Kulisy głównej sceny
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kulisy głównej areny
Głowna scena mieści się pośrodku terenów cyrkowych i jest okryta największym namiotem - to właśnie na niej, prawowitej Arenie Carringtonów, odbywają się najważniejsze, największe i najbardziej zapierające dech w piersiach pokazy. Za kulisami znajdują się garderoby artystów, w których występujący przygotowują się do swoich popisów. Pracują tam też czarodzieje zajmujący się magiczną oprawą przedstawień i związanymi z nimi technikaliami, takimi jak akcesoria, dekoracje, zasłony, wystrój czy muzyka.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:24, w całości zmieniany 1 raz
21 października
Czasem bywała brzękotką. Zamiast do światła reflektorów - ciągnęło ją do znanego już ciepła, na pomarańczowych skrzydłach niósł ją wiatr, a niska forma niczym tchnienie ostatniego wspomnienia wiosny przemykała pośród zajętych własnymi sprawami czarodziejów opiekujących się magicznym cyrkiem. Nie musieli wiedzieć, że tu jest. Nie musieli słuchać delikatnego stukotu wysłużonych puent, które wsunęła na stopy jeszcze przed odsłonięciem tylnych połów namiotu, by dostać się do środka, przejść nie przez scenę, a od razu zawitać za kulisami.
Był tutaj, wiedziała, czuła w powietrzu charakterystyczną dla niego woń, pamiętała migające w oddali blond kosmyki, które znikły akurat wśród tutejszego gwaru, choć i on zdawał się opadać. Piękny wieczór dobiegł końca. Skasowane kilka godzin temu bilety straciły ważność, a artyści mogli oddać się relaksowi, masażowi zmęczonych mięśni czy ostremu smakowi alkoholu mającego upiększyć nocne westchnienia. Też dziś występował? Celine nie miała pojęcia, nie wpuszczono jej do środka: w kieszeni sukienki nie znalazła wystarczającej ilości monet, a odpowiedzialna za sprzedaż wejściówek kobieta łypnęła na nią spode łba i kazała wrócić kiedy przestanie być zbyt biedna. Dziwne - myślała, że już taką nie była. Przecież półwila służyła dziś na Grimmauld Place, opiekowała się lady Aquilą, to nie upoważniało jej do wstępów tam, gdzie tylko miała na to ochotę?
Ale to nic. Już była w środku, już było dobrze, już go znalazła; dziwnie przygnębionego, przygaszonego, jak świeca, której wosk spłynął na stół, pozostawiając wyłącznie smutny, ledwo dopalający się knot. Dlaczego? Co odebrało mu upragniony blask?
Celine zmarszczyła lekko brwi, nabrała do płuc trochę więcej powietrza, jakby tym samym dodając sobie rezonu, po czym objawiła swoją obecność: zanuciła melodię, klasyczną, smutną, a jednocześnie tak piękną. Najpierw cicho, cichutko, sennie i leniwie, by potem stała się ona coraz głośniejsza. Wyraźniejsza. Może ktoś rzucił na niego klątwę, może to on był dziś smutną Odettą wpatrzoną w lunarne odbicie okrągłej tarczy rzucone na taflę jeziora - ale to ona trzepotała łabędzimi skrzydłami w tańcu, ni z tego, ni z owego pojawiając się tuż u jego boku, pląsając dokoła tego, na czym przyszło mu siedzieć - pewnie na jakimś cyrkowym przyrządzie, którego nazwy nawet nie znała.
- Wstań - zachęciła miękko, pozwoliwszy sobie na oddech, a następnie czym prędzej powracając do nuconego utworu. Tańczyła - dla niego, zaraz też z nim, na pewno, wyciągając rozgrzane wcześniej ciało w wyuczonych arabeskach i serii ptasich, królewskich kroków. Jej ręce przerodziły się w białe skrzydła. Jej sukienka, bladofioletowa i dość stara, przeistoczyła w kreację stworzoną z piór i diamentów. Jej stopy - niemal nie dotykały podłoża. Nie musiały tego robić. - Płyń ze mną - Celine w końcu zatrzymała się przed nim, z rozwianym włosem i rozgorączkowanym spojrzeniem, oferując Marcelowi swoją dłoń. Dokąd, co dziś na nich czekało? To nieważne, byle tylko znaleźli się tam razem.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Ostatnio zmieniony przez Celine Lovegood dnia 05.04.21 23:54, w całości zmieniany 1 raz
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Siedział na skrzyni cyrkowego iluzjonisty, boso, w spodniach mocno przylegających do ciała, przemoczona koszula leżała obok, lekko przygarbiony wspierał się łokciami o kolana, powoli obracając w dłoniach butelkę z wodą; mokre kosmyki złotych włosów opadały na czoło, a naga klatka piersiowa odsłaniała widok rozległej blizny ciągnącej się od szyi - maskował ją na występy pudrem, który w większości zdążył spłynąć. To był wymagający układ - był zmęczony. A może wciąż nie wrócił do formy po minionych tygodniach; zamknął oczy, słysząc cichą melodię. Nie potrafił jej nazwać ani rozpoznać, ale brzmienie głosu coś mu podpowiadało - kogoś. Wbił spojrzenie w deski sceny, zaciskając palce mocniej wokół szkła butelki, nie widziała go od tamtej pory. Zdecydowanie zbyt długo. Chyba trochę wstydził się tej blizny. Gdyby był silniejszy, jego matka wciąż by żyła. Obejrzał się ku niej, kiedy zatańczyła wokół, biorąc głęboki oddech. W jakiś sposób - choć nieświadomie - stawiała mu wyzwanie, nie miał już siły. Ale musiał i był w stanie, bo bez bólu nie dało się osiągnąć sukcesu.
- Celine - wypowiedział jej imię miękko, wodząc spojrzeniem za plecionymi w tańcu dłońmi i płynnie poruszającymi się nogami, za włosami, jak welon podążającymi za jej powabnymi ruchami. Była trochę jak zjawa, eteryczny byt zdobiący bladość krajobrazu. Była piękna, nie zwracał większej uwagi na jej ubranie. Tu nikt nie nosił się jak prawdziwa królewna - sceniczne kostiumy były drogie, nie zakładano ich bez potrzeby. - Dawno cię nie widziałem - rzucił, niemal z wyrzutem, gdzie była? Z dnia na dzień przestał napotykać jej twarz w Parszywym Pasażerze, zniknęła jak sen. Wpatrywał się w nią przez chwilę, gdy stanęła tuż przed nim, nim uchwycił jej dłoń, drugą ręką odstawiając butelkę na bok - i wstał, jak tknięty jej rozkazem. - Odpłynęłaś - sparafrazował jej słowa, kładąc wolną dłoń na jej talii, przyciągając ją ku sobie bliżej, na krótki moment, nim subtelnie uniósł ją w talii, okręcając wokół w rytm smętnej nuconej przez nią melodii, przejmując w tym tańcu prowadzenie, ale nie pierwsze skrzypce, to ona była tu łabędziem. - Tęskniłem - poskarżył się jeszcze, wprost, jak prosty i oczywisty był taniec. Zamknął oczy, prowadząc ją dalej, tylko pozornie, tak naprawdę podążał za nią: z wolna czując moc tej melodii, której poczuć na scenie nie potrafił. Chyba stracił wtedy część siebie, trudniej było wykrzesać z siebie coś więcej niż smutek - trudno było wychwycić inne emocje z muzyki. Nie był już tak dobry, jak wcześniej. Ale musiał stać się lepszy. - Cieszę się, że jesteś cała - dodał, gdy na drugim krańcu sceny podtrzymywał ją w piruecie tak płynnym, jak płynne były ruchy ptaka w powietrzu. Teraz, teraz bywało różnie. Kiedy ktoś znikał, zwykle nie wracał, mówiła Frances.
- Celine - wypowiedział jej imię miękko, wodząc spojrzeniem za plecionymi w tańcu dłońmi i płynnie poruszającymi się nogami, za włosami, jak welon podążającymi za jej powabnymi ruchami. Była trochę jak zjawa, eteryczny byt zdobiący bladość krajobrazu. Była piękna, nie zwracał większej uwagi na jej ubranie. Tu nikt nie nosił się jak prawdziwa królewna - sceniczne kostiumy były drogie, nie zakładano ich bez potrzeby. - Dawno cię nie widziałem - rzucił, niemal z wyrzutem, gdzie była? Z dnia na dzień przestał napotykać jej twarz w Parszywym Pasażerze, zniknęła jak sen. Wpatrywał się w nią przez chwilę, gdy stanęła tuż przed nim, nim uchwycił jej dłoń, drugą ręką odstawiając butelkę na bok - i wstał, jak tknięty jej rozkazem. - Odpłynęłaś - sparafrazował jej słowa, kładąc wolną dłoń na jej talii, przyciągając ją ku sobie bliżej, na krótki moment, nim subtelnie uniósł ją w talii, okręcając wokół w rytm smętnej nuconej przez nią melodii, przejmując w tym tańcu prowadzenie, ale nie pierwsze skrzypce, to ona była tu łabędziem. - Tęskniłem - poskarżył się jeszcze, wprost, jak prosty i oczywisty był taniec. Zamknął oczy, prowadząc ją dalej, tylko pozornie, tak naprawdę podążał za nią: z wolna czując moc tej melodii, której poczuć na scenie nie potrafił. Chyba stracił wtedy część siebie, trudniej było wykrzesać z siebie coś więcej niż smutek - trudno było wychwycić inne emocje z muzyki. Nie był już tak dobry, jak wcześniej. Ale musiał stać się lepszy. - Cieszę się, że jesteś cała - dodał, gdy na drugim krańcu sceny podtrzymywał ją w piruecie tak płynnym, jak płynne były ruchy ptaka w powietrzu. Teraz, teraz bywało różnie. Kiedy ktoś znikał, zwykle nie wracał, mówiła Frances.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mogli nie zobaczyć się już nigdy. Mogli, ale to się nie wydarzyło, bo byli tu dziś razem, a Celine czuła jak w jej wnętrzu osiada znajome ciepło - przez moment wszystko wydawało się takim, jakim być powinno. Gorąc splecionych ze sobą w tańcu ciał, zmierzwione włosy, stępione słodyczą wspólnej sztuki spojrzenia, niewypowiedziane jeszcze słowa ciążące gdzieś wysoko w powietrzu i na samych krańcach paznokci. Ale czy musieli mówić cokolwiek? Czarownica tańczyła dla niego, z nim, upewniwszy się, że dokoła nie było nikogo, kto tę namiętność mógłby zobaczyć; plotki podczas wojny, nawet rzekomo spokojnej, niezrozumianej, nie były im potrzebne. Jej - nigdy nie były, a jednak zdawały się podążać za plecami półwili jak oddech przeznaczenia muskający kark, zawsze gotowe strącić ją z piedestału za sprawą winy - jej własnej, czy wręcz kogoś obcego.
- Przepraszam - odpowiedziała półszeptem; nie powiedziała Marceliusowi gdzie teraz się znajduje, co robi, choć mógł usłyszeć o tym w porcie, od Philippy, Yvette czy Rain. Te, z którymi łączyło ją przymierze nieistniejącej krwi wiedziały więcej, mogły zdradzić tajemnicę, ale dla większości faktem było to, że z dnia na dzień po prostu rozmyła się w powietrzu i więcej, na dłużej, już nie wróciła. Za plecami pozostały nowo otwarte fabryki i szare przygnębienie, zamienione na przepych Grimmauld Place i głowy elfów przybite do ścian posiadłości. - To... długa historia, opowiem ci ją kiedyś do snu, jeśli nie będziesz mógł wypocząć - zaoferowała niemal półprzytomnie, z oczyma przymkniętymi, niesiona w pląs wcale nieprzypadkową sekwencją ruchów. Każda szanująca się balerina wiedziała w jaki sposób oddać Tchaikovsky'ego. Marcelius - nie wiedział, ale to nie przeszkadzało jej prowadzić go wprost na taflę sennego jeziora, w którym odbijał się migot pozbawionej miłości klątwy. Dopiero po dłuższej chwili Celine otworzyła oczy i przyjrzała mu się uważniej; nagi tors odsłaniał bliznę, puder zdążył się skroplić, a w błękitno-zielonych oczach nagle błysnął przestrach. Jednak nie zatrzymała ich wspólnego lotu w przestworzach, tańca dwóch łabędzi. - Co to jest? Dlaczego? - spytała łagodnie, pozwalając jednej ze smukłych dłoni sięgnąć do zgrubiałej skóry, po czym przesunęła wzdłuż śladu palcami. Delikatnie, jakby w każdej chwili, każdym ruchem mogła go skrzywdzić, sprawić, że zgiąłby się z bólu i zapłakał. Kto ci to zrobił, kiedy, dlaczego, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, nie napisałeś? Lekko rozwarte wargi niemo zadawały tysiąc pytań, choć z gardła nie uleciał już żaden dźwięk. Nie. Celine zastygła za to w bezruchu, przez moment patrząc na niego niepewnie, by w końcu przylgnąć do Marcela, objąć go w talii rękoma, zaraz po tym, jak uniósł ją w zwinnym piruecie, niemal pozbawionym ciężaru fizycznej formy. - Masz strach pod skórą - wyszeptała w ciepłą pierś, przymknąwszy przekrwione oczy. Nie tylko pod skórą, czuła go dziś w jego mięśniach, w jego spojrzeniu i w jego słowach; co stało się z wesołym Marcelem, którego pamiętała spomiędzy brudnych uliczek i zadymionych salek Parszywego Pasażera? - Nie chcę tak - powiedziała zatem cicho. - Nie chcę żebyś się bał, smucił, truł tym, ale wiem, że czasem się nie da. Wiem - jak bardzo ty sama jesteś zatruta, Celine, kiedy pierwszy raz straciłaś nadzieję? - Co ci... co ci zrobili?
- Przepraszam - odpowiedziała półszeptem; nie powiedziała Marceliusowi gdzie teraz się znajduje, co robi, choć mógł usłyszeć o tym w porcie, od Philippy, Yvette czy Rain. Te, z którymi łączyło ją przymierze nieistniejącej krwi wiedziały więcej, mogły zdradzić tajemnicę, ale dla większości faktem było to, że z dnia na dzień po prostu rozmyła się w powietrzu i więcej, na dłużej, już nie wróciła. Za plecami pozostały nowo otwarte fabryki i szare przygnębienie, zamienione na przepych Grimmauld Place i głowy elfów przybite do ścian posiadłości. - To... długa historia, opowiem ci ją kiedyś do snu, jeśli nie będziesz mógł wypocząć - zaoferowała niemal półprzytomnie, z oczyma przymkniętymi, niesiona w pląs wcale nieprzypadkową sekwencją ruchów. Każda szanująca się balerina wiedziała w jaki sposób oddać Tchaikovsky'ego. Marcelius - nie wiedział, ale to nie przeszkadzało jej prowadzić go wprost na taflę sennego jeziora, w którym odbijał się migot pozbawionej miłości klątwy. Dopiero po dłuższej chwili Celine otworzyła oczy i przyjrzała mu się uważniej; nagi tors odsłaniał bliznę, puder zdążył się skroplić, a w błękitno-zielonych oczach nagle błysnął przestrach. Jednak nie zatrzymała ich wspólnego lotu w przestworzach, tańca dwóch łabędzi. - Co to jest? Dlaczego? - spytała łagodnie, pozwalając jednej ze smukłych dłoni sięgnąć do zgrubiałej skóry, po czym przesunęła wzdłuż śladu palcami. Delikatnie, jakby w każdej chwili, każdym ruchem mogła go skrzywdzić, sprawić, że zgiąłby się z bólu i zapłakał. Kto ci to zrobił, kiedy, dlaczego, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, nie napisałeś? Lekko rozwarte wargi niemo zadawały tysiąc pytań, choć z gardła nie uleciał już żaden dźwięk. Nie. Celine zastygła za to w bezruchu, przez moment patrząc na niego niepewnie, by w końcu przylgnąć do Marcela, objąć go w talii rękoma, zaraz po tym, jak uniósł ją w zwinnym piruecie, niemal pozbawionym ciężaru fizycznej formy. - Masz strach pod skórą - wyszeptała w ciepłą pierś, przymknąwszy przekrwione oczy. Nie tylko pod skórą, czuła go dziś w jego mięśniach, w jego spojrzeniu i w jego słowach; co stało się z wesołym Marcelem, którego pamiętała spomiędzy brudnych uliczek i zadymionych salek Parszywego Pasażera? - Nie chcę tak - powiedziała zatem cicho. - Nie chcę żebyś się bał, smucił, truł tym, ale wiem, że czasem się nie da. Wiem - jak bardzo ty sama jesteś zatruta, Celine, kiedy pierwszy raz straciłaś nadzieję? - Co ci... co ci zrobili?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obrót, uniesienie, kiedy wzbijała się w powietrze, lekkie odstawienie jej na parkiet, ważyła tyle co nic, poruszała się z gracją łabędzia, a wyćwiczone ramiona Marcela bez trudu podążały za jej ciałem, gdy ich ciała płynęły razem w rytm brutalnej ciszy. Nawet bez muzyki potrafili się zgrać, rozumieli się przecież nawzajem, każdą kroplę potu, zmierzwiony włos i iluzja skryta za bezlitosnym wilim czarem. Celina wabiła spojrzenia jak ogień wabił ćmy - czy równie morderczo? Nie potrzebował przeprosin, chciał informacji. O tym, czy była bezpieczna, o tym, gdzie była i czego było jej teraz trzeba. Rozmyła się jak sen, pewnego przykrego dnia, nie dopytywał nikogo. Chciał to usłyszeć od niej, wierząc, że pewnego dnia wróci - i oto była.
- Potrzebuję odpoczynku teraz - zdradził, nalegając na jej słowa, nalegając na prawdę, ale w tym momencie jego słowa okrywała też szczerość; był zmęczony, osłabione występem ciało zmobilizowało się, by nadążyć za jej tempem, gnane wewnętrzną siłą, którą nie tak łatwo było przecież powstrzymać. - Nie ufasz mi? - Ale ona uciekała z odpowiedzią, dlaczego? Nie sądziła chyba, że tak po prostu w milczeniu i bez pytań zniesie jej powrót. Czy wiedziała o jego niedawnym zniknięciu? Nie było go półtorej miesiąca, dochodził do siebie po spotkaniu ze szmalcownikiem - ale jej tu już nie było, żeby o tym wiedzieć. Żeby mogła zauważyć. - Proszę - dodał niemal błagalnym szeptem, bał się o nią. Bał się, że spotkało ją to co jego. Konflikt zaostrzał się z dnia na dzień a większość ofiar dało się policzyć w tych, którzy nie chcieli być wcale jego częścią. W zasadzie to nigdy nie bawiła go zabawa w wojnę.
- Szczerość za szczerość, Celine - odpowiedział, kiedy poczuł dotyk jej dłoni na zabliźnionej ranie; naprawdę wierzył, że jej troska była szczera, wierzył, że przyszła tu dla niego i chciał wierzyć, że i ją przywiodła tu tęsknota. Nie przeszkadzał mu brak znajomości baletowego układu - prowadził ją instynktownie, poddając się jej ruchom i w istocie podążając za nimi. Czy to był uczciwy układ, coś za coś? Odpuściłby, gdyby zależało mu na niej mniej. Wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony, rana nie sprawiała mu już bólu. Zdążyła się zagoić.
