Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Szmaragdowy staw
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szmaragdowy staw
Szmaragdowy staw, skryty wśród niskich zarośli, tak naprawdę nie jest stawem - a kamienną niecką, systemem podziemnych korytarzy połączoną z oddalonym o kilkaset metrów morzem. Choć jego powierzchnia jest spokojna, a woda kusi czystością i przejrzystością, to póki co nie jest to najbezpieczniejsze miejsce do kąpieli: brzegi są strome, prawie pionowe, pozbawione punktów, o które można by oprzeć stopy, a dno - niewidoczne i niesprawdzone. Pomimo tego, ponad powierzchnią stawu można czasami dostrzec głowy nielicznych, co śmielszych pływaków - przyciągniętych głównie przez temperaturę wody, zdecydowanie wyższą niż na wybrzeżu, prawdopodobnie dzięki ciepłu, promieniującemu od tworzących nieckę skał. Wieczorami, gdy słońce zachodzi, zbiornik nabiera jaśniejszego, szmaragdowego odcienia - stąd jego nazwa - który zawdzięczać można dziwnemu, wydobywającemu się spod wody światłu o tej samej barwie.
| 27 sierpnia
Przez pierwsze dni najbardziej dziwiło go to, że świat nie rozpadł się na kawałki.
Wydawało mu się, że powinien – odkąd tylko dotarło do niego echo wydarzeń z przeklętego placu, wdzierając się w jego rzeczywistość niczym płomienie szatańskiej pożogi, rozprzestrzeniające się bez kontroli i wypalające wszystko na swojej drodze, instynktownie czekał, aż stanie się coś wielkiego: tak potężne uderzenie musiało w końcu wywołać falę, mieć swoje konsekwencje, nawet jeśli sam nie miał pojęcia, czym mogłyby być. Tamtego dnia wrócił do domu nad ranem, prawie spodziewając się, że na miejscu Skamieliny zastanie gołą ziemię – ale chata wciąż tam stała, Tłuczek przywitał go radośnie w drzwiach, a słońce wstało jak zwykle, nieczułe na piekące powieki, ślady łez na policzkach ani wymiętą koszulę przesiąkniętą zapachem alkoholu, ogniska i czegoś jeszcze, ulotnego, ale dobrego. W południe Lydia przyprowadziła Amelię, zjedli razem późne śniadanie, a potem – choć wydawało się to nierealne, niemożliwe – wrócił do przerwanej poprzedniego ranka pracy, zbijając z desek solidne kładki, którymi planował zabezpieczyć drogę prowadzącą do żabiego mokradła. Nie, pustka za jego mostkiem nie zniknęła, przypominając o sobie w najmniej oczywistych momentach, ale fakt, że wszystko dookoła wydawało się takie same, miał w sobie coś kojącego; świadomość, że wciąż był potrzebny, że mieszkająca po drugiej stronie wyspy rodzina upomniała się o naprawę dziury w przeciekającym dachu, że Amelia poprosiła go o naprawienie oka pana Królikowskiego, że pojawiła się szansa na przeciągnięcie na stronę Zakonu Feniksa kilku nowych sojuszników, pomogła mu przetrwać pierwszy dzień, a później następny i następny, aż wreszcie zaczął wierzyć – nieśmiało, ostrożnie – że może to jeszcze nie był koniec. Że skoro mieli plan, to istniała też nadzieja.
Czekał pełny tydzień, żeby napisać list do Hannah, a gdy w końcu to zrobił, nie potrafił określić, dlaczego zwlekał tak długo. Może trochę się obawiał – bo gdy po nocy nadszedł poranek, a jaskrawe promienie rozgoniły miękką ciemność, rozpierzchło się także to ciepłe, dziwne uczucie, które otoczyło go tamtego wieczoru. To, które skłoniło go do odsłonienia się w sposób, w jaki nie odsłonił się chyba przed nikim innym, do wypowiedzenia zdań, które od tamtej pory odtwarzał we własnej pamięci tak wiele razy, aż w końcu przestał być pewien, czy w rzeczywistości brzmiały dokładnie tak samo – czy może po drodze je przekształcił, zmienił, wygładził ostre krawędzie. Części w ogóle nie pamiętał, część zginęła pośród gestów, trzasku ognia i nut prostej piosenki, którą nucił, zasypiając; reszta wywoływała u niego na przemian odganiającą chłód radość i wspinający się po plecach wstyd, cichą pewność, której pochodzenia nie potrafił określić, i lęk: przed znanym i nieznanym. Koniec końców wygrała obietnica, którą jej złożył, a może wcale nie – może zwyczajnie zaczęło mu brakować obecności przyjaciółki; łapał się na tym czasami, gdy odkrywał nowe miejsce, wpadał na kolejny pomysł, i w pierwszym odruchu sięgał po schowane w wewnętrznej kieszeni lusterko, żeby jej o tym opowiedzieć – finalnie je odkładając. Szkło nie było w stanie przenieść wszystkiego, a on nie chciał dzielić się tym tylko trochę.
