pokój dzienny
AutorWiadomość
pokój dzienny
Najbardziej uniwersalne pomieszczenie w całej chacie. Jest salonem, sypialnią, jadalnią, pokojem muzycznym i biblioteką. Wysoką, drewnianą półkę ustawiono tak, by oddzielała jeden z katów pokoju od reszty. Stoi tam łóżko najstarszej pani Dearborn, która spędza w tym ciemnym miejscu sporą część dnia. Modernizacja nadal jest w planach.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trochę ciemno tutaj było, nawet gdy rozsuwała zasłony w białe kwiaty. Słońce przygrzewało przyjemnie, ale ułożenie chaty okazało się bardzo niefortunne, żadne z okien nie wychodziło na południe, więc dopiero bliżej zachodu słońca w pokoju robiło się jaśniej. Na tyle jasno, że można było czytać książkę bez świecy. Lizzie uważała to zarówno za plus jak i minus. Minus ze względów oczywistych, kto lubi siedzieć w takich ciemnościach... A plusem było to, że mama miała bardzo przytulne i wygodne miejsce. Ostatnio czuła się dużo lepiej niż zazwyczaj, pewnie dzięki zupełnie nowym eliksirom na wzmocnienie przygotowywanych w pracowni alchemicznej w Oazie. Sama gotowała, robiła herbatę, nawet wyszła na całkiem długi spacer wraz z Lizzie, podczas którego oglądały klify. Wprawdzie nadal trzeba było chodzić z nią pod rękę, ale najmłodszej z Dearbornów to nie przeszkadzało. Dobrze było widać uśmiech mamy. Widywała go codziennie, ale i tak czuła, jakby znikał z każdą godziną. Ten dzień był nieco feralny, akurat dzisiaj kobieta nie czuła się dobrze. Po przeczytaniu kilku rozdziałów W osiemdziesiąt dni dookoła świata, położyła się spać, w czym pomogła jej Elizabeth. Podała mamie eliksir nasenny, pogłaskała po czole na zakończenie tego niemiłego dnia. Skarżyła się na ból, co ostatnio działo się naprawdę rzadko. Nic dziwnego, że ciemnowłosa się zmartwiła, ale nie badała już dzisiaj matki. Dała jej odpocząć w spokoju.
Za to pozwoliła sobie trochę posprzątać. Plusem chatki, która miała tylko dwa pokoje było to, że sprzątało się ją bardzo szybko. Kilka talerzy i misek do zmycia, kubek po herbacie, poprawienie kapy na starej kanapie. Bez przykrycia można było przypadkiem wbić sobie wystającą sprężynę w pośladki. Podlała stojący w rogu pokoju fikus. I tyle. Nie trzeba pielić ogródka, zmywać podłóg na dwóch piętrach. Miała dużo czasu na czytanie.
Czekała na niego już długo. Wiedziała, że nie ma wiele czasu, zajmując się swoimi... Bohaterskimi sprawami. Przecież się jej nie tłumaczył, nigdy nie musiał. Już od dawna wiedziała o jego sprawach tak mało. Od kiedy ona odwiedzała ich w Dolinie Godryka. - Proszę, to dla Ciebie. - Ciepły napar z jaśminu pachniał obłędnie, choć smak miał lekko gorzkawy. Podała mu go do rąk w brązowym kubku, dotkniętym nieco znakiem czasu, a następnie usiadła obok, cudem unikając tej wystającej sprężyny w kanapie, która pół ostatniej nocy nie dawała jej spać.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie należałem do osób spóźnialskich, zawsze pojawiałem się o umówionej godzinie, nawet wcześniej, jeśli była taka możliwość. Ostatnimi czasy jednak organizacja obowiązków i wszystkich zajęć, które wziąłem na swoje barki, przysparzała o wiele więcej kłopotów przy planowaniu. Ciężko mi było niekiedy powiedzieć co będę robił następnego dnia, bo zwyczajnie ciężko to przewidzieć. Przestawałem zatem podawać konkretne godziny, zapowiadając się na mgliste pory dnia, licząc jednocześnie na zrozumienie Lizzie i matki.
Zapukałem, nie chciałem tu wtargnąć znienacka, choć w Oazie nie mogło znaleźć się nic, co mogłoby je wystraszyć. Tu były bezpieczne i właśnie dlatego postanowiłem obie tu ściągnąć, choć ta maleńka chatka nie mogła równać się z naszym domem rodzinnym w Dolinie Godryka. On nie był wielki, lecz przestronny, przytulny i wygodny. W porównaniu z drewnianą chatką, w której ciasno było nawet i jednej osobie, wydawał się ogromny. W nim jednak nie był bezpieczne. Wystarczyło wspomnieć to, co stało się podczas ostatniego Sylwestra, czy to, co zrobili z domem Bertiego Botta. Gdybym tylko potrafił nałożyć zaklęcie Fideliusa... To pozostawało jednak poza moim zasięgiem. A jeśli tylko przełamaliby te zaklęcia ochronne, które zdołałbym nałożyć, wdarli się do środka - to nie miałyby szans, aby się obronić. Liz uczyła się na uzdrowicielkę, a mama rzadko używała już różdżki, zwłaszcza w okresie anomalii.
- Cześć, Liz - przywitałem się z siostrą, gdy wpuściła mnie do środka. Objąłem ją ramieniem i pocałowałem w czoło, po czym przeszedłem do sąsiedniego pokoju, kiedy zaproponowała herbatę. Chciałem przywitać się z matką, ale gdy ostrożnie uchyliłem drzwi, zorientowałem się, że spała. Nie budziłem jej i cicho je zamknąłem, wracając do dziennego pokoju, gdzie Lizzie podała mi kubek z ciepłym naparem z jaśminu. Letni dzień był gorący, mówili jednak, że najlepszym sposobem na ochłodę jest właśnie ciepły napój, aby wyrównać temperaturę.
- Jak czuje się mama? - zagadnąłem cicho, siadając na kanapie, która swoją drogą nie wydawała się zbyt wygodna. Chyba powinienem rozejrzeć się za czymś lepszym dla nich. Może zmniejszyć starą kanapę z domu rodzinnego i jakoś ją tu przywieźć. Musiałbym znaleźć kogoś, kto potrafił posługiwać się transmutacją. - Jak się trzymasz ty? - dodałem po chwili, upiwszy łyk jaśminowego naparu, skupiając spojrzenie na twarzy młodszej siostry,
Zapukałem, nie chciałem tu wtargnąć znienacka, choć w Oazie nie mogło znaleźć się nic, co mogłoby je wystraszyć. Tu były bezpieczne i właśnie dlatego postanowiłem obie tu ściągnąć, choć ta maleńka chatka nie mogła równać się z naszym domem rodzinnym w Dolinie Godryka. On nie był wielki, lecz przestronny, przytulny i wygodny. W porównaniu z drewnianą chatką, w której ciasno było nawet i jednej osobie, wydawał się ogromny. W nim jednak nie był bezpieczne. Wystarczyło wspomnieć to, co stało się podczas ostatniego Sylwestra, czy to, co zrobili z domem Bertiego Botta. Gdybym tylko potrafił nałożyć zaklęcie Fideliusa... To pozostawało jednak poza moim zasięgiem. A jeśli tylko przełamaliby te zaklęcia ochronne, które zdołałbym nałożyć, wdarli się do środka - to nie miałyby szans, aby się obronić. Liz uczyła się na uzdrowicielkę, a mama rzadko używała już różdżki, zwłaszcza w okresie anomalii.
- Cześć, Liz - przywitałem się z siostrą, gdy wpuściła mnie do środka. Objąłem ją ramieniem i pocałowałem w czoło, po czym przeszedłem do sąsiedniego pokoju, kiedy zaproponowała herbatę. Chciałem przywitać się z matką, ale gdy ostrożnie uchyliłem drzwi, zorientowałem się, że spała. Nie budziłem jej i cicho je zamknąłem, wracając do dziennego pokoju, gdzie Lizzie podała mi kubek z ciepłym naparem z jaśminu. Letni dzień był gorący, mówili jednak, że najlepszym sposobem na ochłodę jest właśnie ciepły napój, aby wyrównać temperaturę.
