ruszyła za nią. I gdy tylko przekroczyły tę barierę, znalazły się przed domostwem rzeczonego śmiertelnika. Stały przed ogromnym, pięknym dworem Macmillanów, pod oknem sypialni młodego panicza, w ciemność której grabarz wpatrywał się intensywnie - choć niby nie miał czym.
- Podyktuj mi twoją ostatnią wolę - poinstruowała towarzyszące jej stworzenie, a z każdym słowem Gwendolyn na okiennej szybie pojawiały się płomienne litery. Tworzyła je niewidzialna siła, sprawiła, że dziecię obudziło się ze słodkiego snu i z przelęknieniem wpatrywało się teraz w wiadomość pozostawioną na szkle. Musiała być krótka, zrozumiała, przeznaczona dla młodego umysłu, a gdy słowa dobiegły końca, ich ogniowa obecność zastygła tam jeszcze przez chwilę, by ostatecznie również rozmyć się w nicości. Tworzący zdania blask rozrzedził się i odleciał, jak świetliki - by czcić swym tańcem późną noc. Wergilia nie mogła objawić mu się w pełnej swej krasie, wszak młody Macmillan był istotą żywą, nie miał zatem prawa oglądać jej pozbawionej wyrazu twarzy. Jeszcze nie. Bo kiedyś poznają się na pewno - kiedyś, gdy przyjdzie jej złapać go za rękę i odprowadzić do oddzielającej rzeczywistość od piekła rzeki. Zjawa odwróciła się bezgłośnie, lekkim ruchem ręki wzniecając w przestrzeni przed sobą wyrwę przypominającą portal.
- A teraz odejdziemy stąd, dopóki nie zostaniemy wezwane ponownie. Chodź, Gwendolyn - zwróciła się do niej łagodnie, matczynie, znikając w czerni i fiolecie łypiącym ze szramy w fakturze rzeczywistości.
zt
- Heath - powtórzyła zjawa, próżno było szukać w jej głosie jednak zdradzającej myśli emocji - zdumienia, zadowolenia, rozdrażnienia, jakiegokolwiek cienia człowieczeństwa. Jedynie jej szata powiewała dumnie na wietrze, a nad głową wciąż krakały rozbudzone pogrzebową karawaną wrony; Wergilia udała się w stronę bramy cmentarza, białą dłonią wskazując Gwendolyn, by ta ruszyła za nią. I gdy tylko przekroczyły tę barierę, znalazły się przed domostwem rzeczonego śmiertelnika. Stały przed ogromnym, pięknym dworem Macmillanów, pod oknem sypialni młodego panicza, w ciemność której grabarz wpatrywał się intensywnie - choć niby nie miał czym.
- Podyktuj mi twoją ostatnią wolę - poinstruowała towarzyszące jej stworzenie, a z każdym słowem Gwendolyn na okiennej szybie pojawiały się płomienne litery. Tworzyła je niewidzialna siła, sprawiła, że dziecię obudziło się ze słodkiego snu i z przelęknieniem wpatrywało się teraz w wiadomość pozostawioną na szkle. Musiała być krótka, zrozumiała, przeznaczona dla młodego umysłu, a gdy słowa dobiegły końca, ich ogniowa obecność zastygła tam jeszcze przez chwilę, by ostatecznie również rozmyć się w nicości. Tworzący zdania blask rozrzedził się i odleciał, jak świetliki - by czcić swym tańcem późną noc. Wergilia nie mogła objawić mu się w pełnej swej krasie, wszak młody Macmillan był istotą żywą, nie miał zatem prawa oglądać jej pozbawionej wyrazu twarzy. Jeszcze nie. Bo kiedyś poznają się na pewno - kiedyś, gdy przyjdzie jej złapać go za rękę i odprowadzić do oddzielającej rzeczywistość od piekła rzeki. Zjawa odwróciła się bezgłośnie, lekkim ruchem ręki wzniecając w przestrzeni przed sobą wyrwę przypominającą portal.
- A teraz odejdziemy stąd, dopóki nie zostaniemy wezwane ponownie. Chodź, Gwendolyn - zwróciła się do niej łagodnie, matczynie, znikając w czerni i fiolecie łypiącym ze szramy w fakturze rzeczywistości.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
[SEN] If I die young
Szybka odpowiedź