- Kto nie ma dziś powodów, żeby się bać? - zapytał, retorycznie, w porcie się trzęśli. Nikt nie wiedział, kiedy patrole Ministerstwa Magii wparują do Parszywego Pasażera, kiedy obudują Tamizę, kiedy zniszczą wszystko, co wciąż tu zostało. Kiedy jeden po drugim trafią do Tower of London, za kraty, gdzie sczezną ducha umierając z głodu i pragnienia. Może będą mieć szczęście, może zginą na ulicy zarżnięci jednym skutecznym cięciem. Koty mają ponoć siedem żyć, on już stracił jedno. Uniknął odpowiedzi, pozostawiając swoją propozycję na stole.
- Pokaż mi, jak to robią klasyczni tancerze - poprosił, jednym z jego strachów było jego miejsce na Arenie. W ostatnim czasie zbyt często nadwyrężał cierpliwości pana Carringtona - i czuł, że powinien mu pokazać, że jest i będzie niezastąpiony. Z tygodnia na tydzień lepszy. W końcu najlepszy.
- Potrzebuję odpoczynku teraz - zdradził, nalegając na jej słowa, nalegając na prawdę, ale w tym momencie jego słowa okrywała też szczerość; był zmęczony, osłabione występem ciało zmobilizowało się, by nadążyć za jej tempem, gnane wewnętrzną siłą, którą nie tak łatwo było przecież powstrzymać. - Nie ufasz mi? - Ale ona uciekała z odpowiedzią, dlaczego? Nie sądziła chyba, że tak po prostu w milczeniu i bez pytań zniesie jej powrót. Czy wiedziała o jego niedawnym zniknięciu? Nie było go półtorej miesiąca, dochodził do siebie po spotkaniu ze szmalcownikiem - ale jej tu już nie było, żeby o tym wiedzieć. Żeby mogła zauważyć. - Proszę - dodał niemal błagalnym szeptem, bał się o nią. Bał się, że spotkało ją to co jego. Konflikt zaostrzał się z dnia na dzień a większość ofiar dało się policzyć w tych, którzy nie chcieli być wcale jego częścią. W zasadzie to nigdy nie bawiła go zabawa w wojnę.
- Szczerość za szczerość, Celine - odpowiedział, kiedy poczuł dotyk jej dłoni na zabliźnionej ranie; naprawdę wierzył, że jej troska była szczera, wierzył, że przyszła tu dla niego i chciał wierzyć, że i ją przywiodła tu tęsknota. Nie przeszkadzał mu brak znajomości baletowego układu - prowadził ją instynktownie, poddając się jej ruchom i w istocie podążając za nimi. Czy to był uczciwy układ, coś za coś? Odpuściłby, gdyby zależało mu na niej mniej. Wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony, rana nie sprawiała mu już bólu. Zdążyła się zagoić.
- Kto nie ma dziś powodów, żeby się bać? - zapytał, retorycznie, w porcie się trzęśli. Nikt nie wiedział, kiedy patrole Ministerstwa Magii wparują do Parszywego Pasażera, kiedy obudują Tamizę, kiedy zniszczą wszystko, co wciąż tu zostało. Kiedy jeden po drugim trafią do Tower of London, za kraty, gdzie sczezną ducha umierając z głodu i pragnienia. Może będą mieć szczęście, może zginą na ulicy zarżnięci jednym skutecznym cięciem. Koty mają ponoć siedem żyć, on już stracił jedno. Uniknął odpowiedzi, pozostawiając swoją propozycję na stole.
- Pokaż mi, jak to robią klasyczni tancerze - poprosił, jednym z jego strachów było jego miejsce na Arenie. W ostatnim czasie zbyt często nadwyrężał cierpliwości pana Carringtona - i czuł, że powinien mu pokazać, że jest i będzie niezastąpiony. Z tygodnia na tydzień lepszy. W końcu najlepszy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Milczała. Milczała w tańcu, opowiadając mu historię gestem i ukłonem, tak w tym wszystkim zwiewna, ulotna i tajemnicza. Naprawdę nikt nie wyjawił mu prawdy? Tak długo żył w nieświadomości, tęsknił, jednak nie napisał choćby jednego listu - nie znał adresu, nie podano mu go? Kolejny piruet smakował niedowierzaniem. Dlaczego? Przecież jej nowy świat nie był żadną enigmą, wiedział o nim złoty rybak, wiedzieli i ci ważni, zwani portową rodziną, która przyjęła ją pod swoje skrzydła bez pytań i bez osądu. Celine zadrżała na myśl, nagłą, niechcianą, że może nie miał jak o to zapytać; blizna na jego torsie wydawała się świeża, nie mógł zakamuflować jej żaden puder, choć dostrzegała, że Marcel próbował wymazać ją z ciała wszelkim sposobem. Była więc zła. Przesiąknięta okrutną historią - ale szczerość za szczerość, powiedział, na co półwila westchnęła w końcu cichutko, skinąwszy głową. Mógł nawet tego nie dostrzec, znów pochyliła się do przodu, jedną z nóg unosząc natomiast do góry, jakby nie ograniczały jej ni kości, ni mięśnie. Ciszę przerwał dźwięk butów sunących do tyłu w powolnej ucieczce; odsunęła się, ale nie puściła jego dłoni. Ich palce pozostawały splecione.
Ich przeznaczenia, być może, również.
- To nie było tak dawno temu, Marcelku, kiedy w porcie pojawiła się piękna, czysta pani. Wyobraź ją sobie. Anioła, który nagle... - Celine zacieśniła uścisk ich dłoni, poprawiła go, skóra mieszała się ze skórą, przesiąkała w nią, aż stali się jednością nie do poróżnienia. Na ustach zamajaczył natomiast rozmarzony uśmiech. - Sięga właśnie po ciebie. I ten anioł zabrał mnie ze sobą - z brudnawych uliczek i gromkiego śmiechu przemierzających ich marynarzy prosto pod elegancki dach kamienicy przy ulicy Grimmauld Place dwanaście, kto inny mógł poszczycić się tak nieoczekiwanym zakrętem życiowej drogi? Może i tkwiła w sercu dziwnego Londynu, smutnego, szarego i przygaszonego, jakby wyludnionego, ale przynajmniej mogła być tam z nią. Swoją dobrodziejką. - Mieszkam teraz w ładnym domu, mam swój pokój, nowe sukienki i pracę. Wiesz, że tam są nawet ruchome schody? - wyszeptała konspiracyjnie, po czym znów zbliżyła się do niego tanecznym krokiem, by okrążyć Marcela w nieco rozleniwionym geście. Zatrzymała się za nim, przy następnym okrążeniu, opierając głowę między jego łopatkami, do nozdrzy wdychając zaś ciężki zapach zmęczonego wysiłkiem ciała. - Szczerość za szczerość - przypomniała mu, na oślep wodząc palcami wzdłuż blizny. Celine nie chciała sprawić mu bólu, och, broń Merlinie; liczyła jedynie, że przyjazny dotyk będzie w stanie odegnać demony zaklęte w zgrubiałej, różowawej tkance, która zdawała się odebrać mu ten niegdyś beztroski, chłopięcy blask. Dziś był mężczyzną. Zmęczonym, spętanym strachem, ale prawdziwym, stojącym tuż obok niej, ciepłym i mimo wszystko znajomym.
Czarownica wydała z siebie cichy pomruk w jego rozgrzaną skórę, kiedy poprosił. Pokaż mi. Mogła, chciała - dlatego jej dłonie znów powędrowały do jego rąk, wskazując niemym gestem, by wyciągnął je przed siebie.
Dopiero po tym Celine powróciła naprzeciw cyrkowca.
- Musisz zdobyć pięć serc zanim wyrosną ci skrzydła - poinstruowała enigmatycznie, jednocześnie schylając się do jego stóp. Musiał złączyć pięty i palce skierować do zewnątrz, szeroko, wykręcić je daleko od siebie, by wyglądały jak ze snu, w czym pomógł jej wprawiony dotyk. Potem ręce - półwila poświęciła im szczególną uwagę, pokazała w jaki sposób powinien zgiąć je w łokciach, jak ułożyć palce, by odwzorować klasyczną pozycję. - To pierwsze serce. Nie unoś ramion do góry, pozwól im opaść, wydłuż szyję. Musisz wyglądać jak... rzeźba. Czarować każdym mięśniem - jej głos był łagodny, niekoniecznie mentorski; Celine wiedziała, że z opanowaniem podstaw Marcel nie będzie miał przesadnych problemów. Był szalenie utalentowanym akrobatą, dobrze rozciągniętym, zaznajomionym z tajnikami swojej fizyczności - a to ułatwiało postawienie pierwszych, tak późnych kroków. - Mógłbyś poderwać się w przestworza, czujesz to? Ale jeszcze nie masz skrzydeł, to jeszcze nie stanie się teraz. Spróbujemy z drugim sercem - anatomiczną, choć może raczej marzycielską nazwę przypisywała tradycyjnym pozom, w jakich przed tańcem należało ułożyć ciało. Były jak linia startowa, jak wykluwające się z jaja pisklę, które już za moment podrośnie, przerodzi się w pięknego łabędzia - i on też taki był. Półwila wsunęła stopę między te należące do Marcela, układając je w odpowiednim dystansie. Wciąż powinien mieć je skierowane do zewnątrz, ręce zaś pomogła mu unieść do boków, znów manewrując przy dłoniach, by wyglądały jak najdelikatniej, krucho, zupełnie jakby jeden nieuważny ruch mógł roztrzaskać ich porcelanę. Następnie przeszli do pozycji trzeciej i czwartej, a piąta... Cóż, ta nie bez powodu była jej ulubioną. - I ostatnie serce... Chcesz? - spojrzała na niego z psotnym błyskiem w oku. Balet był jak wróżkowy pył, spodziewała się, że Marcel nie odstąpi od niego już tak prędko.
Ich przeznaczenia, być może, również.
- To nie było tak dawno temu, Marcelku, kiedy w porcie pojawiła się piękna, czysta pani. Wyobraź ją sobie. Anioła, który nagle... - Celine zacieśniła uścisk ich dłoni, poprawiła go, skóra mieszała się ze skórą, przesiąkała w nią, aż stali się jednością nie do poróżnienia. Na ustach zamajaczył natomiast rozmarzony uśmiech. - Sięga właśnie po ciebie. I ten anioł zabrał mnie ze sobą - z brudnawych uliczek i gromkiego śmiechu przemierzających ich marynarzy prosto pod elegancki dach kamienicy przy ulicy Grimmauld Place dwanaście, kto inny mógł poszczycić się tak nieoczekiwanym zakrętem życiowej drogi? Może i tkwiła w sercu dziwnego Londynu, smutnego, szarego i przygaszonego, jakby wyludnionego, ale przynajmniej mogła być tam z nią. Swoją dobrodziejką. - Mieszkam teraz w ładnym domu, mam swój pokój, nowe sukienki i pracę. Wiesz, że tam są nawet ruchome schody? - wyszeptała konspiracyjnie, po czym znów zbliżyła się do niego tanecznym krokiem, by okrążyć Marcela w nieco rozleniwionym geście. Zatrzymała się za nim, przy następnym okrążeniu, opierając głowę między jego łopatkami, do nozdrzy wdychając zaś ciężki zapach zmęczonego wysiłkiem ciała. - Szczerość za szczerość - przypomniała mu, na oślep wodząc palcami wzdłuż blizny. Celine nie chciała sprawić mu bólu, och, broń Merlinie; liczyła jedynie, że przyjazny dotyk będzie w stanie odegnać demony zaklęte w zgrubiałej, różowawej tkance, która zdawała się odebrać mu ten niegdyś beztroski, chłopięcy blask. Dziś był mężczyzną. Zmęczonym, spętanym strachem, ale prawdziwym, stojącym tuż obok niej, ciepłym i mimo wszystko znajomym.
Czarownica wydała z siebie cichy pomruk w jego rozgrzaną skórę, kiedy poprosił. Pokaż mi. Mogła, chciała - dlatego jej dłonie znów powędrowały do jego rąk, wskazując niemym gestem, by wyciągnął je przed siebie.
Dopiero po tym Celine powróciła naprzeciw cyrkowca.
- Musisz zdobyć pięć serc zanim wyrosną ci skrzydła - poinstruowała enigmatycznie, jednocześnie schylając się do jego stóp. Musiał złączyć pięty i palce skierować do zewnątrz, szeroko, wykręcić je daleko od siebie, by wyglądały jak ze snu, w czym pomógł jej wprawiony dotyk. Potem ręce - półwila poświęciła im szczególną uwagę, pokazała w jaki sposób powinien zgiąć je w łokciach, jak ułożyć palce, by odwzorować klasyczną pozycję. - To pierwsze serce. Nie unoś ramion do góry, pozwól im opaść, wydłuż szyję. Musisz wyglądać jak... rzeźba. Czarować każdym mięśniem - jej głos był łagodny, niekoniecznie mentorski; Celine wiedziała, że z opanowaniem podstaw Marcel nie będzie miał przesadnych problemów. Był szalenie utalentowanym akrobatą, dobrze rozciągniętym, zaznajomionym z tajnikami swojej fizyczności - a to ułatwiało postawienie pierwszych, tak późnych kroków. - Mógłbyś poderwać się w przestworza, czujesz to? Ale jeszcze nie masz skrzydeł, to jeszcze nie stanie się teraz. Spróbujemy z drugim sercem - anatomiczną, choć może raczej marzycielską nazwę przypisywała tradycyjnym pozom, w jakich przed tańcem należało ułożyć ciało. Były jak linia startowa, jak wykluwające się z jaja pisklę, które już za moment podrośnie, przerodzi się w pięknego łabędzia - i on też taki był. Półwila wsunęła stopę między te należące do Marcela, układając je w odpowiednim dystansie. Wciąż powinien mieć je skierowane do zewnątrz, ręce zaś pomogła mu unieść do boków, znów manewrując przy dłoniach, by wyglądały jak najdelikatniej, krucho, zupełnie jakby jeden nieuważny ruch mógł roztrzaskać ich porcelanę. Następnie przeszli do pozycji trzeciej i czwartej, a piąta... Cóż, ta nie bez powodu była jej ulubioną. - I ostatnie serce... Chcesz? - spojrzała na niego z psotnym błyskiem w oku. Balet był jak wróżkowy pył, spodziewała się, że Marcel nie odstąpi od niego już tak prędko.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Splótł palce z jej dłońmi, gdy zaczęła mówić o aniele - zamknął oczy, prowadząc ją w dalszy taniec, pozwalając jej wyrazić te wszystkie słowa ruchem - płynęła wciąż płynnie, a on płynął z nią, starając się zrozumieć, co czuła; słyszał plotki, że zabrała ją do siebie bogata kobieta, nie był pewien, czy im ufać - prawdę chciał usłyszeć z jej ust, tak zawsze było najlepiej. Może nie była już częścią tego portu, ale nigdy nie przestanie być przecież częścią jego życia. Wspomnień, pamięci. I chyba chciał przede wszystkim tego, żeby czuła się dobrze i była bezpieczna. Tutaj, w porcie, bez protekcji czarodziejów czuwających nad jej baletem nie tylko była nikim - a piękną młodą dziewczyną o wilich genach, którą prędzej czy później napotkałoby straszne nieszczęście. Musiała odnaleźć własną drogę, nawet jeśli oznaczało to tęsknotę.
- Kim ona jest? Ta kobieta? Anioł? - zapytał, pozwalając opaść jej plecom na swoje ramiona i wraz z nią nachylając się nisko ku ziemi; żadne z nich nie miało problemu z zachowaniem równowagi. Uniósł ją moment później, lekko, niby szmacianą lalkę, tak lekką i gnącą się pod naporem najmniejszego ruchu. - Takie jak w Hogwarcie? - Chyba tylko tam widział ruchome schody. Ale w zasadzie to nie zwiedził w życiu zbyt wielu miejsc od środka, zbyt wielu prócz wagonów otaczających kolorową Arenę. Wypuścił ją z objęć, gdy zatańczyła wokół, biorąc cięższy oddech, gdy poczuł jej głowę między nagimi, mokrymi od potu łopatkami, półprzytomne spojrzenie powiodło za jej dłonią, muskającą zabliźnioną skórę. Jej dotyk nie niósł bólu, niósł ulgę. Rana już od dawna nie bolała, nie fizycznym bólem - szpeciła tylko jego ciało nie pozwalając zapomnieć przeszłych zdarzeń. Szczerość za szczerość, przecież obiecał, a danej obietnicy nie zamierzał łamać.
- Spotkałem bandytę - odparł, czy dało się go tak nazwać? Jak inaczej, psy Ministerstwa nie były dziś niczym więcej. Bandytami - bezprawnie zaprowadzającymi w mieście własne porządki. Coś na jego twarzy zadrżało niespokojnie, ponuro, zbyt gorzko. - Próbował zabić moją mamę - dodał po chwili, chyba rzadko o niej wspominał. Chyba w ogóle poświęcał jej za mało czasu, kiedy jeszcze żyła - ale pewnych zdarzeń nie dało się już cofnąć. - Zabił - dodał głucho, ledwie dosłyszalnie, nie patrząc jej w oczy - unosząc brodę wysoko, zgodnie z jej wskazówką; wyeksponował w pełni bliznę wynurzającą się znad rozmytego pudru. - Chyba sprawiam ostatnio za dużo kłopotów tutaj - wyznał, o strach pytała wcześniej. Odpowiedział po czasie - ciągnąć wcześniejszą myśl. - Boję się, że stracą cierpliwość - mówił dalej, dziwnie obco. - Muszę być lepszy - Czy rozumiała, jak ważne to było? Musiała rozumieć, sama przecież tęskniła do świateł sceny. Do chwil podziwu i bezbrzeżnego zachwytu. Wyciągnął ramiona przed siebie, zgodnie z jej instrukcją - jego ruchy miały w sobie płynność i sprężystość, lecz nie znały klasycznych technikaliów. Złączone pięty i rozstawione na boki palce nie były wygodne, lecz utrzymanie w tej pozycji równowagi nie sprawiało mu kłopotów, miał wrażenie, że konkretne mięśnie nóg nie były w zakresie tego ruchu dostatecznie rozciągnięte. Naśladował jej ruchy ramionami powoli, raz po razie, jak w lustrzanym odbiciu, wyciągając szyję jeszcze mocniej - gimnastyczne wytrenowanie ułatwiało te ruchy; w oku błysnęło coś zawadiackiego, gdy szepnęła, że nie miał skrzydeł - ugiął kolana, a stopy z baletowej pozycji lekko odbiły się od sceny, w bok, gdzie opadł na obie dłonie , tylko na nich utrzymując sylwetkę ciała - tyłem, mostkiem, stanął na nogi, by wykorzystując siłę pędu wyskoczyć w podwójne salto w górę - wylądował przed nią, w lekko krzywym, lecz imitującym baletowy rozstawie stóp, z ramionami subtelnie płynącymi zgodnie z ruchem pokazanym wcześniej; w oku błysnęło szelmowskie wyzwanie, choć usta trwały niewzruszenie, posągowo, jak należały trwać na scenie, gdy składał przed nią płytki ukłon - dając się poprawić, by uczynić to poprawnie - nie uniósł się z niego w pełni.
- Chcę - odparł lekko, spode łba unosząc ku niej spojrzenie od dołu, nie wiedząc, co mogła mieć na myśli. Ale gotów był przecież na wszystko.
- Kim ona jest? Ta kobieta? Anioł? - zapytał, pozwalając opaść jej plecom na swoje ramiona i wraz z nią nachylając się nisko ku ziemi; żadne z nich nie miało problemu z zachowaniem równowagi. Uniósł ją moment później, lekko, niby szmacianą lalkę, tak lekką i gnącą się pod naporem najmniejszego ruchu. - Takie jak w Hogwarcie? - Chyba tylko tam widział ruchome schody. Ale w zasadzie to nie zwiedził w życiu zbyt wielu miejsc od środka, zbyt wielu prócz wagonów otaczających kolorową Arenę. Wypuścił ją z objęć, gdy zatańczyła wokół, biorąc cięższy oddech, gdy poczuł jej głowę między nagimi, mokrymi od potu łopatkami, półprzytomne spojrzenie powiodło za jej dłonią, muskającą zabliźnioną skórę. Jej dotyk nie niósł bólu, niósł ulgę. Rana już od dawna nie bolała, nie fizycznym bólem - szpeciła tylko jego ciało nie pozwalając zapomnieć przeszłych zdarzeń. Szczerość za szczerość, przecież obiecał, a danej obietnicy nie zamierzał łamać.