- Jak czuje się mama? - zagadnąłem cicho, siadając na kanapie, która swoją drogą nie wydawała się zbyt wygodna. Chyba powinienem rozejrzeć się za czymś lepszym dla nich. Może zmniejszyć starą kanapę z domu rodzinnego i jakoś ją tu przywieźć. Musiałbym znaleźć kogoś, kto potrafił posługiwać się transmutacją. - Jak się trzymasz ty? - dodałem po chwili, upiwszy łyk jaśminowego naparu, skupiając spojrzenie na twarzy młodszej siostry,
becomes law
resistance
becomes duty
Gdyby nie magia trasmutacyjna, prawdopodobnie to miejsce byłoby klaustrofobiczne dla Lizzie. Nie mogła zmieścić właściwie niczego co było niezbędne, chociaż nie dało się też nazwać jej nieopatrzną, bo zdecydowanie spakowała się w jedną torbę - a to, że była ona potraktowana zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym i zmieściła w niej całe swoje ukochane pianino z całym dobrodziejstwem inwentarza, to już inna sprawa. Nawet jej łóżko było teraz niewidoczne, ponieważ zostało ukryte w ścianie i rozkładało się tylko za machnięciem różdżki. Udało się za to uporządkować kuchnię.
Mama bardzo gubiła się w tym nowym domu. Prawdopodobnie Dolina Godryka była o wiele prostsza, bo kobieta znała ułożenie wszystkich sprzętów na pamięć. Tutaj, pomimo tłumaczenia, często zapominała co gdzie stoi, co bardzo martwiło Lizzie i obie kobiety w końcu wprawiało w zakłopotanie. Nie chciała chodzić za mamą i jej pomagać, ponieważ wiedziała jak bardzo kobieta ceni sobie niezależność. Z drugiej strony, zostawianie jej zupełnie samej na bardzo długo również mogło mieć negatywne konsekwencje. Dlatego Elizabeth, nawet jeśli opuszczała chatkę, robiła to ledwie na kilka godzin, zawsze wracając, nawet jeśli miała jakiś plan, który teoretycznie mógł w przyszłości być dla niej atrakcyjny. Czuła powinność, ale czy była szczęśliwa? Na pewno nie pokazywała, że nie. Spędzanie czasu z matką było dla niej zawsze przyjemne i niezwykle ją kochała, choć widać było w oczach dziewczyny, że tęskni. Za przyjaciółmi, za wygłupami, za rozmowami do rana, śmiechem w nocy i wieczorami z winem czy słodką nalewką. Tęskniła za byciem po prostu młodą, bo sytuacja w domu odebrała jej to i poprosiła o szybkie dorośnięcie. Ugłaskiwanie matki do snu, trzymanie Allyi za dłoń, gdy ta wydawała z siebie ciche szlochy, prace domowe na zmianę z zarabianiem pieniędzy. Nie narzekała. Nie potrafiła też powiedzieć, że jest jej źle. Nie, było dobrze. Była blisko rodziny. Czuła jedynie zastanie w swojej własnej przeszłości, a przyszłość uciekała jej przez palce. Czy chowając się tutaj dotrze do czegoś więcej?
Może miała w sobie trochę z ojca. Może trochę również chciała poznać smak przygody, podróży, zabawy. Całe swoje życie ograniczała te chęci do podróżowania na kartach powieści, na drukowanych książkach, gdzie mogła zwiedzać co tylko chciała. Egipt, zaginione ruiny Majów, Tadź Mahal, Syberię. Powinność zawsze górowała nad chęcią szaleństwa, bo Lizzie doskonale wiedziała, że rola podróżnika i odkrywacza nie należy do niej tylko do jej brata.
Przymknęła lekko oczy, gdy Cedric czule ją przywitał. Nie było to nic nadzwyczajnego, więc zareagowała lekkim nadąsaniem pod tytułem "traktujesz mnie jak dziecko" i "przeszkadzasz mi w robieniu rzeczy", nawet jeśli w sumie było to tylko siostrzane przesadzanie i naprawdę cieszyła się momentów czułości. Zwłaszcza, że ostatnio Dearborn miał coraz więcej spraw, o których Lizzie nawet nie mówił. Nie, żeby wcześniej był jakoś specjalnie wylewny, ale cała sprawa Zakonu Feniksa już w ogóle była czymś strasznie tajemniczym. Posłodziła swoją herbatę łyżeczką miodu i usiadła na kanapie, podkładając sobie pod pupę poduszkę, by nie trafić przypadkiem na wystającą sprężynę. - Dobrze, choć jest ciągle zmęczona. Ostatnio całkiem nieźle radzi sobie sama ze wszystkim, gotuje i chodzimy na spacery. - Kobiecie naprawdę przyda się trochę świeżego powietrza. Tak przynajmniej uważała Lizzie. Nie, żeby mocno jej pomagało na chorobę, ale wzmacniało ogólną kondycję organizmu. - W porządku. A jak Ty się trzymasz? Z daleka od kłopotów. - Wyminęła temat samej siebie. Bo o czym miałaby mówić? O spotkaniu z Isabellą? Cedric o nim wiedział. O poznaniu z Vincentem? Nie była pewna czy Cedric w ogóle go zna. Z resztą, zawsze nie reagował zbyt przychylnie na to, że Lizzie prosiła nawet najbardziej przyjaznych mężczyzn o pomoc w domu.
Mama bardzo gubiła się w tym nowym domu. Prawdopodobnie Dolina Godryka była o wiele prostsza, bo kobieta znała ułożenie wszystkich sprzętów na pamięć. Tutaj, pomimo tłumaczenia, często zapominała co gdzie stoi, co bardzo martwiło Lizzie i obie kobiety w końcu wprawiało w zakłopotanie. Nie chciała chodzić za mamą i jej pomagać, ponieważ wiedziała jak bardzo kobieta ceni sobie niezależność. Z drugiej strony, zostawianie jej zupełnie samej na bardzo długo również mogło mieć negatywne konsekwencje. Dlatego Elizabeth, nawet jeśli opuszczała chatkę, robiła to ledwie na kilka godzin, zawsze wracając, nawet jeśli miała jakiś plan, który teoretycznie mógł w przyszłości być dla niej atrakcyjny. Czuła powinność, ale czy była szczęśliwa? Na pewno nie pokazywała, że nie. Spędzanie czasu z matką było dla niej zawsze przyjemne i niezwykle ją kochała, choć widać było w oczach dziewczyny, że tęskni. Za przyjaciółmi, za wygłupami, za rozmowami do rana, śmiechem w nocy i wieczorami z winem czy słodką nalewką. Tęskniła za byciem po prostu młodą, bo sytuacja w domu odebrała jej to i poprosiła o szybkie dorośnięcie. Ugłaskiwanie matki do snu, trzymanie Allyi za dłoń, gdy ta wydawała z siebie ciche szlochy, prace domowe na zmianę z zarabianiem pieniędzy. Nie narzekała. Nie potrafiła też powiedzieć, że jest jej źle. Nie, było dobrze. Była blisko rodziny. Czuła jedynie zastanie w swojej własnej przeszłości, a przyszłość uciekała jej przez palce. Czy chowając się tutaj dotrze do czegoś więcej?
Może miała w sobie trochę z ojca. Może trochę również chciała poznać smak przygody, podróży, zabawy. Całe swoje życie ograniczała te chęci do podróżowania na kartach powieści, na drukowanych książkach, gdzie mogła zwiedzać co tylko chciała. Egipt, zaginione ruiny Majów, Tadź Mahal, Syberię. Powinność zawsze górowała nad chęcią szaleństwa, bo Lizzie doskonale wiedziała, że rola podróżnika i odkrywacza nie należy do niej tylko do jej brata.
