Tereny cyrkowe
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Tereny cyrkowe
Rozległe tereny ciągnące się za namiotami, tak głównym, jak pomniejszymi, sprawiające wrażenie pustych, wykorzystywane przez artystów do codziennych ćwiczeń - niekiedy rozkłada się tu odpowiednie przyrządy, sprowadza zwierzęta, tworzy dogodne warunki na świeżym powietrzu, z dala od zaduchu płacht namiotowych i przypadkowych gapiów. Tereny otoczone są gęstą mgłą, która zatrzymuje i trzyma z daleka tak mugoli, jak niepowołanych czarodziejów. Niska trawa, gdzieniegdzie udeptana do gołej ziemi, pozwala na użycie praktycznie każdego rekwizytu. Kilka stałych konstrukcji pozwala na ćwiczenia na wysokościach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Zmartwieniom nie było końca - nakładały się na siebie, budując coraz grubszą powłokę niepokoju. Martwiła się dosłownie o wszystko oraz wszystkich, gdy część cyrkowej braci nie wracała już którąś noc z rzędu do domu; świadomość tego, że ich życie nikogo nie interesowało, pobudzała upiorne myśli zakotwiczone w głowie. Skoro nie martwił się o nich nikt, to właśnie Jones winna poświęcić im maksimum swojej uwagi. Co nie było proste w obliczu zbliżającego się wystąpienia, na jakie absolutnie nie była gotowa - w żadnym aspekcie. Młode lwy potrzebne do zauroczenia publiczności jeszcze nie zjawiły się na ziemiach Carringtonów, zaś Nailah nie zrobiła zbyt imponujący postępów odnośnie treningów Qianga. Grunt osypywał się spod trzewików, duszność nieuchronności porażki zatykała płuca nie pozwalając lśnić. Jak diament w koronie areny i chociaż darmo szukać w tych myślach skromności, to żaden artysta nie wyszedł dobrze na umniejszaniu własnych talentów. Wolała z dumą spoglądać na osiągnięcia i umiejętności zdobyte przez lata; nabyta ambicja wrzała w żyłach podgrzewając i tak gorącą już krew. Kolejny dzień bezowocnej tresury zouwu to następna porażka, gorzki eliksir do przełknięcia - powoli przestała radzić sobie z własnym życiem. Ironicznie, przecież nie działo się nic złego. Wojenny pomór obszedł się z czarownicą nadzwyczaj łagodnie, jedzenia nie mieli już wcześniej. Nauczyła się żyć o minimalnych racjach, większości bardziej wymyślnych produktów nawet nigdy nie próbując; ta sama, oszczędzana od paru dni bagietka złagodziła głód fizjologiczny, pozostając jednak głuchą na ten metafizyczny. Westchnęła, powoli przeżuwając porcję białego pieczywa, siedząc na odwróconym wiadrze i wpatrując się tępo w ziemię. Nie dostrzegła zmiany pory dnia. Zamierzała utkać perfekcyjny plan działania, zgładzić wreszcie istotę problemu krnąbrnego kociska, gdy po wnętrzu rozległ się irytujący wrzask właściciela przybytku - nakazujący wrócić do pracy. W tamtym momencie wyglądała prawie jak naburmuszone dziecko, gdy ze złością wsparła podbródek na dłoni, a oczy wywróciły się w lekceważącym geście. Siedziała jeszcze tak kilka minut z zamiarem zebrania szurającej po ziemi woli walki, ale poddała się. Z niechęcią wstała, szybko przemierzając odległość dzielącą ją od brzegu namiotu i postanowiła poćwiczyć, ale nie z Qiangiem. Nie miała siły na użeranie się z przerośniętym, magicznym stworzeniem, potrzebowała otuchy oraz nadziei. Także tej, że Carrington wybędzie do kasyna i nie zacznie nadzorować postępu prac.
Nim jednak zdołała zrobić cokolwiek, nieznajoma figura wtargnęła do środka, panosząc się jakby była u siebie. Nie była; dostrzegła twarz w migoczącym świetle świec, to intruz. Krótkie machnięcie różdżki wystarczyło, żeby wypuścić z klatki niezadowolonego tygrysa. Miała z nim przecież pracować nim tak bezczelnie przerwano im trening. Skądinąd jeszcze niezaczęty, ale to najmniejszy problem. - Nie krzycz tak, to go złości - odparła nieznajomemu, jeszcze nie ruszając się z miejsca. - Co chcesz z nim zrobić? - spytała za to kroczącego stworzenia. Namiot wypełniły trudne do zidentyfikowania pomruki. - Jak to co? Zjeść - odparł, bezpardonowo oblizując paszczę i nie spuszczając czujnego wzroku z sylwetki mężczyzny. - Pachnie smakowicie - dodał, na co Nailah uniosła brew. - Serio? Moim zdaniem wygląda bardzo nieświeżo - skomentowała; usta wykrzywiły się w niesmaku. Naprawdę? Te zwierzęta dostawały lepsze racje żywnościowe niż wszyscy cyrkowcy tutaj, a ten łasił się na jakiegoś portowego męta? - Stój - zakomenderowała w końcu, powoli, ale pewnie zbliżając się zarówno do zwierzęcia jak i jego ofiary, kołysząc tym samym pstrokatą suknią. Tygrys zatrzymał się, ale nie spuścił wzroku z czarodzieja, ciało zaś zdradzało gotowość do skoku; pasiasty ogon leniwie przecinał powietrze. - Kim jesteś i czego chcesz? Nie znam żadnych kultystów - powiedziała wreszcie do prowodyra całego zamieszania. Byli tu tacy? Jaką w takim razie religię wyznawali i dlaczego mieliby to robić na arenie? Nie rozumiała. Możliwe, że miała do czynienia z obcokrajowcem, skoro rzucał krótkimi, pozbawionymi sensu zdaniami, ale nie wychwyciła obcego akcentu. To wszystko sprawiło, że miała się na baczności, nadal w dłoni trzymając różdżkę. Czasy były przecież niespokojne.
Nim jednak zdołała zrobić cokolwiek, nieznajoma figura wtargnęła do środka, panosząc się jakby była u siebie. Nie była; dostrzegła twarz w migoczącym świetle świec, to intruz. Krótkie machnięcie różdżki wystarczyło, żeby wypuścić z klatki niezadowolonego tygrysa. Miała z nim przecież pracować nim tak bezczelnie przerwano im trening. Skądinąd jeszcze niezaczęty, ale to najmniejszy problem. - Nie krzycz tak, to go złości - odparła nieznajomemu, jeszcze nie ruszając się z miejsca. - Co chcesz z nim zrobić? - spytała za to kroczącego stworzenia. Namiot wypełniły trudne do zidentyfikowania pomruki. - Jak to co? Zjeść - odparł, bezpardonowo oblizując paszczę i nie spuszczając czujnego wzroku z sylwetki mężczyzny. - Pachnie smakowicie - dodał, na co Nailah uniosła brew. - Serio? Moim zdaniem wygląda bardzo nieświeżo - skomentowała; usta wykrzywiły się w niesmaku. Naprawdę? Te zwierzęta dostawały lepsze racje żywnościowe niż wszyscy cyrkowcy tutaj, a ten łasił się na jakiegoś portowego męta? - Stój - zakomenderowała w końcu, powoli, ale pewnie zbliżając się zarówno do zwierzęcia jak i jego ofiary, kołysząc tym samym pstrokatą suknią. Tygrys zatrzymał się, ale nie spuścił wzroku z czarodzieja, ciało zaś zdradzało gotowość do skoku; pasiasty ogon leniwie przecinał powietrze. - Kim jesteś i czego chcesz? Nie znam żadnych kultystów - powiedziała wreszcie do prowodyra całego zamieszania. Byli tu tacy? Jaką w takim razie religię wyznawali i dlaczego mieliby to robić na arenie? Nie rozumiała. Możliwe, że miała do czynienia z obcokrajowcem, skoro rzucał krótkimi, pozbawionymi sensu zdaniami, ale nie wychwyciła obcego akcentu. To wszystko sprawiło, że miała się na baczności, nadal w dłoni trzymając różdżkę. Czasy były przecież niespokojne.
czasem patrzył na nia
siedzącą na swoim posłaniu, i niemal słyszał rozpaczliwy zew tęsknoty zamkniętego w klatce drapieżnika.
Nailah Jones
Zawód : treserka zwierząt w cyrku, początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
dzikie to, spazmatyczne
pstrokate jak całe ich życie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Był w stanie rozróżnić rogacza od sarny, ale cała reszta tych kontrastów w budowie stworzeń wydawała mu się zbyt potężna, żeby móc to wszystko spamiętać. Na szczęście istniały osoby zdolne nie tylko zapamiętać wszystkie informacje, ale również je wykorzystać i Weasley miał szczerą nadzieję, że dzięki temu nie zostanie pożarty jako potrawka na obiad zwierzęcia, które dziwacznie mruczało. Niezbyt odpowiadała mu opcja pozostania sam na sam z furkoczącym coś między zębami stworzeniu, którego łapy zakończone były ostrymi pazurami. Nawet nie musiał specjalnie sprawdzać i testować, żeby wiedzieć, jak szybko i głęboko mogły zatopić się w jego spiętym ciele, bo z pewnością były to granice przekraczające śmiałość jego wyobrażenia. Wszystko zdawało się nabrać o wiele więcej kolorów i głębi, jakby żegnał się z życiem tu i teraz w jakimś cholernym namiocie terenów cyrkowych na Arenie Carringtonów. Nie mieściło mu się w głowie, żeby tak to miało wyglądać, ale zdolność do adaptacji dotyczyła przecież nie tylko zdolności do życia, ale również umierania, a przynajmniej tak starał się uspokoić. Dopiero głos kobiety o ciemniejszej karnacji uspokoił go przed panicznymi i karcącymi myślami, bo przecież był cholernym czarodziejem, potrafił sobie radzić z takimi problemami albo przynajmniej powinien! Nie mógł tak łatwo się poddawać.
- Ach – zagrzmiało zaraz w ramach przeprosin czy też zrozumienia, jakby kompletnie nie spodziewał się, że stworzenie mogłoby rozumieć lub reagować. Nie był totalnym idiotom, ale też przecież nie mruczał do cholernego czterołapa jak nieznajoma, co ona w ogóle robiła? Gadała z nim? Rozszerzone źrenice bacznie obserwowały stworzenie, które zdawało się coś odmrukiwać, choć metamorfomag znał się na takich dźwiękach jak pijak na barmaństwie, zdarzali się tacy, ale bardziej rzadko niż często! Przynajmniej on żadnych nie znał, a że był człowiekiem małego rozumu, to też nie potrzebował zbyt wiele więcej. Czy mógł się pomylić? Prawdopodobieństwo było naprawdę potężne! – Jak to nie ma? – zdziwił się nieco, z zaskoczeniem przenosząc na krótką chwilę wzrok do ciemnoskórej kobiety, treserki, opiekunki? Nazwa była chyba nieistotna przynajmniej przez ten czas, aż czterołapy nie próbował na niego naskoczyć. – Tacy co występują w maskach grupowo, nie pamiętam, jak się nazywają, ale… – zatrzymał się na chwilę, pozwalając swojemu naturalnemu gadulstwu wyjść na piedestał spotkania. Jeremy zbyt dużo nie mówił, pełne zdania sklejane na poczet realnego strachu przed stworzeniem, które mogła zatrzymać tylko ta pomrukująca z czterołapem nieznajoma. Do Merlina! Nie lubił wychodzić z żadnej roli, szczególnie robiąc to dosyć nieświadomie i instynktownie, co w rzeczywistości zdarzało się bardzo, ale to bardzo rzadko. – tylko daję im wspomagające wizualizację specyfiki, powinni być namiot albo dwa dalej… – dokończył nieco kulawo, pozwalając jej połączyć kropki, kim był i co miał w kieszeniach. Oby tylko nie okazała się jedną ze służbistek Ministerstwa, a może… to była właśnie jego jedyna szansa? – Może też coś chcesz? – zaproponował, rzucając szybkie zerknięcie w jej stronę z daleka od zwierzaka, czy to było jakkolwiek poprawne? Przecież, żeby zaufać nieznajomemu klientowi, musiałby… przede wszystkim chyba nie dać się zjeść i rozszarpać, więc też szybko uspokoił nieco spanikowany umysł. Niech się dzieje wola Merlina!
- Ach – zagrzmiało zaraz w ramach przeprosin czy też zrozumienia, jakby kompletnie nie spodziewał się, że stworzenie mogłoby rozumieć lub reagować. Nie był totalnym idiotom, ale też przecież nie mruczał do cholernego czterołapa jak nieznajoma, co ona w ogóle robiła? Gadała z nim? Rozszerzone źrenice bacznie obserwowały stworzenie, które zdawało się coś odmrukiwać, choć metamorfomag znał się na takich dźwiękach jak pijak na barmaństwie, zdarzali się tacy, ale bardziej rzadko niż często! Przynajmniej on żadnych nie znał, a że był człowiekiem małego rozumu, to też nie potrzebował zbyt wiele więcej. Czy mógł się pomylić? Prawdopodobieństwo było naprawdę potężne! – Jak to nie ma? – zdziwił się nieco, z zaskoczeniem przenosząc na krótką chwilę wzrok do ciemnoskórej kobiety, treserki, opiekunki? Nazwa była chyba nieistotna przynajmniej przez ten czas, aż czterołapy nie próbował na niego naskoczyć. – Tacy co występują w maskach grupowo, nie pamiętam, jak się nazywają, ale… – zatrzymał się na chwilę, pozwalając swojemu naturalnemu gadulstwu wyjść na piedestał spotkania. Jeremy zbyt dużo nie mówił, pełne zdania sklejane na poczet realnego strachu przed stworzeniem, które mogła zatrzymać tylko ta pomrukująca z czterołapem nieznajoma. Do Merlina! Nie lubił wychodzić z żadnej roli, szczególnie robiąc to dosyć nieświadomie i instynktownie, co w rzeczywistości zdarzało się bardzo, ale to bardzo rzadko. – tylko daję im wspomagające wizualizację specyfiki, powinni być namiot albo dwa dalej… – dokończył nieco kulawo, pozwalając jej połączyć kropki, kim był i co miał w kieszeniach. Oby tylko nie okazała się jedną ze służbistek Ministerstwa, a może… to była właśnie jego jedyna szansa? – Może też coś chcesz? – zaproponował, rzucając szybkie zerknięcie w jej stronę z daleka od zwierzaka, czy to było jakkolwiek poprawne? Przecież, żeby zaufać nieznajomemu klientowi, musiałby… przede wszystkim chyba nie dać się zjeść i rozszarpać, więc też szybko uspokoił nieco spanikowany umysł. Niech się dzieje wola Merlina!
