to zrobi doskonale morskim opowieściom
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
To był ciężki rejs. Głównie z dwóch powodów; po pierwsze ze słonecznych wybrzeży egzotycznej Afryki wracaliśmy do smutnej, szarej Anglii, w której zresztą nie działo się za dobrze. Z ojczyzny dochodziły do nas niepokojące sygnały - ledwie kilka dni temu mrożący krew w żyłach nagłówek Proroka Codziennego głosił Fala morderstw w Wielkiej Brytanii, Ministerstwo podejmowało coraz gorsze decyzje i miałem wrażenie, że wzrastają nastroje antymugolskie. Na szczęście do ojczystego portu dobijaliśmy tylko na chwilę, szybki wyładunek, szybki załadunek i znowu w morze. Drugi powód mojego podłego nastroju nosił imię Forsythia Crabbe (po raz kolejny przewoziliśmy na pokładzie grupę badaczy magicznej fauny i flory z MM) i o ile na początku wydawało mi się, że nie będzie problemem unikanie jej uroczej persony, o tyle rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała moje plany; to było po prostu nierealne, statek był za mały żebyśmy się nie spotykali. Irytowało mnie więc dosłownie wszystko - to, że mijaliśmy się między kajutami, że musieliśmy spożywać posiłki przy jednym stole, że włóczy się po pokładzie akurat wtedy, kiedy kazano mi go czyścić (dam se rękę odciąć, że robiła to z czystej złośliwości), że muszę być uprzejmy i się uśmiechać (nie byłem i nie uśmiechałem się), bo inaczej dostaję opieprz od Traversa (dostałem z tysiąc razy), że podróż była odległa i trwała wiele długich dni w towarzystwie tamtej poczwary. NA SZCZĘŚCIE jeszcze tylko jedna noc, więc tradycyjnie organizowaliśmy wielki pochlej dla każdego obecnego na statku. Nikt nie może zepsuć ci tego wieczora, zalejesz pałę i będzie git, jesteś, do chuja Merlina, jebanym kwiatem lotosu na niczym niezmąconej tafli wody - to powtarzam sobie w myślach od samego rana i powiedzmy, że działa. Powoli dopalam własnoręcznie skręconego papierosa, obserwuję czerwoną kulę słońca niespiesznie chowającą się za horyzont, barwi niebo ciepłymi pomarańczami oraz soczystymi różami i jest to widok, który wzrusza mnie każdego wieczora. Byłem estetą, artystą wrażliwym na piękno natury, a to z pewnością był jeden z najpiękniejszych, stałych spektakli. Opieram się o burtę, zaciągając słonym, morskim powietrzem i wtem słyszę za sobą znajomy głos kapitana - zejdź po naszych gości, już pora. Mhm, kiwam łbem, po czym wypstrykuję peta gdzieś daleko i zmierzam pod pokład, coby zwołać całą wesołą ferajnę - świętowanie czas zacząć! Pukam w każde drzwi, głosząc radosną nowinę - proszę stawić się na biesiadę! Niektórzy pytają co będziemy dzisiaj jeść, a ja odpowiadam, że to niespodzianka, albo, że jak zwykle same pyszności. Na chwilę robi się gwarno, ale kiedy podchodzę pod ostatnie drzwi, wokół znowu panuje cisza - rozmowy przenoszą się wyżej, tutaj dociera tylko szuranie przesuwanych po deskach mebli. Walę w drewno z całej siły dłonią zwiniętą w pięść - Pospiesz się, nie będziemy czekać aż się wystroisz! - krzyczę, po czym nie czekając na odpowiedź naciskam na klamkę i zaglądam do środka. W sumie mógłbym mieć wyjebane i iść się bawić, ale wiedziałem przecież, że nie zaczniemy dopóki wszyscy nie zbiorą się przy stole. Takie zasady.