Przymknęła lekko oczy, gdy Cedric czule ją przywitał. Nie było to nic nadzwyczajnego, więc zareagowała lekkim nadąsaniem pod tytułem "traktujesz mnie jak dziecko" i "przeszkadzasz mi w robieniu rzeczy", nawet jeśli w sumie było to tylko siostrzane przesadzanie i naprawdę cieszyła się momentów czułości. Zwłaszcza, że ostatnio Dearborn miał coraz więcej spraw, o których Lizzie nawet nie mówił. Nie, żeby wcześniej był jakoś specjalnie wylewny, ale cała sprawa Zakonu Feniksa już w ogóle była czymś strasznie tajemniczym. Posłodziła swoją herbatę łyżeczką miodu i usiadła na kanapie, podkładając sobie pod pupę poduszkę, by nie trafić przypadkiem na wystającą sprężynę. - Dobrze, choć jest ciągle zmęczona. Ostatnio całkiem nieźle radzi sobie sama ze wszystkim, gotuje i chodzimy na spacery. - Kobiecie naprawdę przyda się trochę świeżego powietrza. Tak przynajmniej uważała Lizzie. Nie, żeby mocno jej pomagało na chorobę, ale wzmacniało ogólną kondycję organizmu. - W porządku. A jak Ty się trzymasz? Z daleka od kłopotów. - Wyminęła temat samej siebie. Bo o czym miałaby mówić? O spotkaniu z Isabellą? Cedric o nim wiedział. O poznaniu z Vincentem? Nie była pewna czy Cedric w ogóle go zna. Z resztą, zawsze nie reagował zbyt przychylnie na to, że Lizzie prosiła nawet najbardziej przyjaznych mężczyzn o pomoc w domu.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starych drzew się nie przesadza. Tak mówiono i w pełni się z tym zgadzałem. Nasza matka, Leah Dearborn, nie powinna była opuszczać Doliny Godryka. Domu, w którym spędziła większość życia i swe najmilsze chwile - z ukochanym mężem i dwójką dzieci, a byłem po stokroć przekonany, że kochała nas wszystkich ponad wszystko. Tam powinna zostać i dożyć swoich dni, lecz sytuacja na to nie pozwalała. Potrzebowała nieustannej opieki i nie była w stanie sama się obronić. Lizzie też nie. Nawet pomimo nałożonych zaklęć ochronnych nie mogłem mieć pewności, że będą tam bezpieczne. Nie teraz, kiedy wiedziałem już z jak potężnym i silnym wrogiem walczyliśmy. Mogli złamać te zabezpieczenia i po prostu zabić je obie - nawet bez wyraźnego powodu. To mogła być kara dla mnie, to mogła być kara za to, że były półkrwi. Obojętnie. Nie chciałem ich tracić. Żadnej z nich. Ani mamy, ani Lizzie. Czułem się za nie obie odpowiedzialny już od dawna i dlatego upierałem się, by przeniosły się do Oazy, skoro zaistniała taka możliwość. Obiecałem im obu, że jeszcze wrócą do Doliny Godryka, że mama odzyska swój ogród i stare kąty, a Lizzie dawne życie i młodość do przeżycia.
Czasami traktowałem ją jak małą dziewczynkę, ale to było silniejsze ode mnie. Starsi bracia chyba tak mieli, choć uważałem ją za rozsądną i dojrzałą młodą kobietę. Mało kto porzuciłby prawie wszystko, by poświęcić się opiece nad chorą rodzicielką.
- Gotuje? - wtrąciłem zdziwiony. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie przestała. Dla własnego i Lizzie bezpieczeństwa. Drżały jej dłonie, zapominała o wstawionym na ogień garnku, gotującej się wodzie, a to mogło skończyć się źle. W najbardziej optymistycznej wersji niewielkim poparzeniem. Wierzyłem jednak w rozsądek Lizzie i jeśli mama czuła się na tyle dobrze, by panować nad kuchnią, to cieszyło mnie to. - Dobre wieści - odparłem, z lekkim uśmiechem, który pojawił się na moich ustach na samo wspomnienie maminej kuchni. Nie było chyba lepszej. No, może tylko gotowanie Allyi mogło się z nią równać. Z niezwykłym sentymentem wspominałem pytania mojej żony, która dopytywała, czy jej pieczeń smakuje lepiej, bądź podpytywała teściową o kuchenne sekrety. Może niedługo znów będzie okazja, abyśmy razem usiedli do stołu i pałaszowali zapiekankę z ziemniakami i jagnięciną jak za dawnych lat? - Gdybyście potrzebowały czegoś spoza Oazy, wiesz, że wystarczy tylko powiedzieć - przypomniałem siostrze łagodnym tonem. Nie chciałem, aby Lizzie zbyt często opuszczała Wyspę, zwłaszcza, jeśli celem takiej wycieczki miały być wyłącznie sprawunki.
- Tak jak zawsze unikam kłopotów jak tylko mogę - odpowiedziałem, nie przestając się przy tym blado uśmiechać; opanowałem to kłamstwo bardzo dobrze, powtarzałem je przez lata. Ja unikałem kłopotów, lecz kłopoty znajdowały mnie. To też zwykłem powtarzać. - Jakoś to leci, powiedzmy. Średnio radzę sobie z Debbie, jeśli mam być szczery. Nie wiem jak mam się zachować, gdy znowu wybucha agresją. Ma do mnie pretensje o wszystko. Do tego ten kot... Jest okropny. Najchętniej wyniósłbym go z Oazy i powiedział, że się zgubił - pożaliłem się siostrze szczerze, popijając herbatę. O patrolach w Londynie, misjach dla Zakonu Feniksa i działalności dla nielegalnego Biura Aurorów rozmawiać nie chciałem, by Lizzie nie martwić, lecz o Debbie owszem. Moja siostra miała o wiele lepszą rękę do dzieci. Do tego była uzdrowicielką, mogła mi doradzić. A jeśli nie, to chciałem się jej po prostu wygadać, bo sytuacja z tą dziewczynką dawała mi się niekiedy we znaki.
Czasami traktowałem ją jak małą dziewczynkę, ale to było silniejsze ode mnie. Starsi bracia chyba tak mieli, choć uważałem ją za rozsądną i dojrzałą młodą kobietę. Mało kto porzuciłby prawie wszystko, by poświęcić się opiece nad chorą rodzicielką.
- Gotuje? - wtrąciłem zdziwiony. Wydawało mi się, że w ostatnim czasie przestała. Dla własnego i Lizzie bezpieczeństwa. Drżały jej dłonie, zapominała o wstawionym na ogień garnku, gotującej się wodzie, a to mogło skończyć się źle. W najbardziej optymistycznej wersji niewielkim poparzeniem. Wierzyłem jednak w rozsądek Lizzie i jeśli mama czuła się na tyle dobrze, by panować nad kuchnią, to cieszyło mnie to. - Dobre wieści - odparłem, z lekkim uśmiechem, który pojawił się na moich ustach na samo wspomnienie maminej kuchni. Nie było chyba lepszej. No, może tylko gotowanie Allyi mogło się z nią równać. Z niezwykłym sentymentem wspominałem pytania mojej żony, która dopytywała, czy jej pieczeń smakuje lepiej, bądź podpytywała teściową o kuchenne sekrety. Może niedługo znów będzie okazja, abyśmy razem usiedli do stołu i pałaszowali zapiekankę z ziemniakami i jagnięciną jak za dawnych lat? - Gdybyście potrzebowały czegoś spoza Oazy, wiesz, że wystarczy tylko powiedzieć - przypomniałem siostrze łagodnym tonem. Nie chciałem, aby Lizzie zbyt często opuszczała Wyspę, zwłaszcza, jeśli celem takiej wycieczki miały być wyłącznie sprawunki.