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Kitty Dawson zrobiłaby dla smoczego pazura wszystko. Przepłynęłaby ocean wpław, zjadła własną różdżkę, zamordowała matkę, ba, zaczęłaby nawet wyśpiewywać na temat tego zgniłego Cronusa Malfoya peany pochwalne, byleby tylko móc jeszcze raz rozsmakować się w płynącej żyłami przyjemności. Nie sądziła, że zajdzie w tej rozkoszy tak daleko: miało być tylko pięknie i miło, miało nie uzależniać, miało pomóc młodej malarce w odzyskaniu weny po długiej chorobie wywołanej anomaliami. Uwierzyła swojemu przyjacielowi, pozwoliła sobie pomóc i początkowo faktycznie czerpała z tego błyszczącego, szarego proszku same korzyści. Płótno lśniło magią sztuki, pędzle sunęły po nim z wielką łatwością, a sama Kitty brylowała na wernisażach, coraz drożej sprzedając swoje dzieła. Miodowy miesiąc narkotyku trwał jednak krótko i zanim zdążyła nacieszyć się dobrą passą, zaczęła powoli tracić zmysły. Bez porcji sproszkowanego pazura nie potrafiła już nie tylko malować, ale też zasnąć, jeść, rozmawiać z ludźmi czy w ogóle funkcjonować, dlatego potrzebowała proszku tu i teraz. Nie obchodziły ją konwenanse ani umówione spotkania, za Jeremie'm poszłaby do piekła, a więc wejście do jednego z cyrkowych namiotów, choć mogło zakończyć się pożarciem przez dzikie zwierzęta (lub wściekłością nachodzonego bez uprzedzenia dilera), nie stanowiło żadnego wyzwania.
- Jesteś tu? Jeremy? Halo? - wychrypiała od progu, szamocząc się w wiszących wszędzie materiałach, przesłaniających wejście do środka. Musiał tu być, słyszała od swoich informatorów, że miał kręcić się w okolicach Areny Carringtonów, a ona obeszła już - nielegalnie - prawie wszystkie okoliczne wozy, dopytując o wysokiego, barczystego ciemnowłosego knypka. W końcu - odnalazła go, a na widok znajomej twarzy nogi prawie ugięły się pod nią z ulgi. - Jeremy, ja muszę, już, teraz. Powiedz, że coś masz - jęknęła, nie przejmując się towarzystwem mężczyzny. Od razu ruszyła w jego stronę, blada, wychudzona, z blond włosami spiętymi w bylejaki warkocz, obijający się o plecy przykryte równie nijaką szatą, szarą i brudną od farb. Wpatrywała się w niego z utęsknieniem, bólem i głodem, uznając ciemnowłosą kobietę stojącą niedaleko za marę, wytwór spragnionego narkotyku umysłu, podsuwającego najdziwniejsze obrazy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jesteś tu? Jeremy? Halo? - wychrypiała od progu, szamocząc się w wiszących wszędzie materiałach, przesłaniających wejście do środka. Musiał tu być, słyszała od swoich informatorów, że miał kręcić się w okolicach Areny Carringtonów, a ona obeszła już - nielegalnie - prawie wszystkie okoliczne wozy, dopytując o wysokiego, barczystego ciemnowłosego knypka. W końcu - odnalazła go, a na widok znajomej twarzy nogi prawie ugięły się pod nią z ulgi. - Jeremy, ja muszę, już, teraz. Powiedz, że coś masz - jęknęła, nie przejmując się towarzystwem mężczyzny. Od razu ruszyła w jego stronę, blada, wychudzona, z blond włosami spiętymi w bylejaki warkocz, obijający się o plecy przykryte równie nijaką szatą, szarą i brudną od farb. Wpatrywała się w niego z utęsknieniem, bólem i głodem, uznając ciemnowłosą kobietę stojącą niedaleko za marę, wytwór spragnionego narkotyku umysłu, podsuwającego najdziwniejsze obrazy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I show not your face but your heart's desire
Ostatnio zmieniony przez Ain Eingarp dnia 06.07.21 23:22, w całości zmieniany 1 raz
Nigdy nie zamierzał oddawać środków odurzających tym, którzy ich nie potrzebowali. Zawsze każdy przychodził do niego sam z głośną potrzebą na ustach. Biznes był biznesem, należało łapać się fal, które mogły tylko zatopić albo wyrzucić na brzeg. Wolał opcję przetrwania, dlatego też bez zbędnych pytań przystanął zestresowany na widok zwierzęcia. Powietrze przecięło już nie tylko furczenie stworzenia, ale również charakterystyczny głosik jednej z dziewcząt, które uwielbiały pewien specyfik, który trzymał w kieszeni płaszcza. Nienawidził tych momentów, kiedy z ludzi wychodziły bestie pragnące tylko jednego. Jakby faktycznie zatracono cząstkę tego, co powinno być nienaruszalne. Nie rozumiał, dlaczego żadne z nich tego nie widzi. Byli obrzydliwi i gdzieś tam częściowo chyba nawet ich żałował. Przy każdej sprzedaży starał się sobie wmawiać, że w rzeczywistości im pomaga, bo… bo inaczej chyba nie byłby w stanie normalnie funkcjonować, o ile jego codzienność obejmują jakiekolwiek zasady norm.
Obrócił głowę do dźwięku. Nie wołała go perliście śmiejąca się dziewczyna, którą jeszcze pamiętał z ulicy, wręcz przeciwnie. Ochrypnięty głos pasował do dokowych ciemnic jak ulał. Ciekawe czy jej klienci byliby tak chętni kupować obrazy, gdyby wiedzieli, kim była autorka. Nienawidził niezapowiedzianych narkomanów, a jeszcze bardziej wściekał się na Garrego, który odesłał do niego Kitty.
- Wypad stąd. – warknął do niej, nieszczególnie starając się o dobrą prezencję względem klienta. Kątem oka patrzył wciąż na nieruchome stworzenie, które jakby zastygło. Powinien się raczej cieszyć, tak? Powolnym krokiem zaczął się wycofywać, obserwując spokojnie kobietę ze zwierzęciem. Lepiej było opuścić ten namiot, choć ta wariatka próbowała się do niego zbliżyć! – Uspokój się – powiedział nieco spokojniejszym tonem, bo przecież miał świadomość tego, że naruszyli kogoś prywatność namiotową. Cyrkowcy znali takie określenia? – wyłaź za namiot, zaraz się tam spotkamy. – stwierdził mocno, unikając jej spojrzenia, próbował cofać się coraz bliżej ściany namiotowej i pozbyć się wariatki. Ostatnie czego potrzebował to pazury na ciele wyniszczonego dziewczęcia. Dziwaczne spotkanie musiało szybko dojść do końca, bo nikt nie wiedział, co zrobi treserka. Potrzebował jeszcze tylko dwóch metrów, żeby finalnie złapać głupie dziewuszysko za rękę i wspomagając się różdżką wydostać ich spod namiotu. – Czego? – warknął ostro, puszczając mały nadgarstek dziewczęcia. Czuł obrzydzenie, bo ta szczupłość nie była naturalna. – Znowu pazura? – spytał już nawet bez faktycznego zdziwienia. Pamiętał jak przyszła do niego po raz pierwszy w zeszłym tygodniu. Dziwaczne dziewczę.
Obrócił głowę do dźwięku. Nie wołała go perliście śmiejąca się dziewczyna, którą jeszcze pamiętał z ulicy, wręcz przeciwnie. Ochrypnięty głos pasował do dokowych ciemnic jak ulał. Ciekawe czy jej klienci byliby tak chętni kupować obrazy, gdyby wiedzieli, kim była autorka. Nienawidził niezapowiedzianych narkomanów, a jeszcze bardziej wściekał się na Garrego, który odesłał do niego Kitty.
- Wypad stąd. – warknął do niej, nieszczególnie starając się o dobrą prezencję względem klienta. Kątem oka patrzył wciąż na nieruchome stworzenie, które jakby zastygło. Powinien się raczej cieszyć, tak? Powolnym krokiem zaczął się wycofywać, obserwując spokojnie kobietę ze zwierzęciem. Lepiej było opuścić ten namiot, choć ta wariatka próbowała się do niego zbliżyć! – Uspokój się – powiedział nieco spokojniejszym tonem, bo przecież miał świadomość tego, że naruszyli kogoś prywatność namiotową. Cyrkowcy znali takie określenia? – wyłaź za namiot, zaraz się tam spotkamy. – stwierdził mocno, unikając jej spojrzenia, próbował cofać się coraz bliżej ściany namiotowej i pozbyć się wariatki. Ostatnie czego potrzebował to pazury na ciele wyniszczonego dziewczęcia. Dziwaczne spotkanie musiało szybko dojść do końca, bo nikt nie wiedział, co zrobi treserka. Potrzebował jeszcze tylko dwóch metrów, żeby finalnie złapać głupie dziewuszysko za rękę i wspomagając się różdżką wydostać ich spod namiotu. – Czego? – warknął ostro, puszczając mały nadgarstek dziewczęcia. Czuł obrzydzenie, bo ta szczupłość nie była naturalna. – Znowu pazura? – spytał już nawet bez faktycznego zdziwienia. Pamiętał jak przyszła do niego po raz pierwszy w zeszłym tygodniu. Dziwaczne dziewczę.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Jeszcze kilka miesięcy temu na podobne, niegodne dżentelmena zachowanie Kitty zareagowałaby świętym oburzeniem. Na Merlina, była artystką! Przywykła do odmiennego traktowania, a wrodzona wrażliwość nie pozwalała przejść obojętnie obok warczącego tonu czy bezpardonowej, werbalnej agresji. Narkotyki zmieniły ją jednak nie do poznania: dla kolejnej porcji smoczego pazura znosiła dużo paskudniejsze traktowanie, a gdy jej drobnym ciałem targał krytyczny głód, nie istniały granice, których nie przekroczyłaby, byleby zdobyć kolejną porcję. Nic więc dziwnego, że na ostre warknięcie Jeremiego prawie położyła po sobie uszy i – po rzuceniu mężczyźnie kolejnego, zrozpaczonego i błagalnego spojrzenia – pozwoliła wyciągnąć się z namiotu. – Daj ssspokój, czego się boisz. To nie istnieje – wyjęczała nieco bezsensownie w trakcie, zerkając przez ramię na wyjście z tego przedziwnego miejsca. Nie bała się znajdujących się tam zwierząt ani dziwnej, ciemnoskórej czarownicy, a jedynie tego, że diler nie będzie miał przy sobie wymarzonej porcji sproszkowanych pazurów smoka. Musiał je mieć. Inaczej Kitty sama ruszyłaby na polowanie na te majestatyczne bestie, gotowa odrąbać im nogi choćby mugolskim toporem.
-Proszę, powiedz, że to masz. Muszę wziąć. Teraz. Już – wychrypiała, gdy znaleźli się już w bezpiecznym miejscu i choć Jeremi puścił jej nadgarstek, to ona nie zwiększała dzielącego ich dystansu, chwytając go błagalnie palcami obydwu dłoni za przedramię. – I nie obchodzi mnie, że to drugi gatunek, po prostu muszę wziąć – kontynuowała zapalczywie, czując, że szczęka zaciska się coraz mocniej, a zęby szczekają głośno przy każdej twardszej spółgłosce. – A twój towar jest najlepszy. I warty swojej ceny. No, dalej, Jeremy, nie każ mi czekać – ciągnęła niecierpliwie, wbijając paznokcie w jego skórę. Była już tak blisko spokoju, ulgi, przyjemności, źródła weny – a rudzielec się ociągał, przedłużał, pytał; wiedział przecież, po co przyszła. Myśli malarki galopowały w zawrotnym tempie, już próbując zaplanować, gdzie na rozległych cyrkowych terenach będzie mogła rozgrzać proszek i wziąć go tak, jak lubiła najbardziej. Miała gdzieś dyskrecję, wystarczy półcień za jednym z tych śmiesznych namiotów. Byleby tylko przeklęty Jeremy się pośpieszył.
-Proszę, powiedz, że to masz. Muszę wziąć. Teraz. Już – wychrypiała, gdy znaleźli się już w bezpiecznym miejscu i choć Jeremi puścił jej nadgarstek, to ona nie zwiększała dzielącego ich dystansu, chwytając go błagalnie palcami obydwu dłoni za przedramię. – I nie obchodzi mnie, że to drugi gatunek, po prostu muszę wziąć – kontynuowała zapalczywie, czując, że szczęka zaciska się coraz mocniej, a zęby szczekają głośno przy każdej twardszej spółgłosce. – A twój towar jest najlepszy. I warty swojej ceny. No, dalej, Jeremy, nie każ mi czekać – ciągnęła niecierpliwie, wbijając paznokcie w jego skórę. Była już tak blisko spokoju, ulgi, przyjemności, źródła weny – a rudzielec się ociągał, przedłużał, pytał; wiedział przecież, po co przyszła. Myśli malarki galopowały w zawrotnym tempie, już próbując zaplanować, gdzie na rozległych cyrkowych terenach będzie mogła rozgrzać proszek i wziąć go tak, jak lubiła najbardziej. Miała gdzieś dyskrecję, wystarczy półcień za jednym z tych śmiesznych namiotów. Byleby tylko przeklęty Jeremy się pośpieszył.
I show not your face but your heart's desire
Zdecydowanie nie należało ufać narkomanom, wiedział to praktycznie od początku, bo przecież miał z nimi styczność nawet pełniąc funkcję w Wiedźmiej Straży. Nie bez powodu zajął się właśnie tą dziedziną, która była mu znajoma. Najciemniej przecież pod latarnią. Unikanie wszelkich patroli i życie z wieloma twarzami wymagało pewnych zdolności, które stały się dla niego priorytetowe w przetrwaniu.