* * *
31.03/1.04.1956
To był ciężki rejs. Głównie z dwóch powodów; po pierwsze ze słonecznych wybrzeży egzotycznej Afryki wracaliśmy do smutnej, szarej Anglii, w której zresztą nie działo się za dobrze. Z ojczyzny dochodziły do nas niepokojące sygnały - ledwie kilka dni temu mrożący krew w żyłach nagłówek Proroka Codziennego głosił Fala morderstw w Wielkiej Brytanii, Ministerstwo podejmowało coraz gorsze decyzje i miałem wrażenie, że wzrastają nastroje antymugolskie. Na szczęście do ojczystego portu dobijaliśmy tylko na chwilę, szybki wyładunek, szybki załadunek i znowu w morze. Drugi powód mojego podłego nastroju nosił imię Forsythia Crabbe (po raz kolejny przewoziliśmy na pokładzie grupę badaczy magicznej fauny i flory z MM) i o ile na początku wydawało mi się, że nie będzie problemem unikanie jej uroczej persony, o tyle rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała moje plany; to było po prostu nierealne, statek był za mały żebyśmy się nie spotykali. Irytowało mnie więc dosłownie wszystko - to, że mijaliśmy się między kajutami, że musieliśmy spożywać posiłki przy jednym stole, że włóczy się po pokładzie akurat wtedy, kiedy kazano mi go czyścić (dam se rękę odciąć, że robiła to z czystej złośliwości), że muszę być uprzejmy i się uśmiechać (nie byłem i nie uśmiechałem się), bo inaczej dostaję opieprz od Traversa (dostałem z tysiąc razy), że podróż była odległa i trwała wiele długich dni w towarzystwie tamtej poczwary. NA SZCZĘŚCIE jeszcze tylko jedna noc, więc tradycyjnie organizowaliśmy wielki pochlej dla każdego obecnego na statku. Nikt nie może zepsuć ci tego wieczora, zalejesz pałę i będzie git, jesteś, do chuja Merlina, jebanym kwiatem lotosu na niczym niezmąconej tafli wody - to powtarzam sobie w myślach od samego rana i powiedzmy, że działa. Powoli dopalam własnoręcznie skręconego papierosa, obserwuję czerwoną kulę słońca niespiesznie chowającą się za horyzont, barwi niebo ciepłymi pomarańczami oraz soczystymi różami i jest to widok, który wzrusza mnie każdego wieczora. Byłem estetą, artystą wrażliwym na piękno natury, a to z pewnością był jeden z najpiękniejszych, stałych spektakli. Opieram się o burtę, zaciągając słonym, morskim powietrzem i wtem słyszę za sobą znajomy głos kapitana - zejdź po naszych gości, już pora. Mhm, kiwam łbem, po czym wypstrykuję peta gdzieś daleko i zmierzam pod pokład, coby zwołać całą wesołą ferajnę - świętowanie czas zacząć! Pukam w każde drzwi, głosząc radosną nowinę - proszę stawić się na biesiadę! Niektórzy pytają co będziemy dzisiaj jeść, a ja odpowiadam, że to niespodzianka, albo, że jak zwykle same pyszności. Na chwilę robi się gwarno, ale kiedy podchodzę pod ostatnie drzwi, wokół znowu panuje cisza - rozmowy przenoszą się wyżej, tutaj dociera tylko szuranie przesuwanych po deskach mebli. Walę w drewno z całej siły dłonią zwiniętą w pięść - Pospiesz się, nie będziemy czekać aż się wystroisz! - krzyczę, po czym nie czekając na odpowiedź naciskam na klamkę i zaglądam do środka. W sumie mógłbym mieć wyjebane i iść się bawić, ale wiedziałem przecież, że nie zaczniemy dopóki wszyscy nie zbiorą się przy stole. Takie zasady.
Wizja plaży i błogiego lenistwa była zbawienna dla udręczonej myślami duszy. Szum morza, dodawał realizmu, jedynie akompaniament muzyczny zaburzał idealną wizją, poprzez co rusz drących się głośniej marynarzy. I Forsythia mogłaby tak trwać, aż dobiliby do portu, pijana i szczęśliwa na swój sposób – lecz ktoś musiał okazać się bardziej trzeźwy lub po prostu akurat w tym momencie mądrzejszy. Gdy tylko położył dłonie na jej policzkach i uśmiechnął się w ten dziwny sposób, wiedziała, że nastał koniec tych frywolnych uczuć, zdążyła się zaledwie delikatnie odsunąć z opóźnioną reakcją, nim jego usta dotknęły czoła. Odsunęła twarz od jego dłoni i wlepiła ciemne spojrzenie gdzieś w dal, ponad horyzont, szukając drogi ucieczki. Może nawet za burtę? Bolało dokładnie tak samo, gdy musiała go zostawić. Indoktrynowana przez ojca, ponaglana przez brata, wyśmiewana przez kuzynkę. Stała nieruchomo, bez duszy w środku, była już gdzieś indziej, absurdalnie żałując, że pozwoliła sobie na coś takiego, na taką ilość alkoholu i przede wszystkim na taką frywolności. Podjęła decyzję i taka powinna pozostać, powinna słuchać się ideałów, jakimi kierowała się jej rodzina, powinna nigdy nie wątpić w rady kuzynki i brata. Powinna naprawdę wiele, ale czemu tego nie robiła? I tak było ze wszystkim, absolutnie z każdą rzeczą i osobą. Zrobiło jej się niedobrze, a smak alkoholu zawitał w przełyku z goryczką i obrzydliwym posmakiem ananasa.