- Tak jak zawsze unikam kłopotów jak tylko mogę - odpowiedziałem, nie przestając się przy tym blado uśmiechać; opanowałem to kłamstwo bardzo dobrze, powtarzałem je przez lata. Ja unikałem kłopotów, lecz kłopoty znajdowały mnie. To też zwykłem powtarzać. - Jakoś to leci, powiedzmy. Średnio radzę sobie z Debbie, jeśli mam być szczery. Nie wiem jak mam się zachować, gdy znowu wybucha agresją. Ma do mnie pretensje o wszystko. Do tego ten kot... Jest okropny. Najchętniej wyniósłbym go z Oazy i powiedział, że się zgubił - pożaliłem się siostrze szczerze, popijając herbatę. O patrolach w Londynie, misjach dla Zakonu Feniksa i działalności dla nielegalnego Biura Aurorów rozmawiać nie chciałem, by Lizzie nie martwić, lecz o Debbie owszem. Moja siostra miała o wiele lepszą rękę do dzieci. Do tego była uzdrowicielką, mogła mi doradzić. A jeśli nie, to chciałem się jej po prostu wygadać, bo sytuacja z tą dziewczynką dawała mi się niekiedy we znaki.
becomes law
resistance
becomes duty
Wiedziała, że Cedric chce dla niej jak najlepiej i będzie chciał zrobić wszystko, by jej życie wróciło kiedyś, jednak ona już dawno zrozumiała, że młodość, którą miała odzyskać już dawno rozpłynęła się gdzieś daleko. Niedługo kończyła dwadzieścia pięć lat. Kiedy była młodsza miała marzenia, że spotka kogoś, kto ją oderwie, kto będzie kochał ją tak mocno, że przy tym boku będzie mogła poznać świat, codziennie spać na innej podłodze lub pod gwiazdami, na trawie, a rano będzie wybierała jej źdźbła z włosów. Że codziennie będzie śmiała się tak głośno, że będą ją słyszeć od Antarktydy aż po Grendlandię. Ale życie... Życie chciało swoje. Już kilka lat temu zrezygnowała z wieczorów z przyjaciółmi, by podnosić matkę z podłogi, gdy ta nie mogła nawet przejść kilku metrów w najgorszym momencie swojej choroby. To co było dzisiaj... To nic w porównaniu do stanu sprzed roku. Pewnie mogła powiedzieć, że robi teraz bardzo złą rzecz, ale... Nie robiła tego dla siebie. - Nie musi chodzić po schodach do kuchni, więc próbuje. Wprawdzie wszystko robi pod moim okiem, ale... To zawsze zajęcie. - Przyznała. Nie mogła przecież powiedzieć kobiecie, żeby nie robiła nic już do końca swoich dni. Ta stagnacja wykończyłaby ją szybciej niż choroba. Zwłaszcza, że z jej zdrowiem psychicznym i tak nie było dobrze. Ta nieporadność, nieumiejętność zrobienia właściwie niczego była zwyczajnie przytłaczająca.
- Dziękuję. - Kiwnęła lekko głową. Z resztą, czasami wychodziła do Hogsmeade po jakieś maleńkie rzeczy do sprowadzenia. Zawsze wtedy pilnowała, by ktoś później wpuścił ją znów do Oazy. - Oczywiście, że tak. - Ona opanowała już reakcje na to kłamstwo do perfekcji, doskonale wiedząc, że to co mówił to zwyczajne nie chcę jej martwić. Nie sprzeczała się, nie miała wyrzutów, bo chociaż oboje na siebie wpływali, wiedzieli też, w jaki sposób odsunąć się nawzajem od swoich problemów. Przynajmniej niektórych. Z pozoru byli otwartą księgą, rodzeństwem, które ze zbyt dużym wyrzeczeniem i zbyt dużym zaufaniem rozmawia jeden z drugim o całym swoim życiu. Z drugiej strony - część tego chowali za wielką, twardą bramą. A mottem tej relacji było - nie chcę martwić. - Powinieneś być dla niej bardzo wyrozumiały, dużo przeszła. Jest w zupełnie nowym środowisku, nowym miejscu, z nowymi ludźmi, przeszła przez koszmar... - Przyznała po czym westchnęła ciężko, upijając trochę niesłodzonego naparu ze swojego kubka. - Nie rób tego, przecież Debbie wtedy poczuje się jeszcze gorzej... - Sama nie była fanką kotów, ale jeśli dziewczynka była bardzo związana z Landrynką, nie można było odbierać im tej relacji. - Obie potrzebują tego samego - czasu. Nie możesz wymagać od niej teraz wiele. Jest do tego dziewczynką, one są wrażliwsze... Czy nie myślałeś, żeby zacząć ją częściej... Przytulać? - Chociaż w sumie ją tata bardzo rzadko przytulał. Ale Cedric był dla Debbie teraz ojcem i matką w jednym... Mama przytulała Liz ciągle.
- Dziękuję. - Kiwnęła lekko głową. Z resztą, czasami wychodziła do Hogsmeade po jakieś maleńkie rzeczy do sprowadzenia. Zawsze wtedy pilnowała, by ktoś później wpuścił ją znów do Oazy. - Oczywiście, że tak. - Ona opanowała już reakcje na to kłamstwo do perfekcji, doskonale wiedząc, że to co mówił to zwyczajne nie chcę jej martwić. Nie sprzeczała się, nie miała wyrzutów, bo chociaż oboje na siebie wpływali, wiedzieli też, w jaki sposób odsunąć się nawzajem od swoich problemów. Przynajmniej niektórych. Z pozoru byli otwartą księgą, rodzeństwem, które ze zbyt dużym wyrzeczeniem i zbyt dużym zaufaniem rozmawia jeden z drugim o całym swoim życiu. Z drugiej strony - część tego chowali za wielką, twardą bramą. A mottem tej relacji było - nie chcę martwić. - Powinieneś być dla niej bardzo wyrozumiały, dużo przeszła. Jest w zupełnie nowym środowisku, nowym miejscu, z nowymi ludźmi, przeszła przez koszmar... - Przyznała po czym westchnęła ciężko, upijając trochę niesłodzonego naparu ze swojego kubka. - Nie rób tego, przecież Debbie wtedy poczuje się jeszcze gorzej... - Sama nie była fanką kotów, ale jeśli dziewczynka była bardzo związana z Landrynką, nie można było odbierać im tej relacji. - Obie potrzebują tego samego - czasu. Nie możesz wymagać od niej teraz wiele. Jest do tego dziewczynką, one są wrażliwsze... Czy nie myślałeś, żeby zacząć ją częściej... Przytulać? - Chociaż w sumie ją tata bardzo rzadko przytulał. Ale Cedric był dla Debbie teraz ojcem i matką w jednym... Mama przytulała Liz ciągle.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno było mi określić, kiedy straciłem wiarę w to, że jeszcze będzie w naszym życiu przepięknie. Po śmierci ojca załamałem się, matka i Lizzie też, lecz stanąłem na nogi, czułem się za nie odpowiedzialny. Sądziłem, że tego oczekiwałby ode mnie ojciec - zaopiekowania się mamą i siostrą. Taka była już kolej rzeczy, że dziecko musi nauczyć się żyć bez rodzica. Poznawszy Allyę poczułem, że przy niej odnajdę szczęście i tak właśnie się stało. Wierzyłem, że to samo, taka sama miłość, spotka i Elizabeth, gdy osiągnie odpowiedni wiek. Szczerze jej tego życzyłem. Wtedy jeszcze żadne z nas nie było świadome jak podstępna choroba rozwija się w organizmie mamy i jak ciężkie kajdany ograniczeń na nią nałoży.
Później stopniowo nabierałem pewności, że to nasze życie nie będzie jednak tak piękne jakbyśmy sobie tego życzyli. Cała ta sprawa z odnalezieniem mordercy naszego ojca, wymierzeniem mu sprawiedliwości, dochodzeniem w pracy, co przełożyło się na kłopoty małżeńskie... Śmierć Allyi i naszej córki. Ta tragedia odcisnęła na mnie tak głębokie piętno, że nie wierzyłem już w swoje szczęście i na to, że w ogóle na nie zasługuję. Czułem jednak, że sam sobie jestem winien. A Lizzie? Lizzie nie była niczemu winna, a życie ją doświadczało. Chora matka, którą zdecydowała się zaopiekować, była ciężarem. Oboje to wiedzieliśmy. Odbierała jej młodość i wolność. Sama mama na pewno była tego świadoma i czuła się winna, lecz w życiu żadne z nas nie oddałoby jej pod opiekę - nie po tym jak sama poświęcała siebie, by zajmować się nami. Mnie także dręczyły wyrzuty sumienia. Może za mało brałem na siebie obowiązków przy mamie? Może powinniśmy byli inaczej się nimi dzielić, by Lizzie mogła więcej korzystać z życia?
Tylko jak teraz mogła korzystać z życia, kiedy na każdym rogu czyhało niebezpieczeństwo i stałaby się ofiarą wojny przez czysty przypadek chociażby?
Obiecywałem sobie, że pewnego dnia, już niedługo, odciążę Liz i zwrócę jej młodość. W lepszym, bezpieczniejszym świecie o jaki starałem się walczyć ze wszystkich sił.