Niespodziewana klientka zdecydowanie miała szczęście, tak samo, jak i on, bo stworzenie mogło przecież rzucić się w pogoni za nimi w każdej chwili! Ciemnoskóra pracownica cyrku ewidentnie wiedziała, co należy zrobić, aby przytrzymać swojego pupila w ryzach i chyba nie mógł być bardziej wdzięczny. Niestety na wszelkie uprzejmości nie było czasu, a nawet i miejsca, bo przecież pod postacią Jeremiego wykazywał się wyjątkowym chłodem i obojętnością. Musiał wchodzić w rolę, bo inaczej napytałby sobie jakiejś choroby psychicznej. O dziwo w tym przypadku nie było trudno, nie zamierzał marnować swojego zdrowia na rzecz jakiejś wariatki, choć z pewnością, gdyby przyszło co do czego, próbowałby ją uratować. Nigdy nie zostawiał ludzi w potrzebie. Może właśnie dlatego tak ciężko przychodziło mu się rozstać z tym fachem? Wiedział, że jest potrzebny.
- Istnieje, istnieje, tak samo, jak ten głód. - stwierdził sucho, powoli uspokajając się z myślą, że znaleźli się przez chwilę w tak dziwnej sytuacji i w ogóle jak ona zdołała go znaleźć? Z każdym klientem faktycznie było coś nie tak... - Mam, mam, uspokój się. - warknął już nieco mniej miło, bo przecież wchodziła w jego przestrzeń osobistą. Nawet nie próbował patrzyć w jej oczy. Zwykle było to przerażające przeżycie, którego zwyczajnie unikał. - Żaden drugi gatunek, pierwszej klasy... jak Order Merlina. - stwierdził nieco kwaśno, choć nie zamierzał nikogo przepraszać za porównywanie tak potężnych skrajności, które nie miały względem siebie praktycznie niczego w powiązaniu. - Odsuń się - nakazał twardym głosem, samemu nastraszając się nieco w posturze, jakby urósł o kilka centymetrów, gdzie w rzeczywistości nieco tylko się wyprostował. Chciał ją przestraszyć, żeby nie pozwalała sobie na zbyt dużo. Nie podobała mu się ta sytuacja, ale w rzeczywistości nigdy nie był zadowolony ze sprzedaży, nawet jeśli galeony się zgadzały. - Wiesz jak to działa, najpierw monety. Tym razem podrożało o sykla, więc lepiej dobrze policz. - stwierdził kwaśno, sięgając po używkę do wewnętrznej części płaszcza. Transakcje zwykle były bardzo niepubliczne i ta również nie miała takową być, nie potrzebowali dodatkowych gapiów, dlatego, zanim cokolwiek wyciągnął, rozejrzał się po otoczeniu, które na szczęście świeciło pustkami. Byli gdzieś na tyle pomiędzy namiotami, tutaj nie kręcił się nikt poza pracownikami, do których miał dotrzeć z towarem. Ona pojawiła się bez kolejki, a dobrze wiedział, że bez sprzedaży specyfiku nie odstąpi go na krok.
Niespodziewana klientka zdecydowanie miała szczęście, tak samo, jak i on, bo stworzenie mogło przecież rzucić się w pogoni za nimi w każdej chwili! Ciemnoskóra pracownica cyrku ewidentnie wiedziała, co należy zrobić, aby przytrzymać swojego pupila w ryzach i chyba nie mógł być bardziej wdzięczny. Niestety na wszelkie uprzejmości nie było czasu, a nawet i miejsca, bo przecież pod postacią Jeremiego wykazywał się wyjątkowym chłodem i obojętnością. Musiał wchodzić w rolę, bo inaczej napytałby sobie jakiejś choroby psychicznej. O dziwo w tym przypadku nie było trudno, nie zamierzał marnować swojego zdrowia na rzecz jakiejś wariatki, choć z pewnością, gdyby przyszło co do czego, próbowałby ją uratować. Nigdy nie zostawiał ludzi w potrzebie. Może właśnie dlatego tak ciężko przychodziło mu się rozstać z tym fachem? Wiedział, że jest potrzebny.
- Istnieje, istnieje, tak samo, jak ten głód. - stwierdził sucho, powoli uspokajając się z myślą, że znaleźli się przez chwilę w tak dziwnej sytuacji i w ogóle jak ona zdołała go znaleźć? Z każdym klientem faktycznie było coś nie tak... - Mam, mam, uspokój się. - warknął już nieco mniej miło, bo przecież wchodziła w jego przestrzeń osobistą. Nawet nie próbował patrzyć w jej oczy. Zwykle było to przerażające przeżycie, którego zwyczajnie unikał. - Żaden drugi gatunek, pierwszej klasy... jak Order Merlina. - stwierdził nieco kwaśno, choć nie zamierzał nikogo przepraszać za porównywanie tak potężnych skrajności, które nie miały względem siebie praktycznie niczego w powiązaniu. - Odsuń się - nakazał twardym głosem, samemu nastraszając się nieco w posturze, jakby urósł o kilka centymetrów, gdzie w rzeczywistości nieco tylko się wyprostował. Chciał ją przestraszyć, żeby nie pozwalała sobie na zbyt dużo. Nie podobała mu się ta sytuacja, ale w rzeczywistości nigdy nie był zadowolony ze sprzedaży, nawet jeśli galeony się zgadzały. - Wiesz jak to działa, najpierw monety. Tym razem podrożało o sykla, więc lepiej dobrze policz. - stwierdził kwaśno, sięgając po używkę do wewnętrznej części płaszcza. Transakcje zwykle były bardzo niepubliczne i ta również nie miała takową być, nie potrzebowali dodatkowych gapiów, dlatego, zanim cokolwiek wyciągnął, rozejrzał się po otoczeniu, które na szczęście świeciło pustkami. Byli gdzieś na tyle pomiędzy namiotami, tutaj nie kręcił się nikt poza pracownikami, do których miał dotrzeć z towarem. Ona pojawiła się bez kolejki, a dobrze wiedział, że bez sprzedaży specyfiku nie odstąpi go na krok.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Kitty była gotowa rzucić się na Jeremiego z całym impetem swego niezbyt imponującego ciała, byleby tylko przyśpieszyć całą transakcję. Ba, przez moment rozważała, czy nie przesunąć dłoni z męskiego nadgarstka na materiał ubrania, by odnaleźć kieszeń, wślizgnąc się pomiędzy tkaniny i wydobyć upragniony woreczek, pełen sproszkowanego szczęścia, ale resztki rozumu powstrzymały czarownicę przed tym samobójczym działaniem, przekreślającym jakąkolwiek przyszłą współpracę w zakresie handlu i rekreacji. Nie mówiąc już o tym, że uniemożliwiłoby spożycie smoczego pazura już teraz-zaraz.
Blondynka jęknęła z ulgą, słysząc, że rudzielec posiada towar, po czym szarpnęła go jeszcze raz za rękę, ponaglająco. - Oczywiście, u ciebie pierwsza klasa, Order Merlina i Uśmiechu Czarownicy zarazem, najlepsze frykasy, mówię to wszystkim swoim znajomym. Napędzam ci klientelę, wiesz? Wśród artystów i marszandów, dzianych dżentelmenów, widzisz, jaką jestem dobrą klientką? Więc może jakaś zniżka? - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, bez przerw pomiędzy słowami, przez zaciśnięte szczęki, tak, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. Kiedy chmurnie się wyprostował, wcale się nie przestraszyła, przestała go jednak przytrzymywać: na głodzie prawie nic nie było w stanie ją prawdziwie przerazić. Poza informacją, że dziś ćpania nie będzie - wtedy skuliłaby się w pozycji embrionalnej, pewna, że zaraz umrze. Lecz nie tego wieczoru, o nie, zaraz miała znów znaleźć się na różowej mgiełce narkotyku. Niecierpliwie zatarła ręce i drżącymi jak w febrze dłońmi sięgnęła do kieszeni spódnicy, wyciągając z niej ciężką od sykli sakiewkę. - Proszę, odliczone, co do knuta, ceny się nie zmieniły, prawda? Pośpieszmy się, naprawdę, czas to pieniądz i czas to...to coś ważnego, tak? - bełkotała dalej, bez ładu i składu, wciskając skórzany woreczek z zapłatą w dłoń Jeremiego, tak, jakby każda kolejna sekunda bez sproszkowanego smoczego pazura w krwiobiegu czarownicy mogła doprowadzić ją do bolesnego zgonu. Poniekąd tak było, oddychała płytko i nerwowo, drapieżnie, wpatrzona pustymi, przekrwionymi oczami nie w twarz dilera, a w trzymany przez niego towar, chwiejąc się na nogach i odliczając mrugnięcia do momentu, gdy chciwie pochwyci narkotyk w swoje dłonie, by później wchłonąć go i zaznać ulgi.
Blondynka jęknęła z ulgą, słysząc, że rudzielec posiada towar, po czym szarpnęła go jeszcze raz za rękę, ponaglająco. - Oczywiście, u ciebie pierwsza klasa, Order Merlina i Uśmiechu Czarownicy zarazem, najlepsze frykasy, mówię to wszystkim swoim znajomym. Napędzam ci klientelę, wiesz? Wśród artystów i marszandów, dzianych dżentelmenów, widzisz, jaką jestem dobrą klientką? Więc może jakaś zniżka? - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, bez przerw pomiędzy słowami, przez zaciśnięte szczęki, tak, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. Kiedy chmurnie się wyprostował, wcale się nie przestraszyła, przestała go jednak przytrzymywać: na głodzie prawie nic nie było w stanie ją prawdziwie przerazić. Poza informacją, że dziś ćpania nie będzie - wtedy skuliłaby się w pozycji embrionalnej, pewna, że zaraz umrze. Lecz nie tego wieczoru, o nie, zaraz miała znów znaleźć się na różowej mgiełce narkotyku. Niecierpliwie zatarła ręce i drżącymi jak w febrze dłońmi sięgnęła do kieszeni spódnicy, wyciągając z niej ciężką od sykli sakiewkę. - Proszę, odliczone, co do knuta, ceny się nie zmieniły, prawda? Pośpieszmy się, naprawdę, czas to pieniądz i czas to...to coś ważnego, tak? - bełkotała dalej, bez ładu i składu, wciskając skórzany woreczek z zapłatą w dłoń Jeremiego, tak, jakby każda kolejna sekunda bez sproszkowanego smoczego pazura w krwiobiegu czarownicy mogła doprowadzić ją do bolesnego zgonu. Poniekąd tak było, oddychała płytko i nerwowo, drapieżnie, wpatrzona pustymi, przekrwionymi oczami nie w twarz dilera, a w trzymany przez niego towar, chwiejąc się na nogach i odliczając mrugnięcia do momentu, gdy chciwie pochwyci narkotyk w swoje dłonie, by później wchłonąć go i zaznać ulgi.
I show not your face but your heart's desire
Właśnie tego typu sytuacje dorzucały mu jedynie kolejnych zmarszczek, których nawet nie zamierzał ukrywać na nieswojej twarzy o brudnym obliczu. Przyjął twarz zakapiora, jakiego spotkał w Norwegii nie bez powodu! Należało wzbudzać strach choćby u przechodniów, którzy nie zamierzali wypatrywać, co tam ma w kieszeniach. Niestety system myślenia narkomanów był inny i choć starał się temu zaprzeczyć, na każdym kroku widział przykrą prawdę. Nie rozumiał, w jaki sposób to działało, żeby tak mała rzecz wpłynęła na taki ogrom świata, ale przecież nie był on wielkim myślicielem, a przyziemnym czarodziejem, który lubował się czasem oderwać i wylecieć do chmur.
Słuchał jej kłamstw, czując obejmujący go wstyd, bo przecież Merlin by się przewrócił, gdyby to usłyszał! Nie mówiąc już o redaktorach Czarownicy, bo przecież dobrze wiedział, że brak kilku zębów nie był w żaden sposób poważany pośród ogółu społeczności. Nie bez powodu starał się właśnie o taki wizerunek. Sieć kłamstw plecionych na poczekaniu w jego stronę przebierało pewną miarkę cierpliwości, jaką posiadał do tego typu osób. Wystarczająco źle się czuł z myślą, że oszukuje, a ona? Mówiła trzy po trzy, co ślina jej na język przywiodła, w żadnym stopniu nawet nie myśląc o czymkolwiek innym niż własnym zapewnieniu sobie komfortu w używce. - Nie - burknął pod nosem z niemałym niesmakiem, bo przecież były to podstawowe zasady, których nauczył się jeszcze zanim został wciągnięty w cały ten syf związany ze sprzedażą. Mimo kłopotliwych myśli ciężko było mu z tego zrezygnować. Nie tylko potrafił to robić, ale również miał z tego dochód, a kto wsadzi mu jedzenie do miski, jeśli nie on sam? Rzeczywistość była nieco bardziej przekrzywiona niż się wydawało. Tak splugawiony i zbrukany nie zamierzał przenosić się do Ottery, gdzie wyszłoby na jaw, jakim jest złym czarodziejem. Wolał zostawić to dla siebie i swoich obitych kafelek.
Złapał w ciężką rękę sakiewkę, otwierając ją i przeliczając szybko monety. Bez zawahania wyciągnął woreczek z pazurem, podając jej go z obrzydzeniem widocznym w oczach. Taka młoda i pełna życia, a taka zniszczona. Chowając swoje wynagrodzenie, odchodził od narkomanki, która pędem zaczęła wciągać używkę. Nie był w stanie patrzeć na proces wyniszczania, który w siebie ładowała. Wszystko było takie pogmatwane...
Musiał jeszcze znaleźć tych cholernych kultystów.
| zt. x2
Słuchał jej kłamstw, czując obejmujący go wstyd, bo przecież Merlin by się przewrócił, gdyby to usłyszał! Nie mówiąc już o redaktorach Czarownicy, bo przecież dobrze wiedział, że brak kilku zębów nie był w żaden sposób poważany pośród ogółu społeczności. Nie bez powodu starał się właśnie o taki wizerunek. Sieć kłamstw plecionych na poczekaniu w jego stronę przebierało pewną miarkę cierpliwości, jaką posiadał do tego typu osób. Wystarczająco źle się czuł z myślą, że oszukuje, a ona? Mówiła trzy po trzy, co ślina jej na język przywiodła, w żadnym stopniu nawet nie myśląc o czymkolwiek innym niż własnym zapewnieniu sobie komfortu w używce. - Nie - burknął pod nosem z niemałym niesmakiem, bo przecież były to podstawowe zasady, których nauczył się jeszcze zanim został wciągnięty w cały ten syf związany ze sprzedażą. Mimo kłopotliwych myśli ciężko było mu z tego zrezygnować. Nie tylko potrafił to robić, ale również miał z tego dochód, a kto wsadzi mu jedzenie do miski, jeśli nie on sam? Rzeczywistość była nieco bardziej przekrzywiona niż się wydawało. Tak splugawiony i zbrukany nie zamierzał przenosić się do Ottery, gdzie wyszłoby na jaw, jakim jest złym czarodziejem. Wolał zostawić to dla siebie i swoich obitych kafelek.