Czekał na nią nad brzegiem szmaragdowego stawu – przez chwilę, zjawił się na miejscu zbyt wcześnie, a ciepła, nagrzana od skał woda kusiła za bardzo, by powstrzymał się przed wskoczeniem do niej. Wiedział, że Hannah tu trafi – w ostatniej wysłanej do niej wiadomości narysował jej dokładną mapę, a droga nie była skomplikowana; trudno byłoby na niej zabłądzić, zwłaszcza, że jakiś czas temu wytyczył już ścieżki, które planował wyłożyć kamieniami, by można było pokonać je suchą stopą. Pracował nad nimi też dzisiaj, prawie do ostatniej chwili, dlatego zapobiegawczo poprosił ją o spotkanie już nad stawem; zerknął w stronę niknącej wśród niskich drzew drogi, ale ponieważ jeszcze nie dostrzegał tam postaci przyjaciółki, ściągnął przez głowę koszulę i zsunął ze stóp buty; wszystkie niepotrzebne ubrania, staranne złożone, zostawił na brzegu. Chłodne powietrze, które go owiało, pokryło jego ciało gęsią skórką – w Oazie wyraźnie było już czuć nadchodzącą jesień – ale nieprzyjemne wrażenie wyparowało w sekundzie, w której skoczył z brzegu do wody; na główkę, bez zawahania, pozwalając, by na moment otoczyła go cisza, przerywana jedynie ledwie słyszalnym trzaskaniem w uszach. To było jedno z tych doświadczeń, ulotnych, krótkotrwałych, które pozwalały mu wierzyć, że nic się nie zmieniło – że wciąż było jak dawniej, a gdy tylko wynurzy głowę ponad powierzchnię, gdzieś obok dotrą do niego beztroskie krzyki przepychającego się na plaży rodzeństwa. Złudzenie trwało ułamek sekundy, jedno uderzenie serca, ale wystarczyło, by złagodzić to zazwyczaj niemożliwe do odgonienia uczucie utraty. Zastanawiał się czasem, czy kiedyś zniknie całkiem – po wojnie, gdy ustaną walki. Miał nadzieję, że tak; przeczuwał, że nie.
Spędził kilka minut robiąc leniwe okręgi wzdłuż stromych brzegów, aż udało mu się znaleźć miejsce, w którym było odrobinę płycej. Nieznacznie, woda wciąż sięgała mu klatki piersiowej, ale było to lepsze niż nic. Badał właśnie dno, przesuwając po nim stopami, centymetr po centymetrze, szukając ostrych fragmentów lub nagłych uskoków – gdy kilkanaście metrów dalej zobaczył Hannah. Coś szarpnęło się mocniej w jego klatce piersiowej, ale zignorował to uczucie, unosząc ręce wysoko w górę i machając nimi szeroko. – Hannah! – zawołał, po czym na chwilę zniknął pod powierzchnią, żeby wynurzyć się kawałek dalej i uchwycić brzegu bliżej niej. Potrząsnął energicznie głową, strząsając z włosów trochę wody, po czym oparł się stabilniej dłońmi o płaskie skały, żeby się podciągnąć i na nich wesprzeć. Zadarł głowę, mierząc ją spojrzeniem. – Już m-m-myślałem, że stchórzyłaś – zagadnął, uśmiechając się szeroko i mrużąc jedno oko, jakby oceniał, czy nie planowała ucieczki – choć w rzeczywistości szukał w jej twarzy wielu innych rzeczy, tych, które obawiał się tam dojrzeć – i tych, które dostrzec miał nadzieję.
Przez pierwsze dni najbardziej dziwiło go to, że świat nie rozpadł się na kawałki.
Wydawało mu się, że powinien – odkąd tylko dotarło do niego echo wydarzeń z przeklętego placu, wdzierając się w jego rzeczywistość niczym płomienie szatańskiej pożogi, rozprzestrzeniające się bez kontroli i wypalające wszystko na swojej drodze, instynktownie czekał, aż stanie się coś wielkiego: tak potężne uderzenie musiało w końcu wywołać falę, mieć swoje konsekwencje, nawet jeśli sam nie miał pojęcia, czym mogłyby być. Tamtego dnia wrócił do domu nad ranem, prawie spodziewając się, że na miejscu Skamieliny zastanie gołą ziemię – ale chata wciąż tam stała, Tłuczek przywitał go radośnie w drzwiach, a słońce wstało jak zwykle, nieczułe na piekące powieki, ślady łez na policzkach ani wymiętą koszulę przesiąkniętą zapachem alkoholu, ogniska i czegoś jeszcze, ulotnego, ale dobrego. W południe Lydia przyprowadziła Amelię, zjedli razem późne śniadanie, a potem – choć wydawało się to nierealne, niemożliwe – wrócił do przerwanej poprzedniego ranka pracy, zbijając z desek solidne kładki, którymi planował zabezpieczyć drogę prowadzącą do żabiego mokradła. Nie, pustka za jego mostkiem nie zniknęła, przypominając o sobie w najmniej oczywistych momentach, ale fakt, że wszystko dookoła wydawało się takie same, miał w sobie coś kojącego; świadomość, że wciąż był potrzebny, że mieszkająca po drugiej stronie wyspy rodzina upomniała się o naprawę dziury w przeciekającym dachu, że Amelia poprosiła go o naprawienie oka pana Królikowskiego, że pojawiła się szansa na przeciągnięcie na stronę Zakonu Feniksa kilku nowych sojuszników, pomogła mu przetrwać pierwszy dzień, a później następny i następny, aż wreszcie zaczął wierzyć – nieśmiało, ostrożnie – że może to jeszcze nie był koniec. Że skoro mieli plan, to istniała też nadzieja.