- Zawsze to jakiś plus mieszkania tutaj - mruknąłem w odpowiedzi na wspomnienie o brak schodach. Na pewno obie wolałaby te schody, więcej przestrzeni i przytulność naszego rodzinnego domu, lecz po ataku na Dolinę Godryka w minionego sylwestra same wiedziały, że nawet tam nie było już bezpiecznie. W Oazie nie było ani komfortowo, ani przytulnie, ani nawet miło, lecz mogły przynajmniej spać spokojnie. Ja też. - Niedługo zabiorę was stąd. Obiecuję - powiedziałem poważnie, spoglądając w oczy siostry, szukając w nich zrozumienia.
Podskórnie czułem, że Liz nie mówi mi wszystkiego. Tak jak ja wszystkiego nie mówiłem jej. Ukrywaliśmy przed samymi sobą dźwigany ciężar, różnego rodzaju, aby istotnie wzajemnie się nie martwić. Naprawdę byłem jej wdzięczny za to, że bierze na swoje młode barki wielką odpowiedzialność i znosi to tak dzielnie. Miałem nadzieję, że to wiedziała - i to, że ją za to podziwiam.
- Staram się być wyrozumiały - burknąłem znad filiżanki ciepłego naparu. Przecież tak było. Długo przymykałem oko na jej wybuchy, kłótnie, marudzenia i narzekania. Znosiłem to cierpliwie i w milczeniu tłumacząc sobie, że muszę dać jej czas, że straciła rodziców i musi to odreagować. - No przecież wiem. Brak sierściucha pogorszyłby sprawę, ale może sama groźba zmotywowałaby ją do większej dyscypliny - powiedziałem, powstrzymawszy przewrócenie oczyma. Naprawdę sądziła, że wyrzuciłbym zwierzę, które mogło nie poradzić sobie samo? Nie pałałem miłością do zwierząt, lecz to byłoby po prostu podłe. - Dziewczynki potrafią być twarde, jeśli muszą - odpowiedziałem, trochę zdziwiony, że nie powinienem był wymagać od Deborah zbyt wiele. - Ona raczej by sobie tego nie życzyła - stwierdziłem po krótkim zastanowieniu. Debbie wydawała się mnie nawet nie lubić. Co dopiero chcieć się do mnie przytulić.
Później stopniowo nabierałem pewności, że to nasze życie nie będzie jednak tak piękne jakbyśmy sobie tego życzyli. Cała ta sprawa z odnalezieniem mordercy naszego ojca, wymierzeniem mu sprawiedliwości, dochodzeniem w pracy, co przełożyło się na kłopoty małżeńskie... Śmierć Allyi i naszej córki. Ta tragedia odcisnęła na mnie tak głębokie piętno, że nie wierzyłem już w swoje szczęście i na to, że w ogóle na nie zasługuję. Czułem jednak, że sam sobie jestem winien. A Lizzie? Lizzie nie była niczemu winna, a życie ją doświadczało. Chora matka, którą zdecydowała się zaopiekować, była ciężarem. Oboje to wiedzieliśmy. Odbierała jej młodość i wolność. Sama mama na pewno była tego świadoma i czuła się winna, lecz w życiu żadne z nas nie oddałoby jej pod opiekę - nie po tym jak sama poświęcała siebie, by zajmować się nami. Mnie także dręczyły wyrzuty sumienia. Może za mało brałem na siebie obowiązków przy mamie? Może powinniśmy byli inaczej się nimi dzielić, by Lizzie mogła więcej korzystać z życia?
Tylko jak teraz mogła korzystać z życia, kiedy na każdym rogu czyhało niebezpieczeństwo i stałaby się ofiarą wojny przez czysty przypadek chociażby?
Obiecywałem sobie, że pewnego dnia, już niedługo, odciążę Liz i zwrócę jej młodość. W lepszym, bezpieczniejszym świecie o jaki starałem się walczyć ze wszystkich sił.
- Zawsze to jakiś plus mieszkania tutaj - mruknąłem w odpowiedzi na wspomnienie o brak schodach. Na pewno obie wolałaby te schody, więcej przestrzeni i przytulność naszego rodzinnego domu, lecz po ataku na Dolinę Godryka w minionego sylwestra same wiedziały, że nawet tam nie było już bezpiecznie. W Oazie nie było ani komfortowo, ani przytulnie, ani nawet miło, lecz mogły przynajmniej spać spokojnie. Ja też. - Niedługo zabiorę was stąd. Obiecuję - powiedziałem poważnie, spoglądając w oczy siostry, szukając w nich zrozumienia.
Podskórnie czułem, że Liz nie mówi mi wszystkiego. Tak jak ja wszystkiego nie mówiłem jej. Ukrywaliśmy przed samymi sobą dźwigany ciężar, różnego rodzaju, aby istotnie wzajemnie się nie martwić. Naprawdę byłem jej wdzięczny za to, że bierze na swoje młode barki wielką odpowiedzialność i znosi to tak dzielnie. Miałem nadzieję, że to wiedziała - i to, że ją za to podziwiam.
- Staram się być wyrozumiały - burknąłem znad filiżanki ciepłego naparu. Przecież tak było. Długo przymykałem oko na jej wybuchy, kłótnie, marudzenia i narzekania. Znosiłem to cierpliwie i w milczeniu tłumacząc sobie, że muszę dać jej czas, że straciła rodziców i musi to odreagować. - No przecież wiem. Brak sierściucha pogorszyłby sprawę, ale może sama groźba zmotywowałaby ją do większej dyscypliny - powiedziałem, powstrzymawszy przewrócenie oczyma. Naprawdę sądziła, że wyrzuciłbym zwierzę, które mogło nie poradzić sobie samo? Nie pałałem miłością do zwierząt, lecz to byłoby po prostu podłe. - Dziewczynki potrafią być twarde, jeśli muszą - odpowiedziałem, trochę zdziwiony, że nie powinienem był wymagać od Deborah zbyt wiele. - Ona raczej by sobie tego nie życzyła - stwierdziłem po krótkim zastanowieniu. Debbie wydawała się mnie nawet nie lubić. Co dopiero chcieć się do mnie przytulić.
becomes law
resistance
becomes duty
Cedric nigdy nie potrafił odpuścić. Lizzie wiedziała, że to zaprowadziło go do złego miejsca, ale ona obserwowała to z boku, nie reagując. Czasami żałowała, dlatego że doprowadziło to do naprawdę tragicznych skutków. Wtedy kierowała się tym, co zawsze. Nie chciała mówić nikomu jak ma postępować w swoim życiu, tym bardziej, że po prostu był odpowiedzialny i starszy. A Lizzie wtedy była młodą dziewczyną. Lubiła wieczorne ogniska, skrzacie wino i taniec z przyjaciółmi. Nie miała chłopaka, a kiedy przyszedł czas, że mogłaby chodzić na randki, po prostu nie mogła tego robić. A teraz miała dwadzieścia cztery lata! Prawie dwadzieścia pięć... Przecież powinna już przynajmniej szykować się do ślubnego kobierca. O ile nie planować już dziecka. Nie miała za złe ani mamie ani Cedricowi tego, że tak nie było. Tak po prostu wyglądało jej życie. Nie będzie żyć tak jak jej mama czy babcia. Po prostu... Była to inna historia. - Wiem, że nie powinnyśmy tego nadużywać, ale... Czasami pozwalam mamie trochę skorzystać ze źródła po środku oazy... Już samo przemywanie twarzy trochę jej pomaga. To niesamowite miejsce. - Przyznała. Mieszkanie w Oazie miało wiele plusów, nie tylko związanych z leczeniem, ale tutaj mogły czuć chociaż względne bezpieczeństwo. Lizzie pozwalała sobie na nieco swobody, bo wiedziała, że mamie nic tutaj nie grozi. Zupełnie nic nie mogło jej zaszkodzić, nawet gdy była tu sama. A gdy chciała wyjść na jakiś czas, wystarczyło poprosić miłą panią z udawanym francuskim akcentem o przypilnowanie kobiety gdy Liz nie będzie w domu. A mama często nawet tego nie pamiętała... Uśmiechnęła się pod nosem z rozbawieniem, kiedy usłyszała słowa brata. Zabrała kubek po herbacie, by podejść to tej jednej małej szafki kuchennej i zaczarować drucianą szczotkę, by wyszorowała naczynia. Oparła się biodrami o blat. W jej oczach było widać to, czego Cedric nigdy nie chciał widzieć - uczucie przegrania. Pogodzenie się z tym losem, ale nie w sposób smutny i strachliwy. Raczej bardzo spokojny. To miało przecież plusy i minusy. - I gdzie nas zabierzesz? Do Doliny? Słyszałeś co się stało u Bottów... Za granicę? Nie chcę uciekać i dobrze o tym wiesz. Mama też nie zniesie dobrze podróży. Nie ma dla nas innego miejsca. - Nigdzie nie będziemy bezpieczne.