Złapał w ciężką rękę sakiewkę, otwierając ją i przeliczając szybko monety. Bez zawahania wyciągnął woreczek z pazurem, podając jej go z obrzydzeniem widocznym w oczach. Taka młoda i pełna życia, a taka zniszczona. Chowając swoje wynagrodzenie, odchodził od narkomanki, która pędem zaczęła wciągać używkę. Nie był w stanie patrzeć na proces wyniszczania, który w siebie ładowała. Wszystko było takie pogmatwane...
Musiał jeszcze znaleźć tych cholernych kultystów.
| zt. x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Dalej była zła o to wszystko – sytuację z listem, jakieś niepokojące insynuacje w jej kierunku…zupełnie nie wiedziała, co ma o tym myśleć i dalej była poirytowana. Jednak z Marcelem mieli jeszcze inne sprawy, które powinni omówić, zwłaszcza jeżeli mowa tutaj była o listach wymienianych w ostatnich miesiącach. Nie wiedziała, czy Marcelius nie wpakował się w coś, co by go mogło przerosnąć – może jej się wydawało, ale zawsze miała wrażenie, że Marcel zawsze najpierw pakował się w kłopoty, dopiero potem się zastanawiał. Może dlatego poznali się i zaprzyjaźnili się z Jamesem? Dwie osoby, ale umysł i zachowanie wydawały się tak wspólne, a Sheila mogła jedynie załamywać się nad ich głupotą. Nie cierpiała, kiedy się bili, zarówno między sobą jak i z innymi. Nie cierpiała, kiedy robili sobie krzywdę, biegając za nimi i uwieszając się na ich ramionach, aby przestali.
Nie mogła jednak powiedzieć nic więcej, bo teraz to nie miało zadziałać. Nie da się Marcel przekonać na jej smutne oczy, delikatne spojrzenia, na cokolwiek, co działało wcześniej. Był już mężczyzną – niedojrzałym, jak to w jego wieku, niepewnym, jak to zawsze działało, ale mimo wszystko mężczyzną. Dla Jamesa był jak brat i Sheila nie traktowała go gorzej, wciąż mając wyrzuty kiedy w słowach skierowanych do Thomasa zaczęła rozmowy o gadziach, ale mimo wszystko, gdyby zrobił coś, co miałoby zagrozić bezpieczeństwu Jamesa, Thomasa i Eve, tak ona musiała pilnować go o wiele bardziej, aby nigdy nie mógł tego zrobić.
Czy miała dowiedzieć się czegoś innego? Czy miała o czymś porozmawiać? Musiała chyba dowiedzieć się, w jakie dokładnie kłopoty pakował się obecnie i jak mu mogła pomóc, potem zaś mogli porozmawiać o reszcie cyganów. Teraz za to kierowała się w stronę cyrku – to chyba pierwszy raz, kiedy odwiedzała go w cyrku, a na pewno na dłużej. Niepewnie czuła się wśród artystów, nie przez wzgląd na to, czym się zajmowali, ale wiedziała, że w takich miejscach alkohol i narkotyki nie stanowiły rzadkości. Miała jednak nadzieję, że nic z tego nie będzie obecne…wzięła harfę, bo w końcu obiecała, że zagrać będzie mogła coś słoniowi. Czy Ollie był zestresowany? Nie cierpiała, kiedy jakiekolwiek zwierzę cierpiało.
Stała spokojnie na terenach cyrku, zastanawiając się, czy powinna czekać na Marcela, czy jednak szukać jego towarzystwa? Wolała pozostawać chyba w jednym miejscu, aby nie musieli się szukać. Przyniosła mu nawet słoiczek miodu, w podziękowaniu za ten pasztet. Nie musiał, ale się starał, co jeszcze bardziej budziło w niej wyrzuty sumienia.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Wręczył towarzyszowi trzymaną butelkę, przyciskając ją do jego piersi, tuż po jego rzucie; ciśnięte przez nożownika ostrze trafiło w sam środek tarczy, prosto w ślad po poprzednim. Miał skubany cela - maksymalna punktacja trzecią turę z rzędu. Gonił go jak pieszy konia, nie miał szans.
- Poddajesz się, młody? - Marcel pokręcił głową, przecząco, nie miał takiego oka jak on, ale ćwiczył jak mógł - i kiedy mógł - smak porzeczkowego bimbru łaskotał język, kiedy otarł brodę z alkoholem rękawem kurtki i z wymachu sam cisnął sztylet - nóż błysnął w powietrzu, odbijając blask słońca mieniący się w leżącym wokół śniegu, ale ostrze minęło tarcze, gładko wchodząc w drewnianą ściankę, na której ją rozłożono, daleko poza polami punktacji. Odbierając mu ostatnie nadzieje na wygraną tej potyczki.
- No nie! Cholera! - Śmiech bardziej doświadczonego cyrkowca rozległ się tubalnie, kiedy ze złością podszedł do tarczy, wyrywając z niej wszystkie utkwione sztylety. Podrzucił je paroma zwinnymi ruchami, jeden po drugim rzucając na ręce nożownika, kiedy zostały mu dwa ostatnie - podrzucił je w górę, obracając z ręki na rękę, jak gdyby żonglował miękkimi piłeczkami. - Kiedyś z tobą wygram - zarzekł się, podając mu w końcu ostatni z noży, dopiero wtedy kątem oka dostrzegł zagubioną dziewczynę.
- Sheila! - Skinął głową nożownikowi, lekkim truchtem pokonując kilka dzielących ich kroków, ostatni trzymany nóż szybkim ruchem dłoni wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki, dłonie ukrył w kieszeniach moment później, ukrywając je przed mrozem. Z jasnych chmur zaczynały opadać pojedyncze gęste skrzące płatki śniegu. Nie zwracał uwagi na połykaczy ognia wydmuchujących nieopodal ogniste ptaki z ust, byli częścią jego codzienności. - Wszystko gra? Cieszę się, że przyszłaś. Witamy na Arenie Carringtonów! - powitał ją oficjalnie, tembrem głosu naśladując dyrektora, który rozpoczynał w ten sposób główne pokazy, nie próbując powstrzymać śmiechu. - Trudno uwierzyć, że wciąż jesteśmy w Londynie, co? - Zawsze zastanawiało go, na ile te wielobarwne namioty i drewniane wagony przypominały to, co znała z piękniejszych lat swojego życia. - Chodźmy, jest za zimno, żeby tak tu stać. Obiecałem cię z kimś poznać - odezwał się, skinąwszy głową w ścieżkę po prawej stronie, na którą ją wprowadził, zwalniając kroku, by dostosować się do jej tempa. - Ollie dawno nie widział się z nikim naprawdę uprzejmym, będziesz wspaniałą odmianą. Chodźmy, tędy - Ukryte wagony, ścieżki między nimi, nie wydawały się reprezentacyjne, w śniegu pobłyskiwało szkło butelek i niedopalonych papierosów, wychodzące na wierzch błoto zdradzało, że nic tutaj nie zostało wymurowane. Im bliżej znajdowali się zwierzęcych zagród, tym mocniej dało się wyczuć zapach końskiej sierści.
- Poddajesz się, młody? - Marcel pokręcił głową, przecząco, nie miał takiego oka jak on, ale ćwiczył jak mógł - i kiedy mógł - smak porzeczkowego bimbru łaskotał język, kiedy otarł brodę z alkoholem rękawem kurtki i z wymachu sam cisnął sztylet - nóż błysnął w powietrzu, odbijając blask słońca mieniący się w leżącym wokół śniegu, ale ostrze minęło tarcze, gładko wchodząc w drewnianą ściankę, na której ją rozłożono, daleko poza polami punktacji. Odbierając mu ostatnie nadzieje na wygraną tej potyczki.
- No nie! Cholera! - Śmiech bardziej doświadczonego cyrkowca rozległ się tubalnie, kiedy ze złością podszedł do tarczy, wyrywając z niej wszystkie utkwione sztylety. Podrzucił je paroma zwinnymi ruchami, jeden po drugim rzucając na ręce nożownika, kiedy zostały mu dwa ostatnie - podrzucił je w górę, obracając z ręki na rękę, jak gdyby żonglował miękkimi piłeczkami. - Kiedyś z tobą wygram - zarzekł się, podając mu w końcu ostatni z noży, dopiero wtedy kątem oka dostrzegł zagubioną dziewczynę.
- Sheila! - Skinął głową nożownikowi, lekkim truchtem pokonując kilka dzielących ich kroków, ostatni trzymany nóż szybkim ruchem dłoni wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki, dłonie ukrył w kieszeniach moment później, ukrywając je przed mrozem. Z jasnych chmur zaczynały opadać pojedyncze gęste skrzące płatki śniegu. Nie zwracał uwagi na połykaczy ognia wydmuchujących nieopodal ogniste ptaki z ust, byli częścią jego codzienności. - Wszystko gra? Cieszę się, że przyszłaś. Witamy na Arenie Carringtonów! - powitał ją oficjalnie, tembrem głosu naśladując dyrektora, który rozpoczynał w ten sposób główne pokazy, nie próbując powstrzymać śmiechu. - Trudno uwierzyć, że wciąż jesteśmy w Londynie, co? - Zawsze zastanawiało go, na ile te wielobarwne namioty i drewniane wagony przypominały to, co znała z piękniejszych lat swojego życia. - Chodźmy, jest za zimno, żeby tak tu stać. Obiecałem cię z kimś poznać - odezwał się, skinąwszy głową w ścieżkę po prawej stronie, na którą ją wprowadził, zwalniając kroku, by dostosować się do jej tempa. - Ollie dawno nie widział się z nikim naprawdę uprzejmym, będziesz wspaniałą odmianą. Chodźmy, tędy - Ukryte wagony, ścieżki między nimi, nie wydawały się reprezentacyjne, w śniegu pobłyskiwało szkło butelek i niedopalonych papierosów, wychodzące na wierzch błoto zdradzało, że nic tutaj nie zostało wymurowane. Im bliżej znajdowali się zwierzęcych zagród, tym mocniej dało się wyczuć zapach końskiej sierści.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie była pewna tego miejsca i to wcale nie przez wzgląd na jego nieporządek – do tego była przyzwyczajona, bo przecież nawet pomimo zasad regularne dbanie o czystość w gromadce cygańskich dzieci, uwielbiających brud i błoto było niemal niemożliwe. Pamiętała, jak babcia zawsze straszyła Jamesa kąpielą i trochę się mu nie dziwiła, że uciekał, bo sama do dziś pamiętała, jak mocno potrafiła szorować babka, niemal zdzierając skórę kiedy tylko domywała ich w rzece. Nie, tu bardziej chodziło o ludzi – wszystkich obcych, co do których nie miała nawet pojęcia jak podejść, a którzy no…byli jej nieznajomi. Chyba dlatego czym prędzej przemykała w poszukiwaniu Marcela, mając nadzieję, że znajdzie go wcześniej niż później!
- Marcel! – Widziała go już z dala, ale ponieważ nie miała pojęcia, kim dokładnie był człowiek, z którym wcześniej rozmawiał, postanowiła poczekać, tak aby nie tylko nie przeszkadzać w rozmowie, ale też, aby nie musieć martwić się obecnością. Gdy tylko młody Carrington, jak teraz nazywał się Marci, podszedł na powitanie, sama przytuliła go lekko, uważając jednak na swoją harfę. Odsunęła się też zaraz, chociaż trzymała się dość blisko, nieufnym spojrzeniem obdarzając całą okolicę. Powinna się cieszyć, rozglądać za nowymi rzeczami, patrzeć i chłonąć świat dookoła, ale wcale tak nie było – ręce wcisnęła do kieszeni, skupiając się przede wszystkim na sylwetce przyjaciela.
- Miło cię widzieć! Wiesz, myślę, że to nic dziwnego, że dalej się utrzymujecie, bo ludzie wciąż potrzebują rozrywki! Z tego co wiem, dużo osób jest tu utalentowanych, więc nic dziwnego, że przychodzą was oglądać. Jaki był twój ostatni trening? Oprócz…tego, co robiłeś z tym panem? – Nie miała tak dokładnie pojęcia, co akurat robił, ale chyba wyglądało na groźbę. Chociaż dla niej wszystko mogło tak wyglądać, jakby się zastanowić, bo w końcu była mniej zwinna i mniej sprawna.
- Czy w końcu poznam największą gwiazdę tego miejsca? – Zapytała, po raz pierwszy uśmiechając się kiedy pomyślała o słoniu. Skierowała się w tę samą stronę co Marcel, kroki stawiając również blisko niego, na wszelki wypadek gdyby ktoś miał nagle na nich wyskoczyć, chociaż było to absurdalne stwierdzenie. Może kiedyś przestanie w końcu oglądać się przez ramię i bać się własnego cienia na wszystko, co nowe, teraz jednak wciąż czuła się dość niepewnie, chociaż szczerze wierzyła, że gdyby coś się stało, to Marci by ją obronił. Zawsze tak robił, chociaż gdyby nie James, pewnie nawet nigdy by się nie spotkali.
- Poczekaj, bo ja… - złapała go za ramię, aby stanął, grzebiąc po kieszeniach, aby ostatecznie wyciągnąć słoiczek miodu i wyciągając go w jego kierunku. – Nie powinno się chyba wchodzić do zwierząt z jedzeniem, a przyniosłam to. Dla ciebie. Wiesz, za pasztet, co wysłałeś i za…za wszystko. – Przygryzła lekko wargę, ostrożnie wkładając to w jego dłonie. Miała nadzieję, że nikt się nie obrazi za to, że zje trochę miodu.