Czekał pełny tydzień, żeby napisać list do Hannah, a gdy w końcu to zrobił, nie potrafił określić, dlaczego zwlekał tak długo. Może trochę się obawiał – bo gdy po nocy nadszedł poranek, a jaskrawe promienie rozgoniły miękką ciemność, rozpierzchło się także to ciepłe, dziwne uczucie, które otoczyło go tamtego wieczoru. To, które skłoniło go do odsłonienia się w sposób, w jaki nie odsłonił się chyba przed nikim innym, do wypowiedzenia zdań, które od tamtej pory odtwarzał we własnej pamięci tak wiele razy, aż w końcu przestał być pewien, czy w rzeczywistości brzmiały dokładnie tak samo – czy może po drodze je przekształcił, zmienił, wygładził ostre krawędzie. Części w ogóle nie pamiętał, część zginęła pośród gestów, trzasku ognia i nut prostej piosenki, którą nucił, zasypiając; reszta wywoływała u niego na przemian odganiającą chłód radość i wspinający się po plecach wstyd, cichą pewność, której pochodzenia nie potrafił określić, i lęk: przed znanym i nieznanym. Koniec końców wygrała obietnica, którą jej złożył, a może wcale nie – może zwyczajnie zaczęło mu brakować obecności przyjaciółki; łapał się na tym czasami, gdy odkrywał nowe miejsce, wpadał na kolejny pomysł, i w pierwszym odruchu sięgał po schowane w wewnętrznej kieszeni lusterko, żeby jej o tym opowiedzieć – finalnie je odkładając. Szkło nie było w stanie przenieść wszystkiego, a on nie chciał dzielić się tym tylko trochę.
Czekał na nią nad brzegiem szmaragdowego stawu – przez chwilę, zjawił się na miejscu zbyt wcześnie, a ciepła, nagrzana od skał woda kusiła za bardzo, by powstrzymał się przed wskoczeniem do niej. Wiedział, że Hannah tu trafi – w ostatniej wysłanej do niej wiadomości narysował jej dokładną mapę, a droga nie była skomplikowana; trudno byłoby na niej zabłądzić, zwłaszcza, że jakiś czas temu wytyczył już ścieżki, które planował wyłożyć kamieniami, by można było pokonać je suchą stopą. Pracował nad nimi też dzisiaj, prawie do ostatniej chwili, dlatego zapobiegawczo poprosił ją o spotkanie już nad stawem; zerknął w stronę niknącej wśród niskich drzew drogi, ale ponieważ jeszcze nie dostrzegał tam postaci przyjaciółki, ściągnął przez głowę koszulę i zsunął ze stóp buty; wszystkie niepotrzebne ubrania, staranne złożone, zostawił na brzegu. Chłodne powietrze, które go owiało, pokryło jego ciało gęsią skórką – w Oazie wyraźnie było już czuć nadchodzącą jesień – ale nieprzyjemne wrażenie wyparowało w sekundzie, w której skoczył z brzegu do wody; na główkę, bez zawahania, pozwalając, by na moment otoczyła go cisza, przerywana jedynie ledwie słyszalnym trzaskaniem w uszach. To było jedno z tych doświadczeń, ulotnych, krótkotrwałych, które pozwalały mu wierzyć, że nic się nie zmieniło – że wciąż było jak dawniej, a gdy tylko wynurzy głowę ponad powierzchnię, gdzieś obok dotrą do niego beztroskie krzyki przepychającego się na plaży rodzeństwa. Złudzenie trwało ułamek sekundy, jedno uderzenie serca, ale wystarczyło, by złagodzić to zazwyczaj niemożliwe do odgonienia uczucie utraty. Zastanawiał się czasem, czy kiedyś zniknie całkiem – po wojnie, gdy ustaną walki. Miał nadzieję, że tak; przeczuwał, że nie.
Spędził kilka minut robiąc leniwe okręgi wzdłuż stromych brzegów, aż udało mu się znaleźć miejsce, w którym było odrobinę płycej. Nieznacznie, woda wciąż sięgała mu klatki piersiowej, ale było to lepsze niż nic. Badał właśnie dno, przesuwając po nim stopami, centymetr po centymetrze, szukając ostrych fragmentów lub nagłych uskoków – gdy kilkanaście metrów dalej zobaczył Hannah. Coś szarpnęło się mocniej w jego klatce piersiowej, ale zignorował to uczucie, unosząc ręce wysoko w górę i machając nimi szeroko. – Hannah! – zawołał, po czym na chwilę zniknął pod powierzchnią, żeby wynurzyć się kawałek dalej i uchwycić brzegu bliżej niej. Potrząsnął energicznie głową, strząsając z włosów trochę wody, po czym oparł się stabilniej dłońmi o płaskie skały, żeby się podciągnąć i na nich wesprzeć. Zadarł głowę, mierząc ją spojrzeniem. – Już m-m-myślałem, że stchórzyłaś – zagadnął, uśmiechając się szeroko i mrużąc jedno oko, jakby oceniał, czy nie planowała ucieczki – choć w rzeczywistości szukał w jej twarzy wielu innych rzeczy, tych, które obawiał się tam dojrzeć – i tych, które dostrzec miał nadzieję.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szkocja witała ją zielenią gęstych, prastarych drzew, złotem pól ściętej pszenicy, błękitem bezchmurnego nieba. Witała ją ciepłem dawnych, rodzinnych wspomnień, znajomą melodią upływających nieopodal domu potoków i wszelakich dźwięków natury: koni z pobliskiego gospodarstwa, kaczek, dzikich gęsi i domowych kur. Bezpańskich psów błąkających się po ulicach, śpiewem dzikich ptaków i błyskających kolorami lata dalekich wzgórz. Jej własna oaza, bezpieczna przystań, którą porzuciła dla — jak sądziła — wielkiego świata zaraz po szkole. Dla nieopisanej sławy, wrzawy na trybunach, wiatru we włosach i adrenaliny krążącej w żyłach; walki, rywalizacji, nowej sportowej rodziny; dla planów i marzeń, które budowała dzień po dniu latami, w śmiałych snach — a które się nie spełniły, jak wszystkie inne później, uderzając świadomością o twardy bruk. Teraz powracała do niej, nie wiedząc, czy na chwilę, czy może na dłużej, przepraszając się z częściowo porzuconymi jabłonkami, które przez te wszystkie lata nieobecności wyrosły na potężne drzewa. To pod jedną z nich, wilgotnymi od wieszanego prania dłońmi rozwinęła list niesiony przez dobrze znaną sowę. Serce mimowolnie zabiło szybciej.