Nie chciała żyć w ciągłym poczuciu osaczenia, w innym miejscu byłaby przywiązana jeszcze mocniej, nie opuszczałaby domu, by być pewną, że podczas jej nieobecności nikt nie zastanie Leah samej. To czy poradziłaby sobie w takiej sytuacji było loterią. Raz wydawała się bardzo dobrze rozumieć co się dzieje wokół niej, innym razem z kolei zachowywała się jakby nie pamiętała o wojnie i nie rozumiała dlaczego nie jest w Dolinie Godryka.
- Powinieneś doskonale wiedzieć, że puste groźby działają jeszcze gorzej. Ja na jej miejscu za którymś razem zaczęłabym pyskować, gdy tylko się przekonała, że jednak tego nie zrobisz. Dziecko to nie rekrut na aurora. - Westchnęła cicho. Można było się spodziewać, że Cedric nie będzie sobie najlepiej radzić z dzieckiem. - Oczywiście, zwłaszcza takie, które straciły rodzinę na wojnie... - Może generalizowała, chłopca na pewno też by to przytłoczyła. - Tak ci się wydaje. Porozmawiaj z nią szczerze. Ona jest mądrzejsza niż się zdaje.
Nie chciała żyć w ciągłym poczuciu osaczenia, w innym miejscu byłaby przywiązana jeszcze mocniej, nie opuszczałaby domu, by być pewną, że podczas jej nieobecności nikt nie zastanie Leah samej. To czy poradziłaby sobie w takiej sytuacji było loterią. Raz wydawała się bardzo dobrze rozumieć co się dzieje wokół niej, innym razem z kolei zachowywała się jakby nie pamiętała o wojnie i nie rozumiała dlaczego nie jest w Dolinie Godryka.
- Powinieneś doskonale wiedzieć, że puste groźby działają jeszcze gorzej. Ja na jej miejscu za którymś razem zaczęłabym pyskować, gdy tylko się przekonała, że jednak tego nie zrobisz. Dziecko to nie rekrut na aurora. - Westchnęła cicho. Można było się spodziewać, że Cedric nie będzie sobie najlepiej radzić z dzieckiem. - Oczywiście, zwłaszcza takie, które straciły rodzinę na wojnie... - Może generalizowała, chłopca na pewno też by to przytłoczyła. - Tak ci się wydaje. Porozmawiaj z nią szczerze. Ona jest mądrzejsza niż się zdaje.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie sądzę, aby ktokolwiek miał wam to za złe - stwierdziłem cicho. Korzystanie ze źródła. Wiedziałem, że tam niekiedy chodzą, milczałem jednak. Nikomu to przecież nie szkodziło, a mamie pomagało. Wierzyłem w rozsądek i rozwagę Lizzie, ufałem jej, więc nie zamierzałem jej na tym polu pouczać, czy prawić kazania. To ona lepiej wiedziała jak zaopiekować się mamą, jak o nią zadbać, dlatego w pełni polegałem właśnie na niej. Skoro już tu była - musiała być - to warto wykorzystać to, co miały pod nosem. Zwłaszcza, że i ja, i Lizzie dawaliśmy z siebie Oazie tak wiele, by przetrwała, a jej mieszkańcy pozostali bezpieczni.
- Nie bądź niemądra. Nie do Doliny - oburzyłem się. Oczywiście, że słyszałem o tym, co się tam działo. Z domem Bottów, podczas ostatniej nocy sylwestrowej. Dolina Godryka znalazła się na celowniku Rycerzy Walpurgii, rządu Cronusa Malfoya i na tę chwilę nie zamierzałem tam wracać, ani też nie pozwoliłbym, aby uczyniła to Lizzie i mama. - Nie mogę wyjechać, a nie chcę, byśmy się rozdzielali. Jeszcze nie teraz - jeszcze łudziłem się, że sytuacja nie była tak tragiczna, by to było konieczne. Nie wykluczałem jednak takiej możliwości. - Gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie - mruknąłem, lecz w moim głosie zabrzmiała niepewność. Bo gdzie było bezpieczniej niż w Oazie? W Szkocji, Irlandii, Walii? Czy rzuciłbym czary ochronne na tyle potężne, aby nie zdołano ich przełamać, a mama, Lizzie i Deborah pozostały bezpieczne? Chciałem wierzyć, że tak.
Tylko czy po tym wszystkim, po całym przekonywaniu, że Oaza będzie najodpowiedniejszym dla nich miejscem zaufają mi znowu?
Jedynie co do tego, że Debbie będzie zachwycona opuszczeniem Oazy miałem pewność.
- W tym tkwi też problem. Jest mądra. Nie neguję tego. To bystra dziewczynka, a do tego przebiegła. Sprytna. Wiem, że mnie testuje, łapie za słówka. Deborah nie jest taka jak inne dzieci. Nie jest taka jak ci się wydaje. Nie sądzę, aby nagły uścisk cokolwiek zmienił - odpowiedziałem siostrze, rozsiadając się wygodniej na kanapie, jedną rękę położyłem na oparciu. Kubek z naparem postawiłem na własnym kolanie, nie był już taki gorący, by parzył. Miałem wrażenie, że moja siostra, choć miała niewątpliwie o wiele większe doświadczenie z dziećmi niż ja, nie do końca pojmuje z jakim gagatkiem mamy do czynienia. Debbie nie była rozkoszną, smutną dziewczynką, która po stracie rodziców potrzebowała ramienia do wypłakania i przytulenia. - Jest w niej bardzo wiele gniewu. Widzę to w jej oczach, Liz. Częściej jest wściekła, niż smutna, a przez to dzieją się dziwaczne rzeczy - wyznałem siostrze szczerze. Z kim, jeśli nie z nią mogłem porozmawiać tak otwarcie o problemach wychowawczych, które nagle, niespodziewanie pojawiły się w moim życiu? Po stracie Annie myślałem, że nigdy ich nie doświadczę. Niekiedy nawiedzały mnie myśli - czy moja córka zachowywałaby się dziś podobnie? Nie, na pewno nie. Annie była aniołem. Spokojną, rozkoszną dziewczynką, która rzadko płakała, a jeszcze rzadziej wpadała w histerię. Zapisała się jednak w mojej pamięci jako grzeczna trzylatka, a co byłoby później? Gdyby okazała się tak uparta jak ja sam? - Ostatnio zaatakował mnie ten sierściuch, kiedy zaczęła krzyczeć. Nie żalę się, to po prostu było dziwne - dodałem jeszcze. To nie tak, że nie radziłem sobie z kugucharem na litość Merline, nie obawiałem się wybuchów złości kilkulatki, chciałem jedynie zobrazować Lizzie całą prawdę o przygarniętej przeze mnie dziewczynce.
- Nie bądź niemądra. Nie do Doliny - oburzyłem się. Oczywiście, że słyszałem o tym, co się tam działo. Z domem Bottów, podczas ostatniej nocy sylwestrowej. Dolina Godryka znalazła się na celowniku Rycerzy Walpurgii, rządu Cronusa Malfoya i na tę chwilę nie zamierzałem tam wracać, ani też nie pozwoliłbym, aby uczyniła to Lizzie i mama. - Nie mogę wyjechać, a nie chcę, byśmy się rozdzielali. Jeszcze nie teraz - jeszcze łudziłem się, że sytuacja nie była tak tragiczna, by to było konieczne. Nie wykluczałem jednak takiej możliwości. - Gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie - mruknąłem, lecz w moim głosie zabrzmiała niepewność. Bo gdzie było bezpieczniej niż w Oazie? W Szkocji, Irlandii, Walii? Czy rzuciłbym czary ochronne na tyle potężne, aby nie zdołano ich przełamać, a mama, Lizzie i Deborah pozostały bezpieczne? Chciałem wierzyć, że tak.