- Masz rację – mruknęła cicho, gdy rzucał butelką. - Zdaje się, że była to najlepsza decyzja w moim życiu – westchnęła, już bardziej do siebie niż do niego, kłamiąc i łudząc się, że będzie zdolną wymóc na samej sobie reakcję, jakiej oczekiwała. Uniknęła jego spojrzenia, przyglądając się nieuchronnie majaczącej linii brzegowej. Chciała w to wierzyć, pragnęła z całych sił, aby to było prawdą, że decyzja wyszła od niej, że była w pełni uargumentowana jej własną postawą. To ona chciała dobrej opinii, zadowolenia ojca, a przede wszystkim… spokojnego brata. Nikt jej tego nie wmówił i nikt nie nakazywał – ale przez kłamstwo i iluzję przebijało się to, że nigdy tego nie chciała. Słodkie Hawaje najwyraźniej miały na zawsze pozostać jedynie mrzonką.
Potknąwszy się, opadła na burtę zwracając część spożytego trunku i jedzenia do morza. Piekła ją skóra, przełyk i każda komórka ciała, żałując tego wszystkiego; każdego wypowiedzianego słowa i dwuznacznego gestu. W końcu skierowała się do schodów, prowadzących do kajuty i już na nich rozpłakała się, ześlizgując się po ścianie, jednocześnie zagłuszając swe własne wycie rękawem. Ile razy miała jeszcze przechodzić przez ten stan? Miało to się powtarzać w nieskończoność? Nie miała siły krzyczeć na niego, iść tam i obrażać go po raz kolejny, więc po prostu zwlekła się ze schodów do swojej kajuty, gdy tylko usłyszała czyjeś kroki. Potem ułożyła się na posłaniu, nawet nie zdejmując płaszcza i zatopiła się w objęciach Morfeusza, jej jedynego kochanka, który rozumiał ją w każdej sytuacji.
- Masz rację – mruknęła cicho, gdy rzucał butelką. - Zdaje się, że była to najlepsza decyzja w moim życiu – westchnęła, już bardziej do siebie niż do niego, kłamiąc i łudząc się, że będzie zdolną wymóc na samej sobie reakcję, jakiej oczekiwała. Uniknęła jego spojrzenia, przyglądając się nieuchronnie majaczącej linii brzegowej. Chciała w to wierzyć, pragnęła z całych sił, aby to było prawdą, że decyzja wyszła od niej, że była w pełni uargumentowana jej własną postawą. To ona chciała dobrej opinii, zadowolenia ojca, a przede wszystkim… spokojnego brata. Nikt jej tego nie wmówił i nikt nie nakazywał – ale przez kłamstwo i iluzję przebijało się to, że nigdy tego nie chciała. Słodkie Hawaje najwyraźniej miały na zawsze pozostać jedynie mrzonką.
Potknąwszy się, opadła na burtę zwracając część spożytego trunku i jedzenia do morza. Piekła ją skóra, przełyk i każda komórka ciała, żałując tego wszystkiego; każdego wypowiedzianego słowa i dwuznacznego gestu. W końcu skierowała się do schodów, prowadzących do kajuty i już na nich rozpłakała się, ześlizgując się po ścianie, jednocześnie zagłuszając swe własne wycie rękawem. Ile razy miała jeszcze przechodzić przez ten stan? Miało to się powtarzać w nieskończoność? Nie miała siły krzyczeć na niego, iść tam i obrażać go po raz kolejny, więc po prostu zwlekła się ze schodów do swojej kajuty, gdy tylko usłyszała czyjeś kroki. Potem ułożyła się na posłaniu, nawet nie zdejmując płaszcza i zatopiła się w objęciach Morfeusza, jej jedynego kochanka, który rozumiał ją w każdej sytuacji.
- K O N I E C -
Strona 2 z 2 • 1, 2
to zrobi doskonale morskim opowieściom
Szybka odpowiedź