Nie była pewna, czy tamten wieczór, tamta noc — a może cały tamten dzień, był jedynie snem. Zajmując się pracą w domu i pomocą mamie, sprzątaniem, gotowaniem i przeszywaniem prostych zasłon, odsuwała od siebie myśli o minionych wydarzeniach w stolicy. Powracały za to jak cień każdego wieczora i każdej nocy spędzonej na werandzie pod ciepłym kocem z kubkiem gorącego kakaa. W ciszy. W samotności. Myśli biegły też ku niemu i ku słowom wypowiedzianym przez niego wtedy, a które jak w kamieniu dłutem wyryte się odznaczyły w pamięci. Słowa tak ważne, że wciąż wywoływały w niej wzruszenie. Odtwarzała je nim zamknęła oczy wielokrotnie, przypominając sobie przy tym barwę jego głosu. Analizowała uspokajając i denerwując na przemian; hołdując powoli przeświadczenie, że coś ważnego umykało jej niepostrzeżenie. A może po prostu myślała za dużo, niepotrzebnie. Jego milczenie sprawiało, że niepewność zalęgła się w jej sercu, ogarniała ją całą dzień po dniu, cicho i podstępnie niosąc zrozumienie, że jednak coś popsuła. Tylko o tym nie wiedział jeszcze nikt. Wbrew temu co mówił, wbrew jego słowom — uparcie im przeczyła coraz bardziej ucierając zmyślone przez siebie wersy, stopniowo dodając do wypowiedzianych słów te, które nie zaistniały, a które budowały tło dla niewypowiedzianej historii. Aż zaczęła się martwić. A zmartwienie przerodziło się w strach. I było na krok od paniki, przez którą przestała go w przeciągu tych dni wypatrywać w oazie, nie wiedząc, czy spotkanie go nie przyniesie więcej zmieszania i dziwnej wstydliwości niż ulgi.
List, który dostarczył Bursztyn odebrała z uśmiechem dziecka otrzymującego swój pierwszy prezent. Z lekkim niedowierzaniem, ukłuciem niepokoju, lęku i niecierpliwością. I odczytała z zapartym tchem, nieświadoma głupiego wyrazu twarzy, który jak zagościł tak utrzymywał się przez resztę dnia. Jakby miała naście lat, jakby nie potrafiła się powstrzymać ani kontrolować — a może tego po prostu wciąż się nie nauczyła mimo upływu czasu.
Bursztyn, choć nie zdawał sobie w ogóle z tego sprawy, prócz listu przyniósł też na swych skrzydłach wyczekiwaną ulgę.
W dużym wiklinowym koszu, z którym zjawiła się na miejscu miała kilka gruszek i trochę jagód, dwa nieduże ręczniki, zimną herbatę — bo zapewniał ją, że będzie ciepło. Wytyczoną ścieżką przemierzała nieznane tereny, w obu rękach, gdy kosz wisiał na przedramieniu, ściskając mapę — zdolności topograficzne miała niewielkie, ale i bez nich udało jej się w końcu wydostać spomiędzy niskich drzew na brzeg stawu. Wcisnęła pergamin do koszyka i pozwoliła, by zsunął się prosto do jej dłoni, w której go przytrzymała, zaciskając na rączce palce. Od razu dostrzegła jego sylwetkę — trudno go było nie dostrzec, gdy tak wymachiwał rękami, wyłaniając się do połowy z szmaragdowej toni. Później, choć może były to ułamki sekund zaledwie, echem poniósł się jego głos wykrzykujący jej imię. W piersi serce zadudniło mocniej, uśmiechnęła się szeroko, przechylając głowę i ruszyła bliżej, w stronę kamienistego brzegu, ostrożnie stawiając stopy. Jedna za drugą, aż stanęła tuż przed nim na samym skraju.
— Na mnie czekasz, syrenko? — zagadnęła z niejednoznacznym uśmiechem, patrząc na niego z góry, po czym przykucnęła przed nim na kamieniu, za sobą zostawiając postawiony koszyk. — Raczej miałeś nadzieję na beztroskie popołudnie spędzone sam na sam z własnymi myślami w tym uroczym miejscu — odparła, unosząc brew i rozejrzała się, układając ręce na kolanach. A później, czując, że dokonuje podejrzliwych i szczegółowych oględzin, zerknęła na niego kątem oka, a usta wykrzywiły jej się prowokacyjnie. — Nie zamierzam ci ułatwiać tego zadania. Co więcej, mam zamiar sprawdzić, jakim jesteś dziś nauczycielem, a później… — zawahała się, obracając już całą twarz ku niemu i poważniejąc. — bardzo surowo i rzetelnie cię ocenić, panie Moore. Nie licz na pełne gracji i dziewczęcego wdzięku pluski. To będzie walka na śmierć i życie— uprzedziła go cicho, spoglądając mu w oczy. Gdy wstała, od razu skierowała się w stronę jego ubrań, równo, niemalże pedantycznie ułożonych z boku. Postawiła przy nich kosz i odwrócona do wody, a także do niego tyłem zabrała się za rozplątywanie splecionego w niedużą kokardę paska, a później rozpinanie guzików sukienki od dekoltu, aż po pas. Buty ułożyła obok jego butów równiutko. Pamiętała czasy, kiedy kąpała się z braćmi i przyjaciółmi w szkockich jeziorach; czasy, w których zdawało jej się, że jako tako potrafiła pływać, choć może chodziło raczej o utrzymanie się na wodzie. Może zapomniała i ktoś musiał jej przypomnieć. A może musiał jej pokazać wszystko od początku, cierpliwie i dokładnie, krok po kroku nauczyć ją nowego. Wiedziała, że Billy da sobie radę i miała nadzieję, że pojmie jego lekcje, tak jak kiedyś na szkolnym boisku z miotłą, by spełnić pierwsze z marzeń o lataniu z drużyną. To jedno jedyne, które dzięki niemu jej się udało.