- Spotkałem bandytę - odparł, czy dało się go tak nazwać? Jak inaczej, psy Ministerstwa nie były dziś niczym więcej. Bandytami - bezprawnie zaprowadzającymi w mieście własne porządki. Coś na jego twarzy zadrżało niespokojnie, ponuro, zbyt gorzko. - Próbował zabić moją mamę - dodał po chwili, chyba rzadko o niej wspominał. Chyba w ogóle poświęcał jej za mało czasu, kiedy jeszcze żyła - ale pewnych zdarzeń nie dało się już cofnąć. - Zabił - dodał głucho, ledwie dosłyszalnie, nie patrząc jej w oczy - unosząc brodę wysoko, zgodnie z jej wskazówką; wyeksponował w pełni bliznę wynurzającą się znad rozmytego pudru. - Chyba sprawiam ostatnio za dużo kłopotów tutaj - wyznał, o strach pytała wcześniej. Odpowiedział po czasie - ciągnąć wcześniejszą myśl. - Boję się, że stracą cierpliwość - mówił dalej, dziwnie obco. - Muszę być lepszy - Czy rozumiała, jak ważne to było? Musiała rozumieć, sama przecież tęskniła do świateł sceny. Do chwil podziwu i bezbrzeżnego zachwytu. Wyciągnął ramiona przed siebie, zgodnie z jej instrukcją - jego ruchy miały w sobie płynność i sprężystość, lecz nie znały klasycznych technikaliów. Złączone pięty i rozstawione na boki palce nie były wygodne, lecz utrzymanie w tej pozycji równowagi nie sprawiało mu kłopotów, miał wrażenie, że konkretne mięśnie nóg nie były w zakresie tego ruchu dostatecznie rozciągnięte. Naśladował jej ruchy ramionami powoli, raz po razie, jak w lustrzanym odbiciu, wyciągając szyję jeszcze mocniej - gimnastyczne wytrenowanie ułatwiało te ruchy; w oku błysnęło coś zawadiackiego, gdy szepnęła, że nie miał skrzydeł - ugiął kolana, a stopy z baletowej pozycji lekko odbiły się od sceny, w bok, gdzie opadł na obie dłonie , tylko na nich utrzymując sylwetkę ciała - tyłem, mostkiem, stanął na nogi, by wykorzystując siłę pędu wyskoczyć w podwójne salto w górę - wylądował przed nią, w lekko krzywym, lecz imitującym baletowy rozstawie stóp, z ramionami subtelnie płynącymi zgodnie z ruchem pokazanym wcześniej; w oku błysnęło szelmowskie wyzwanie, choć usta trwały niewzruszenie, posągowo, jak należały trwać na scenie, gdy składał przed nią płytki ukłon - dając się poprawić, by uczynić to poprawnie - nie uniósł się z niego w pełni.
- Chcę - odparł lekko, spode łba unosząc ku niej spojrzenie od dołu, nie wiedząc, co mogła mieć na myśli. Ale gotów był przecież na wszystko.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kiedy prowadził ją w tańcu, Celine zapomniała o tym, że istnieje wokół nich Arena Carringtonów. Że ziemia swą niewidzialną siłą przyciska ich do siebie zamiast pozwolić unieść się w przestworza i szybować w nicości, daleko od niesnasek, zmartwień i trudności; jego dotyk był wyczekiwanym zbawieniem, delikatnym, łagodnym, innym niż te, które zdążyła poznać od początku października, oscylująca na niebezpiecznie ostrej granicy utraty zaufania do każdej z dłoni. Ale nie jego. Marcel udowodnił nie raz i nie dwa, że nie mógłby jej skrzywdzić. Nie był podobny do tego mężczyzny z Parszywego Pasażera, który napadł ją w towarzystwie dwóch rosłych osiłków i siłą wdarł się do pozbawionego możliwości obrony umysłu, poszukując w nim śladów intymności i niewypowiedzianych na głos tajemnic. Rozpamiętując to podczas nocnych wędrówek pamięcią Celine zaczynała w końcu rozumieć, że nawet wokół niej nie brakowało dobra i zła. Że równowaga w naturze musiała istnieć niezależnie od tego, czego pragnie twoje serce. A jej własne... Chciało jedynie spokoju. I tańca z Marceliusem aż do samego ranka.
- Ma na imię Aquila - odparła miękkim półszeptem, nieświadoma jak rozmarzonym stał się uśmiech znaczący rumiane lico. Aquila Black, lady Aquila Black, córka lorda nestora Polluxa Blacka, Celine winna była wyjaśnić to w ten sposób, lecz tego jednego wieczora jej wybawicielka stała się jedynie Aquilą. Nie chciała martwić młodego Sallowa. Pod przypudrowaną skórą dostrzegała chaotyczne wicie się tysiąca innych trosk, po cóż dokładać mu jeszcze jednej? Nikt w porcie nie zareagował na jej wieści z czystą aprobatą, on zapewne też by tego nie zrobił, więc niech pozostanie to jeszcze chwilę tajemnicą, niech nie zatruwa tego, co dzielili dziś w pasji tanecznego ruchu i wspólnie tkanej historii odpowiadającej melancholijnym krokom. - Och, nie wiem, macie w Hogwarcie ruchome schody? Naprawdę? Myślałam, że to tylko na Grimmauld Place takie są - przyznała w roztrzepanej kontemplacji. Dziwnym założeniem było to, że Celine fakt istnienia podobnej klatki schodowej przypisała tylko i wyłącznie rodowej kamienicy Blacków, o Hogwarcie z kolei wiedząc tyle co nic. Pokręciła delikatnie głową, wciąż sunąc palcem wzdłuż blizny na jego torsie. Gdy trafiała do jej końca, opuszkami ponownie odnajdywała drogę na samą górę, głaszcząc, kojąc, jedynie tak, jak potrafiła. - Lubiłeś te schody, te z Hogwartu? Były dla ciebie miłe? - spytała, czoło wciąż opierając między jego łopatkami. Był tak ciepły, rozgrzany po występie, zmęczony, przygnębiony - i płomień tego smutku sięgał aż do niej, rozbudzając na dnie świadomości lęk, który na co dzień półwila starała się maskować. Infekował ją, choć nieświadomie to skutecznie, dlatego na moment przylgnęła do niego mocniej, oplatając dłonie wokół talii akrobaty, by potem cofnąć się jak oparzona, odrzucona pewną nieprzyzwoitością przekraczającą przyjacielską bliskość. Tym bardziej, że on... Że on odpłacił jej tajemnicą za tajemnicę, a krew w jej żyłach zaszła się lodem. Oczy rozszerzyły w przerażeniu. Serce zdawało się rozrywać, przełamywać na pół. Dlaczego nie napisał do niej listu? Dlaczego nie przeszedł londyńskimi uliczkami w poszukiwaniu wspierającego dotyku i pełnego obłędu tańca? Pocieszyłaby go, ale... Zapewne potrzebował wtedy zostać sam. Ze sobą. Z żałobną tęsknotą. I pragnieniem zemsty.
- Tak mi przykro - szepnęła cichutko; co więcej mogła zrobić? Jak sprawić by zapomniał o utracie najważniejszej w życiu osoby? Jak odegnać wciąż świeży ból przypominający zaognioną ranę rozoranego ciała? Celine zastygła w bezruchu i splotła ze sobą dłonie, wyginając je dziwacznie, wzrokiem ucieknąwszy w dół. - Ja... Marcel, tak mi przykro - powtórzyła i zdobyła się na odwagę, by znów postąpić tych kilka kroków do przodu i zamknąć go w uścisku chudych rąk. Ulgą było to, że sama emocjonalnie nie doświadczyła odejścia własnej mamy. Kobieta odeszła gdy była zaledwie dzieckiem, jedyne co po sobie pozostawiła to tęsknota ciągnąca się od dzieciństwa, brak macierzyńskiego wzorca, ale nie wwiercający się w serce ból odbierający zmysły, oddech i poczucie bezpieczeństwa. - Pochowałeś ją już? - spytała ledwo dosłyszalnie. Stała przy młodym Sallowie na palcach, czubkiem głowy podpierając jego brodę. - Moglibyśmy ją odwiedzić, wiesz... Nazbieramy kwiatów i położymy je koło niej, z każdej strony, żeby mogła cieszyć się ich zapachem. I możemy położyć na jej grobie małe gniazdko. Na wiosnę wróci tam życie - nie jej, ale inne, równie niewinne, piękne. Celine nie znała pani Sallow, nigdy nie miała okazji zamienić z nią ni słowa, ale domyślała się, że do stworzenia kogoś takiego jak Marcel potrzeba było niebywale ślicznej, przyjaznej i przede wszystkim ciepłej istoty. A to sprawiało, że sama chciała oddać jej ostatni wyraz szacunku. Wdzięczności. Pogrzeb za pogrzebem... Kiedy to się skończy?
Potem nie potrzebowali już słów. Celine przyuczała go podstawowych figur do rozpoczęcia tańca, korygowała drobne błędy, których jednak nie odnalazła za wiele ponad stricte sztywne reguły. Ciało Marcela było doskonale rozciągnięte, potrafił podążać za jej instrukcjami i odnaleźć w sobie dostatecznie dużo gracji, by sprawiać wrażenie wprawionego baletmistrza. A ona była z niego zadowolona. Szczerze, nieprzymuszenie, dostrzegłszy potencjał, który sama pragnęła oszlifować, nieistotne, że do nauczyciela było jej tak daleko. Lecz zanim zdążyli przejść do ostatniego, piątego serca, półwila przekrzywiła głowę do boku i z roznieconym uśmiechem spoglądała na akrobatyczny popis swojego partnera, u jego zwieńczenia oferując krótkie owacje, delikatne, dziewczęce i wdzięczne, bo wiedział, że uwielbiała patrzeć na to, jak przekraczał fizyczne bariery.
- Piąte serce, efekciarzu - przywołała go do porządku i gestem filigranowej dłoni nakazała by ponownie wyprostował plecy. Piąta pozycja należała do jej ulubionych. Celine dostrzegała w niej najwięcej gracji. Łagodnymi, fizycznymi wskazówkami pokazała mu jak należało wyprostować się do figury, jednocześnie unosząc ręce do góry, wysoko ponad głowę, jak trzymać palce, by zachwycały nawet tych siedzących w najdalszych rzędach auli. - Masz je wszystkie. Wszystkie serca, Marcelu - pochwaliła go potem z zadowolonym uśmiechem, by nagle cofnąć się do jednego z wyższych trapezów cyrkowych, na którego krawędzi ułożyła dłoń - i zaprezentować Sallowowi ćwiczenia adagio dla początkujących. Był akrobatą, ale musiał odnaleźć w sobie prawdziwego baletmistrza. - Teraz powtarzaj za mną, królu serc. Nie możesz zacząć tańczyć bez stania się łabędziem - instruowała, zwinnie wyginając się w klasycznych pozach i ćwiczeniach budujących faktyczną taneczną zwinność, powab, lekkość porcelanowych ruchów. - Ta podłoga to tafla twojego jeziora. Widzisz odbijający się w niej księżyc? Uwiedź go - Celine wracała myślami do godzin własnych treningów, do dni, gdy namiętność mieszała się z młodością, a miłość z wykreowaną śmiercią.
- Ma na imię Aquila - odparła miękkim półszeptem, nieświadoma jak rozmarzonym stał się uśmiech znaczący rumiane lico. Aquila Black, lady Aquila Black, córka lorda nestora Polluxa Blacka, Celine winna była wyjaśnić to w ten sposób, lecz tego jednego wieczora jej wybawicielka stała się jedynie Aquilą. Nie chciała martwić młodego Sallowa. Pod przypudrowaną skórą dostrzegała chaotyczne wicie się tysiąca innych trosk, po cóż dokładać mu jeszcze jednej? Nikt w porcie nie zareagował na jej wieści z czystą aprobatą, on zapewne też by tego nie zrobił, więc niech pozostanie to jeszcze chwilę tajemnicą, niech nie zatruwa tego, co dzielili dziś w pasji tanecznego ruchu i wspólnie tkanej historii odpowiadającej melancholijnym krokom. - Och, nie wiem, macie w Hogwarcie ruchome schody? Naprawdę? Myślałam, że to tylko na Grimmauld Place takie są - przyznała w roztrzepanej kontemplacji. Dziwnym założeniem było to, że Celine fakt istnienia podobnej klatki schodowej przypisała tylko i wyłącznie rodowej kamienicy Blacków, o Hogwarcie z kolei wiedząc tyle co nic. Pokręciła delikatnie głową, wciąż sunąc palcem wzdłuż blizny na jego torsie. Gdy trafiała do jej końca, opuszkami ponownie odnajdywała drogę na samą górę, głaszcząc, kojąc, jedynie tak, jak potrafiła. - Lubiłeś te schody, te z Hogwartu? Były dla ciebie miłe? - spytała, czoło wciąż opierając między jego łopatkami. Był tak ciepły, rozgrzany po występie, zmęczony, przygnębiony - i płomień tego smutku sięgał aż do niej, rozbudzając na dnie świadomości lęk, który na co dzień półwila starała się maskować. Infekował ją, choć nieświadomie to skutecznie, dlatego na moment przylgnęła do niego mocniej, oplatając dłonie wokół talii akrobaty, by potem cofnąć się jak oparzona, odrzucona pewną nieprzyzwoitością przekraczającą przyjacielską bliskość. Tym bardziej, że on... Że on odpłacił jej tajemnicą za tajemnicę, a krew w jej żyłach zaszła się lodem. Oczy rozszerzyły w przerażeniu. Serce zdawało się rozrywać, przełamywać na pół. Dlaczego nie napisał do niej listu? Dlaczego nie przeszedł londyńskimi uliczkami w poszukiwaniu wspierającego dotyku i pełnego obłędu tańca? Pocieszyłaby go, ale... Zapewne potrzebował wtedy zostać sam. Ze sobą. Z żałobną tęsknotą. I pragnieniem zemsty.
- Tak mi przykro - szepnęła cichutko; co więcej mogła zrobić? Jak sprawić by zapomniał o utracie najważniejszej w życiu osoby? Jak odegnać wciąż świeży ból przypominający zaognioną ranę rozoranego ciała? Celine zastygła w bezruchu i splotła ze sobą dłonie, wyginając je dziwacznie, wzrokiem ucieknąwszy w dół. - Ja... Marcel, tak mi przykro - powtórzyła i zdobyła się na odwagę, by znów postąpić tych kilka kroków do przodu i zamknąć go w uścisku chudych rąk. Ulgą było to, że sama emocjonalnie nie doświadczyła odejścia własnej mamy. Kobieta odeszła gdy była zaledwie dzieckiem, jedyne co po sobie pozostawiła to tęsknota ciągnąca się od dzieciństwa, brak macierzyńskiego wzorca, ale nie wwiercający się w serce ból odbierający zmysły, oddech i poczucie bezpieczeństwa. - Pochowałeś ją już? - spytała ledwo dosłyszalnie. Stała przy młodym Sallowie na palcach, czubkiem głowy podpierając jego brodę. - Moglibyśmy ją odwiedzić, wiesz... Nazbieramy kwiatów i położymy je koło niej, z każdej strony, żeby mogła cieszyć się ich zapachem. I możemy położyć na jej grobie małe gniazdko. Na wiosnę wróci tam życie - nie jej, ale inne, równie niewinne, piękne. Celine nie znała pani Sallow, nigdy nie miała okazji zamienić z nią ni słowa, ale domyślała się, że do stworzenia kogoś takiego jak Marcel potrzeba było niebywale ślicznej, przyjaznej i przede wszystkim ciepłej istoty. A to sprawiało, że sama chciała oddać jej ostatni wyraz szacunku. Wdzięczności. Pogrzeb za pogrzebem... Kiedy to się skończy?
Potem nie potrzebowali już słów. Celine przyuczała go podstawowych figur do rozpoczęcia tańca, korygowała drobne błędy, których jednak nie odnalazła za wiele ponad stricte sztywne reguły. Ciało Marcela było doskonale rozciągnięte, potrafił podążać za jej instrukcjami i odnaleźć w sobie dostatecznie dużo gracji, by sprawiać wrażenie wprawionego baletmistrza. A ona była z niego zadowolona. Szczerze, nieprzymuszenie, dostrzegłszy potencjał, który sama pragnęła oszlifować, nieistotne, że do nauczyciela było jej tak daleko. Lecz zanim zdążyli przejść do ostatniego, piątego serca, półwila przekrzywiła głowę do boku i z roznieconym uśmiechem spoglądała na akrobatyczny popis swojego partnera, u jego zwieńczenia oferując krótkie owacje, delikatne, dziewczęce i wdzięczne, bo wiedział, że uwielbiała patrzeć na to, jak przekraczał fizyczne bariery.
- Piąte serce, efekciarzu - przywołała go do porządku i gestem filigranowej dłoni nakazała by ponownie wyprostował plecy. Piąta pozycja należała do jej ulubionych. Celine dostrzegała w niej najwięcej gracji. Łagodnymi, fizycznymi wskazówkami pokazała mu jak należało wyprostować się do figury, jednocześnie unosząc ręce do góry, wysoko ponad głowę, jak trzymać palce, by zachwycały nawet tych siedzących w najdalszych rzędach auli. - Masz je wszystkie. Wszystkie serca, Marcelu - pochwaliła go potem z zadowolonym uśmiechem, by nagle cofnąć się do jednego z wyższych trapezów cyrkowych, na którego krawędzi ułożyła dłoń - i zaprezentować Sallowowi ćwiczenia adagio dla początkujących. Był akrobatą, ale musiał odnaleźć w sobie prawdziwego baletmistrza. - Teraz powtarzaj za mną, królu serc. Nie możesz zacząć tańczyć bez stania się łabędziem - instruowała, zwinnie wyginając się w klasycznych pozach i ćwiczeniach budujących faktyczną taneczną zwinność, powab, lekkość porcelanowych ruchów. - Ta podłoga to tafla twojego jeziora. Widzisz odbijający się w niej księżyc? Uwiedź go - Celine wracała myślami do godzin własnych treningów, do dni, gdy namiętność mieszała się z młodością, a miłość z wykreowaną śmiercią.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kochał taniec - i kochał tańczyć z nią, potrafiła to zrozumieć, wrażliwość jego, jej, samego tańca, stąpała po parkiecie jakby nie dotykała go wcale, a z każdego gestu, każdego ruchu, dało się odczytać pełną gamę odczuwalnych przez nią emocji, przez nich, płynął razem z nią przez rozmarzony sen o dobrodziejce, która otoczyła ją kokonem opieki. Nie chciał szarpać jej w dół, kiedy leciała w górę, ale w sercu niósł zmartwienie - bogata kobieta, która wciąż mieszkała w Londynie, mogła oznaczać tylko jedno; miał nadzieję, że dla niej była dobra. Ale gdyby nie była - czy mówiłaby o niej w taki sposób?