- Marcel! – Widziała go już z dala, ale ponieważ nie miała pojęcia, kim dokładnie był człowiek, z którym wcześniej rozmawiał, postanowiła poczekać, tak aby nie tylko nie przeszkadzać w rozmowie, ale też, aby nie musieć martwić się obecnością. Gdy tylko młody Carrington, jak teraz nazywał się Marci, podszedł na powitanie, sama przytuliła go lekko, uważając jednak na swoją harfę. Odsunęła się też zaraz, chociaż trzymała się dość blisko, nieufnym spojrzeniem obdarzając całą okolicę. Powinna się cieszyć, rozglądać za nowymi rzeczami, patrzeć i chłonąć świat dookoła, ale wcale tak nie było – ręce wcisnęła do kieszeni, skupiając się przede wszystkim na sylwetce przyjaciela.
- Miło cię widzieć! Wiesz, myślę, że to nic dziwnego, że dalej się utrzymujecie, bo ludzie wciąż potrzebują rozrywki! Z tego co wiem, dużo osób jest tu utalentowanych, więc nic dziwnego, że przychodzą was oglądać. Jaki był twój ostatni trening? Oprócz…tego, co robiłeś z tym panem? – Nie miała tak dokładnie pojęcia, co akurat robił, ale chyba wyglądało na groźbę. Chociaż dla niej wszystko mogło tak wyglądać, jakby się zastanowić, bo w końcu była mniej zwinna i mniej sprawna.
- Czy w końcu poznam największą gwiazdę tego miejsca? – Zapytała, po raz pierwszy uśmiechając się kiedy pomyślała o słoniu. Skierowała się w tę samą stronę co Marcel, kroki stawiając również blisko niego, na wszelki wypadek gdyby ktoś miał nagle na nich wyskoczyć, chociaż było to absurdalne stwierdzenie. Może kiedyś przestanie w końcu oglądać się przez ramię i bać się własnego cienia na wszystko, co nowe, teraz jednak wciąż czuła się dość niepewnie, chociaż szczerze wierzyła, że gdyby coś się stało, to Marci by ją obronił. Zawsze tak robił, chociaż gdyby nie James, pewnie nawet nigdy by się nie spotkali.
- Poczekaj, bo ja… - złapała go za ramię, aby stanął, grzebiąc po kieszeniach, aby ostatecznie wyciągnąć słoiczek miodu i wyciągając go w jego kierunku. – Nie powinno się chyba wchodzić do zwierząt z jedzeniem, a przyniosłam to. Dla ciebie. Wiesz, za pasztet, co wysłałeś i za…za wszystko. – Przygryzła lekko wargę, ostrożnie wkładając to w jego dłonie. Miała nadzieję, że nikt się nie obrazi za to, że zje trochę miodu.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Roześmiał się, nie mieli nigdy problemu z utrzymaniem, wystawiana tutaj rozrywka nie była skierowana do bogatej klienteli, stać na nią było zwykłych mieszkańców miasta, tych, którzy wciąż się ostali, choć zdarzali się też bardziej wysublimowani koneserzy, którzy zostawiali na Arenie więcej złota. Raz było lepiej, raz gorzej, chleba i igrzysk ludzie potrzebowali zawsze - Marcel nie bał się nigdy o swoją przyszłość tutaj.
- Udało mi się zrobić poczwórne salto na linie - oznajmił z dumą, nie zważając na to, że w zasadzie pewnie niewiele mówiło to Sheili, nie mogła rozumieć stopnia skomplikowania wykonywanych przez niego akrobacji. - Po raz pierwszy - nie straciłem równowagi przy lądowaniu, ale będzie to trzeba dopracować. Czeka mnie nowy repertuar, dali mi wreszcie główną rolę, wiesz? Zagram pirata, który porywa królewnę. Przede mną cały styczeń intensywnych prób, w połowie lutego mamy zacząć to wystawiać. - Nie był już statystą, żabą, wróblem w tle, miał mieć swoją pierwszą poważną rolę; nie mógł jeszcze wiedzieć, że jutrzejszego dnia jego przyszłość zostanie całkowicie pogrzebana. Uśmiechał się dalej - szeroko - kiedy spytała o jego zajęcie sprzed chwili. - Graliśmy - odpowiedział wprost, choć wiedział, że niewiele tym słowem rozjaśnił. - W darta - Nożami, ale to widziała. - Ben to sokole oko, nie ma sobie równych - czasem z nim ćwiczę. Dziś nie pochwalę się sukcesem, ograł mnie jak dziecko. - westchnął, ale nie tracił dobrego nastroju; kolejne porażki jedynie naciskały mu na ambicję i mobilizowały do wytężonego wysiłku. - Ale wiesz co? Pewnego dnia mu pokażę i wbiję ten nóż - zwinnym ruchem dłoni wyciągnął ostrze z kieszeni kurtki, cisnął je w górę, by pochwycić za rękojeść w locie - prosto w serce... tarczy, oczywiście. Jak Robin Hood w tej legendzie - roześmiał się snów, wrzucając sztylet z powrotem do kieszeni - jego też dostał od Bena. Uśmiech pozostał na jego twarzy, kiedy spytała o największą gwiazdę tego miejsca, wybiegł trzy kroki w przód rozpościerając ramiona na boki, odwrócił się w jej stronę zgrabnym półpiruetem i skłonił ze sceniczną gracją, gdy na jego twarzy wciąż tańczył szelmowski uśmiech.
- Od dawna ją znasz, Sissy! - roześmiał się, oczywiście, że nie był największą gwiazdą tego miejsca, nigdy się za taką nie uważał a póki co ledwie mościł sobie miejsce pomiędzy najlepszymi, ale trzymał się go dobry nastrój. Na Arenie czuł się jak w domu, był w swoim żywiole. - Ale Ollie prawie mi dorównuje - przyznał, wciąż ze śmiechem, Ollie robił znacznie większe wrażenie od niego, nie tylko tym, kim był, słoń w Londynie nie wydawał się codziennym widokiem, ale przede wszystkim swoim intelektem. To niesamowicie mądre i wrażliwe zwierzę, pewnie mądrzejsze od niejednego człowieka. Prowadził ją dalej bocznymi uliczkami, udeptana ziemia pokryta rozmokniętym śniegiem i błotem nie robiła najlepszego wrażenia, ale nie różniła się pewnie znacznie od przestrzeni cygańskiego taboru. - Hm? - przystanął, kiedy złapała go za ramię. - Czy to jest... - zaczął, odbierając od niej słoiczek, bez zawahania odkręcił go od razu, kiedy wyczuł słodki zapach miodu. - Sissy, nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem miód. Zupełnie jakby wojna wytruła wszystkie pszczoły w tym kraju. Skąd to masz? Chrzanić zasady, w środku suszy się chleb dla koni, możemy trochę podjeść. Masz ochotę? - zaproponował, barkiem uderzając w drzwi stajni, przystając w przejściu, by przepuścić przodem Sheilę. - Daj spokój, nie trzeba mi żadnych podziękowań - Nie po to to robił, nigdy nie oczekiwał wdzięczności. Czasy były wystarczające trudne, nie musieli utrudniać ich sobie mocniej, przyznając się do problemów. Sheila obdarzyła go wtedy zaufaniem, zwierzając się z własnych i nie zamierzał zawieźć tego zaufania. - Jak sobie teraz radzicie? Jest lepiej? Czy... trzeba wam wciąż czegoś? - Mógł się rozejrzeć. Na Arenie zawsze mógł dostać chleb i wodę, to się nie zmieni, nie szybko. - Udało ci się już trochę odnaleźć... po tym wszystkim? - Po odnalezieniu braci, wiedział, że tamte tygodnie były dla niej trudne. Trudno było mu pogodzić się z jej słowami, nie chciał, by widziała w nim rywala o Jamesa. Wiedział, że jeśli to potrwa dłużej, będzie musiał się usunąć z ich życia, ich szczęście było dla niego najważniejsze.
- Ollie, ktoś do ciebie - zawołał od progu, nie wypuszczając z rąk słoiczka, skinął na Sheilę, prowadząc ją do zagrody. Słoń reagował bez entuzjazmu, wydawał się smutny i ponury. Był taki od tamtej nocy, kiedy zginęło tak wielu ludzi. - Nie mógłbyś być bardziej uprzejmy, stary draniu? Dama przyszła w odwiedziny! - zapytał, wspierając łokcie o drewnianą bramę jego boksu, wychylając się bliżej niego, wspiął się na nią wyżej, żeby znaleźć się bliżej zwierzęcia. Wyciągnął dłoń, chcąc go ku sobie zwabić, ale słoń go zignorował. - Kiedyś był weselszy - westchnął.
- Udało mi się zrobić poczwórne salto na linie - oznajmił z dumą, nie zważając na to, że w zasadzie pewnie niewiele mówiło to Sheili, nie mogła rozumieć stopnia skomplikowania wykonywanych przez niego akrobacji. - Po raz pierwszy - nie straciłem równowagi przy lądowaniu, ale będzie to trzeba dopracować. Czeka mnie nowy repertuar, dali mi wreszcie główną rolę, wiesz? Zagram pirata, który porywa królewnę. Przede mną cały styczeń intensywnych prób, w połowie lutego mamy zacząć to wystawiać. - Nie był już statystą, żabą, wróblem w tle, miał mieć swoją pierwszą poważną rolę; nie mógł jeszcze wiedzieć, że jutrzejszego dnia jego przyszłość zostanie całkowicie pogrzebana. Uśmiechał się dalej - szeroko - kiedy spytała o jego zajęcie sprzed chwili. - Graliśmy - odpowiedział wprost, choć wiedział, że niewiele tym słowem rozjaśnił. - W darta - Nożami, ale to widziała. - Ben to sokole oko, nie ma sobie równych - czasem z nim ćwiczę. Dziś nie pochwalę się sukcesem, ograł mnie jak dziecko. - westchnął, ale nie tracił dobrego nastroju; kolejne porażki jedynie naciskały mu na ambicję i mobilizowały do wytężonego wysiłku. - Ale wiesz co? Pewnego dnia mu pokażę i wbiję ten nóż - zwinnym ruchem dłoni wyciągnął ostrze z kieszeni kurtki, cisnął je w górę, by pochwycić za rękojeść w locie - prosto w serce... tarczy, oczywiście. Jak Robin Hood w tej legendzie - roześmiał się snów, wrzucając sztylet z powrotem do kieszeni - jego też dostał od Bena. Uśmiech pozostał na jego twarzy, kiedy spytała o największą gwiazdę tego miejsca, wybiegł trzy kroki w przód rozpościerając ramiona na boki, odwrócił się w jej stronę zgrabnym półpiruetem i skłonił ze sceniczną gracją, gdy na jego twarzy wciąż tańczył szelmowski uśmiech.
- Od dawna ją znasz, Sissy! - roześmiał się, oczywiście, że nie był największą gwiazdą tego miejsca, nigdy się za taką nie uważał a póki co ledwie mościł sobie miejsce pomiędzy najlepszymi, ale trzymał się go dobry nastrój. Na Arenie czuł się jak w domu, był w swoim żywiole. - Ale Ollie prawie mi dorównuje - przyznał, wciąż ze śmiechem, Ollie robił znacznie większe wrażenie od niego, nie tylko tym, kim był, słoń w Londynie nie wydawał się codziennym widokiem, ale przede wszystkim swoim intelektem. To niesamowicie mądre i wrażliwe zwierzę, pewnie mądrzejsze od niejednego człowieka. Prowadził ją dalej bocznymi uliczkami, udeptana ziemia pokryta rozmokniętym śniegiem i błotem nie robiła najlepszego wrażenia, ale nie różniła się pewnie znacznie od przestrzeni cygańskiego taboru. - Hm? - przystanął, kiedy złapała go za ramię. - Czy to jest... - zaczął, odbierając od niej słoiczek, bez zawahania odkręcił go od razu, kiedy wyczuł słodki zapach miodu. - Sissy, nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem miód. Zupełnie jakby wojna wytruła wszystkie pszczoły w tym kraju. Skąd to masz? Chrzanić zasady, w środku suszy się chleb dla koni, możemy trochę podjeść. Masz ochotę? - zaproponował, barkiem uderzając w drzwi stajni, przystając w przejściu, by przepuścić przodem Sheilę. - Daj spokój, nie trzeba mi żadnych podziękowań - Nie po to to robił, nigdy nie oczekiwał wdzięczności. Czasy były wystarczające trudne, nie musieli utrudniać ich sobie mocniej, przyznając się do problemów. Sheila obdarzyła go wtedy zaufaniem, zwierzając się z własnych i nie zamierzał zawieźć tego zaufania. - Jak sobie teraz radzicie? Jest lepiej? Czy... trzeba wam wciąż czegoś? - Mógł się rozejrzeć. Na Arenie zawsze mógł dostać chleb i wodę, to się nie zmieni, nie szybko. - Udało ci się już trochę odnaleźć... po tym wszystkim? - Po odnalezieniu braci, wiedział, że tamte tygodnie były dla niej trudne. Trudno było mu pogodzić się z jej słowami, nie chciał, by widziała w nim rywala o Jamesa. Wiedział, że jeśli to potrwa dłużej, będzie musiał się usunąć z ich życia, ich szczęście było dla niego najważniejsze.
- Ollie, ktoś do ciebie - zawołał od progu, nie wypuszczając z rąk słoiczka, skinął na Sheilę, prowadząc ją do zagrody. Słoń reagował bez entuzjazmu, wydawał się smutny i ponury. Był taki od tamtej nocy, kiedy zginęło tak wielu ludzi. - Nie mógłbyś być bardziej uprzejmy, stary draniu? Dama przyszła w odwiedziny! - zapytał, wspierając łokcie o drewnianą bramę jego boksu, wychylając się bliżej niego, wspiął się na nią wyżej, żeby znaleźć się bliżej zwierzęcia. Wyciągnął dłoń, chcąc go ku sobie zwabić, ale słoń go zignorował. - Kiedyś był weselszy - westchnął.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
To była spora prawda, zarówno w kwestii rozrywki jak i podstawowych produktów. W końcu było to dość oczywiste, że chociaż czasy były bardziej niż trudne, a produktów zarówno żywieniowych jak i nie tylko, ciężko było ludziom wyżyć bez absolutnie podstawowych produktów, ograniczyć ubieranie się, czy też odpuścić sobie coś ciekawego, co mogło zapewnić im rozrywkę. A już zwłaszcza ludziom takim jak szlachcie, którym wcale, w opinii Sheili, nie wiodło się gorzej w tym momencie. A przynajmniej absolutnie tak nie wyglądało.