Zsunęła przez biodra materiał, by poskładany ułożyć obok jego rzeczy. Raczej mimowolnie niż celowo wygładziła materiał nieco luźnego stroju w kolorze płatków słonecznika — przeszycie i lepsze dopasowanie go do uszczuplonej o kilka kilogramów sylwetki było poza jej zasięgiem, a transmutacja wciąż nie pozwoliła jej na to tak perfekcyjnie. Wielobarwne plamy na jej plecach i ramionach, sińce po niedawnej walce z bestią, która opanowała ciało przyjaciela, zdążyły już przejść w stadium ledwo widocznych, żółkniejących. Może ten czas nie był wcale taki zły. Przeciągnęła włosy na lewe ramię i podeszła do brzegu, gdzie zanurzyła stopę, a raczej same palce, badając temperaturę wody.
— Jak mnie utopisz to będę cię nawiedzać każdej nocy i nie pozwolę zmrużyć oka, daję słowo — ostrzegła go, siadając na ciepłym, przyjemnie rozgrzanym kamieniu i wsuwając nogi do stawu, gotowa do niego wskoczyć. Uniosła na niego spojrzenie, odszukując jego, z trudem przy tym powstrzymując poszerzający się na ustach uśmiech.
Nie była pewna, czy tamten wieczór, tamta noc — a może cały tamten dzień, był jedynie snem. Zajmując się pracą w domu i pomocą mamie, sprzątaniem, gotowaniem i przeszywaniem prostych zasłon, odsuwała od siebie myśli o minionych wydarzeniach w stolicy. Powracały za to jak cień każdego wieczora i każdej nocy spędzonej na werandzie pod ciepłym kocem z kubkiem gorącego kakaa. W ciszy. W samotności. Myśli biegły też ku niemu i ku słowom wypowiedzianym przez niego wtedy, a które jak w kamieniu dłutem wyryte się odznaczyły w pamięci. Słowa tak ważne, że wciąż wywoływały w niej wzruszenie. Odtwarzała je nim zamknęła oczy wielokrotnie, przypominając sobie przy tym barwę jego głosu. Analizowała uspokajając i denerwując na przemian; hołdując powoli przeświadczenie, że coś ważnego umykało jej niepostrzeżenie. A może po prostu myślała za dużo, niepotrzebnie. Jego milczenie sprawiało, że niepewność zalęgła się w jej sercu, ogarniała ją całą dzień po dniu, cicho i podstępnie niosąc zrozumienie, że jednak coś popsuła. Tylko o tym nie wiedział jeszcze nikt. Wbrew temu co mówił, wbrew jego słowom — uparcie im przeczyła coraz bardziej ucierając zmyślone przez siebie wersy, stopniowo dodając do wypowiedzianych słów te, które nie zaistniały, a które budowały tło dla niewypowiedzianej historii. Aż zaczęła się martwić. A zmartwienie przerodziło się w strach. I było na krok od paniki, przez którą przestała go w przeciągu tych dni wypatrywać w oazie, nie wiedząc, czy spotkanie go nie przyniesie więcej zmieszania i dziwnej wstydliwości niż ulgi.
List, który dostarczył Bursztyn odebrała z uśmiechem dziecka otrzymującego swój pierwszy prezent. Z lekkim niedowierzaniem, ukłuciem niepokoju, lęku i niecierpliwością. I odczytała z zapartym tchem, nieświadoma głupiego wyrazu twarzy, który jak zagościł tak utrzymywał się przez resztę dnia. Jakby miała naście lat, jakby nie potrafiła się powstrzymać ani kontrolować — a może tego po prostu wciąż się nie nauczyła mimo upływu czasu.
Bursztyn, choć nie zdawał sobie w ogóle z tego sprawy, prócz listu przyniósł też na swych skrzydłach wyczekiwaną ulgę.
W dużym wiklinowym koszu, z którym zjawiła się na miejscu miała kilka gruszek i trochę jagód, dwa nieduże ręczniki, zimną herbatę — bo zapewniał ją, że będzie ciepło. Wytyczoną ścieżką przemierzała nieznane tereny, w obu rękach, gdy kosz wisiał na przedramieniu, ściskając mapę — zdolności topograficzne miała niewielkie, ale i bez nich udało jej się w końcu wydostać spomiędzy niskich drzew na brzeg stawu. Wcisnęła pergamin do koszyka i pozwoliła, by zsunął się prosto do jej dłoni, w której go przytrzymała, zaciskając na rączce palce. Od razu dostrzegła jego sylwetkę — trudno go było nie dostrzec, gdy tak wymachiwał rękami, wyłaniając się do połowy z szmaragdowej toni. Później, choć może były to ułamki sekund zaledwie, echem poniósł się jego głos wykrzykujący jej imię. W piersi serce zadudniło mocniej, uśmiechnęła się szeroko, przechylając głowę i ruszyła bliżej, w stronę kamienistego brzegu, ostrożnie stawiając stopy. Jedna za drugą, aż stanęła tuż przed nim na samym skraju.