- Kim jest? - zapytał, imię nic mu nie mówiło, choć pewnie powinien skojarzyć je z siostrą Rigela. Chciał, żeby opowiedziała mu więcej o tym, co niosło jej szczęście i co dawało opiekę. Naprawdę chciał wiedzieć, że była bezpieczna - półsłówka zawsze budziły obawę i pozostawiały posmak nieszczerości. Wyciągnął rękę w górę, ciągnąc z sobą jej dłoń, okręcając ją do kolejnego piruety - naznaczonego melancholijnym rozleniwieniem, nostalgią, mimo wszystko optymistyczną. Była bezpieczna. Roześmiał się, krótko, cicho. - Ciągle zapominam, że nie uczyłaś się w Anglii. - Sam skończył szkołę już dawno, porzucił ją, odkrywając własną ścieżkę. Niewiele ze szkoły pamiętał, niewiele z niej też wyniósł, przez pięć lat i bez kolejnych dwóch zapomniał wiele twarzy. Zaskakujące, bo jej twarzy nie zapomniałby z pewnością. - Jak tam było? We Francji? Mieliście chyba więcej swobody, uczyli was baletu? - zapytał, z czystej ciekawości, prowadząc ją dalej; nawet i bez muzyki mógł z nią tańczyć do rana. Żałował, że nie zdecydowała się nigdy tańczyć tutaj z nim. Byliby doskonałym duetem. Przymrużył nieznacznie oczy, czując dotyk jej delikatnych opuszków palców na bliźnie, budził dreszcz, mrowił skórę jak przyłożony do skóry lód. Niósł ulgę. - Chyba żartujesz, były bardziej złośliwe niż Philippa - odparł, choć na jego twarzy nie było złości, raczej rozbawienie. - Przenosiły mnie na złe piętro zawsze wtedy, kiedy zasypiałem na lekcje i wydaje mi się, że umyślnie wysadzały mnie na złym końcu korytarza - Jego głos zadrżał, wciąż rozbawiony. - Jakie są schody na Grimmuald Place? Mam nadzieję, że są dla ciebie bardziej uprzejme. Niektórzy mówili, ze stają się takie, kiedy pogładzi się balustradę, ale nigdy nie potrafiłem się na to zdobyć - przyznał szczerze, z zamyśleniem, nie żyli dobrze, więc nigdy nie okazywał im czułości. Nie otworzył oczu, gdy poczuł przy sobie jej ciało, przyciągnięte o chwilę zbyt długo, by uznać to za artystyczny przekaz, ciepło jej ciała roztaczało charakterystyczną aurę, inną niż inne dziewczęta - jej krew nie mogła być w pełni ludzka. Nie była zresztą. Nie wypuścił jej z objęć, kiedy przełykał ślinę, czując każde uderzenie serca; pochylona twarz miękko opadła obok twarzy - jego dłonie, oniemiałe, nie zatrzymały jej, kiedy gwałtownie odsunęła się od jego ciała, wydzierając mu z rąk siebie, swój zapach i swoje ciepło. Z odrętwieniem uniósł ku niej spojrzenie, przez chwilę jeszcze otępiony jej czarem.
Pokręcił głową, blizna na ciele mogła się zagoić, ale blizna na duszy pozostanie rozdarta dłużej. Nieczęsto pewnie mówił o matce, matkę miał każdy, póki nie odeszła, nie uzmysłowił sobie, jak ważna dla niego była. Kochała go, kochała go jak nikt inny, całe życie poświęcając jemu - jego ojciec umył ręce, to nie mogło być łatwe. Znów zamknął oczy, uwięziony w jej uścisku nie oponował, przed jej dotykiem, który niósł podmuch otuchy, przed jej bliskością, zgarniając jej głowę zachłanniej pod brodę. Chyba nie chciał, żeby go widziała, powieki zakryły szklane oczy. Zwlekał z odpowiedzią, wiedząc, że jego głos zadrży.
- Nie zostawił mi nawet jej ciała - Nie miał jej jak pochować. Czy powinien usypać dla niej symboliczny grób, zostawić po niej pamiątkę? Nie pomylił się, jego głos zadrżał. - Nigdzie jej nie ma - A może była we wszystkim, jak gwiazdy na niebie. Byłoby chyba właściwie zostawić jej kwiaty, zapalić świecę - zostawić coś przy jej ciele. Przy niej. Przy niej życie już nigdy nie wróci. Pogrzebu nie będzie, i tak miała tylko jego - z honorami żegnało się dzisiaj tylko morderców, nie było sensu o tym mówić - musiał korzystać z jej obecności, musiał nauczyć się tych prostych figur, by nie stracić ostatniej stałej, którą wciąż zachował w życiu. Ukłonił się przed nią w zgodzie z tym, czego go uczyła, proste plecy naprężone były jak struna - poprawnej postawy zdawał się trzymać zawsze, ćwiczenia zostawiły w nim pewne nawyki. Złożył stopy jak poprzednio, unosząc ramiona za jej wzorem - składając dłonie w przepełnione gracją i powabem gesty, obserwował ją, jej gesty, ruchy, wyczyny, chcąc spamiętać z tego jak najwięcej. Kilkoma gestami, szarpnięciami przy zwisających od kopuły lin, ściągnął na dół drugi z trapezów, przy stanąć przy nim nieopodal Celine, tak, by na jej ruchy mieć odpowiedni pogląd.
- Płyń pierwsza - poprosił, powtarzając po niej kolejne ruchy, pozwalając korygować własne i starając się wynieść z nich jak najwięcej - nie wszystkie z mięśni wykorzystywanych w tych ruchach miał aktywne, nad niektórymi musiał popracować; proste plecy zdawały się mocniej zaktywowane, niż przy tym, co robił na co dzień, choć podstawy tańca współczesnego, które znał, zlewały się z tymi w spójną całość. Chciał zapamietać te ćwiczenia - móc powtarzać je w samotności dzień za dniem, dochodząc wreszcie do wprawy. Adagio nie sprawiało mu trudności, lecz palce stóp nie miały naturalnego nawyku obkurczania. Na rond de jambe par terre nie mial cierpliwości - poruszał się zbyt szybko. Grand battement przypominało raczej kopnięcie niż wymach. Korygował się jednak z każdą uwagą przyjaciółki. - Żałuję, że nigdy nie widziałem cię na scenie - stwierdził w pół ruchu, poznał ja, gdy już skończyła, na bilety baletowe i tak nie byłoby go stać. Ale ciekaw był tego, jak wyglądała, w blasku świateł, w odpowiednim stroju i z charakterystycznym koczkiem, zasypana kwiatami i nagradzana oklaskami. Pytanie ugrzęzło mu w gardle, chciał zapytać, czy za tym tęskni, ale to głupie. Na pewno tęskniła.
- Kim jest? - zapytał, imię nic mu nie mówiło, choć pewnie powinien skojarzyć je z siostrą Rigela. Chciał, żeby opowiedziała mu więcej o tym, co niosło jej szczęście i co dawało opiekę. Naprawdę chciał wiedzieć, że była bezpieczna - półsłówka zawsze budziły obawę i pozostawiały posmak nieszczerości. Wyciągnął rękę w górę, ciągnąc z sobą jej dłoń, okręcając ją do kolejnego piruety - naznaczonego melancholijnym rozleniwieniem, nostalgią, mimo wszystko optymistyczną. Była bezpieczna. Roześmiał się, krótko, cicho. - Ciągle zapominam, że nie uczyłaś się w Anglii. - Sam skończył szkołę już dawno, porzucił ją, odkrywając własną ścieżkę. Niewiele ze szkoły pamiętał, niewiele z niej też wyniósł, przez pięć lat i bez kolejnych dwóch zapomniał wiele twarzy. Zaskakujące, bo jej twarzy nie zapomniałby z pewnością. - Jak tam było? We Francji? Mieliście chyba więcej swobody, uczyli was baletu? - zapytał, z czystej ciekawości, prowadząc ją dalej; nawet i bez muzyki mógł z nią tańczyć do rana. Żałował, że nie zdecydowała się nigdy tańczyć tutaj z nim. Byliby doskonałym duetem. Przymrużył nieznacznie oczy, czując dotyk jej delikatnych opuszków palców na bliźnie, budził dreszcz, mrowił skórę jak przyłożony do skóry lód. Niósł ulgę. - Chyba żartujesz, były bardziej złośliwe niż Philippa - odparł, choć na jego twarzy nie było złości, raczej rozbawienie. - Przenosiły mnie na złe piętro zawsze wtedy, kiedy zasypiałem na lekcje i wydaje mi się, że umyślnie wysadzały mnie na złym końcu korytarza - Jego głos zadrżał, wciąż rozbawiony. - Jakie są schody na Grimmuald Place? Mam nadzieję, że są dla ciebie bardziej uprzejme. Niektórzy mówili, ze stają się takie, kiedy pogładzi się balustradę, ale nigdy nie potrafiłem się na to zdobyć - przyznał szczerze, z zamyśleniem, nie żyli dobrze, więc nigdy nie okazywał im czułości. Nie otworzył oczu, gdy poczuł przy sobie jej ciało, przyciągnięte o chwilę zbyt długo, by uznać to za artystyczny przekaz, ciepło jej ciała roztaczało charakterystyczną aurę, inną niż inne dziewczęta - jej krew nie mogła być w pełni ludzka. Nie była zresztą. Nie wypuścił jej z objęć, kiedy przełykał ślinę, czując każde uderzenie serca; pochylona twarz miękko opadła obok twarzy - jego dłonie, oniemiałe, nie zatrzymały jej, kiedy gwałtownie odsunęła się od jego ciała, wydzierając mu z rąk siebie, swój zapach i swoje ciepło. Z odrętwieniem uniósł ku niej spojrzenie, przez chwilę jeszcze otępiony jej czarem.
Pokręcił głową, blizna na ciele mogła się zagoić, ale blizna na duszy pozostanie rozdarta dłużej. Nieczęsto pewnie mówił o matce, matkę miał każdy, póki nie odeszła, nie uzmysłowił sobie, jak ważna dla niego była. Kochała go, kochała go jak nikt inny, całe życie poświęcając jemu - jego ojciec umył ręce, to nie mogło być łatwe. Znów zamknął oczy, uwięziony w jej uścisku nie oponował, przed jej dotykiem, który niósł podmuch otuchy, przed jej bliskością, zgarniając jej głowę zachłanniej pod brodę. Chyba nie chciał, żeby go widziała, powieki zakryły szklane oczy. Zwlekał z odpowiedzią, wiedząc, że jego głos zadrży.
- Nie zostawił mi nawet jej ciała - Nie miał jej jak pochować. Czy powinien usypać dla niej symboliczny grób, zostawić po niej pamiątkę? Nie pomylił się, jego głos zadrżał. - Nigdzie jej nie ma - A może była we wszystkim, jak gwiazdy na niebie. Byłoby chyba właściwie zostawić jej kwiaty, zapalić świecę - zostawić coś przy jej ciele. Przy niej. Przy niej życie już nigdy nie wróci. Pogrzebu nie będzie, i tak miała tylko jego - z honorami żegnało się dzisiaj tylko morderców, nie było sensu o tym mówić - musiał korzystać z jej obecności, musiał nauczyć się tych prostych figur, by nie stracić ostatniej stałej, którą wciąż zachował w życiu. Ukłonił się przed nią w zgodzie z tym, czego go uczyła, proste plecy naprężone były jak struna - poprawnej postawy zdawał się trzymać zawsze, ćwiczenia zostawiły w nim pewne nawyki. Złożył stopy jak poprzednio, unosząc ramiona za jej wzorem - składając dłonie w przepełnione gracją i powabem gesty, obserwował ją, jej gesty, ruchy, wyczyny, chcąc spamiętać z tego jak najwięcej. Kilkoma gestami, szarpnięciami przy zwisających od kopuły lin, ściągnął na dół drugi z trapezów, przy stanąć przy nim nieopodal Celine, tak, by na jej ruchy mieć odpowiedni pogląd.
- Płyń pierwsza - poprosił, powtarzając po niej kolejne ruchy, pozwalając korygować własne i starając się wynieść z nich jak najwięcej - nie wszystkie z mięśni wykorzystywanych w tych ruchach miał aktywne, nad niektórymi musiał popracować; proste plecy zdawały się mocniej zaktywowane, niż przy tym, co robił na co dzień, choć podstawy tańca współczesnego, które znał, zlewały się z tymi w spójną całość. Chciał zapamietać te ćwiczenia - móc powtarzać je w samotności dzień za dniem, dochodząc wreszcie do wprawy. Adagio nie sprawiało mu trudności, lecz palce stóp nie miały naturalnego nawyku obkurczania. Na rond de jambe par terre nie mial cierpliwości - poruszał się zbyt szybko. Grand battement przypominało raczej kopnięcie niż wymach. Korygował się jednak z każdą uwagą przyjaciółki. - Żałuję, że nigdy nie widziałem cię na scenie - stwierdził w pół ruchu, poznał ja, gdy już skończyła, na bilety baletowe i tak nie byłoby go stać. Ale ciekaw był tego, jak wyglądała, w blasku świateł, w odpowiednim stroju i z charakterystycznym koczkiem, zasypana kwiatami i nagradzana oklaskami. Pytanie ugrzęzło mu w gardle, chciał zapytać, czy za tym tęskni, ale to głupie. Na pewno tęskniła.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Czasem przypomina mi księżniczkę zaklętą na wieży - bo kim innym mogła być Aquila Black, zagubiona pośród rodowego zimna i surowych lekcji przygotowujących do dorosłości? Brodziła w mule niepoprawnych poglądów, choć serce miała jak ze złota, dobre i szczerze, zatrute jedynie przez propagandę, której Celine nie była w stanie pojąć. Ale to nie miało znaczenia w codziennym życiu, nie wtedy gdy milady spoglądała na nią z wręcz rodzicielskim znużeniem, karcąc za przewinienie czy niewiedzę nie krzykiem, a spokojnym, pełnym wyważenia głosem przywodzącym na myśl kwartet smyczkowy. Ale inny niż ten pogrzebowy, w przerażeniu przemknęło jej przez myśli. Tych miała już dosyć. - Tylko się nie denerwuj, dobrze? To arystokratka - wyszeptała Lovegood, w pamięci mając wcześniejsze reakcje portowych przyjaciół na tę pozornie niewiele dlań znaczącą nowinkę. Co w tym złego, że Blackówna była lepiej urodzona? Liczyła się jedynie dusza i jej wielkie serce, charytatywne podejście do społeczeństwa palonego ogniem wojny, które Aquila pragnęła ukoić. W oczach Celine była bohaterką. Większą niż lord nestor, a nawet jej bracia, młodszy, starszy i ten, którego okrzyknięto walecznym bohaterem broniącym honoru Brytanii i Rycerzy Walpurgii. Ach, samo wspomnienie tej nazwy pchnęło dreszcz w dół kręgosłupa. Podobno byli przykładnymi ludźmi, jednak przykładni ludzie nie wypędzali z domów niewinnych i nie mordowali ich na ulicach, w tle wzniecając języki płomieni... Pozostało jedynie wierzyć, że pewnego dnia Blackówna przejrzy na oczy. Musiała. Była przecież mądra.
Celine prędko porzuciła temat szlachetnego pochodzenia swojej pani za plecami, zamiast tego uśmiechnąwszy się promiennie na wspomnienie dzielących ich szkół. Każdy z magicznych zamków był inny, posiadał własne tajemnice i zawiłości, na których opowiastki nie starczyłoby im wieczora. - Beauxbatons to miejsce sztuki, Marcelu. Hogwart taki nie jest? - zainteresowała się z lekko uniesionymi ku górze brwiami. Wydawało jej się, że curriculum nie mogło różnić się tak od siebie tak bardzo, a jednak kwestią baletu Sallow był wyraźnie zainteresowany. - Gryfy są od tańca, Harpie od malarstwa, a Smoki od literatury, to tak w dużym skrócie. Każdy z nas jest - był - w czymś dobry, mogliśmy razem tworzyć piękne rzeczy, Marcel, po prostu piękne... Jak my teraz - zdecydowała, wciąż urzeczona ich wspólnym tańcem. Nie potrzebowali muzyki by pląsać w jej rytmie, czuli ją duszą, czuli to jak niosła ich w dyrygenckim rytmie ku poczuciu artystycznego spełnienia, którego Celine ostatnimi czasy tak bardzo potrzebowała. Pokoik na Grimmauld Place numer dwanaście był zbyt mały, żeby pozwolić na swobodny taniec, a po korytarzach przecież nie odważyłaby się szlajać bez potrzeby, jeszcze nakryłby ją lord Pollux... - Ty byłbyś Gryfem. Jak ja - to było jasne, Celine mogła zatem wyrokować bez wyrzutów sumienia, ale wspomnienie marzenia, że mogliby udawać się na zakazane spotkania na błoniach w świetle księżyca tylko po to, by chwilę potrzymać się za ręce pozostawiła już niewypowiedzianym, jedynie rumieniąc się mocno. Całe szczęście, że akrobata wspomniał wtedy o Philippie - półwila parsknęła pod nosem i skinęła w zrozumieniu. Barmanka nie bez powodu była postrachem niektórych z portowych wyg. - Często chodziłeś zaspany? To nieładnie - wytknęła mu żartobliwie i okręciła w powolnym piruecie, na moment zakładając nogę za udo Marcela, by pochylić się do tyłu. Jedną dłoń miała ułożoną na jego ramieniu, drugą natomiast odchyliła daleko za siebie, muskając podłogę pajęczymi palcami. - Te na Grimmauld Place są bardzo grzeczne, ale słyszałam, że ktoś kiedyś groził im rozbiórką, lata temu... Jeden skrzat mi o tym wspomniał. W sumie to nie wiem czy żartował czy nie, ale jak kiedyś schody nie chciały mnie zabrać z parteru i przypomniałam sobie o tym głośno, to już nigdy więcej się tak nie zacięły - wyznała. Blackowie z pewnością nie pozwoliliby sobie na krnąbrne meble. Nie tylko prezencja i aparycja miały u nich znaczenie, ale posiadłość również - musiała sprawiać dobre wrażenie, być zawsze nienagannie czystą i zaopiekowaną przez nieliczną służbę oraz mnogość magicznych stworzeń krzątających się po bocznych korytarzykach, by nie przeszkadzać domownikom.
Nie zostawił mi nawet jej ciała. Celine poczuła jak lód sięga po jej stopy z odmętów ziemi i przytwierdza ją do podłoża w bezruchu, jak ciężki całun opada na ramiona i sprawia, że nie mogła już swobodnie oddychać. Jak można było być takim potworem, by nie dać synowi pochować własnej matki? Jej oczy również zaszkliły się łzami i jedynie bliskość Marcela przyciskającego ją do piersi sprawił, że drobne kropelki emocjonalnej rosy spłynęły niezauważone, choć chyba wyczuwalne. Z przyciśniętymi do niego policzkami skazała Sallowa na dostrzeżenie mokrego ciepła mknącego w dół.