- Nie mam najbledszego pojęcia o czym mówisz…najbledszego, jest takie słowo? Ale zawsze jak na ciebie patrzyłam, to zawsze umiałeś robić takie niezwykłe rzeczy. Naprawdę, ja nie wiem, jak to robisz. Kiedyś słyszałam, że ptaki potrafią latać, bo mają puste kości czy coś takiego…czy tak samo jest z tobą? – Rzuciła mu lekki uśmiech, starając się brzmieć na rozbawioną, ale jednocześnie z jej tonu wybrzmiał podziw. Naprawdę, jak on to robił? Przyciąganie ziemskie wydawało się tak inne przy Marcelu, że wydawało się, że chodził tylko dlatego, że przeważnie po prostu nie chciał zwracać uwagi swoim lataniem. – Powiedz mi, kiedy będziesz już znał konkretny termin. Na pewno poproszę Adę abyśmy mogli wtedy pójść i cię obejrzeć. Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy, więc na bilety nam starczy. – Wiedziała, że nie powinni wydawać pieniędzy na coś, co nie było zupełnie niezbędne, ale jednocześnie świadomość, że to właśnie z zakupów biletów utrzymywał się ich przyjaciel i wkradanie się na Arenę wydawało się niewłaściwie. A to jego pierwsza większa rola, o ile się dobrze orientowała.
Pisnęła cicho na widok noża, który błysnął kiedy Marcel wyciągnął szybko ostrze z kieszeni, zaraz jednak jej serce które zaczęło bić szybciej zwolniło, pozwalając adrenalinie powoli opadać kiedy była pewna, że to nie żaden nagły atak. Nawet parsknęła lekko w rozbawieniu, ostrożnie szturchając Marcela w bok łokciem, zaraz też pochylając głowę i pozwalając włosom opaść na jej twarz, ciemną kurtyną zsuwając się z ramion wzdłuż płaszcza.
- Tylko uważaj, dobrze? Wiem, że jesteś bardzo zwinny, ale po prostu nie chcę abyś sobie coś zrobił. Ale jak będziesz ćwiczyć dużo, to na pewno dasz radę…powiedz, kim jest Robin Hood? – Nie do końca znała tę legendę, chociaż sama nazwa wydawała jej się znajoma. Nie potrafiła jednak dobrze skojarzyć ani powiązać ją z prawdziwą historią, dlatego pytające spojrzenie posłała w stronę Marcela.
- Konkurujesz ze słoniem, Marci? Nie wiedziałam, że tak ciężko jest że największymi bohaterami tego miejsca jest bardzo zwinny Gryfon i słoń. Może i ja do was dołączę? Pewnie też bym coś umiała. – Musiała trochę się z nim podrażnić, bo w końcu jego pewność oddziaływała też na nią, a chociaż nie umiała być wobec niego złośliwa, to jednak uśmiechała się widząc, jak był szczęśliwy. Kiedy mówił o Olliem, wydawało się, że to bardzo miły słoń, chociaż Paprotka tego stworzenia jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Jak chyba zresztą większość osób w Londynie która nie była bywalcami cyrku. Nie zwracała nawet uwagi na otoczenie, skupiała się już bardziej na Marcelu i jego podejściu do miodu, uśmiechając się wydawał się nim zafascynowany.
- Dostałam nieco na święta, część poszła na tort dla ciebie, inna część na święta do deseru, ale część zostawiłam w słoiczku. Tak podejrzewałam, że niewiele tu macie słodkiego i chciałam ci coś przynieść tutaj, bo pomyślałam, że dawno pewnie nie jadłeś. I mogę zjeść z tobą, ale nie będę też ci w pełni wyjadać. – Uśmiechnęła się, kierując się za nim do boksów. Nie wiedziała, że coś takiego jest jak suszenie chlebów dla koni w cyrku, wiedząc, że oczywiście taki przysmak dla kopytnych był, spodziewała się jednak, że arena zamawia jednak paszę i nic więcej.
- Najbardziej to chyba nam potrzebne to, żeby Thomas znalazł jakąś pracę płatną. I żeby mniej wpadał w kłopoty, ale wiemy, że to się nigdy nie stanie. – Dalej zastanawiała się, co będzie z jej najstarszym bratem. Nie mieli szans aby znalazł jakieś informacje o buntownikach do końca tygodnia, a przynajmniej tego się spodziewała, dlatego dość mocno się martwiła. Czy będą uciekać z Londynu czy jednak tu zostaną?
- Nie wiem, chyba…jest lepiej. Czuję się dalej dość zmęczona, ale pani Baudelaire powiedziała mi jak odpoczywać i dała mi nawet coś na sen. Od tego czasu jest lepiej. A jak u ciebie? – Jak zawsze ostrożnie przesunęła się nieco za Marcela, ostrożnie przypatrując się wielkiemu zwierzęciu. Rzeczywiście, był pokaźnych rozmiarów i nie sądziła, że będzie aż tak duży…ale zaraz zrobiło jej się tak bardzo szkoda kiedy widziała, jak smutny był.
- Ollie…przyniosłam harfę żeby mu pograć, może chcesz, żeby ci coś zagrać, Ollie? – Spojrzała ostrożnie na słonia, podchodząc do ogrodzenia i spoglądając łagodnie na stworzenie. Zanuciła cicho jedną z piosenek, które babcia kiedyś im śpiewała, kiedy chłopcy biegali z dziadkiem a Sheila obmywała i obierała warzywa. Ciekawa była, czy to zwróci jakoś uwagę stworzenia, czy jednak pozostanie niewzruszony.
- Nie mam najbledszego pojęcia o czym mówisz…najbledszego, jest takie słowo? Ale zawsze jak na ciebie patrzyłam, to zawsze umiałeś robić takie niezwykłe rzeczy. Naprawdę, ja nie wiem, jak to robisz. Kiedyś słyszałam, że ptaki potrafią latać, bo mają puste kości czy coś takiego…czy tak samo jest z tobą? – Rzuciła mu lekki uśmiech, starając się brzmieć na rozbawioną, ale jednocześnie z jej tonu wybrzmiał podziw. Naprawdę, jak on to robił? Przyciąganie ziemskie wydawało się tak inne przy Marcelu, że wydawało się, że chodził tylko dlatego, że przeważnie po prostu nie chciał zwracać uwagi swoim lataniem. – Powiedz mi, kiedy będziesz już znał konkretny termin. Na pewno poproszę Adę abyśmy mogli wtedy pójść i cię obejrzeć. Mam trochę zaoszczędzonych pieniędzy, więc na bilety nam starczy. – Wiedziała, że nie powinni wydawać pieniędzy na coś, co nie było zupełnie niezbędne, ale jednocześnie świadomość, że to właśnie z zakupów biletów utrzymywał się ich przyjaciel i wkradanie się na Arenę wydawało się niewłaściwie. A to jego pierwsza większa rola, o ile się dobrze orientowała.
Pisnęła cicho na widok noża, który błysnął kiedy Marcel wyciągnął szybko ostrze z kieszeni, zaraz jednak jej serce które zaczęło bić szybciej zwolniło, pozwalając adrenalinie powoli opadać kiedy była pewna, że to nie żaden nagły atak. Nawet parsknęła lekko w rozbawieniu, ostrożnie szturchając Marcela w bok łokciem, zaraz też pochylając głowę i pozwalając włosom opaść na jej twarz, ciemną kurtyną zsuwając się z ramion wzdłuż płaszcza.
- Tylko uważaj, dobrze? Wiem, że jesteś bardzo zwinny, ale po prostu nie chcę abyś sobie coś zrobił. Ale jak będziesz ćwiczyć dużo, to na pewno dasz radę…powiedz, kim jest Robin Hood? – Nie do końca znała tę legendę, chociaż sama nazwa wydawała jej się znajoma. Nie potrafiła jednak dobrze skojarzyć ani powiązać ją z prawdziwą historią, dlatego pytające spojrzenie posłała w stronę Marcela.
- Konkurujesz ze słoniem, Marci? Nie wiedziałam, że tak ciężko jest że największymi bohaterami tego miejsca jest bardzo zwinny Gryfon i słoń. Może i ja do was dołączę? Pewnie też bym coś umiała. – Musiała trochę się z nim podrażnić, bo w końcu jego pewność oddziaływała też na nią, a chociaż nie umiała być wobec niego złośliwa, to jednak uśmiechała się widząc, jak był szczęśliwy. Kiedy mówił o Olliem, wydawało się, że to bardzo miły słoń, chociaż Paprotka tego stworzenia jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Jak chyba zresztą większość osób w Londynie która nie była bywalcami cyrku. Nie zwracała nawet uwagi na otoczenie, skupiała się już bardziej na Marcelu i jego podejściu do miodu, uśmiechając się wydawał się nim zafascynowany.
- Dostałam nieco na święta, część poszła na tort dla ciebie, inna część na święta do deseru, ale część zostawiłam w słoiczku. Tak podejrzewałam, że niewiele tu macie słodkiego i chciałam ci coś przynieść tutaj, bo pomyślałam, że dawno pewnie nie jadłeś. I mogę zjeść z tobą, ale nie będę też ci w pełni wyjadać. – Uśmiechnęła się, kierując się za nim do boksów. Nie wiedziała, że coś takiego jest jak suszenie chlebów dla koni w cyrku, wiedząc, że oczywiście taki przysmak dla kopytnych był, spodziewała się jednak, że arena zamawia jednak paszę i nic więcej.
- Najbardziej to chyba nam potrzebne to, żeby Thomas znalazł jakąś pracę płatną. I żeby mniej wpadał w kłopoty, ale wiemy, że to się nigdy nie stanie. – Dalej zastanawiała się, co będzie z jej najstarszym bratem. Nie mieli szans aby znalazł jakieś informacje o buntownikach do końca tygodnia, a przynajmniej tego się spodziewała, dlatego dość mocno się martwiła. Czy będą uciekać z Londynu czy jednak tu zostaną?
- Nie wiem, chyba…jest lepiej. Czuję się dalej dość zmęczona, ale pani Baudelaire powiedziała mi jak odpoczywać i dała mi nawet coś na sen. Od tego czasu jest lepiej. A jak u ciebie? – Jak zawsze ostrożnie przesunęła się nieco za Marcela, ostrożnie przypatrując się wielkiemu zwierzęciu. Rzeczywiście, był pokaźnych rozmiarów i nie sądziła, że będzie aż tak duży…ale zaraz zrobiło jej się tak bardzo szkoda kiedy widziała, jak smutny był.
- Ollie…przyniosłam harfę żeby mu pograć, może chcesz, żeby ci coś zagrać, Ollie? – Spojrzała ostrożnie na słonia, podchodząc do ogrodzenia i spoglądając łagodnie na stworzenie. Zanuciła cicho jedną z piosenek, które babcia kiedyś im śpiewała, kiedy chłopcy biegali z dziadkiem a Sheila obmywała i obierała warzywa. Ciekawa była, czy to zwróci jakoś uwagę stworzenia, czy jednak pozostanie niewzruszony.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Roześmiał się na jej słowa, ciepło i serdecznie, kręcąc jednak głową przecząco. Chciałby być lekki jak ptak, wtedy mógłby latać jak i one - to musi być niesamowite uczucie, móc wzbić się w powietrzną przestrzeń w ten sposób, o własnych siłach. I piękny widok, kiedy spogląda się na ziemię, podziwia nadzwyczajny krajobraz.
- Niestety nie - odparł lekko, z rozbawieniem być niże nieco nieadekwatnym do kierunku tego tematu. Kiedy ostatnio kość przebiła mu skórę, tak poważną kontuzję miał tylko raz, parę lat temu, kość była całkowicie wypełniona od wewnątrz. Szybko wtedy z tego wyszedł. Nie było mu źle z tą uwagą, z nutą podziwu w głosie, chyba go też to nie peszyło wcale, przywykł do oklasków i świateł sceny, dobrze się zresztą na niej czuł. - Ale chciałbym znać to uczucie - móc latać bez miotły. Robiłem to jako dziecko, wiesz? Moja mama dostawała od tego niekończących się bólów głowy. - Uniósł kąciki jest w melancholijnym, raczej smutnym uśmiechu. Zdążył wyrwać się z tamtej traumy, nie wracał myślami do dnia jej śmierci, tragicznej i brutalnej, koszmarnej, jawiącej się dziś bardziej jak zły sen niż rzeczywistość. Kiedy myślał o swojej matce, myślał o niej żywej. Takiej, jaką ją pamiętał, ciepłej, uśmiechniętej, może nieco wyidealizowanej względem szarej i zapomnianej rzeczywistości. Przed śmiercią nie widział je przecież dłuższą chwilę. - Jasne - dodał zaraz, chcąc wyrwać się z tych wspomnień. - Koniecznie musisz pojawić się na pierwszym przedstawieniu - zastrzegł - Daj spokój, nikt tu nie zubożeje na jednym bilecie. Jakoś cię przemycę - Zarabiał na widowiskach, ale nie chciał zarabiać na niej; pan Carrington nie byłby tym zachwycony, nie wolno mu było tego robić, ale o niczym nie musiał wiedzieć. Jedna osobę łatwo było zgubić w tłumie innych. - Gwieździe się nie odmawia - dodał, z rozbawieniem, w końcu miał objąć główną rolę; wierzył, że jeśli przekona ją, że nie robi tego wbrew swojej cyrkowej rodzinie, Sheila prędzej zgodzi się wziąć w tym udział. Wiedział, że po prostu nie chciała sprawiać kłopotu, nie była nim tutaj - a pieniądze przydadzą się jej z pewnością gdzie indziej bardziej.
- Nic mi nie będzie - zapewnił, wciąż pogodnie, by po chwili zmarszczyć brwi. - Co? Ty nie wiesz...? - zdziwił się na głos, ale zaraz zrobiło mu się głupio; oczywiście, że nie wiedziała. On też nie wiedział dużo o świecie, ale baśnie, którymi karmiono ich kiedy byli dziećmi, mocno się od siebie różniły. - To król złodziei - oznajmił w końcu, z szelmowskim uśmiechem. - Okradał tylko złych i bogatych, którzy wszystkiego mieli w nadmiarze i nie chcieli dzielić się bogactwem z biedniejszymi, którym rozdawał skradzione kosztowności. Miał świetne oko, jako łucznik zawsze trafiał do celu. - Trochę mu jeszcze brakowało, ale ćwiczył; nie miał co prawda ni łuku ni strzał, ale noże i tak wydawały mu się ciekawsze. Łatwiej było je ukryć i były dyskretniejsze. Nie myślał o nich nigdy w kategorii uczynienia komukolwiek faktycznej krzywdy, cyrkowy nożownik uczył go przede wszystkim tego, jak tego nie zrobić. - Myślę, że był bohaterem - dodał po chwili zastanowienia, z pewnością był. Dbał o tych, o których nie dbał nikt inny. On też chciałby pewnego dnia zrobić coś dobrego. Naprawdę dobrego.