— Na mnie czekasz, syrenko? — zagadnęła z niejednoznacznym uśmiechem, patrząc na niego z góry, po czym przykucnęła przed nim na kamieniu, za sobą zostawiając postawiony koszyk. — Raczej miałeś nadzieję na beztroskie popołudnie spędzone sam na sam z własnymi myślami w tym uroczym miejscu — odparła, unosząc brew i rozejrzała się, układając ręce na kolanach. A później, czując, że dokonuje podejrzliwych i szczegółowych oględzin, zerknęła na niego kątem oka, a usta wykrzywiły jej się prowokacyjnie. — Nie zamierzam ci ułatwiać tego zadania. Co więcej, mam zamiar sprawdzić, jakim jesteś dziś nauczycielem, a później… — zawahała się, obracając już całą twarz ku niemu i poważniejąc. — bardzo surowo i rzetelnie cię ocenić, panie Moore. Nie licz na pełne gracji i dziewczęcego wdzięku pluski. To będzie walka na śmierć i życie— uprzedziła go cicho, spoglądając mu w oczy. Gdy wstała, od razu skierowała się w stronę jego ubrań, równo, niemalże pedantycznie ułożonych z boku. Postawiła przy nich kosz i odwrócona do wody, a także do niego tyłem zabrała się za rozplątywanie splecionego w niedużą kokardę paska, a później rozpinanie guzików sukienki od dekoltu, aż po pas. Buty ułożyła obok jego butów równiutko. Pamiętała czasy, kiedy kąpała się z braćmi i przyjaciółmi w szkockich jeziorach; czasy, w których zdawało jej się, że jako tako potrafiła pływać, choć może chodziło raczej o utrzymanie się na wodzie. Może zapomniała i ktoś musiał jej przypomnieć. A może musiał jej pokazać wszystko od początku, cierpliwie i dokładnie, krok po kroku nauczyć ją nowego. Wiedziała, że Billy da sobie radę i miała nadzieję, że pojmie jego lekcje, tak jak kiedyś na szkolnym boisku z miotłą, by spełnić pierwsze z marzeń o lataniu z drużyną. To jedno jedyne, które dzięki niemu jej się udało.
Zsunęła przez biodra materiał, by poskładany ułożyć obok jego rzeczy. Raczej mimowolnie niż celowo wygładziła materiał nieco luźnego stroju w kolorze płatków słonecznika — przeszycie i lepsze dopasowanie go do uszczuplonej o kilka kilogramów sylwetki było poza jej zasięgiem, a transmutacja wciąż nie pozwoliła jej na to tak perfekcyjnie. Wielobarwne plamy na jej plecach i ramionach, sińce po niedawnej walce z bestią, która opanowała ciało przyjaciela, zdążyły już przejść w stadium ledwo widocznych, żółkniejących. Może ten czas nie był wcale taki zły. Przeciągnęła włosy na lewe ramię i podeszła do brzegu, gdzie zanurzyła stopę, a raczej same palce, badając temperaturę wody.
— Jak mnie utopisz to będę cię nawiedzać każdej nocy i nie pozwolę zmrużyć oka, daję słowo — ostrzegła go, siadając na ciepłym, przyjemnie rozgrzanym kamieniu i wsuwając nogi do stawu, gotowa do niego wskoczyć. Uniosła na niego spojrzenie, odszukując jego, z trudem przy tym powstrzymując poszerzający się na ustach uśmiech.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie potrafił się nie uśmiechnąć, gdy ją zobaczył – znajomą sylwetkę wyłaniającą się z ukrytej wśród niskich drzew ścieżki, z wiklinowym koszem przewieszonym przez ramię, z kosmykami ciemnych włosów otaczającymi jasną twarz, ze spojrzeniem utkwionym w ściskanym w dłoniach kawałku pergaminu, uważnie śledzącym nakreślone przez niego linie spod ściągniętych w skupieniu brwi. Przez moment – zanim jeszcze uniosła wzrok, żeby przeszukać nim migoczącą w słońcu powierzchnię stawu – czuł się, jakby cofnął się w czasie; wrażenie było odległe, trudne do uchwycenia i rozpierzchające się szybko, ale jednocześnie napełniające jego klatkę piersiową jakąś dziwną lekkością – taką, której już prawie nie pamiętał, sięgającą czasów przed wojną, przed targającymi krajem anomaliami, a może jeszcze wcześniejszych – zanim zapach mokrej, rozkopanej ziemi na cmentarzu wdarł się na dobre do jego snów, odwiedzając go w nich na długo po tym, jak z ich rodzinnego domu wyparował zapach ziołowych mieszanek leczniczych mamy. Nie wiedział, skąd brało się to uczucie; być może chodziło o to, że dookoła nie było nic, co przypominałoby mu o tym wszystkim – otaczające staw zarośla odcinały go od postawionych naprędce chat, na niebie próżno było szukać czegokolwiek poza pojedynczymi obłokami, a lekkie poparzenia na łydkach i przedramionach, których nabawił się przelatując zbyt nisko ponad płonącym przy kaplicy ogniem, prawie całkiem już zbladły; w rysach Hannah nie doszukał się troski, w dłoni nie ściskała uniesionej w gotowości różdżki; wprost przeciwnie – jej twarz, skierowaną wreszcie w jego stronę, prawdopodobnie zaalarmowaną entuzjastycznym okrzykiem, rozjaśnił uśmiech do złudzenia przypominający mu przyjaciółkę, z którą żartował beztrosko z przegranych meczy, i która kiedyś potrafiła jednym trafnie posłanym zdaniem ściągnąć z jego ramion największy ciężar. Choć jeszcze tydzień wcześniej wydawało mu się to niemożliwe, nierealne, abstrakcyjne, w tej jednej krótkiej sekundzie poczuł się szczęśliwy; na moment, na chwilę; wyrzuty sumienia pojawiły się zaraz potem, przypominając mu o wszystkich powodach, dla których to kiełkujące za mostkiem uczucie było niewłaściwe i nie na miejscu, zaprawiając radość goryczą ostatnich dni, tygodni i miesięcy; zdusił je jednak – zakrył uśmiechem, odegnał ruchami ramion, prowadzącymi go w stronę brzegu, na którym Hannah właśnie odstawiała wiklinowy kosz, przykucając i prawie się z nim zrównując.