- Jest - Celine przeciwstawiła się samotności jego słów, uniosła jedną z dłoni i przyłożyła ją do miejsca, w którym biło serce młodzieńca. Nie mógł o tym zapomnieć. - Tutaj - uściśliła łagodnie. Może to banalne, może oklepane i nieprzekonujące, ale półwila wierzyła, że tak właśnie było. Duch matki nigdy nie opuściłby swojego dziecka, Marcel był w połowie tak swej mamy, jak i swego taty, choć o żadne z nich Lovegood nigdy nie spytała - a to błąd. Może gdyby wcześniej dzielili ze sobą miłe, rodzinne rozmowy, byłaby w stanie teraz wesprzeć go mocniej? Lepiej? Jej własny świat stanął na głowie, matka odeszła niedługo po porodzie, ojciec miał natomiast stracić życie niedługo i chyba dlatego Celine współczuła Marcelowi ze zdwojoną siłą. Niedługo oboje zostaną sami. - To nieważne, że nie masz jej c-... ciała. Grób może być wszędzie, mały, symboliczny, ale piękny i pełen życia, na przykład z portretem twojej mamy, żeby zawsze mogła na ciebie patrzeć - zasugerowała nieśmiało, lekko, nie odsunąwszy się jeszcze od młodego czarodzieja. Tak naprawdę wcale nie chciała teraz rozstawać się z jego dotykiem, pewna, że potrzebował go tak samo, jak potrzebowała go i ona; gdyby tylko poprosił, ułożyłaby z nim nagrobek z kamieni i obsiała dookoła kwieciem, upewniwszy się, że w pobliżu znajdowały się nory zająców czy innych żyjątek. Wtedy to byłoby ładne. - Ona zawsze będzie z tobą, Marcel. Moja mama też jest ze mną. Teraz... Jest pustka, ale ona pewnego dnia się wypełni - obiecała cichutko, zanim płynnie pomknęli do tańca i baletowych ćwiczeń. Zmęczenie fizyczne często odbierało wagi temu mentalnemu, Celine liczyła, że tak stanie się i tym razem, że wymęczy Sallowa dostatecznie, by ten choć na moment zapomniał o bólu, który ogniskował się już nie tylko w bliźnie, ale w nim całym.
Kropelki potu osiadły na granicy czoła a ciało rozgrzało od wspólnych ćwiczeń. Wbrew pozorom, choć brakowało mu baletmistrzowskiej ogłady, Marcel wcale nie radził sobie tak źle, jak mógłby; nierozruszane mięśnie można było wyćwiczyć z czasem, a Celine pokazała mu mnogość aktywności, które miały na celu właśnie to osiągnąć. Będzie mógł trenować podstawy podstaw baletu bez niej... Choć nie byłoby to tak obopólnie ujmujące, na pewno.
- Nie widziałeś... - podjęła, lekko marszcząc brwi. Och, dlaczego nie wpadła na to wcześniej? Namiot areny i tak wydawał się opustoszały tak późną porą. - Ale mógłbyś. Ktoś tam jest? - zapytała Celine i wskazała na poły zasłony ujawniającej część cyrkowej sceny. Oświetlenie mogli zapewnić sobie magią własnych różdżek, muzykę wyobrazić, a kwiaty wyczarować w razie potrzeby. Jej oczy błysnęły nagłym podnieceniem, podekscytowaniem - nie była odpowiednio ubrana, ale to nieistotne, po prostu pomknęła w tamtym kierunku, pragnąca upewnić się, że estrada Carringtonów była pusta.
Celine prędko porzuciła temat szlachetnego pochodzenia swojej pani za plecami, zamiast tego uśmiechnąwszy się promiennie na wspomnienie dzielących ich szkół. Każdy z magicznych zamków był inny, posiadał własne tajemnice i zawiłości, na których opowiastki nie starczyłoby im wieczora. - Beauxbatons to miejsce sztuki, Marcelu. Hogwart taki nie jest? - zainteresowała się z lekko uniesionymi ku górze brwiami. Wydawało jej się, że curriculum nie mogło różnić się tak od siebie tak bardzo, a jednak kwestią baletu Sallow był wyraźnie zainteresowany. - Gryfy są od tańca, Harpie od malarstwa, a Smoki od literatury, to tak w dużym skrócie. Każdy z nas jest - był - w czymś dobry, mogliśmy razem tworzyć piękne rzeczy, Marcel, po prostu piękne... Jak my teraz - zdecydowała, wciąż urzeczona ich wspólnym tańcem. Nie potrzebowali muzyki by pląsać w jej rytmie, czuli ją duszą, czuli to jak niosła ich w dyrygenckim rytmie ku poczuciu artystycznego spełnienia, którego Celine ostatnimi czasy tak bardzo potrzebowała. Pokoik na Grimmauld Place numer dwanaście był zbyt mały, żeby pozwolić na swobodny taniec, a po korytarzach przecież nie odważyłaby się szlajać bez potrzeby, jeszcze nakryłby ją lord Pollux... - Ty byłbyś Gryfem. Jak ja - to było jasne, Celine mogła zatem wyrokować bez wyrzutów sumienia, ale wspomnienie marzenia, że mogliby udawać się na zakazane spotkania na błoniach w świetle księżyca tylko po to, by chwilę potrzymać się za ręce pozostawiła już niewypowiedzianym, jedynie rumieniąc się mocno. Całe szczęście, że akrobata wspomniał wtedy o Philippie - półwila parsknęła pod nosem i skinęła w zrozumieniu. Barmanka nie bez powodu była postrachem niektórych z portowych wyg. - Często chodziłeś zaspany? To nieładnie - wytknęła mu żartobliwie i okręciła w powolnym piruecie, na moment zakładając nogę za udo Marcela, by pochylić się do tyłu. Jedną dłoń miała ułożoną na jego ramieniu, drugą natomiast odchyliła daleko za siebie, muskając podłogę pajęczymi palcami. - Te na Grimmauld Place są bardzo grzeczne, ale słyszałam, że ktoś kiedyś groził im rozbiórką, lata temu... Jeden skrzat mi o tym wspomniał. W sumie to nie wiem czy żartował czy nie, ale jak kiedyś schody nie chciały mnie zabrać z parteru i przypomniałam sobie o tym głośno, to już nigdy więcej się tak nie zacięły - wyznała. Blackowie z pewnością nie pozwoliliby sobie na krnąbrne meble. Nie tylko prezencja i aparycja miały u nich znaczenie, ale posiadłość również - musiała sprawiać dobre wrażenie, być zawsze nienagannie czystą i zaopiekowaną przez nieliczną służbę oraz mnogość magicznych stworzeń krzątających się po bocznych korytarzykach, by nie przeszkadzać domownikom.
Nie zostawił mi nawet jej ciała. Celine poczuła jak lód sięga po jej stopy z odmętów ziemi i przytwierdza ją do podłoża w bezruchu, jak ciężki całun opada na ramiona i sprawia, że nie mogła już swobodnie oddychać. Jak można było być takim potworem, by nie dać synowi pochować własnej matki? Jej oczy również zaszkliły się łzami i jedynie bliskość Marcela przyciskającego ją do piersi sprawił, że drobne kropelki emocjonalnej rosy spłynęły niezauważone, choć chyba wyczuwalne. Z przyciśniętymi do niego policzkami skazała Sallowa na dostrzeżenie mokrego ciepła mknącego w dół.
- Jest - Celine przeciwstawiła się samotności jego słów, uniosła jedną z dłoni i przyłożyła ją do miejsca, w którym biło serce młodzieńca. Nie mógł o tym zapomnieć. - Tutaj - uściśliła łagodnie. Może to banalne, może oklepane i nieprzekonujące, ale półwila wierzyła, że tak właśnie było. Duch matki nigdy nie opuściłby swojego dziecka, Marcel był w połowie tak swej mamy, jak i swego taty, choć o żadne z nich Lovegood nigdy nie spytała - a to błąd. Może gdyby wcześniej dzielili ze sobą miłe, rodzinne rozmowy, byłaby w stanie teraz wesprzeć go mocniej? Lepiej? Jej własny świat stanął na głowie, matka odeszła niedługo po porodzie, ojciec miał natomiast stracić życie niedługo i chyba dlatego Celine współczuła Marcelowi ze zdwojoną siłą. Niedługo oboje zostaną sami. - To nieważne, że nie masz jej c-... ciała. Grób może być wszędzie, mały, symboliczny, ale piękny i pełen życia, na przykład z portretem twojej mamy, żeby zawsze mogła na ciebie patrzeć - zasugerowała nieśmiało, lekko, nie odsunąwszy się jeszcze od młodego czarodzieja. Tak naprawdę wcale nie chciała teraz rozstawać się z jego dotykiem, pewna, że potrzebował go tak samo, jak potrzebowała go i ona; gdyby tylko poprosił, ułożyłaby z nim nagrobek z kamieni i obsiała dookoła kwieciem, upewniwszy się, że w pobliżu znajdowały się nory zająców czy innych żyjątek. Wtedy to byłoby ładne. - Ona zawsze będzie z tobą, Marcel. Moja mama też jest ze mną. Teraz... Jest pustka, ale ona pewnego dnia się wypełni - obiecała cichutko, zanim płynnie pomknęli do tańca i baletowych ćwiczeń. Zmęczenie fizyczne często odbierało wagi temu mentalnemu, Celine liczyła, że tak stanie się i tym razem, że wymęczy Sallowa dostatecznie, by ten choć na moment zapomniał o bólu, który ogniskował się już nie tylko w bliźnie, ale w nim całym.
Kropelki potu osiadły na granicy czoła a ciało rozgrzało od wspólnych ćwiczeń. Wbrew pozorom, choć brakowało mu baletmistrzowskiej ogłady, Marcel wcale nie radził sobie tak źle, jak mógłby; nierozruszane mięśnie można było wyćwiczyć z czasem, a Celine pokazała mu mnogość aktywności, które miały na celu właśnie to osiągnąć. Będzie mógł trenować podstawy podstaw baletu bez niej... Choć nie byłoby to tak obopólnie ujmujące, na pewno.
- Nie widziałeś... - podjęła, lekko marszcząc brwi. Och, dlaczego nie wpadła na to wcześniej? Namiot areny i tak wydawał się opustoszały tak późną porą. - Ale mógłbyś. Ktoś tam jest? - zapytała Celine i wskazała na poły zasłony ujawniającej część cyrkowej sceny. Oświetlenie mogli zapewnić sobie magią własnych różdżek, muzykę wyobrazić, a kwiaty wyczarować w razie potrzeby. Jej oczy błysnęły nagłym podnieceniem, podekscytowaniem - nie była odpowiednio ubrana, ale to nieistotne, po prostu pomknęła w tamtym kierunku, pragnąca upewnić się, że estrada Carringtonów była pusta.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Księżniczka. W baśniach były piękne, dobre i wrażliwe, ale życie nie było baśnią, w życiu księżniczki kąpały się w krwi mugolek jak ta wiedźma z Czarownicy, o której plotki w pewnym momencie rozniosły się wszędzie. Czy się denerwował - oczywiście, choćby chciał ukryć zawód, ten zaiskrzył w źrenicach, przemknął przez lico, czoło, brodę, szczękę, spinając mięśnie, przez ramiona, dłonie, zaciskając palce w pięści, martwił się o nią, Celine zasługiwała na to, co najlepsze, czy mogła to odnaleźć na szlacheckich dworach: szczerze wątpił, wszak to nie jedwabie, porcelany i tiule były dla niej najważniejsze, choć pewnie przy nich łatwiej się żyło.
- Celine... - odpowiedział, ze zrezygnowaniem, proszącym tonem, jakby miał nadzieję, że zaraz przez powietrze przemknie jej perlisty śmiech, który zdradzi, że jej wyznanie było tylko ponurym żartem. Westchnął, może coś w tym było, dworskie korytarze z pewnością były teraz bezpieczne. Czy to miejsce też takim było: szczerze wątpił, port pełen był oprychów, a ona, ona przyciągała ich niby lep muchy, każdym ruchem, obrotem, słowem i wyśpiewaną nutą, każdym spojrzeniem, każdym odrzuceniem srebrnych włosów, każdym spokojnym uśmiechem. Roztaczała wokół siebie niezwykłą aurę, aurę, na którą nikt nie mógł pozostać obojętnym. - Nie boisz się jej? Jej rodziny? - Ufasz jej, jesteś pewna, że nic ci tam nie grozi? Powiedz proszę choć tyle. - To pewnie chora wiedźma, jak oni wszyscy, jesteś pewna, że możesz jej zaufać? - Być, mieszkać pośród nich. Że nie sięgną cię tam żadne oślizgłe ręce, że nikt cię nie wykorzysta, że twoje piękno będzie mogło kwitnąć dalej; naprawdę chciał jej szczęścia. Bezpieczeństwa. Jeśli miała je odnaleźć wśród zwyrodnialców, nie miał prawa jej go odbierać. Mury ich pięknych pałaców pewnego dnia runą, ich głowy zawisną za popełnione zbrodnie, ale ona, ona przecież za nie wtedy nie odpowie.
- Nie - odparł, nie zaprzestając jednak ćwiczeń; korzystając z jej bliskości usiłował zwracać uwagę na detale, by móc skorygować swoją postawę samodzielnie, kiedy jej już nie będzie. Na Arenie kilka osób to potrafiło, ale nie mógł zajmować im zbyt wiele czasu sobą. - Hogwart nie doceniał sztuki. W Hogwarcie liczyła się sucha wiedza, nudne księgi i powtarzane w kółko mantry. Ćwiczył umysł, nigdy serce - Choć Marcel zawsze podążał za tym drugim, nieznacznie tylko przejmując się tym pierwszym. Nie pasował tam, dobrze wspominał pierwsze lata, rozkochał się w magii tego miejsca, ale teoretyczne zajęcia kosztowały go zbyt wiele wysiłku. - Ćwiczyliście w szkole taniec? - Może tam odnalazłby się lepiej? Może tam - mógłby rozwinąć skrzydła, może dzięki temu wyniósłby ze szkoły więcej, wiedział więcej, rozumiał więcej. - Tak bardzo żałuję - przyznał, że go tam nie było, że nie mogli tańczyć razem wtedy. Byli dobrze zgrani. Celine mogła wybrać Arenę zamiast tamtego miejsca, widział ją, oczyma wyobraźni potrafił dostrzec na kole, skupiającą uwagę tylko na sobie; zatańczyłby z nią, w duecie byliby niepokonani. - Gryfy są ciężkie, brutalne i toporne. Nie pasują ci. Byłabyś raczej momortkiem o pastelowych błękitnych piórach i skrzydłach skrzących srebrnymi kryształami - Tak mógł ją widzieć, nie jako brutalną bestię. - Gryfy - pewnie jedna nie wzięły się znikąd - latały nad zamkiem we Francji? - Nigdy nie był poza Anglią, za granicą. W zasadzie rzadko w ogóle opuszczał Londyn. Zamyślony wyraz jednak prędko ustąpił rozbawieniu na dźwięk jej reprymendy; usta złożyły się w szelmowskim uśmiechu. Po prawdzie nigdy nie lubił rano wstawać, ale życie artysty nigdy go też do tego nie zmuszało. Przełożył dłoń na jej talię, kiedy założyła ją za udo, podtrzymując ją w zmyślnej figurze, wolną chwytając jej dłoń - ciągnąc jej ramię ku górze, w doskonałości ruchu ludzkiego ciała.
- Nocami polowałem na potwory nawiedzające dormitoria dziewcząt - wyznał w tej pozycji szeptem, zgodnie zresztą z prawdą. - Mieliśmy szczury - dodał z rozbawieniem, pomagając jej stanąć na nogi - przeciągając ją jednak ku sobie bliżej, prowadząc dalszym tanecznym krokiem. Wspomniane szczury okazały się pojedynczym szczurem, który na dodatek miał na imię Steffen, ale o tym wiedzieć nie musiała. - Mam nadzieję, że przynajmniej skrzaty są tam dla ciebie uprzejme - stwierdził, ni stąd ni zowąd, gdy wróciła do schodów, wspominając też magicznych pomocników. Nie łudził się wcale, że rodzina arystokratów taką była, ale może inni, służba, może udało im się zachować strzępy ludzkich odruchów. Czuł jej łzy, kiedy połączył ich uścisk, sam uniósł źrenice wyżej, ku sklepieniu namiotu, które zakrywało niebo, gdzieś tam wciąż była, śmiała się i roztaczała go czułymi skrzydłami opieki, wiedział o tym. Powoli opuścił powieki, jej ciepło, zapach, bliskość, odciągały myśli od śmierci. Kąciki jego ust drgnęły, w sercu, w sercu żyć będzie zawsze.
- Dziękuję - odparł szeptem, drżącym, od nadmiaru skłębionych emocji. Nachylił się nieznacznie nad jej ramieniem, nie dotykając jej jednak ni skrawkiem skóry, prócz dłoni, które wciąż podtrzymywały talię. - Portretu też nie mam - odpowiedział, nie podnosząc głosu, wykrzywiając usta w niezadowolonym grymasie. - Niczego nie mam - Ani jednej pamiątki, jakiejkolwiek, zniszczył wszystko. Myśl o nagrobku go paraliżowała, choć pewnie symboliczny pogrzeb pomógłby przez to przejść. - Nie wiem - mruknął, uciekając, uciekając przed tym, co konieczne, nie potrafiąc stawić temu czoła. Wciąż to pamiętał, wybebeszone ciało, przypominające raczej skrawek śmiecia, zniszczoną lalkę, niż żywego człowieka, jego matkę. - Dziękuję - szepnął, kiedy opuszki palców z jej talii przemknęły z wolna na tył jej pleców. - A twój ojciec? Co u niego? - odwiedzała go przecież, prawda? Nie poruszył się, kiedy od niego odeszła, śledząc spojrzeniem stawiane przez nią kroki, grację każdego pojedynczego ruchu. Była bliska doskonałości, szkoda mu było zmarnowanego talentu.
- Nie - odparł, oglądając się za nią, namiot po występie był pusty. Skończyli sprzątać, tej nocy światła ramp już nie zapłoną. - Poszli już - Znał przecież każdy detal życia tutaj. Chciała mu pokazać swój taniec? Przeszedł na drugi kraniec sceny, szarpiąc kotarę, by odsłonić fragment orkiestry, czarny fortepian. Spojrzał na Celine porozumiewawczo, nim zasiadł za jego klawiaturą. Nie wiedział o niej wiele, znał kilka prostych melodii, w tym żadnego utworu baletowego, ale improwizacja lepsza była od ciszy; złożył palce na klawiszach, wgrywając muzykę, nie zawsze trafiając w czyste dźwięki - nie przejmował się tym jednak, nie przerywając płynności, unosząc spojrzenie na scenę; płyń, Celine.
- Celine... - odpowiedział, ze zrezygnowaniem, proszącym tonem, jakby miał nadzieję, że zaraz przez powietrze przemknie jej perlisty śmiech, który zdradzi, że jej wyznanie było tylko ponurym żartem. Westchnął, może coś w tym było, dworskie korytarze z pewnością były teraz bezpieczne. Czy to miejsce też takim było: szczerze wątpił, port pełen był oprychów, a ona, ona przyciągała ich niby lep muchy, każdym ruchem, obrotem, słowem i wyśpiewaną nutą, każdym spojrzeniem, każdym odrzuceniem srebrnych włosów, każdym spokojnym uśmiechem. Roztaczała wokół siebie niezwykłą aurę, aurę, na którą nikt nie mógł pozostać obojętnym. - Nie boisz się jej? Jej rodziny? - Ufasz jej, jesteś pewna, że nic ci tam nie grozi? Powiedz proszę choć tyle. - To pewnie chora wiedźma, jak oni wszyscy, jesteś pewna, że możesz jej zaufać? - Być, mieszkać pośród nich. Że nie sięgną cię tam żadne oślizgłe ręce, że nikt cię nie wykorzysta, że twoje piękno będzie mogło kwitnąć dalej; naprawdę chciał jej szczęścia. Bezpieczeństwa. Jeśli miała je odnaleźć wśród zwyrodnialców, nie miał prawa jej go odbierać. Mury ich pięknych pałaców pewnego dnia runą, ich głowy zawisną za popełnione zbrodnie, ale ona, ona przecież za nie wtedy nie odpowie.