- Ależ skąd, oddaję mu podium. Z dobroci serca, bo jest mu ostatnio smutno - oznajmił z szelmowskim uśmiechem, żartował, był pewien swoich umiejętności, ale rywalizacja nigdy nie była tym, co go naprawdę napędzało. - Widocznie nie wiesz, co potrafimy - dodał z przekorą, bo w istocie wierzył, że bez niego i Olliego to miejsce byłoby zdecydowanie bardziej puste niż było. - Moglibyśmy występować w trójkę, grałabyś do naszych występów. Zgarnęlibyśmy pełną widownię - i to za każdym razem - stwierdził z rozbawionym przekonaniem, przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się jej profilowi. Tęsknił za jej ciepłem i szczerością.
- Mówił, że nad tym pracuje - westchnął, kiedy wspomniała o pracy Thomasa. Sceptycznie podchodził do jego kariery w babskim piśmie. - Nie idzie mu, co? - pracował za darmo, łudził się, że to się zmieni. Ale takim jak on nie było łatwo. Nie wierzył ani przez chwilę, że da radę. Z kłopotami dadzą sobie radę, Marcel nad tym pracował i był pewien, że do końca tygodnia zdąży mu przekazac odpowiednie dokumenty. Musiał zdążyć, Maeve mu pomogła. - Masz problemy ze snem? - zapytał ze zmartwieniem, opierając się rękoma o barierkę dzielącą ich od słonia. Zwierzę nie poruszyło się z kąta zagrody. Nie poruszał się, pozwalając Sheili skryć się za sobą i oswoić z widokiem olbrzyma. Był łagodny i przyjazny, ale wyglądem budził respekt, przecież wiedział. Poruszył trąbą, przestępując z nogi na nogę, ale nie poruszył się w ich stronę. - Pomóc ci? - zapytał, skinąwszy głową na harfę - chciał jej pomóc ściągnąć ją z pleców i postawić na ziemi. Uniósł spojrzenie w stronę zwierzęcia, kiedy Sheila zaczęła nucić. Dopiero teraz zainteresował się dziewczyną. Obserwował ją, zastygając w bezruchu. - Pamiętasz tę pieśń o koniach, którą czasem nuciłaś nad jeziorem? Myślę, że mu się spodoba - podpowiedział, unosząc w górę kącik ust. - No, stary, zachowuj się. Takich gości nie miewasz często - zwrócił się do Olliego, na dłużej zatrzymując na nim spojrzenie. Zwierzęta potrafiły być bardzo emocjonalne, zwłaszcza te bardzo inteligentne. Lubił go obserwować. Czuć jego emocje. To miało w sobie coś z bardzo ludzkiej relacji. Kopniakiem przysunął w jej stronę skrzynię, na której mogła przysiąść. Lekkim krokiem podszedł do półek, z których ściągnął jutowy worek, zajrzał do środka, chleb nie był może świeży, ale nie był jeszcze twardy - wyciągnął z niego dwie pajdy, jedną z nich wręczając Sheili, otwierając słój miodu. Najpierw delektował się jego słodkim zapachem, ja dawno nie czuł miodu! potem dopiero nabrał nieco na chleb, kosztując słodkości - i przekazał naczynie dziewczynie. - U mnie wszystko gra - odpowiedział bez przekonania. Nic nie grało. Jego matka została bestialsko zamordowana przez szmalcownika. Szajbnięta eks dziewczyna doniosła na niemu Ministerstwu Magii, jego ojciec okazał się świrem, a on przebudził potwora, lekkomyślnie szukając z nim kontaktu. Wojna martwiła go nieustannie. Nieobecne spojrzenie chyba zdradzało, że nie był do końca szczery. - Wiesz jak jest. To wszystko, co się dzieje. Czasem budzę się z myślą, że to tylko koszmar, od którego nie potrafię się uwolnić. Ale podobno do najstraszniejszej rzeczywistości da się przywyknąć. Podobno okrucieństwo z czasem powszednieje, a śmierć przestaje robić wrażenie. - Nie chciał tego, nie chciał stać się obojętnym. Ale z każdym tygodniem - widział coraz więcej. - To nigdy nie powinno powszednieć. Dla nikogo. Moja matka... - zaczął, biorąc głębszy oddech. - Nawet sobie nie wyobrażasz, co z nią zrobili - Zbezcześcili jej ciało za życia. Podła śmierć. Okrutna. Wciąż bolała, jak wbita w serce zadra. Wciąż słyszał tamte odgłosy i czuł tamten zapach. Wciąż go mdliło. Wciąż nie potrafił w tamtym rozrzuconym mięsie dostrzec człowieka, ujrzeć w nim własnej matki. Czasem tylko wyparcie pozawalało zachować zdrowy rozsądek.
- Niestety nie - odparł lekko, z rozbawieniem być niże nieco nieadekwatnym do kierunku tego tematu. Kiedy ostatnio kość przebiła mu skórę, tak poważną kontuzję miał tylko raz, parę lat temu, kość była całkowicie wypełniona od wewnątrz. Szybko wtedy z tego wyszedł. Nie było mu źle z tą uwagą, z nutą podziwu w głosie, chyba go też to nie peszyło wcale, przywykł do oklasków i świateł sceny, dobrze się zresztą na niej czuł. - Ale chciałbym znać to uczucie - móc latać bez miotły. Robiłem to jako dziecko, wiesz? Moja mama dostawała od tego niekończących się bólów głowy. - Uniósł kąciki jest w melancholijnym, raczej smutnym uśmiechu. Zdążył wyrwać się z tamtej traumy, nie wracał myślami do dnia jej śmierci, tragicznej i brutalnej, koszmarnej, jawiącej się dziś bardziej jak zły sen niż rzeczywistość. Kiedy myślał o swojej matce, myślał o niej żywej. Takiej, jaką ją pamiętał, ciepłej, uśmiechniętej, może nieco wyidealizowanej względem szarej i zapomnianej rzeczywistości. Przed śmiercią nie widział je przecież dłuższą chwilę. - Jasne - dodał zaraz, chcąc wyrwać się z tych wspomnień. - Koniecznie musisz pojawić się na pierwszym przedstawieniu - zastrzegł - Daj spokój, nikt tu nie zubożeje na jednym bilecie. Jakoś cię przemycę - Zarabiał na widowiskach, ale nie chciał zarabiać na niej; pan Carrington nie byłby tym zachwycony, nie wolno mu było tego robić, ale o niczym nie musiał wiedzieć. Jedna osobę łatwo było zgubić w tłumie innych. - Gwieździe się nie odmawia - dodał, z rozbawieniem, w końcu miał objąć główną rolę; wierzył, że jeśli przekona ją, że nie robi tego wbrew swojej cyrkowej rodzinie, Sheila prędzej zgodzi się wziąć w tym udział. Wiedział, że po prostu nie chciała sprawiać kłopotu, nie była nim tutaj - a pieniądze przydadzą się jej z pewnością gdzie indziej bardziej.
- Nic mi nie będzie - zapewnił, wciąż pogodnie, by po chwili zmarszczyć brwi. - Co? Ty nie wiesz...? - zdziwił się na głos, ale zaraz zrobiło mu się głupio; oczywiście, że nie wiedziała. On też nie wiedział dużo o świecie, ale baśnie, którymi karmiono ich kiedy byli dziećmi, mocno się od siebie różniły. - To król złodziei - oznajmił w końcu, z szelmowskim uśmiechem. - Okradał tylko złych i bogatych, którzy wszystkiego mieli w nadmiarze i nie chcieli dzielić się bogactwem z biedniejszymi, którym rozdawał skradzione kosztowności. Miał świetne oko, jako łucznik zawsze trafiał do celu. - Trochę mu jeszcze brakowało, ale ćwiczył; nie miał co prawda ni łuku ni strzał, ale noże i tak wydawały mu się ciekawsze. Łatwiej było je ukryć i były dyskretniejsze. Nie myślał o nich nigdy w kategorii uczynienia komukolwiek faktycznej krzywdy, cyrkowy nożownik uczył go przede wszystkim tego, jak tego nie zrobić. - Myślę, że był bohaterem - dodał po chwili zastanowienia, z pewnością był. Dbał o tych, o których nie dbał nikt inny. On też chciałby pewnego dnia zrobić coś dobrego. Naprawdę dobrego.
- Ależ skąd, oddaję mu podium. Z dobroci serca, bo jest mu ostatnio smutno - oznajmił z szelmowskim uśmiechem, żartował, był pewien swoich umiejętności, ale rywalizacja nigdy nie była tym, co go naprawdę napędzało. - Widocznie nie wiesz, co potrafimy - dodał z przekorą, bo w istocie wierzył, że bez niego i Olliego to miejsce byłoby zdecydowanie bardziej puste niż było. - Moglibyśmy występować w trójkę, grałabyś do naszych występów. Zgarnęlibyśmy pełną widownię - i to za każdym razem - stwierdził z rozbawionym przekonaniem, przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się jej profilowi. Tęsknił za jej ciepłem i szczerością.
- Mówił, że nad tym pracuje - westchnął, kiedy wspomniała o pracy Thomasa. Sceptycznie podchodził do jego kariery w babskim piśmie. - Nie idzie mu, co? - pracował za darmo, łudził się, że to się zmieni. Ale takim jak on nie było łatwo. Nie wierzył ani przez chwilę, że da radę. Z kłopotami dadzą sobie radę, Marcel nad tym pracował i był pewien, że do końca tygodnia zdąży mu przekazac odpowiednie dokumenty. Musiał zdążyć, Maeve mu pomogła. - Masz problemy ze snem? - zapytał ze zmartwieniem, opierając się rękoma o barierkę dzielącą ich od słonia. Zwierzę nie poruszyło się z kąta zagrody. Nie poruszał się, pozwalając Sheili skryć się za sobą i oswoić z widokiem olbrzyma. Był łagodny i przyjazny, ale wyglądem budził respekt, przecież wiedział. Poruszył trąbą, przestępując z nogi na nogę, ale nie poruszył się w ich stronę. - Pomóc ci? - zapytał, skinąwszy głową na harfę - chciał jej pomóc ściągnąć ją z pleców i postawić na ziemi. Uniósł spojrzenie w stronę zwierzęcia, kiedy Sheila zaczęła nucić. Dopiero teraz zainteresował się dziewczyną. Obserwował ją, zastygając w bezruchu. - Pamiętasz tę pieśń o koniach, którą czasem nuciłaś nad jeziorem? Myślę, że mu się spodoba - podpowiedział, unosząc w górę kącik ust. - No, stary, zachowuj się. Takich gości nie miewasz często - zwrócił się do Olliego, na dłużej zatrzymując na nim spojrzenie. Zwierzęta potrafiły być bardzo emocjonalne, zwłaszcza te bardzo inteligentne. Lubił go obserwować. Czuć jego emocje. To miało w sobie coś z bardzo ludzkiej relacji. Kopniakiem przysunął w jej stronę skrzynię, na której mogła przysiąść. Lekkim krokiem podszedł do półek, z których ściągnął jutowy worek, zajrzał do środka, chleb nie był może świeży, ale nie był jeszcze twardy - wyciągnął z niego dwie pajdy, jedną z nich wręczając Sheili, otwierając słój miodu. Najpierw delektował się jego słodkim zapachem, ja dawno nie czuł miodu! potem dopiero nabrał nieco na chleb, kosztując słodkości - i przekazał naczynie dziewczynie. - U mnie wszystko gra - odpowiedział bez przekonania. Nic nie grało. Jego matka została bestialsko zamordowana przez szmalcownika. Szajbnięta eks dziewczyna doniosła na niemu Ministerstwu Magii, jego ojciec okazał się świrem, a on przebudził potwora, lekkomyślnie szukając z nim kontaktu. Wojna martwiła go nieustannie. Nieobecne spojrzenie chyba zdradzało, że nie był do końca szczery. - Wiesz jak jest. To wszystko, co się dzieje. Czasem budzę się z myślą, że to tylko koszmar, od którego nie potrafię się uwolnić. Ale podobno do najstraszniejszej rzeczywistości da się przywyknąć. Podobno okrucieństwo z czasem powszednieje, a śmierć przestaje robić wrażenie. - Nie chciał tego, nie chciał stać się obojętnym. Ale z każdym tygodniem - widział coraz więcej. - To nigdy nie powinno powszednieć. Dla nikogo. Moja matka... - zaczął, biorąc głębszy oddech. - Nawet sobie nie wyobrażasz, co z nią zrobili - Zbezcześcili jej ciało za życia. Podła śmierć. Okrutna. Wciąż bolała, jak wbita w serce zadra. Wciąż słyszał tamte odgłosy i czuł tamten zapach. Wciąż go mdliło. Wciąż nie potrafił w tamtym rozrzuconym mięsie dostrzec człowieka, ujrzeć w nim własnej matki. Czasem tylko wyparcie pozawalało zachować zdrowy rozsądek.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.01.22 19:01, w całości zmieniany 1 raz
Obserwowała każdy jego ruch, ciekawa, jak Marcel poruszał się po przestrzeni która była naturalna dla niego. Samą ją bawiło obserwowanie, jak pasował do tego miejsca i tworzył je swoim własnym, od tak, bo mu pasowało. W jakiś sposób to rozumiała, w jakiś sposób tego zazdrościła, a przede wszystkim cieszyła się, że miał miejsce które mogło być jego własnym.