Uniósł wyżej brwi w reakcji na rzucone pytanie, przez ułamek sekundy balansując gdzieś pomiędzy oburzeniem, a parsknięciem. Nie zdecydował się na żadne, zamiast tego odrywając na moment dłoń od płaskiego kamienia, o który się oparł, żeby szybkim ruchem zanurzyć palce i nabrać w nie trochę wody – a później energicznie ją wychlapać, prosto ku nachylającej się nad stawem przyjaciółce. – Czy to jakiś p-p-przytyk do tego, że p-p-przydałoby mi się strzyżenie? – zapytał, bezwiednie potrząsając głową; jego włosy rzeczywiście zrobiły się ostatnio dłuższe, luźne kosmyki zwijały się nad czołem i zawijały na karku, czasami go irytując – nie jednak na tyle, żeby zdecydował się poprosić kogoś w Oazie o przyjście na ratunek z nożyczkami. Sam z kolei takich prób nie podejmował, doskonale zdając sobie sprawę, że w najlepszym wypadku skończyłby z fantazyjnym szlaczkiem wyciętym gdzieś z tyłu głowy.
Słysząc jej sugestię, wywrócił teatralnie oczami, opadając z powrotem do wody – po to tylko, żeby odepchnąć się z nieco większym rozpędem, wesprzeć na ramionach i jednym płynnym ruchem wylądować na brzegu, przysiadając tuż przy przyjaciółce. – Przejrzałaś mnie – przyznał tonem kapitulacji, w którym czaiły się ślady rozbawienia. Uniósł w górę zgięte w łokciach ręce, kierując je wnętrzem dłoni w stronę Hannah, jakby się poddawał. – To był właśnie mój p-p-plan – dodał, opuszczając ramiona i znów opierając palce na wilgotnych już kamieniach, odchylając się lekko do tyłu, żeby zerknąć na nią spod zmrużonych oczu. W rzeczywistości nie mógłby być dalej od prawdy; bycie sam na sam z własnymi myślami było ostatnim, na co miał ochotę – od zawsze, a ostatnio szczególnie; to właśnie wtedy zakradały się do niego te najgorsze, podsuwające wątpliwości, zaprawione obawami i lękami. Nie znosił tych momentów – i unikał ich jak tylko mógł, wypełniając swoje dni do ostatnich minut: pracą, patrolami, zabawą z Amelią. Chociaż nie myślał o tym obsesyjnie, nie zapomniał tego przeklętego wieczoru spędzonego na wybrzeżu, tych paskudnych i pozbawionych nadziei chwil przed przybyciem Hannah. Nie miał zamiaru do nich wrócić, wpaść znów w tę samonakręcającą się spiralę emocji; nie tylko dlatego, że obiecał – ale również dlatego, że na samą myśl o powrocie w to paskudne miejsce w najciemniejszym zakamarku jego myśli, ogarniały go mdłości.
Roześmiał się, gdy znowu się odezwała, kompletnie nic nie robiąc sobie z jej poważnego spojrzenia i surowej miny. – Czy to groźba czy obietnica, p-p-panno Wright? – zagadnął, starając się naśladować jej ton, choć zapewne wyszło mu miernie. – Zap-p-pominasz chyba, że niedawno pokonałem morskiego sm-m-moka. Walka na śmierć i życie nie jest mi st-t-traszna – dodał, dumnie unosząc podbródek, jak gdyby chwalił się właśnie stoczeniem wygranego pojedynku z najgroźniejszym czarnoksiężnikiem wszechczasów, choć w jego głosie brakowało powagi – nie lubił i nie potrafił się przechwalać, częściej umniejszając swoje zasługi i podkreślając wkład całej drużyny, niż wystawiając samego siebie na piedestał – bez względu na to, czy chodziło o widowiskowe schwytanie znicza przed szukającym przeciwnego zespołu, czy o zwycięstwo w przyjacielskim zakładzie. Teraz też szybko wzruszył ramionami, odruchowo odejmując wagi własnym słowom, po czym odepchnął się od brzegu, znów wskakując do wody. Na sekundę zanurzył się cały, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni i wypływając już z twarzą zwróconą w stronę przyjaciółki – akurat trafiając na chwilę, w której zatrzymała się przy jego złożonych w kostkę ubraniach, żeby rozplątać przytrzymujący sukienkę pasek. Zatrzymał na niej spojrzenie nieco bezwiednie, zawieszając je odrobinę dłużej na zgrabnych łopatkach, poznaczonych gdzieniegdzie żółknącymi siniakami – i odwracając prędko głowę, kiedy Hannah się obróciła, chyba go na tym przyłapując. Przez chwilę miał ochotę coś powiedzieć, albo przynajmniej zapytać, jak się trzymała, ale nie chciał wpędzić jej w zakłopotanie; wtedy, na plaży, zbyła jego pytanie, przekonując go, że wszystko było w porządku – i podejrzewał, że taką właśnie wersję wydarzeń chciała utrzymać, nawet jeśli w istocie musiała być daleka od prawdy.