- Nie - odparł, nie zaprzestając jednak ćwiczeń; korzystając z jej bliskości usiłował zwracać uwagę na detale, by móc skorygować swoją postawę samodzielnie, kiedy jej już nie będzie. Na Arenie kilka osób to potrafiło, ale nie mógł zajmować im zbyt wiele czasu sobą. - Hogwart nie doceniał sztuki. W Hogwarcie liczyła się sucha wiedza, nudne księgi i powtarzane w kółko mantry. Ćwiczył umysł, nigdy serce - Choć Marcel zawsze podążał za tym drugim, nieznacznie tylko przejmując się tym pierwszym. Nie pasował tam, dobrze wspominał pierwsze lata, rozkochał się w magii tego miejsca, ale teoretyczne zajęcia kosztowały go zbyt wiele wysiłku. - Ćwiczyliście w szkole taniec? - Może tam odnalazłby się lepiej? Może tam - mógłby rozwinąć skrzydła, może dzięki temu wyniósłby ze szkoły więcej, wiedział więcej, rozumiał więcej. - Tak bardzo żałuję - przyznał, że go tam nie było, że nie mogli tańczyć razem wtedy. Byli dobrze zgrani. Celine mogła wybrać Arenę zamiast tamtego miejsca, widział ją, oczyma wyobraźni potrafił dostrzec na kole, skupiającą uwagę tylko na sobie; zatańczyłby z nią, w duecie byliby niepokonani. - Gryfy są ciężkie, brutalne i toporne. Nie pasują ci. Byłabyś raczej momortkiem o pastelowych błękitnych piórach i skrzydłach skrzących srebrnymi kryształami - Tak mógł ją widzieć, nie jako brutalną bestię. - Gryfy - pewnie jedna nie wzięły się znikąd - latały nad zamkiem we Francji? - Nigdy nie był poza Anglią, za granicą. W zasadzie rzadko w ogóle opuszczał Londyn. Zamyślony wyraz jednak prędko ustąpił rozbawieniu na dźwięk jej reprymendy; usta złożyły się w szelmowskim uśmiechu. Po prawdzie nigdy nie lubił rano wstawać, ale życie artysty nigdy go też do tego nie zmuszało. Przełożył dłoń na jej talię, kiedy założyła ją za udo, podtrzymując ją w zmyślnej figurze, wolną chwytając jej dłoń - ciągnąc jej ramię ku górze, w doskonałości ruchu ludzkiego ciała.
- Nocami polowałem na potwory nawiedzające dormitoria dziewcząt - wyznał w tej pozycji szeptem, zgodnie zresztą z prawdą. - Mieliśmy szczury - dodał z rozbawieniem, pomagając jej stanąć na nogi - przeciągając ją jednak ku sobie bliżej, prowadząc dalszym tanecznym krokiem. Wspomniane szczury okazały się pojedynczym szczurem, który na dodatek miał na imię Steffen, ale o tym wiedzieć nie musiała. - Mam nadzieję, że przynajmniej skrzaty są tam dla ciebie uprzejme - stwierdził, ni stąd ni zowąd, gdy wróciła do schodów, wspominając też magicznych pomocników. Nie łudził się wcale, że rodzina arystokratów taką była, ale może inni, służba, może udało im się zachować strzępy ludzkich odruchów. Czuł jej łzy, kiedy połączył ich uścisk, sam uniósł źrenice wyżej, ku sklepieniu namiotu, które zakrywało niebo, gdzieś tam wciąż była, śmiała się i roztaczała go czułymi skrzydłami opieki, wiedział o tym. Powoli opuścił powieki, jej ciepło, zapach, bliskość, odciągały myśli od śmierci. Kąciki jego ust drgnęły, w sercu, w sercu żyć będzie zawsze.
- Dziękuję - odparł szeptem, drżącym, od nadmiaru skłębionych emocji. Nachylił się nieznacznie nad jej ramieniem, nie dotykając jej jednak ni skrawkiem skóry, prócz dłoni, które wciąż podtrzymywały talię. - Portretu też nie mam - odpowiedział, nie podnosząc głosu, wykrzywiając usta w niezadowolonym grymasie. - Niczego nie mam - Ani jednej pamiątki, jakiejkolwiek, zniszczył wszystko. Myśl o nagrobku go paraliżowała, choć pewnie symboliczny pogrzeb pomógłby przez to przejść. - Nie wiem - mruknął, uciekając, uciekając przed tym, co konieczne, nie potrafiąc stawić temu czoła. Wciąż to pamiętał, wybebeszone ciało, przypominające raczej skrawek śmiecia, zniszczoną lalkę, niż żywego człowieka, jego matkę. - Dziękuję - szepnął, kiedy opuszki palców z jej talii przemknęły z wolna na tył jej pleców. - A twój ojciec? Co u niego? - odwiedzała go przecież, prawda? Nie poruszył się, kiedy od niego odeszła, śledząc spojrzeniem stawiane przez nią kroki, grację każdego pojedynczego ruchu. Była bliska doskonałości, szkoda mu było zmarnowanego talentu.
- Nie - odparł, oglądając się za nią, namiot po występie był pusty. Skończyli sprzątać, tej nocy światła ramp już nie zapłoną. - Poszli już - Znał przecież każdy detal życia tutaj. Chciała mu pokazać swój taniec? Przeszedł na drugi kraniec sceny, szarpiąc kotarę, by odsłonić fragment orkiestry, czarny fortepian. Spojrzał na Celine porozumiewawczo, nim zasiadł za jego klawiaturą. Nie wiedział o niej wiele, znał kilka prostych melodii, w tym żadnego utworu baletowego, ale improwizacja lepsza była od ciszy; złożył palce na klawiszach, wgrywając muzykę, nie zawsze trafiając w czyste dźwięki - nie przejmował się tym jednak, nie przerywając płynności, unosząc spojrzenie na scenę; płyń, Celine.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zrezygnowanie było łatwiejsze niż rozczarowanie; to tego się obawiała, dostrzec zawód w jego oczach, usłyszeć jego trującą melodię w głosie, poczuć jak wdziera się w nią każdym możliwym otworem, finalnie osiadając na dnie świadomości i zasiewając coraz więcej wątpliwości. Nie mogła sobie przecież na nie pozwolić, nie dzisiaj i nie teraz, kiedy na Grimmauld Place numer dwanaście panowały tak smutne, żałobne nastroje. Jej obecność działała na lady Aquilę kojąco, półwila lubiła tak o tym myśleć, nawet jeśli rzeczywistość odmienna była od naiwnego kłamstewka powtarzanego do snu tysiąc razy w nadziei, że w końcu to stanie się prawdą. Odetchnęła zatem z cichą ulgą, w oczach mając nic prócz ciepła, prócz łagodności, jaką oferowała mu w formie przeprosin - że tak długo zataiła przed nim tę newralgiczną prawdę, odpowiadając echem na pytania puszczone w eter. Gdzie jesteś, co się z tobą stało? Wydawać by się mogło, że pytali o to wspólnie, jednak z dwóch różnych biegunów planety, wołając do drugiego z całych sił, ale na próżno, bo wiatr nie niósł stęsknionych głosów tak daleko.
- Są dla mnie dobrzy - odpowiedziała niemal bezdźwięcznie; dobrzy na tyle, na ile mogą być szlachcice wychowani w zimnym świecie etykiety i intryg. Izolacja przesycała ich krew dziwnie szarą barwą, choć wedle podań winni mieć ją błękitną i drogocenną, ale im dłużej przebywała w ich towarzystwie, tym wyraźniej dostrzegała, że koniec końców byli tylko ludźmi. Stworzonymi z krwi i kości istotami, którym daleko było do doskonałości; popełniali błędy jak mugole, o których wyrażali się z tak wielką dezaprobatą - ku jej ogromnemu niezrozumieniu, bo czy naprawdę nie byli w stanie dostrzec jak wiele łączyło społeczności czarodziejów i te niemagiczne? Ale kiedy ostatnim razem próbowała podnieść tę kwestię w obecności lady Aquili, ona... Nie, nie dopuści do siebie tego wspomnienia. Zamiast tego przewróciła lekko oczami i z uśmiechem przyłożyła palec wskazujący do warg Marceliusa. - Ćśś - poprosiła łagodnie, elokwentnie. Chora wiedźma, jesteś pewna, że możesz jej zaufać? Celine nigdy nie odważyłaby się przypuszczać inaczej, przecież to anioł pojawił się tamtego dnia na portowej uliczce i wyciągnął do niej dłoń, syrena z głębin posiadająca jedynie ludzkie nogi, której śpiew zaprowadził ją wprost do ciepłego, własnego pokoiku w szlacheckiej kamienicy. To nie mogło oznaczać, że w głębi duszy Blackówna była złą osobą, skoro uczyniła dla niej tyle dobrego. - To nie ich dzień, tylko nasz. Proszę - w jej oczach błysnęło prawdziwe, szczere życzenie; nie po to zjawiła się dzisiaj na Arenie, by rozmawiać z Sallowem o Blackach, ale po to, by cieszyć się jego towarzystwem. Zaspokoić swoją tęsknotę, nakarmić ją jego bliskością tak bardzo, byle tylko starczyło na jak najdłużej. Kto wie kiedy następnym razem przyjdzie się im spotkać? Podświadomie bała się tego, że Carrington stwierdzi, że czas już nadszedł na to, by cyrk zasłynął także i w innych miejscach świata, a to na dobre odbierze jej Marcela... To złamałoby Celine serce. Na nim jednym nie pragnęła uskuteczniać swoich genetycznych talentów. Jego jednego chciała przekonać do siebie tym, kim była, nie zaś tym co drzemało pośród krwi, tkanek i mięśni, ukryte, uśpione, ale wiecznie obecne.
- Ale na pewno troszkę dzięki niemu jesteś taki mądry - zauważyła uśmiechnięta; lubiła słuchać o tej egzotycznej jak dla siebie szkole magii. Wszystko było tam takie inne, takie dziwne, takie niebeauxbatonowskie, a z każdą kolejną opowieścią Celine darzyła swoją szkołę jeszcze większym szacunkiem. Cieszył ją fakt nauki właśnie tam. Co gdyby trafiła do Hogwartu, gdzie nie pozwolono by jej tańczyć? - Tańczyć i wiele więcej, zależnie od tego, pod skrzydła którego z domu trafiłeś. Dla mnie to był balet. Miałam taneczną grupę, z którą wystawialiśmy czasem spektakle baletowe dla całej szkoły - snuła z rozmarzeniem, nieustannie kontrolując swój oddech. To istotna część ćwiczeń, o której nawet nie musiała Marcelowi wspominać - dostrzegła, że praktykował dokładnie to samo, więc zamiast powtarzać mu coś do znudzenia mogła jedynie pozwolić sobie na kolejne rozważania na temat francuskiej szkoły magii. Tak bardzo żałuję, powiedział, a ona poczuła jak coś nagle ukłuło ją w sercu. Gdyby jej tanecznym partnerem był Marcel, a nie Sebastien, może... Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? Może właśnie to byłoby czynnikiem wpływającym na rozwój nici jej przeznaczenia, zmieniłoby wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Na moment uciekła spojrzeniem i płynnie przeszła do następnego ćwiczenia, pewna, że akrobata podąży tuż za nią. - Ale tańczą z obłokami - odparła miękko; właściwie nigdy nie zastanawiała się nad tym czemu patronem jej domu w Beauxbatons został właśnie gryf, jednak z drugiej strony niewielkie miało to znaczenie w ogólnym rozrachunku wszechrzeczy. Ważniejsze były jego następne słowa, te, które upstrzyły jej policzki głębokim szkarłatem, kąciki ust podciągając zaś ku górze. Zawstydzał ją, rozmiękczał kolana, a przecież winna skupić się na technice wykonywanych ruchów, nie na słodyczy bijącej od tego młodego mężczyzny. - Jeśli ja byłabym memortkiem, ty byłbyś... Och, widziałeś kiedyś żmijoptaka, choćby w książkach? To piękne, przepiękne stworzenie. Lśniące, zmienne, zwinne... Co prawda dość agresywne, ale ty byś taki nie był. Ty - urwała i powróciła do niego spojrzeniem, podczas gdy karmin pogłębił się jeszcze mocniej; nie chciała powiedzieć za dużo, nie chciała zrazić go do siebie nieumiejętnie dobranym komplementem, ale to było silniejsze, - Ty byłbyś miłym żmijoptakiem, takim, którego trzymałabym w koszyku w swoim pokoju i karmiła owocami - och, na Merlina, jeśli ktokolwiek kiedykolwiek wspiął się na wyżyny bycia żałosnym, dokonała tego właśnie Celine. Na moment zakryła swoją twarz małą dłonią, jej wierzchem kamuflując pełen zakłopotania uśmiech, a potem odjęła ją z powrotem do cyrkowego trapezu, dopiero jednak kiedy poczuła, że rumieniec odrobinę zelżał. - Nie widziałam ich tam - delikatnie wzruszyła ramionami, radośnie podchodząc do zmiany tematu. Gdyby mogła, najchętniej zapadłaby się pod ziemię. - A w Hogwarcie? Co mieliście w Hogwarcie? Oprócz szczurów! Słyszałam zbyt wiele wersji, by wiedzieć w co wierzyć... - głównie takich wypowiadanych nad kuflem w Parszywym, ale z przesiewanie faktów z pijackich opowieści nie było tak łatwe.
To okrutne jak z przyjemnych, nastoletnich opowieści musieli zmierzyć się ze stratą. Z żałobą. Z brakiem kogoś, kto w życiu młodego człowieka powinien być obecny. Celine przylgnęła do niego mocniej, całą sobą próbując odegnać demony osiedlające się wśród jego myśli, jakby jeden ciepły dotyk mógł stać się na to remedium.
- A jednak masz tak dużo - wyszeptała i odważyła się unieść głowę, odnajdując spojrzeniem jego błękitne oczy. Jedna z dłoni przesunęła się wówczas z torsu wyżej, do jego policzka, aż po kosmyki blond włosów, które odsłoniła z czoła akrobaty delikatnym ruchem. - Wspomnienia. Wspomnień nikt ci nie zabierze - nie tak jak ciała, portretu czy namacalnych pamiątek; ona także posiadała wspomnienia rodzinnych popołudni spędzanych w ogrodzie, kiedy to ojciec urządzał musztrę swoim dirikrakom i przestrzegał, że jeśli znów będą sobie nawzajem zabierać ziarno to się z nimi inaczej policzy. Uśmiechnęła się blado do tych obrazów i znów wtuliła w Marcela, układając czubek głowy pod jego podbródkiem, gdy spytał o pana Lovegood. - Mizernieje. Staje się cieniem, czasem nie rozumiem nawet co do mnie mówi, jakby wynalazł nowy szyfr, ale ja... Ja tego szyfru nie znam, chociaż powinnam, przecież jestem jego córką - westchnęła żałośnie; każdej nocy pochłaniały ją wyrzuty sumienia, odbierały oddech, zawłaszczały spokój, doprowadzały nawet do okropnej myśli, że wolałaby po prostu wiedzieć co się z nim stanie. Czy zostanie wypuszczony, czy... zawiśnie. Mieć już to za sobą. Tkwiąca w niemym oczekiwaniu półwila mogła jedynie opłakiwać go za życia.
Westchnęła raz jeszcze, ciężej, gdy ich ciała ostygły w nagłym braku wzajemnej bliskości, a Marcel rozsunął przed nią kotarę, odsłaniając skąpaną w półmroku scenę. Była wspaniała, duża, choć nieco mniej majestatyczna od tych, do jakich przyzwyczaił ją baletowy prestiż i ta bezlitosna, bezduszna Fantasmagoria. Bez zastanowienia pomknęła do serca wzniesienia, poprawiła ubranie i patrzyła jak akrobata zasiada przy fortepianie.
- Dziękuję - zaświergotała ze znów wznieconą radością, po czym dygnęła niczym prawdziwa baletnica, niczym łabędzica, pozwalając, by utkana przez niego melodia poniosła ją w swym rytmie prosto ku zaklętemu jezioru. Prostowała pokryte białymi piórami skrzydła w mnogości tradycyjnych figur, które powtarzała z gracją, z powabem - tak innym od jej ulicznych tańców, klasycznym, urzekającym. Nie mogła co prawda wzbić się na czubki palców, nie pozwalał na to brak puent, ale to nic, kiedyś pokaże mu się i w nich; opowiadała mu dziś historię szczęśliwą, rozkoszną, przyjemną - i swobodną, bo oboje właśnie tego potrzebowali. A kiedy akty dobiegły końca, Celine łagodnie zastygła w finalnym ukłonie, z rozłożonymi na boki rękoma, wyraźnie zarysowanymi łopatkami i kaskadą miodowych włosów przysłaniających twarz. Jak dawno się tak nie czuła...
- Są dla mnie dobrzy - odpowiedziała niemal bezdźwięcznie; dobrzy na tyle, na ile mogą być szlachcice wychowani w zimnym świecie etykiety i intryg. Izolacja przesycała ich krew dziwnie szarą barwą, choć wedle podań winni mieć ją błękitną i drogocenną, ale im dłużej przebywała w ich towarzystwie, tym wyraźniej dostrzegała, że koniec końców byli tylko ludźmi. Stworzonymi z krwi i kości istotami, którym daleko było do doskonałości; popełniali błędy jak mugole, o których wyrażali się z tak wielką dezaprobatą - ku jej ogromnemu niezrozumieniu, bo czy naprawdę nie byli w stanie dostrzec jak wiele łączyło społeczności czarodziejów i te niemagiczne? Ale kiedy ostatnim razem próbowała podnieść tę kwestię w obecności lady Aquili, ona... Nie, nie dopuści do siebie tego wspomnienia. Zamiast tego przewróciła lekko oczami i z uśmiechem przyłożyła palec wskazujący do warg Marceliusa. - Ćśś - poprosiła łagodnie, elokwentnie. Chora wiedźma, jesteś pewna, że możesz jej zaufać? Celine nigdy nie odważyłaby się przypuszczać inaczej, przecież to anioł pojawił się tamtego dnia na portowej uliczce i wyciągnął do niej dłoń, syrena z głębin posiadająca jedynie ludzkie nogi, której śpiew zaprowadził ją wprost do ciepłego, własnego pokoiku w szlacheckiej kamienicy. To nie mogło oznaczać, że w głębi duszy Blackówna była złą osobą, skoro uczyniła dla niej tyle dobrego. - To nie ich dzień, tylko nasz. Proszę - w jej oczach błysnęło prawdziwe, szczere życzenie; nie po to zjawiła się dzisiaj na Arenie, by rozmawiać z Sallowem o Blackach, ale po to, by cieszyć się jego towarzystwem. Zaspokoić swoją tęsknotę, nakarmić ją jego bliskością tak bardzo, byle tylko starczyło na jak najdłużej. Kto wie kiedy następnym razem przyjdzie się im spotkać? Podświadomie bała się tego, że Carrington stwierdzi, że czas już nadszedł na to, by cyrk zasłynął także i w innych miejscach świata, a to na dobre odbierze jej Marcela... To złamałoby Celine serce. Na nim jednym nie pragnęła uskuteczniać swoich genetycznych talentów. Jego jednego chciała przekonać do siebie tym, kim była, nie zaś tym co drzemało pośród krwi, tkanek i mięśni, ukryte, uśpione, ale wiecznie obecne.