Tylko czy po tym wszystkim, po całym przekonywaniu, że Oaza będzie najodpowiedniejszym dla nich miejscem zaufają mi znowu?
Jedynie co do tego, że Debbie będzie zachwycona opuszczeniem Oazy miałem pewność.
- W tym tkwi też problem. Jest mądra. Nie neguję tego. To bystra dziewczynka, a do tego przebiegła. Sprytna. Wiem, że mnie testuje, łapie za słówka. Deborah nie jest taka jak inne dzieci. Nie jest taka jak ci się wydaje. Nie sądzę, aby nagły uścisk cokolwiek zmienił - odpowiedziałem siostrze, rozsiadając się wygodniej na kanapie, jedną rękę położyłem na oparciu. Kubek z naparem postawiłem na własnym kolanie, nie był już taki gorący, by parzył. Miałem wrażenie, że moja siostra, choć miała niewątpliwie o wiele większe doświadczenie z dziećmi niż ja, nie do końca pojmuje z jakim gagatkiem mamy do czynienia. Debbie nie była rozkoszną, smutną dziewczynką, która po stracie rodziców potrzebowała ramienia do wypłakania i przytulenia. - Jest w niej bardzo wiele gniewu. Widzę to w jej oczach, Liz. Częściej jest wściekła, niż smutna, a przez to dzieją się dziwaczne rzeczy - wyznałem siostrze szczerze. Z kim, jeśli nie z nią mogłem porozmawiać tak otwarcie o problemach wychowawczych, które nagle, niespodziewanie pojawiły się w moim życiu? Po stracie Annie myślałem, że nigdy ich nie doświadczę. Niekiedy nawiedzały mnie myśli - czy moja córka zachowywałaby się dziś podobnie? Nie, na pewno nie. Annie była aniołem. Spokojną, rozkoszną dziewczynką, która rzadko płakała, a jeszcze rzadziej wpadała w histerię. Zapisała się jednak w mojej pamięci jako grzeczna trzylatka, a co byłoby później? Gdyby okazała się tak uparta jak ja sam? - Ostatnio zaatakował mnie ten sierściuch, kiedy zaczęła krzyczeć. Nie żalę się, to po prostu było dziwne - dodałem jeszcze. To nie tak, że nie radziłem sobie z kugucharem na litość Merline, nie obawiałem się wybuchów złości kilkulatki, chciałem jedynie zobrazować Lizzie całą prawdę o przygarniętej przeze mnie dziewczynce.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie zdarzyło jej się pobierać wody ze źródła po to, by ją przechowywać w domu. Mimo wszystko służyło ono każdemu człowiekowi i wolałaby też, żeby sekret nie wychodził poza ramy Oazy, choć zdecydowanie chciała z tego korzystać, skoro taka możliwość była. Mama czuła się lepiej, choć nadal była osłabiona, nadal ciągle zapominała. Te reakcje również dawały jej dużo do myślenia. Zdarzało jej się już moczyć również rany kilku osób w tym magicznym źródle, zauważyła, że leczą się one w taki sposób, że zostają blizny, czyli woda nie odbudowuje tkanek do końca, jedynie przyspiesza regenerację. Może w tym tkwił problem… Może to mózg Leah… Obumierał? I przez to leczenie nie sięgało tych martwych komórek. - Taką mam nadzieję.
Patrzyła na brata bardzo nieodgadnionym wzrokiem, zapewne dlatego, że nie wiedziała jak się z tym wszystkim czuć. Już zaczynała odczuwać przywiązanie do Oazy, pomagała tym ludziom, tworzyła część ich społeczności. Z drugiej strony - to była klatka. Duża, rozległa, dająca pewną dozę wygody, ale wciąż klatka. - Ostatnio tam byłam. Syn Pana Ferghusa zatruł się borowikiem-szatanem. - Nie była to jakaś tajemnica, w dodatku dom byłego amnezjatora był dobrze zabezpieczony. Cedric z resztą na pewno go znał, mężczyzna mieszkał na ulicy Czerwonego Bluszczu od lat.
Ona zdawała sobie sprawę, że nie ma wielu miejsc, gdzie będą bezpieczne. Zarówno ona i mama, jak i Debbie. Martwiła się też, że w pewnych momentach zostanie z opieką nad nimi sama, przywiązana do nich.
- Smutek i gniew to wbrew pozorom bardzo podobne emocje. Wiele osób potrafi czuć smutek, choć sytuacja wskazuje, że powinni być źli i vice versa. Nagły uścisk - masz rację, pewnie nie zmieni wiele, ale sam jesteś bardzo dobry w takich sprawach, poradzisz sobie. Nie brałbyś jej przecież, gdybyś nie czuł, że możesz sobie poradzić. - Uśmiechnęła się łagodnie, bo właściwie czuła, że trudne dziecko bardzo pasowało do osoby pana Dearborna, potrafił przecież zachować zimną krew w sytuacjach bez wyjścia.
Annie przede wszystkim dorastała w innych warunkach. Trauma mogła na każdego wpłynąć, zmienić ich charakter, doprowadzić do skrajnych zachowań. A Debbie przeszła wiele, temu nie można zaprzeczyć. - To kuguchar, prawda? One lepiej łączą fakty, niż zwykłe koty. Ma małego obrońcę, to w pewien sposób urocze.
Otarła dłonie mokre po zmywaniu naczyń o ścierkę. - Jeśli będziesz potrzebował, żebym jej przypilnowała, tylko powiedz. Masz plan na kolejne kilka dni?
Lizzie nigdy nie mówiła nikomu z jej przyjaciół walczących na froncie wyuczonych frazesów. Nigdy nie mówiła, że nie powinni gdzieś iść, nigdy też nie zdarzyło jej się pouczać brata w tym temacie tym bardziej, wiedział przecież co robi. Chciała tylko wiedzieć czy ma się martwić… Czy powinna któregoś dnia częściej wyglądać przez okno.
Patrzyła na brata bardzo nieodgadnionym wzrokiem, zapewne dlatego, że nie wiedziała jak się z tym wszystkim czuć. Już zaczynała odczuwać przywiązanie do Oazy, pomagała tym ludziom, tworzyła część ich społeczności. Z drugiej strony - to była klatka. Duża, rozległa, dająca pewną dozę wygody, ale wciąż klatka. - Ostatnio tam byłam. Syn Pana Ferghusa zatruł się borowikiem-szatanem. - Nie była to jakaś tajemnica, w dodatku dom byłego amnezjatora był dobrze zabezpieczony. Cedric z resztą na pewno go znał, mężczyzna mieszkał na ulicy Czerwonego Bluszczu od lat.
Ona zdawała sobie sprawę, że nie ma wielu miejsc, gdzie będą bezpieczne. Zarówno ona i mama, jak i Debbie. Martwiła się też, że w pewnych momentach zostanie z opieką nad nimi sama, przywiązana do nich.
- Smutek i gniew to wbrew pozorom bardzo podobne emocje. Wiele osób potrafi czuć smutek, choć sytuacja wskazuje, że powinni być źli i vice versa. Nagły uścisk - masz rację, pewnie nie zmieni wiele, ale sam jesteś bardzo dobry w takich sprawach, poradzisz sobie. Nie brałbyś jej przecież, gdybyś nie czuł, że możesz sobie poradzić. - Uśmiechnęła się łagodnie, bo właściwie czuła, że trudne dziecko bardzo pasowało do osoby pana Dearborna, potrafił przecież zachować zimną krew w sytuacjach bez wyjścia.
Annie przede wszystkim dorastała w innych warunkach. Trauma mogła na każdego wpłynąć, zmienić ich charakter, doprowadzić do skrajnych zachowań. A Debbie przeszła wiele, temu nie można zaprzeczyć. - To kuguchar, prawda? One lepiej łączą fakty, niż zwykłe koty. Ma małego obrońcę, to w pewien sposób urocze.
Otarła dłonie mokre po zmywaniu naczyń o ścierkę. - Jeśli będziesz potrzebował, żebym jej przypilnowała, tylko powiedz. Masz plan na kolejne kilka dni?