- Na pewno tylko tak mówisz, aby nikt nie wydał twoich sekretów, a kiedy mamy się tylko odwrócić plecami do ciebie to od razu latasz. – Posłała mu radosne spojrzenie, bo bardzo lubiła obserwować Marcela rozbawionego. Ciężarów na ich barkach wydawało się niesamowicie dużo przez sam fakt wojny, a ona tez nie chciała mu niczego dokładać (chociaż wychodziło to jak wychodziło), dlatego w tym momencie prosta i szczera radość Carringtona wydawała się po prostu jakoś lepsza. – Widzisz, może kiedyś zmienisz się w takiego? Są przecież animagowie, mógłbyś zmienić się w takiego ptaka, nawet podczas występów i wtedy nikt nie będzie mógł cię powstrzymać od latania. – Brzmiało to nad wyraz wybitnie, ale sama bardzo dobrze wiedziała, że nie dość, że była to sztuka, której uczyło się długo, to jeszcze gdyby chciał zmieniać się na występach, musiałby się zarejestrować. A o ile znała Marcela, nie byłoby dla niego to zbyt wygodne. Kiedy zaś odpowiedział o swojej mamie, posłała mu pewny wsparcia uścisk dłoni, tak aby mu jakoś pomóc. Wesprzeć.
- Ja jak się bałam, to zwierzęta z okolicy robiły się mocno przyjazne. Kiedyś jeden chłopiec z taboru chciał mnie pociągnąć za warkocze, tak nagle wszystkie wiewiórki postanowiły go gonić. Nie wiem czy wiesz, ale Thommy kiedyś, jak byłam chora, przynosił mi psy do łóżka żebym miała towarzystwo. Potem goniła go za to babcia, ale nigdy nie przestał. – To wspomnienie również należało do tych słodkich, które jednak przykryła gorycz. Przez chwilę zastanowiła się, czy rzeczywiście powinna zgadzać się na tę umowę, nawet jeżeli obiecywał, że nikt nie będzie miał jej tego za złe, ale w tym momencie upraszał ją tak, że nie mogła się na to nie zgodzić. No i prawdą rzeczywiście było to, że pieniądze potrzebne były na inne rzeczy. Z drugiej strony, bilety też w jakiś sposób szły na wypłatę dla Marcela, dlatego ja to martwiło.
- Dobrze, ale tylko ten jeden raz, bo jeżeli będziesz mnie tak przekonywać, to obawiam się, że zacznę ulegać za każdym razem i twoja wypłata będzie mniejsza. – Westchnęła cicho, ostatecznie jednak uśmiechając się do niego i mając nadzieję, że da się przekonać, albo będzie to w jakiś sposób na ten moment nie będzie potrzebne aby na każdy pokaz ją wkradać. Kiedy tylko wspomniał o Robin Hoodzie tak bardzo cieszyła się o rozważaniu na jej informacji. Brzmiał trochę jak taki bohater, którego chłopcy podziwiali a dziewczynki chciały, aby ratował go taki ktoś jak one.
- Mam wrażenie, że łuk by ci tak nie pasował do końca, ale jak mówisz, że uczysz się walczyć nożami. Tylko nie mógłbyś się nazywać tak, musiałbyś jakoś inaczej przedstawić się, nie wiem, wymyślając jakieś nazwisko? Jaka byłaby twoja przykrywka? – Naprawdę nie spodziewała się, że Marcel nagle miałby wyrwać się i walczyć, ale pamiętała jego listy i pamiętała, co się działo, kiedy poszli na plac. Czy wtedy też chodziło o to wszystko, co mówili? O te ideały?
- Dobra dobra, mówisz tak, bo wiesz, że obok słonia to wszyscy bledniemy. No i ja myślę, że po prostu Ollie nie widzi w tobie zagrożenia, dlatego tylko ci się upiekło. – Mrugnęła do niego, poprawiając jeszcze harfę kiedy tylko złapała pasek zsuwający się z ramienia. – Dobrze, jak będziecie występować na scenie to zaproście mnie do prób. W razie czego usiądę niedaleko Olliego, bo on zwraca uwagę, więc jak jakaś nuta mi nie pójdzie, to będą zachwyceni Olliem. – Przeczuwała że nie nadawałaby się na scenę – wiedziała, więc, że na pewno byłaby szczęśliwa, obserwując taką Eve która czułaby się dość pewnie. Jej tańce zawsze przyciągały oko i ciężko byłoby się dziwić komukolwiek. Na pytanie o Thomasa pokręciła przecząco głową.
- Niezbyt jeszcze, może…może później w styczniu się uda. – Spojrzała jeszcze na Marcela kiedy wchodzili do środka, wzruszając lekko ramionami. – Trochę…trochę tak. Czasem śpię gorzej, czasem po prostu jest za mało czasu na sen kiedy próbuję jakoś pozbierać wszystko na jeden sposób. Ale wierzę, że teraz ze spaniem będzie już lepiej, napisałam do pani Yvette, więc powinno być dobrze. – Przetarła lekko twarz, czując szorstką skórę, która wysuszała się od pracy, ale aż tak się tym nie martwiła. Wystarczyło, że będzie dobrą siostrą a w przyszłości dobrą żoną, nie musiała siadać przed lustrem i spędzać godziny na dbaniu o swoją urodę. Chociaż lubiła to robić. – Dziękuję.
Uśmiechnęła się jeszcze, kiedy pomógł jej nie tylko zdjąć harfę, ale też przysunął skrzynię, co pozwoliło jej usiąść. Ostrożnie nastroiła harfę, delikatnie wsłuchując się w jej nuty, zaraz też wygrywając melodię na próbę. Jeszcze raz zagrała, tym razem już o wiele pewniej, robiąc co mogła, aby wybrzmieć dobrze, śpiewając piosenkę, a romskie słowa wypełniły pomieszczenie. Wciąż jednak kątem oka zerkała na słonia, ciekawa, jak na to zareagował, dopiero z ostatnimi nutami wyciszając harfę i pozwalając sobie na sięgnięcie po słoik, delikatnie wsuwając do środka pajdę chleba wręczoną przez Marcela. Przymknęła oczy, czując się wybornie kiedy tak trzymała słoik w dłoniach, tak jakby był to największy przysmak, żując go powoli aby słodki smak miodu jak najdłużej rozchodził się po jej języku.
- Widzę, że coś jest nie tak, nie oszukasz mnie tak łatwo. Ale nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. – Zawsze taka była; łagodna, pozwalająca na to, by osoba rozwijała się przy niej we własnym tempie, nie wymuszając wyznań, a raczej dając znać, że szanowała przestrzeń drugiej osoby i dając jej czas, bo tego zazwyczaj brakowało. Jeżeli Marcel chciał zwierzyć się z problemów, miał okazję, ale jeżeli nie czuł tej potrzeby, mogła po prostu ciągnąć struny w delikatnej harmonii muzyki.
- Tak, wiem. Masz nadzieję, że jak pójdzie spać to będzie lepiej, ale stan świata się nie zmienia. Ja wciąż pamiętam te dwa lata temu, jak to wyglądało. Jak myślisz, że to nieprawda, że tylko ktoś sobie stroi żarty, ale to nie jest prawda… - Oddychając głęboko pochyliła czoło, aby dotknąć nim chłodnego drewna. Kiedy wspomniał o matce na nowo spojrzała na niego, dłoń kładąc mu na ramieniu.
- Przykro mi… - szczere słowa spłynęły w jego kierunku, nawet jeżeli to było za mało. Ale jak więcej pomóc, jak wesprzeć?
- Na pewno tylko tak mówisz, aby nikt nie wydał twoich sekretów, a kiedy mamy się tylko odwrócić plecami do ciebie to od razu latasz. – Posłała mu radosne spojrzenie, bo bardzo lubiła obserwować Marcela rozbawionego. Ciężarów na ich barkach wydawało się niesamowicie dużo przez sam fakt wojny, a ona tez nie chciała mu niczego dokładać (chociaż wychodziło to jak wychodziło), dlatego w tym momencie prosta i szczera radość Carringtona wydawała się po prostu jakoś lepsza. – Widzisz, może kiedyś zmienisz się w takiego? Są przecież animagowie, mógłbyś zmienić się w takiego ptaka, nawet podczas występów i wtedy nikt nie będzie mógł cię powstrzymać od latania. – Brzmiało to nad wyraz wybitnie, ale sama bardzo dobrze wiedziała, że nie dość, że była to sztuka, której uczyło się długo, to jeszcze gdyby chciał zmieniać się na występach, musiałby się zarejestrować. A o ile znała Marcela, nie byłoby dla niego to zbyt wygodne. Kiedy zaś odpowiedział o swojej mamie, posłała mu pewny wsparcia uścisk dłoni, tak aby mu jakoś pomóc. Wesprzeć.
- Ja jak się bałam, to zwierzęta z okolicy robiły się mocno przyjazne. Kiedyś jeden chłopiec z taboru chciał mnie pociągnąć za warkocze, tak nagle wszystkie wiewiórki postanowiły go gonić. Nie wiem czy wiesz, ale Thommy kiedyś, jak byłam chora, przynosił mi psy do łóżka żebym miała towarzystwo. Potem goniła go za to babcia, ale nigdy nie przestał. – To wspomnienie również należało do tych słodkich, które jednak przykryła gorycz. Przez chwilę zastanowiła się, czy rzeczywiście powinna zgadzać się na tę umowę, nawet jeżeli obiecywał, że nikt nie będzie miał jej tego za złe, ale w tym momencie upraszał ją tak, że nie mogła się na to nie zgodzić. No i prawdą rzeczywiście było to, że pieniądze potrzebne były na inne rzeczy. Z drugiej strony, bilety też w jakiś sposób szły na wypłatę dla Marcela, dlatego ja to martwiło.
- Dobrze, ale tylko ten jeden raz, bo jeżeli będziesz mnie tak przekonywać, to obawiam się, że zacznę ulegać za każdym razem i twoja wypłata będzie mniejsza. – Westchnęła cicho, ostatecznie jednak uśmiechając się do niego i mając nadzieję, że da się przekonać, albo będzie to w jakiś sposób na ten moment nie będzie potrzebne aby na każdy pokaz ją wkradać. Kiedy tylko wspomniał o Robin Hoodzie tak bardzo cieszyła się o rozważaniu na jej informacji. Brzmiał trochę jak taki bohater, którego chłopcy podziwiali a dziewczynki chciały, aby ratował go taki ktoś jak one.
- Mam wrażenie, że łuk by ci tak nie pasował do końca, ale jak mówisz, że uczysz się walczyć nożami. Tylko nie mógłbyś się nazywać tak, musiałbyś jakoś inaczej przedstawić się, nie wiem, wymyślając jakieś nazwisko? Jaka byłaby twoja przykrywka? – Naprawdę nie spodziewała się, że Marcel nagle miałby wyrwać się i walczyć, ale pamiętała jego listy i pamiętała, co się działo, kiedy poszli na plac. Czy wtedy też chodziło o to wszystko, co mówili? O te ideały?
- Dobra dobra, mówisz tak, bo wiesz, że obok słonia to wszyscy bledniemy. No i ja myślę, że po prostu Ollie nie widzi w tobie zagrożenia, dlatego tylko ci się upiekło. – Mrugnęła do niego, poprawiając jeszcze harfę kiedy tylko złapała pasek zsuwający się z ramienia. – Dobrze, jak będziecie występować na scenie to zaproście mnie do prób. W razie czego usiądę niedaleko Olliego, bo on zwraca uwagę, więc jak jakaś nuta mi nie pójdzie, to będą zachwyceni Olliem. – Przeczuwała że nie nadawałaby się na scenę – wiedziała, więc, że na pewno byłaby szczęśliwa, obserwując taką Eve która czułaby się dość pewnie. Jej tańce zawsze przyciągały oko i ciężko byłoby się dziwić komukolwiek. Na pytanie o Thomasa pokręciła przecząco głową.
- Niezbyt jeszcze, może…może później w styczniu się uda. – Spojrzała jeszcze na Marcela kiedy wchodzili do środka, wzruszając lekko ramionami. – Trochę…trochę tak. Czasem śpię gorzej, czasem po prostu jest za mało czasu na sen kiedy próbuję jakoś pozbierać wszystko na jeden sposób. Ale wierzę, że teraz ze spaniem będzie już lepiej, napisałam do pani Yvette, więc powinno być dobrze. – Przetarła lekko twarz, czując szorstką skórę, która wysuszała się od pracy, ale aż tak się tym nie martwiła. Wystarczyło, że będzie dobrą siostrą a w przyszłości dobrą żoną, nie musiała siadać przed lustrem i spędzać godziny na dbaniu o swoją urodę. Chociaż lubiła to robić. – Dziękuję.
Uśmiechnęła się jeszcze, kiedy pomógł jej nie tylko zdjąć harfę, ale też przysunął skrzynię, co pozwoliło jej usiąść. Ostrożnie nastroiła harfę, delikatnie wsłuchując się w jej nuty, zaraz też wygrywając melodię na próbę. Jeszcze raz zagrała, tym razem już o wiele pewniej, robiąc co mogła, aby wybrzmieć dobrze, śpiewając piosenkę, a romskie słowa wypełniły pomieszczenie. Wciąż jednak kątem oka zerkała na słonia, ciekawa, jak na to zareagował, dopiero z ostatnimi nutami wyciszając harfę i pozwalając sobie na sięgnięcie po słoik, delikatnie wsuwając do środka pajdę chleba wręczoną przez Marcela. Przymknęła oczy, czując się wybornie kiedy tak trzymała słoik w dłoniach, tak jakby był to największy przysmak, żując go powoli aby słodki smak miodu jak najdłużej rozchodził się po jej języku.
- Widzę, że coś jest nie tak, nie oszukasz mnie tak łatwo. Ale nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. – Zawsze taka była; łagodna, pozwalająca na to, by osoba rozwijała się przy niej we własnym tempie, nie wymuszając wyznań, a raczej dając znać, że szanowała przestrzeń drugiej osoby i dając jej czas, bo tego zazwyczaj brakowało. Jeżeli Marcel chciał zwierzyć się z problemów, miał okazję, ale jeżeli nie czuł tej potrzeby, mogła po prostu ciągnąć struny w delikatnej harmonii muzyki.
- Tak, wiem. Masz nadzieję, że jak pójdzie spać to będzie lepiej, ale stan świata się nie zmienia. Ja wciąż pamiętam te dwa lata temu, jak to wyglądało. Jak myślisz, że to nieprawda, że tylko ktoś sobie stroi żarty, ale to nie jest prawda… - Oddychając głęboko pochyliła czoło, aby dotknąć nim chłodnego drewna. Kiedy wspomniał o matce na nowo spojrzała na niego, dłoń kładąc mu na ramieniu.
- Przykro mi… - szczere słowa spłynęły w jego kierunku, nawet jeżeli to było za mało. Ale jak więcej pomóc, jak wesprzeć?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Tereny cyrkowe
Szybka odpowiedź