- Ale na pewno troszkę dzięki niemu jesteś taki mądry - zauważyła uśmiechnięta; lubiła słuchać o tej egzotycznej jak dla siebie szkole magii. Wszystko było tam takie inne, takie dziwne, takie niebeauxbatonowskie, a z każdą kolejną opowieścią Celine darzyła swoją szkołę jeszcze większym szacunkiem. Cieszył ją fakt nauki właśnie tam. Co gdyby trafiła do Hogwartu, gdzie nie pozwolono by jej tańczyć? - Tańczyć i wiele więcej, zależnie od tego, pod skrzydła którego z domu trafiłeś. Dla mnie to był balet. Miałam taneczną grupę, z którą wystawialiśmy czasem spektakle baletowe dla całej szkoły - snuła z rozmarzeniem, nieustannie kontrolując swój oddech. To istotna część ćwiczeń, o której nawet nie musiała Marcelowi wspominać - dostrzegła, że praktykował dokładnie to samo, więc zamiast powtarzać mu coś do znudzenia mogła jedynie pozwolić sobie na kolejne rozważania na temat francuskiej szkoły magii. Tak bardzo żałuję, powiedział, a ona poczuła jak coś nagle ukłuło ją w sercu. Gdyby jej tanecznym partnerem był Marcel, a nie Sebastien, może... Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? Może właśnie to byłoby czynnikiem wpływającym na rozwój nici jej przeznaczenia, zmieniłoby wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Na moment uciekła spojrzeniem i płynnie przeszła do następnego ćwiczenia, pewna, że akrobata podąży tuż za nią. - Ale tańczą z obłokami - odparła miękko; właściwie nigdy nie zastanawiała się nad tym czemu patronem jej domu w Beauxbatons został właśnie gryf, jednak z drugiej strony niewielkie miało to znaczenie w ogólnym rozrachunku wszechrzeczy. Ważniejsze były jego następne słowa, te, które upstrzyły jej policzki głębokim szkarłatem, kąciki ust podciągając zaś ku górze. Zawstydzał ją, rozmiękczał kolana, a przecież winna skupić się na technice wykonywanych ruchów, nie na słodyczy bijącej od tego młodego mężczyzny. - Jeśli ja byłabym memortkiem, ty byłbyś... Och, widziałeś kiedyś żmijoptaka, choćby w książkach? To piękne, przepiękne stworzenie. Lśniące, zmienne, zwinne... Co prawda dość agresywne, ale ty byś taki nie był. Ty - urwała i powróciła do niego spojrzeniem, podczas gdy karmin pogłębił się jeszcze mocniej; nie chciała powiedzieć za dużo, nie chciała zrazić go do siebie nieumiejętnie dobranym komplementem, ale to było silniejsze, - Ty byłbyś miłym żmijoptakiem, takim, którego trzymałabym w koszyku w swoim pokoju i karmiła owocami - och, na Merlina, jeśli ktokolwiek kiedykolwiek wspiął się na wyżyny bycia żałosnym, dokonała tego właśnie Celine. Na moment zakryła swoją twarz małą dłonią, jej wierzchem kamuflując pełen zakłopotania uśmiech, a potem odjęła ją z powrotem do cyrkowego trapezu, dopiero jednak kiedy poczuła, że rumieniec odrobinę zelżał. - Nie widziałam ich tam - delikatnie wzruszyła ramionami, radośnie podchodząc do zmiany tematu. Gdyby mogła, najchętniej zapadłaby się pod ziemię. - A w Hogwarcie? Co mieliście w Hogwarcie? Oprócz szczurów! Słyszałam zbyt wiele wersji, by wiedzieć w co wierzyć... - głównie takich wypowiadanych nad kuflem w Parszywym, ale z przesiewanie faktów z pijackich opowieści nie było tak łatwe.
To okrutne jak z przyjemnych, nastoletnich opowieści musieli zmierzyć się ze stratą. Z żałobą. Z brakiem kogoś, kto w życiu młodego człowieka powinien być obecny. Celine przylgnęła do niego mocniej, całą sobą próbując odegnać demony osiedlające się wśród jego myśli, jakby jeden ciepły dotyk mógł stać się na to remedium.
- A jednak masz tak dużo - wyszeptała i odważyła się unieść głowę, odnajdując spojrzeniem jego błękitne oczy. Jedna z dłoni przesunęła się wówczas z torsu wyżej, do jego policzka, aż po kosmyki blond włosów, które odsłoniła z czoła akrobaty delikatnym ruchem. - Wspomnienia. Wspomnień nikt ci nie zabierze - nie tak jak ciała, portretu czy namacalnych pamiątek; ona także posiadała wspomnienia rodzinnych popołudni spędzanych w ogrodzie, kiedy to ojciec urządzał musztrę swoim dirikrakom i przestrzegał, że jeśli znów będą sobie nawzajem zabierać ziarno to się z nimi inaczej policzy. Uśmiechnęła się blado do tych obrazów i znów wtuliła w Marcela, układając czubek głowy pod jego podbródkiem, gdy spytał o pana Lovegood. - Mizernieje. Staje się cieniem, czasem nie rozumiem nawet co do mnie mówi, jakby wynalazł nowy szyfr, ale ja... Ja tego szyfru nie znam, chociaż powinnam, przecież jestem jego córką - westchnęła żałośnie; każdej nocy pochłaniały ją wyrzuty sumienia, odbierały oddech, zawłaszczały spokój, doprowadzały nawet do okropnej myśli, że wolałaby po prostu wiedzieć co się z nim stanie. Czy zostanie wypuszczony, czy... zawiśnie. Mieć już to za sobą. Tkwiąca w niemym oczekiwaniu półwila mogła jedynie opłakiwać go za życia.
Westchnęła raz jeszcze, ciężej, gdy ich ciała ostygły w nagłym braku wzajemnej bliskości, a Marcel rozsunął przed nią kotarę, odsłaniając skąpaną w półmroku scenę. Była wspaniała, duża, choć nieco mniej majestatyczna od tych, do jakich przyzwyczaił ją baletowy prestiż i ta bezlitosna, bezduszna Fantasmagoria. Bez zastanowienia pomknęła do serca wzniesienia, poprawiła ubranie i patrzyła jak akrobata zasiada przy fortepianie.
- Dziękuję - zaświergotała ze znów wznieconą radością, po czym dygnęła niczym prawdziwa baletnica, niczym łabędzica, pozwalając, by utkana przez niego melodia poniosła ją w swym rytmie prosto ku zaklętemu jezioru. Prostowała pokryte białymi piórami skrzydła w mnogości tradycyjnych figur, które powtarzała z gracją, z powabem - tak innym od jej ulicznych tańców, klasycznym, urzekającym. Nie mogła co prawda wzbić się na czubki palców, nie pozwalał na to brak puent, ale to nic, kiedyś pokaże mu się i w nich; opowiadała mu dziś historię szczęśliwą, rozkoszną, przyjemną - i swobodną, bo oboje właśnie tego potrzebowali. A kiedy akty dobiegły końca, Celine łagodnie zastygła w finalnym ukłonie, z rozłożonymi na boki rękoma, wyraźnie zarysowanymi łopatkami i kaskadą miodowych włosów przysłaniających twarz. Jak dawno się tak nie czuła...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Byli dla niej dobrzy. Patrzył na nią bez wyrazu, z mieszaniną lęku i niedowierzania, niepewności i nadziei, zbudzony w pierwszej chwili sprzeciw z wolna się wyciszał: bo choć to odbierało ją jego światu, musiał wiedzieć, że tylko w ten sposób - była bezpieczna. Służka szanowanego rodu mogła spać i jeść w ich bezpiecznych komnatach, a jeśli przysłuży się swojej pani, może nawet nie groziło jej wiele na ulicy.
- Ich dom musi być straszny i ponury - wtrącił półsłowem, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy. Wiedział, że miał rację, nie zmieniłaby tego żadnym zaprzeczeniem i żadnym słowem, żadną odpowiedzią. I żałował jej, że musiała w tym tkwić, że towarzystwo porcelanowych twarzy o żadnym wyrazie miało być jej jedynym bliskim. Lecz co ją mogło czekać tutaj, w dokach? Czy szczęście? Z pewnością nie. Umilkł, gdy złożyła palec na jego ustach, nie odejmując jednak spojrzenia błękitnych oczu, które wyrażało znacznie więcej niż słowa, w którym czaiły się kolejne pytania i obawy, żal za czymś, co po prawdzie musiało się ziścić. Nie chciała o niej rozmawiać, a to tylko wzmogło jego obawy, obawy przed tym, czy na pewno dobrze ją traktowali, przed tym jak właściwie ją traktowali. ale już wiedział, że dziś mu o tym nie opowie. Może jutro? Nie odpowiedział na jej prośbę ani słowem ani niemo, spojrzenie zdradzało gamę emocji pragnących mówić i pytać dalej, pragnących poznać prawdę: usłuchał jej jednak i zostawił skłębione wątpliwości w sobie, nie wyzwalając ich dzisiaj głębszym dymem.
Kącik jego ust uniósł się lekko w górę na jej słowa, był idiotą, który nie potrafił nawet skończyć szkoły - ale to zachował dla siebie, tym razem samemu dokonując uników przed niewygodnym tematem. Przeszło mu przez myśl, że jego życie ułożyłoby się pomyślniej, gdyby trafił do francuskiej szkoły - ale skąd jego mama mogła to wiedzieć? Nie żyła nigdy w ich świecie nawet jedną nogą.
- W Hogwarcie był tylko szkolny chór. Nie sądzę, by jego występy mogły równać się z twoimi - uznał zupełnie szczerze, śpiewał pięknie, chórzyści mieli iście anielskie głosy, ale repertuar miał raczej archaiczny, zwyczajnie i potwornie do bólu nudny. Żałował, że nie mógł zobaczyć jej, że nie mógł tam dołączyć - pewnie nie odnalazłby się w zbyt sztywnej formie i zbyt wielu zasadach, uwielbiał je łamać, ale prościej byłoby się od tego powstrzymać na balecie niż nad podręcznikiem numerologii, którego nigdy nie przeczytał do końca, choć pewnie gdyby poświęcał temu więcej uwagi, dziś nie musiałby powtarzać tych, które wtedy odrzucił - wieczorami ostatnim czasem pochylał się nad książkami do uroków. Teraz próbował części świata, który był jej światem: kolejne baletowe ruchy nie sprawiały mu trudności, kiedy wszedł już w rytm; miał wszak niebywałą grację wyćwiczoną podniebnym tańcem, akrobatyką, miał siłę mięśni, miał wyczucie, był też bardzo dobrze rozciągnięty. Niektóre z detali były dla niego nowością, obciągnięta stopa, dbałość o sztywność pleców, aktywacja bocznych mięśni ud, a nade wszystkim nienaturalne złączenie pięt przy jednoczesnym rozchyleniu palców; ale oddawał się temu z zapałem - i ciekawością, gdy podglądał ruchy towarzyszącej mu Celine, starając się je naśladować raz po razie. Pas assemblé - niezbyt dokładnie - powtórzył po tym, co pokazywała wcześniej, pas glissade musiała skorygować, bo czuł, że bardziej ją rozbawił, niż zachwycił, ale lubił jej uśmiech. Kontrola oddechu była podstawą, a on szybko pojął, że baletowy zasady nie wymagały wiele więcej od tego, co robił na co dzień - spamiętywałby podstawowe ćwiczenia, mając nadzieję, że te poprawią sprężystość i giętkość jego ruchów, postawę ciała, upłynnią ruchy - czuł to, wyginając ramiona na boki, faliście unosząc je w górę i w dół jej śladem, uważnie słuchając wygłaszanych przez nią wskazówek, by z determinacją w swoich ruchach wychwycić jak najwięcej błędów - i jak najmniej z nich powtórzyć. Balet był sztuką, która nie znała doskonałości - ponoć zawsze można było stać się lepszym, nie inaczej było z jego tańcem, i o to pokonywał kolejne kroki na drodze ku perfekcji. Odsunął się od zwisającego trapezu, podążając za nią już bez prowizorycznego drążka, próbując odnaleźć się w tych krokach w praktyce, w wolnej improwizacji zwieńczonej improwizowanym piruetem; jak się to robi tak naprawdę, Celine, pokażesz mi? Porwał ją w improwizowane releve, widział je wcześniej, ale nigdy nie próbował; niedoskonale, ale ona go poprawiała.
- Nigdy nie widziałem prawdziwego, ale słyszałem o nich. Muszą pięknie wyglądać na niebie, w przestworzach - Płynąć przez chmury z gracją. Podobało mu się to porównanie, było owiane gracją, ale i niebezpieczną siłą. Nieposkromionym żywiołem, chyba miał coś z niego - wrażenia nie zmieniła niezręczna próba ułagodzenia tych słów, które wywołały jego śmiech - w momencie, w którym wyciągał nogę w przód, battements tendu jete, nieco zbyt wysoko, zapominając, że w balecie liczy się dokładność - skorygował się z jej pomocą. - Mógłbym zostać żmijoptakiem tylko po to - dodał, z rozedrganym uśmiechem i wizją słodkich jak miód truskawek. - Jabłka? Brzoskwinie? Może mandarynki? - ciągnął temat, dostrzegłszy zmieszanie na jej twarzy, zupełnie jakby jej wstyd go bawił. - U nas były cztery domy - opowiedział, niechętnie odpuszczając. - Ja należałem do Gryffindoru. W zasadzie, brzmi całkiem jak gryf - Łagodne spojrzenie odnalazło jej oczy. - Ale naszym symbolem był lew, bo w Gryffindorze kwitnie męstwa cnota, króluje odwaga i do wyczynów ochota - zacytował, wciąż pozostając dumnym ze swojego creda - i utożsamiając się z każdym jego słowem.
Przytaknął, wspomnienia zostaną na zawsze. Te dobre i te złe - ale te złe też miały nieść naukę, naukę pokory, szmalcownik tamtej nocy wiele go nauczył, o nim, o życiu, o śmierci. O świecie chyba też, a na pewno o toczącym się konflikcie. Zacisnął dłoń na jej dłoni, porywając ją do klasycznego tańca, który w jego wykonaniu daleki był precyzji baletmistrzów, a jednak - starał się wykorzystać ruchy przekazane mu przez Celine - oddając jej prowadzenie by korzystając z jej sprężystości, móc popracować nad własną, po części też po to, by uciąć temat matki. Nie chciał znów się rozpaść.
- Przykro mi - miał odwagę powiedzieć tylko w odpowiedzi na jej słowa, więzienie było strasznym miejscem, teraz już o tym wiedział. Widział - na własne oczy. - Naprawdę bardzo mi przykro - dodał, kiedy rozstawali się, a ona odtańczyła słodkie solo, gdy jego palce zetknęły się z biała klawiaturą starego fortepianu. Przemykał palcami po klawiszach szybko, przyśpieszając improwizowaną melodię, nie zawsze trafiając zgrane dźwięki, ale uporządkowanie nigdy nie było jego mocną stroną; w chaosie oddawał się bardziej emocjom niżeli systematyce. Dopiero gdy muzyka ucichła, a ona skłoniła się nieistniejącej publiczności, złożył dłonie, by wybić jej brawa - i poszedł do niej bliżej, po drodze chwytając ściągniętą wcześniej koszulę, którą zarzucił na tors i wziął Celine pod ramię.
- Byłaś doskonała - W ruchach, ich perfekcji, w emocji, w tańcu. - Chodźmy - Robiło się już późno, widział to po niej, musiała wracać. - Miasto nie jest bezpieczne, odprowadzę cię do domu - zaproponował, wkrótce wraz z nią znikając poza terenami Areny, poza dzielnicą, nieopodal Grimmuald Place żegnając się z nią baletowym ukłonem i odprowadzając spojrzeniem, póki nie zniknęła wewnątrz kamienicy.
/zt x2
- Ich dom musi być straszny i ponury - wtrącił półsłowem, nie odejmując spojrzenia od jej twarzy. Wiedział, że miał rację, nie zmieniłaby tego żadnym zaprzeczeniem i żadnym słowem, żadną odpowiedzią. I żałował jej, że musiała w tym tkwić, że towarzystwo porcelanowych twarzy o żadnym wyrazie miało być jej jedynym bliskim. Lecz co ją mogło czekać tutaj, w dokach? Czy szczęście? Z pewnością nie. Umilkł, gdy złożyła palec na jego ustach, nie odejmując jednak spojrzenia błękitnych oczu, które wyrażało znacznie więcej niż słowa, w którym czaiły się kolejne pytania i obawy, żal za czymś, co po prawdzie musiało się ziścić. Nie chciała o niej rozmawiać, a to tylko wzmogło jego obawy, obawy przed tym, czy na pewno dobrze ją traktowali, przed tym jak właściwie ją traktowali. ale już wiedział, że dziś mu o tym nie opowie. Może jutro? Nie odpowiedział na jej prośbę ani słowem ani niemo, spojrzenie zdradzało gamę emocji pragnących mówić i pytać dalej, pragnących poznać prawdę: usłuchał jej jednak i zostawił skłębione wątpliwości w sobie, nie wyzwalając ich dzisiaj głębszym dymem.
Kącik jego ust uniósł się lekko w górę na jej słowa, był idiotą, który nie potrafił nawet skończyć szkoły - ale to zachował dla siebie, tym razem samemu dokonując uników przed niewygodnym tematem. Przeszło mu przez myśl, że jego życie ułożyłoby się pomyślniej, gdyby trafił do francuskiej szkoły - ale skąd jego mama mogła to wiedzieć? Nie żyła nigdy w ich świecie nawet jedną nogą.
- W Hogwarcie był tylko szkolny chór. Nie sądzę, by jego występy mogły równać się z twoimi - uznał zupełnie szczerze, śpiewał pięknie, chórzyści mieli iście anielskie głosy, ale repertuar miał raczej archaiczny, zwyczajnie i potwornie do bólu nudny. Żałował, że nie mógł zobaczyć jej, że nie mógł tam dołączyć - pewnie nie odnalazłby się w zbyt sztywnej formie i zbyt wielu zasadach, uwielbiał je łamać, ale prościej byłoby się od tego powstrzymać na balecie niż nad podręcznikiem numerologii, którego nigdy nie przeczytał do końca, choć pewnie gdyby poświęcał temu więcej uwagi, dziś nie musiałby powtarzać tych, które wtedy odrzucił - wieczorami ostatnim czasem pochylał się nad książkami do uroków. Teraz próbował części świata, który był jej światem: kolejne baletowe ruchy nie sprawiały mu trudności, kiedy wszedł już w rytm; miał wszak niebywałą grację wyćwiczoną podniebnym tańcem, akrobatyką, miał siłę mięśni, miał wyczucie, był też bardzo dobrze rozciągnięty. Niektóre z detali były dla niego nowością, obciągnięta stopa, dbałość o sztywność pleców, aktywacja bocznych mięśni ud, a nade wszystkim nienaturalne złączenie pięt przy jednoczesnym rozchyleniu palców; ale oddawał się temu z zapałem - i ciekawością, gdy podglądał ruchy towarzyszącej mu Celine, starając się je naśladować raz po razie. Pas assemblé - niezbyt dokładnie - powtórzył po tym, co pokazywała wcześniej, pas glissade musiała skorygować, bo czuł, że bardziej ją rozbawił, niż zachwycił, ale lubił jej uśmiech. Kontrola oddechu była podstawą, a on szybko pojął, że baletowy zasady nie wymagały wiele więcej od tego, co robił na co dzień - spamiętywałby podstawowe ćwiczenia, mając nadzieję, że te poprawią sprężystość i giętkość jego ruchów, postawę ciała, upłynnią ruchy - czuł to, wyginając ramiona na boki, faliście unosząc je w górę i w dół jej śladem, uważnie słuchając wygłaszanych przez nią wskazówek, by z determinacją w swoich ruchach wychwycić jak najwięcej błędów - i jak najmniej z nich powtórzyć. Balet był sztuką, która nie znała doskonałości - ponoć zawsze można było stać się lepszym, nie inaczej było z jego tańcem, i o to pokonywał kolejne kroki na drodze ku perfekcji. Odsunął się od zwisającego trapezu, podążając za nią już bez prowizorycznego drążka, próbując odnaleźć się w tych krokach w praktyce, w wolnej improwizacji zwieńczonej improwizowanym piruetem; jak się to robi tak naprawdę, Celine, pokażesz mi? Porwał ją w improwizowane releve, widział je wcześniej, ale nigdy nie próbował; niedoskonale, ale ona go poprawiała.