Lizzie nigdy nie mówiła nikomu z jej przyjaciół walczących na froncie wyuczonych frazesów. Nigdy nie mówiła, że nie powinni gdzieś iść, nigdy też nie zdarzyło jej się pouczać brata w tym temacie tym bardziej, wiedział przecież co robi. Chciała tylko wiedzieć czy ma się martwić… Czy powinna któregoś dnia częściej wyglądać przez okno.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Magomedycyna była dla mnie zagadką. Tajemniczą dziedziną, której sekretów nigdy miałem nie poznać. Magia lecznicza zaś wydawała się na tyle skomplikowana, że wolałem nawet nie próbować z obawy, że uczyniłbym komuś krzywdę. Szczerze podziwiałem moją mamę i Elizabeth, że ukończyły kurs magomedyczny, stały się uzdrowicielkami, że posiadły tak wielką wiedzę o ludzkim organizmie i były w stanie wyleczyć ich niedostatki, choroby, rany. To nie byle co. Nie każdy dostawał się na taki kurs, a i w jego trakcie wielu stwierdzało, że nie jest w stanie udźwignąć tego ciężaru. Uzdrowicielstwo było jednym z najtrudniejszych zawodów, gdzie na szali leżało ludzie życie, dlatego zasługiwało na najwyższy szacunek - i takim darzyłem i mamę, i Lizzie. Młodsza siostra w moich oczach była małym geniuszem, a przez wzgląd na miłość jaką darzyła Leah byłem pewien, że nikt jak ona się nią nie zaopiekuje. Żałowałem, że nie mogłem jej w tym pomóc, że nie mogłem pochylić się nad zagadką tajemniczej choroby razem z nią. Wiedziałem, że Liz to dręczy, nie daje spokoju. Znając przyczynę problemu można by to wyleczyć albo chociaż zahamować szybki rozwój. Cholerstwo, które dręczyło naszą matkę od kilku lat było magomedykom obce i nie potrafili odpowiedzieć na nasze pytania - ani Leah Dearborn pomóc. To było potwornie niesprawiedliwe. Zbyt wielu krzywd już doznała od życia, za dużo ciosów. Jeśli czerpanie wody z Oazy miało przynieść naszej matce ulgę w cierpieniu, to byłem gotów o to walczyć, bądź trzymać gębę na kłódkę - wyjątkowo.
- Naprawdę? - zdziwiłem się lekko, kiedy Liz wspomniała o synu pana Ferghusona. - Wylizał się? Mam nadzieję, że nie będzie to miało poważnych powikłań... Poza tym, czy to w ogóle jest sezon na borowiki? - zastanowiłem się marszcząc brwi. Byłem przekonany, że na zbieranie grzybów jest pora jesienią, kiedy deszcze obficie podleją lasy. - Uważaj tylko, gdy będziesz w Dolinie. Nie jest tam bezpiecznie - mruknąłem, nie mogąc się powstrzymać, nie zamierzałem jednak kategorycznie Elizabeth odwiedzać miejsca, gdzie się wychowaliśmy. Oboje tęskniliśmy za Doliną. To był nasz dom. Ja czułem, że nigdy nie przestanie nim być, a jego mieszkańcy, jak Ferghuson, wciąż byli mi w jakiś sposób bliscy.
Westchnąłem ciężko, kiedy Elizabeth wspomniała, że nie brałbym Deborah pod swój dach, gdybym nie był pewien, że sobie poradzę. Dotychczas powiedziałem matce i siostrze, że to córka mojego dawnego przyjaciela, która nie ma bliższej rodziny. Musiałem powiedzieć odsłonić przed Liz więcej prawdy, przynajmniej czułem, że powinienem.
- Jest ze mną, bo jej ojciec chciał, abym złożył przysięgę, że się nią zajmę. Umierał na moich rękach. Jego żona leżała martwa obok. Kazał mi obiecać, że nie wróci do ich krewnych - powiedziałem szczerze, między zdaniami unosząc filiżankę do ust, by dopić napar. - Nie wiem, czy jestem na pewno najlepszym wyborem dla niej. Na pewno nie. Nie oddałbym jednak córki przyjaciela do sierocińca. Nie teraz. Muszę sobie jakoś poradzić - podsumowałem szczerze. Prawda była gorzka i daleka od przyjemnej wizji, gdzie ja czuję z Deborah więź trudnych charakterów. - Pytanie brzmi jak pomóc jej pozbyć się tego gniewu. - Rozumiałem, że reagowała w ten sposób, lecz to musiało w końcu się skończyć. Uniosłem pytające spojrzenie na Lizzie. Lepiej radziła sobie z dziećmi, a chociaż własnych jeszcze nie miała, to wiedziałem, że mi doradzi.
- To rzeczywiście kuguchar. Nie powiedziałbym jednak, by był uroczy... - mruknąłem jedynie. Zwłaszcza w chwili, kiedy wbił się w moją rękę, jakby chciał mi ją odgryźć. Głupi sierściuch.
Skinąłem głową, z wdzięcznością, kiedy Liz zaproponowała, że może dziewczynki przypilnować.
- Tak. Byłbym ci wdzięczny, jeśli możesz. Muszę udać się do Londynu jutro. Potrzebujesz stamtąd czegoś? - upewniłem się jeszcze przed wyjściem. Później pożegnałem się z siostrą.
zt x 2
- Naprawdę? - zdziwiłem się lekko, kiedy Liz wspomniała o synu pana Ferghusona. - Wylizał się? Mam nadzieję, że nie będzie to miało poważnych powikłań... Poza tym, czy to w ogóle jest sezon na borowiki? - zastanowiłem się marszcząc brwi. Byłem przekonany, że na zbieranie grzybów jest pora jesienią, kiedy deszcze obficie podleją lasy. - Uważaj tylko, gdy będziesz w Dolinie. Nie jest tam bezpiecznie - mruknąłem, nie mogąc się powstrzymać, nie zamierzałem jednak kategorycznie Elizabeth odwiedzać miejsca, gdzie się wychowaliśmy. Oboje tęskniliśmy za Doliną. To był nasz dom. Ja czułem, że nigdy nie przestanie nim być, a jego mieszkańcy, jak Ferghuson, wciąż byli mi w jakiś sposób bliscy.
Westchnąłem ciężko, kiedy Elizabeth wspomniała, że nie brałbym Deborah pod swój dach, gdybym nie był pewien, że sobie poradzę. Dotychczas powiedziałem matce i siostrze, że to córka mojego dawnego przyjaciela, która nie ma bliższej rodziny. Musiałem powiedzieć odsłonić przed Liz więcej prawdy, przynajmniej czułem, że powinienem.
- Jest ze mną, bo jej ojciec chciał, abym złożył przysięgę, że się nią zajmę. Umierał na moich rękach. Jego żona leżała martwa obok. Kazał mi obiecać, że nie wróci do ich krewnych - powiedziałem szczerze, między zdaniami unosząc filiżankę do ust, by dopić napar. - Nie wiem, czy jestem na pewno najlepszym wyborem dla niej. Na pewno nie. Nie oddałbym jednak córki przyjaciela do sierocińca. Nie teraz. Muszę sobie jakoś poradzić - podsumowałem szczerze. Prawda była gorzka i daleka od przyjemnej wizji, gdzie ja czuję z Deborah więź trudnych charakterów. - Pytanie brzmi jak pomóc jej pozbyć się tego gniewu. - Rozumiałem, że reagowała w ten sposób, lecz to musiało w końcu się skończyć. Uniosłem pytające spojrzenie na Lizzie. Lepiej radziła sobie z dziećmi, a chociaż własnych jeszcze nie miała, to wiedziałem, że mi doradzi.
- To rzeczywiście kuguchar. Nie powiedziałbym jednak, by był uroczy... - mruknąłem jedynie. Zwłaszcza w chwili, kiedy wbił się w moją rękę, jakby chciał mi ją odgryźć. Głupi sierściuch.
Skinąłem głową, z wdzięcznością, kiedy Liz zaproponowała, że może dziewczynki przypilnować.
- Tak. Byłbym ci wdzięczny, jeśli możesz. Muszę udać się do Londynu jutro. Potrzebujesz stamtąd czegoś? - upewniłem się jeszcze przed wyjściem. Później pożegnałem się z siostrą.
zt x 2
becomes law
resistance
becomes duty
pokój dzienny
Szybka odpowiedź