- Nigdy nie widziałem prawdziwego, ale słyszałem o nich. Muszą pięknie wyglądać na niebie, w przestworzach - Płynąć przez chmury z gracją. Podobało mu się to porównanie, było owiane gracją, ale i niebezpieczną siłą. Nieposkromionym żywiołem, chyba miał coś z niego - wrażenia nie zmieniła niezręczna próba ułagodzenia tych słów, które wywołały jego śmiech - w momencie, w którym wyciągał nogę w przód, battements tendu jete, nieco zbyt wysoko, zapominając, że w balecie liczy się dokładność - skorygował się z jej pomocą. - Mógłbym zostać żmijoptakiem tylko po to - dodał, z rozedrganym uśmiechem i wizją słodkich jak miód truskawek. - Jabłka? Brzoskwinie? Może mandarynki? - ciągnął temat, dostrzegłszy zmieszanie na jej twarzy, zupełnie jakby jej wstyd go bawił. - U nas były cztery domy - opowiedział, niechętnie odpuszczając. - Ja należałem do Gryffindoru. W zasadzie, brzmi całkiem jak gryf - Łagodne spojrzenie odnalazło jej oczy. - Ale naszym symbolem był lew, bo w Gryffindorze kwitnie męstwa cnota, króluje odwaga i do wyczynów ochota - zacytował, wciąż pozostając dumnym ze swojego creda - i utożsamiając się z każdym jego słowem.
Przytaknął, wspomnienia zostaną na zawsze. Te dobre i te złe - ale te złe też miały nieść naukę, naukę pokory, szmalcownik tamtej nocy wiele go nauczył, o nim, o życiu, o śmierci. O świecie chyba też, a na pewno o toczącym się konflikcie. Zacisnął dłoń na jej dłoni, porywając ją do klasycznego tańca, który w jego wykonaniu daleki był precyzji baletmistrzów, a jednak - starał się wykorzystać ruchy przekazane mu przez Celine - oddając jej prowadzenie by korzystając z jej sprężystości, móc popracować nad własną, po części też po to, by uciąć temat matki. Nie chciał znów się rozpaść.
- Przykro mi - miał odwagę powiedzieć tylko w odpowiedzi na jej słowa, więzienie było strasznym miejscem, teraz już o tym wiedział. Widział - na własne oczy. - Naprawdę bardzo mi przykro - dodał, kiedy rozstawali się, a ona odtańczyła słodkie solo, gdy jego palce zetknęły się z biała klawiaturą starego fortepianu. Przemykał palcami po klawiszach szybko, przyśpieszając improwizowaną melodię, nie zawsze trafiając zgrane dźwięki, ale uporządkowanie nigdy nie było jego mocną stroną; w chaosie oddawał się bardziej emocjom niżeli systematyce. Dopiero gdy muzyka ucichła, a ona skłoniła się nieistniejącej publiczności, złożył dłonie, by wybić jej brawa - i poszedł do niej bliżej, po drodze chwytając ściągniętą wcześniej koszulę, którą zarzucił na tors i wziął Celine pod ramię.
- Byłaś doskonała - W ruchach, ich perfekcji, w emocji, w tańcu. - Chodźmy - Robiło się już późno, widział to po niej, musiała wracać. - Miasto nie jest bezpieczne, odprowadzę cię do domu - zaproponował, wkrótce wraz z nią znikając poza terenami Areny, poza dzielnicą, nieopodal Grimmuald Place żegnając się z nią baletowym ukłonem i odprowadzając spojrzeniem, póki nie zniknęła wewnątrz kamienicy.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
7 X 1957
Siebie nie rozumiem, gdy mam przed sobą pustkę
W Tobie rozpoznaje się, jesteś moim lustrem
Czy jak opuszczę Cię, będzie mnie tu trochę mniej?
I czy jak zostanę sam, nie rozerwie mi się świat?
W Tobie rozpoznaje się, jesteś moim lustrem
Czy jak opuszczę Cię, będzie mnie tu trochę mniej?
I czy jak zostanę sam, nie rozerwie mi się świat?
To przypomina brzęczenie wzburzonych owadów, szum fal rozbijających się wściekle o wybrzeże. Dłonie, nieco za duże, jak na dziewczęce standardy, drżą przy każdym wzniesieniu głosu padającym z wąskich, lekko spierzchniętych ust. Pragnie się skryć, objąć się ramionami i ukryć w ciemnym kącie, prosząc gwiazdy - kuliste ciała niebieskie będące skupiskami powiązanej grawitacyjnie materii znane pod mianem gwiazd nie spełniają życzeń, głuptasie - o przychylność, o możliwość uniknięcia bacznego wzroku. Wie jednak, że on i tak ją odnajdzie. Tak, jak odnalazł wcześniej innych akrobatów, tak jak doprowadzał do szklenia oczu wiele twarzy. Madame Viner nie brała jeńców, ich umiejętności poddawała zwątpieniu, każdy gest zaś surowej ocenie. Tego ranka nie miało być przecież inaczej, a mimo to gula rosła w gardle, kolano podskakiwało nerwowo przy każdym wywoływanym imieniu. Sprawdzanie umiejętności artystów było rutyną, kolejnym niekończącym się testem, mającym upewnić surową Rosjankę, iż jej podopieczni prezentują się doskonale, a pan Carrington nie musi tracić na nich więcej czasu, niż jest to potrzebne u tak zajętego człowieka. Smukłe palce splatają się ze sobą, rozcierają chłodną skórę, rozgrzewają stawy, gdy myśli trzepocą w panice niby spłoszony ptak, czy naprawdę ktoś sądził, iż praca w cyrku jest li jedynie przyjemnością? Że kilka wyskoków wystarczy, by osiągnąć cokolwiek, żeby wzbudzić zadowolenie u wiekowej czarownicy? Naiwni, pragnie sarknąć w duchu, ale przecież Finley sama naiwną była. Poddawała się złudnemu wyobrażeniu beztroskiego trwania, pomimo wojny, pomimo mordu dziejącego się tuż obok, pozwalającego na jednoczesne poszukiwania tego, czego nigdy odnaleźć jej się nie uda. A jednak głupie serce sądziło inaczej, to poranione, naruszone, na wpół w kamień przemienione, że jeszcze wszystko będzie dobrze, że wrażliwe opuszki jeszcze musną jeśli nie powierzchnię ciemnych jaj, to chociaż szorstką łuskę, nim błoniaste skrzydła wzniosą smocze ciała ku przestworzom Skye. Czy słusznie? Nie znała odpowiedzi, tkwiąc za kulisami głównej sceny, trzęsąc się niczym osika, obserwując kolejne występy miast przemykać ciemnymi uliczkami portu, niczym samozwańczy detektyw szukający wszelkich poszlak. Drga, kiedy czuje czyiś dotyk na ramieniu, brązowe tęczówki odnajdują postać intruza i trochę się rozluźnia, kiedy widzi kolejną tancerkę ognia, chcącą dodać otuchy młodszej koleżance, nawet jeśli wszystko w blondynce krzyczy, żeby jej nie dotykać. Nie dotykaj, nie dotykaj, nie ruszaj. Uśmiecha się, krzywo, słabo, marne zapewnienie, że wszystko przecież gra, że nie padnie jak długa, stając przed swoistą komisją choreografów oraz trenerów. Że nie jest słaba, nawet jeśli każdy dzień ukazywał jej, iż jest zgoła inaczej. Bierze głęboki wdech, a sekundy zmieniają się w godziny, czas zwalnia, mdłości atakują ściśnięty żołądek, bo oto pada jej nazwisko. Na pewno jej? Jones brzmi oschło, obco, krytycznie, a przecież zostało podarowane w dobrej wierze, w poczuciu przynależności to świata, który dotąd nie był jej. Oddycha, wstając, prostując się, wychodzi na scenę. Nie patrzą na nią, zajęci rozmową, muzykanci zaś poprawiają instrumenty. Porusza ramionami w sposób okrężny, zaraz też przechodzi do szybkiej rozgrzewki. Rozciągnąć mięśnie, ukoić umysł. Przerywa po trzech minutach, po krótkim stop, po jeszcze krótszym zaczynaj. Melodia wcześniej wybrana płynie, a Finnie stara się płynąć razem z nią. Siada na ziemi, powoli, niezdarnie niczym pisklę, plecami do rzekomej publiczności, nim ułoży się nań z ramionami szeroko rozwartymi. Ostatnie westchnienie, ostatnia myśl. Unosi się niby bezwolnie, piersią wypiętą do przodu, ciężar ciała opiera na prawej dłoni, nogi rozkładają się i przechodzi do pozycji mostu, nim opada, turla się, ręce ponownie znajdują się na podłożu, unosi nogę, by z figury mostkowej mogła przejść do obrotu, potem kolejnego, siada raz jeszcze, na momencik, bo oto ma miejsce gwiazda, po której bije pokłon niby sługa wobec swych panów, rozkłada ramiona, jak ptak, jak łabędź, podciąga się, biodra do góry, lecz znowu pada, celowo, mostek acz tym razem utrzymuje się siłą własnych stóp, powrót do pozycji przejściowej, szpagat wykonany w powietrzu, unosi się do kolejnej sekwencji, acz zamiera zaraz, widząc jak madame Viner powstaje.
- Dość - krzyczy, a dziewczyna pada, jakby ktoś odebrał siłą z jej płuc resztki powietrza - Gdzie w tym uczucie Jones? Gdzie w tym zachwyt?! Jesteś durną krową, że robisz tylko to, co potrafisz? Bez serca, bez duszy, krową jesteś Jones, a nie artystką. Sztukę trzeba czuć, trzeba nią żyć, jak masz machać nogami, to równie dobrze możesz iść do Piórka, tam takie bez problemu przyjmą. Zgrabne ruchy nie porwą, ładna buzia, po buzi nie będzie nic, jak nic zrobić dobrze nie potrafisz. Weź się w garść Jones i pokaż mi coś, pokaż, jak coś w tobie umiera, pokaż miłość, którą możesz ofiarować, pokaż mi cokolwiek, albo wynoś się, bo tutaj więcej tych swoich wstążek już nie dotkniesz. Zrozumiano? - głos tnie, zagłębia się w jasną skórę niczym lamino, a Fin może tylko pokiwać głową bezwiednie, kurcząc się w sobie, przełykając siłę. Wstaje, poprawia sploty jasnych kosmyków przetykanych różem, otrzepuje krótką, tuniko spódnicę przewiązywaną na boku. Co może ofiarować? Co może ofiarować popiół, gdzie nie tli się nawet skra? Czego świat może pragnąć od kogoś, kogo wcześniej odrzucił tak wstrętnie, tak boleśnie? Nieświadomie pociera nadgarstek, na którym spoczywa cienka materia bandaża, jeśli naciśnie palce mocnej, wyczuje wypuklinę blizny, gorzkie przypomnienie, że życie, którego nie było, wciąż tam jest, a ona wciąż nie ma nic. Ani tam, ani tu. Przymyka powieki, wiedząc, iż nie uniknie kolejnej podjętej próby, że nie może tak łatwo odejść, zniknąć jakby nie istniała, bo to jeszcze nie czas, jeszcze nie teraz. Pianino rozpoczyna grę, wycofać się już nie ma jak. Staje prosto, w lekkim rozkroku. Usta rozchylają się, lęk wyziera z brązu tęczówek, dłoń sięga rąbka spódnicy, mnie go, niepewnie, nerwowo, do jednej ręki dołącza druga, podciąga trzymany materiał lekko do góry, na ledwie centymetr, odwracając twarz w zawstydzeniu, w skołowaniu. A potem cofa się, niemal upada bez tchu, ratuje się gwiazdą, tak jak ratuje się przed emocjami zalewającymi wnętrze. Ponownie upada, lecz odbija się, unosząc nogi w pozycji nożyc, robi przewrót, osiadając na palcach stóp, odchyla ramiona, pierś wypina, jakby właśnie miała ją trafić strzała samego amora. I pada, przewraca się, kuląc na moment, jakby zadana rana, miast wzbudzić radość, wywołała jedynie niekończący się ból. Pamięta jego uśmiech. Okręca na kości śródstopia, wykonuje obrót, szpagat na rękach, nożyce ponownie odnajdują swe miejsce i tym razem leży brzuchem na uklepanej ziemi, wykonuje gest, jakby wściekle przyznawała się do porażki, powstaje, palce sięgają ku nieistniejącej sylwetce. Dlaczego tak na mnie patrzyłeś? Zaciska je w pięść, przygryza wargi, zawód, upokorzenie, krzywda osiadają na linii buzi, kiedy kuca, a potem tańczy nań złość, kiedy wykonuje wykop, gdy sprzeciwia się wszystkiemu, co miało właśnie nadejść. Obraca się, ramiona rozwarte, noga uniesiona, raz po raz, w zaprzeczeniu. Wyskok, kilka kroków, próbuje się objąć, jakby godziła się z samą sobą, lecz odrzuca zaraz podobny gest, przewrót na ręce, obrót wokół własnej osi na śródstopiu, uniesienie obu rąk ku górze, jakby wyznawała nieme prośby do sklepienia namiotu - ale gwiazdy nie spełniają życzeń Finnie, gwiazdy, to tylko gwiazdy - ugina zaraz kolano, podciąga się, stopa unosi się pod kątem prostym, przez chwilę patrzy na wnętrze dłoni, jakby nie rozumiała, co właśnie uczyniła. Co ty mi uczyniłeś? Zrywa się, obrót, obrót, wyskok. Nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam. Przyciąga do piersi ręce, wierzch jednej przylega do skroni, druga nakazuje nieistniejącemu widmu zachować dystans. Nie podchodź do mnie, nie zbliżaj się do wspomnień. Oddala się, w powietrzu wykonuje pełen obrót, po którym pada prosto na kolanach, z niej przechodzi na gwiazdę, po której wygina plecy, zaciska zęby, niby walcząc z łzami. Znowu prosi, ulotnie, delikatnie, jakby znowu była tą szkocką dziewczynką, niepewną świata, nieznającą życia. I opada, poddaje się, jednak wciąż coś się tli, wciąż widmo nie ma dość. Odpycha się pośladkami, przechodzi na otwarte dłonie, lecz nadal się kładzie, turla się po ziemi, wstaje niepewnie, okręcając się na stopie, przenosi się na pozycję stojącą. Pełen piruet. Jednak nie jest on wystarczający, ramiona opadają, kolejna porcja obrotów, wyciągnięcie dłoni, upadek i wznoszenie się, przewrót, wyskok szpagatowy z rozbiegu. Ile jeszcze mi odbierzesz? Staje na rękach, wygląda, jakby miała iść w powietrzu, nim gwałtownie uderza w niebyt, z wściekłością zmusza ciało do kolejnych obrotów na stopie, do płynniejszych ruchów, do walki. Nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam. Upada, lecz wtem słyszy stukot. Pod czubkami palców pojawia się trzonek opatrzony czerwoną wstęgą. Chwyta go niczym ostatni ratunek, odrzuca materiał, owija wokół swojego ciała, jednak strach, ból, zagubienie nie mija. Obraca się szybciej, wybija na jednej stopie, wstęga niemal muska łydkę, gdzieś chyba pada westchnienie, ale Finnie nie słyszy, nie widzi, nie pamięta. Podrzuca trzonek do góry, jedna ręka jest na plecach, gdy wykonuje serię obrotów, gniewnie, wściekle, z goryczą. Chwyta ją w locie, zmusza czerwień do przyjęcia kształtu s, a wtedy ta zajmuje się ogniem, oczy spozierają nań z fascynacją, nim podejmuje z nim taniec. Płynne przejście na lewą nogę, obrót, okrężne ruchy tak by morderczy żywioł nie naruszył delikatnej skóry, piruet, okręca się coraz szybciej, płomienie kryją pod sobą sylwetkę smukłą, zanim zwalnia, nim zatoczy kolejne koło, kiedy ognista wstęga sięga ziemi, jaśnieje nagle, a magiczny ogień wyrywa się z narzędzia, przyjmując ptasią powłokę, machając skrzydłami, wznosi się ponad komisję, gdy Jones pada i rozpływa się w przestrzeni namiotu. Madame Viner, trzymając różdżkę patrzy przez chwilę na tancerkę, unosi kącik ust, lecz żadna pochwała nie pada. Jest tylko ciężki oddech, szum krwi, masa dlaczegodlaczego rozbijająca się w głowie.
- Zdane - zapada werdykt, a blondynka wstaje i czyni ukłon, czując, jak policzki zachodzą czerwienią, podobnie jak czubki uszu. Obnażyła się za bardzo, lecz czy nie tego pragną tłumy? Żywić się czyimś cierpieniem? Nie odwraca się w stronę mijanych artystów, z dłonią skrywającą usta przemyka przez kulisy głównej sceny i ucieka, ucieka.
Ponieważ FinellaFinley jest w takim uciekaniu najlepsza.
| zt.
ćwiczenia inspirowane są tym oraz tym filmikiem
Post napisany na 1606 słów
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Świat stawał na głowie, ale nie tu, nie na Arenie Carringtonów, gdzie życie toczyło się dalej, wolniej, może mniej swobodniej niż wcześniej a praca niemal paliła się w rękach. A przynajmniej w rękach Nory, która zawsze potrafiła znaleźć sobie zajęcie lub, najczęściej, uciekała w świat materiałów i malowideł do twarzy, szkicowników i prób transmutowania kolejnych rzeczy w coś, co mogłaby wykorzystać podczas kolejnego występu; dni, gdy zbierała kolejne miary i dni, gdy ubierała cyrkowców za każdym razem w coraz to ładniejsze kostiumy, niemal za każdym razem walcząc z Marcelem, niespecjalnie chętnym do przebieranek i prób nakładania brokatu na blade lico a niemal nigdy z dziewczynami, zdecydowanie bardziej chętnymi do testowania nowych pomysłów. Nailah stanowiła jej prywatne wyzwanie; ze względu na ciemniejszy odcień skóry nie każdy kolor wyglądał na niej dobrze i nie każdy makijaż podkreślał egzotyczną urodę treserki a Finley, cóż, Finley to Finley. Była jak glina, którą z każdą przymiarką lepiła na nowo i odkrywała coraz to więcej możliwości, dlatego praca z nią była wprost cudowna. O ile nie miała humorków, choć i na nie zazwyczaj Nora miała sposób.
Tym razem jednak nie potrzebowała gliny, bardziej manekina i osoby służącej dobrą radą, kiedy przed paroma dniami wpadła wprost na genialny pomysł specjalnej, płonącej sukni, która po spłonięciu zmieniała całkowicie swój kolor i krój. Wykonalne, ale trudne, z całą pewnością spektakularne a tego przecież oczekiwali goście Areny, prawda?
– Co tak długo... – rzuciła w ramach powitania do swojej przyjaciółki, kiedy jednocześnie przekopywała skrzynie pełne materiałów i wieszaki z używanymi wcześniej kreacjami, ale była wprost przekonana, że wielokrotnie mówiła o swoim uczuleniu na spóźnialstwo, gdy w głowie miała swoją wizję i chciała ją zrealizować jak najszybciej, natychmiast. – Wyspałaś się? – spytała po chwili, stając przed Finley z paroma kolorowymi skrawkami. – Mam nadzieję, że tak; czeka nas trochę pracy – uśmiechnęła się szeroko i nader entuzjastycznie a w jej oczach pojawił się niepokojący błysk. Cóż, samo–spalających się za pomocą magii sukienek jeszcze nie robiła... ale zawsze musiał być ten pierwszy raz.
go alone
my flower, and keep my whole lovely you; wild green stones alone my lover and keep us on my heart.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kulisy głównej sceny
Szybka odpowiedź