Odsunął się nieznacznie od brzegu, spoglądając na nią ponownie, kiedy na nim usiadła, zanurzając przerzucone przez krawędź nogi; może sprawdzając temperaturę, może badając teren. – Nie pozwolę, żeby coś ci się stało – odpowiedział, spoglądając na nią z ustami rozciągniętymi w lekkim uśmiechu, ale też i z powagą bijącą z oczu i powtykaną pomiędzy głoski. Chciał, żeby to wiedziała – żeby nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że była tu dzisiaj i z nim bezpieczna; nie tak, jak tamtego wieczoru, kiedy ruszyła za nim w zdradliwą wodę, ciągnącą ją w stronę dna. Tym razem miał pozostać czujny, skupiony; z myślami krążącymi wokół tu i teraz, a nie kłębiącymi się gdzieś we wnętrzu oderwanego od rzeczywistości świata, w którym się zamknął, wpuszczając ją do niego dopiero później, gdy ciepłe płomienie ogniska stopiły część otaczających go murów. – Uważaj, zaraz przy b-b-brzegu jest głęboko – ostrzegł, jednocześnie wyciągając w jej stronę rękę, żeby mogła się go złapać, kiedy zeskoczy. Staw miał nietypowy kształt, wyglądając bardziej jak nieregularna, kamienna, napełniona wodą niecka niż zwyczajne jezioro, ale zdążył poznać jego układ już na tyle, żeby móc w miarę trafnie poprowadzić Hannah w stronę nieco płytszego miejsca; pociągnął ją pewnie w tamtą stronę, poluzowując uścisk palców dopiero, gdy oboje znaleźli oparcie dla stóp. – W porządku? – zapytał, przesuwając spojrzenie po jej twarzy i zatrzymując je na oczach; nie spieszył się przy tym – dawał jej czas, żeby przyzwyczaiła się do wody, otaczającej ją teraz ze wszystkich stron, sięgającej obojczyków. Wyciągnął drugą dłoń, żeby odnaleźć jej nadgarstek, po czym przesunął obie wyżej, wzdłuż przedramion. – Nie spinaj m-m-mięśni – powiedział, odnosząc wrażenie – być może mylne, może chodziło tylko o różnicę temperatur – że jej barki były nienaturalnie ściągnięte, jakby naprawdę szykowała się na walkę na śmierć i życie. – Jak je rozluźnisz, t-t-to woda sama cię uniesie. – Tak właśnie dryfował wtedy, bezwładnie, czując się tak, jakby nie ważył kompletnie nic; zawsze go to uspokajało, koiło nerwy; pozwalało na krótko zapomnieć, gdzie i kiedy się znajdował. – Spróbuj najpierw p-p-położyć się na wodzie. Możesz na p-p-początku oprzeć plecy o moje ręce – zaproponował, puszczając ją, ale zostawiając ramiona wyciągnięte, równolegle obok siebie, w nieznacznym oddaleniu. Chciał jej pokazać, że woda nie pociągnie jej w dół, nawet jeśli nie zrobi kompletnie nic; że rozciągająca się pod nimi toń nie była w rzeczywistości taka straszna, jak mogłoby się wydawać.
Uniósł wyżej brwi w reakcji na rzucone pytanie, przez ułamek sekundy balansując gdzieś pomiędzy oburzeniem, a parsknięciem. Nie zdecydował się na żadne, zamiast tego odrywając na moment dłoń od płaskiego kamienia, o który się oparł, żeby szybkim ruchem zanurzyć palce i nabrać w nie trochę wody – a później energicznie ją wychlapać, prosto ku nachylającej się nad stawem przyjaciółce. – Czy to jakiś p-p-przytyk do tego, że p-p-przydałoby mi się strzyżenie? – zapytał, bezwiednie potrząsając głową; jego włosy rzeczywiście zrobiły się ostatnio dłuższe, luźne kosmyki zwijały się nad czołem i zawijały na karku, czasami go irytując – nie jednak na tyle, żeby zdecydował się poprosić kogoś w Oazie o przyjście na ratunek z nożyczkami. Sam z kolei takich prób nie podejmował, doskonale zdając sobie sprawę, że w najlepszym wypadku skończyłby z fantazyjnym szlaczkiem wyciętym gdzieś z tyłu głowy.
Słysząc jej sugestię, wywrócił teatralnie oczami, opadając z powrotem do wody – po to tylko, żeby odepchnąć się z nieco większym rozpędem, wesprzeć na ramionach i jednym płynnym ruchem wylądować na brzegu, przysiadając tuż przy przyjaciółce. – Przejrzałaś mnie – przyznał tonem kapitulacji, w którym czaiły się ślady rozbawienia. Uniósł w górę zgięte w łokciach ręce, kierując je wnętrzem dłoni w stronę Hannah, jakby się poddawał. – To był właśnie mój p-p-plan – dodał, opuszczając ramiona i znów opierając palce na wilgotnych już kamieniach, odchylając się lekko do tyłu, żeby zerknąć na nią spod zmrużonych oczu. W rzeczywistości nie mógłby być dalej od prawdy; bycie sam na sam z własnymi myślami było ostatnim, na co miał ochotę – od zawsze, a ostatnio szczególnie; to właśnie wtedy zakradały się do niego te najgorsze, podsuwające wątpliwości, zaprawione obawami i lękami. Nie znosił tych momentów – i unikał ich jak tylko mógł, wypełniając swoje dni do ostatnich minut: pracą, patrolami, zabawą z Amelią. Chociaż nie myślał o tym obsesyjnie, nie zapomniał tego przeklętego wieczoru spędzonego na wybrzeżu, tych paskudnych i pozbawionych nadziei chwil przed przybyciem Hannah. Nie miał zamiaru do nich wrócić, wpaść znów w tę samonakręcającą się spiralę emocji; nie tylko dlatego, że obiecał – ale również dlatego, że na samą myśl o powrocie w to paskudne miejsce w najciemniejszym zakamarku jego myśli, ogarniały go mdłości.
Roześmiał się, gdy znowu się odezwała, kompletnie nic nie robiąc sobie z jej poważnego spojrzenia i surowej miny. – Czy to groźba czy obietnica, p-p-panno Wright? – zagadnął, starając się naśladować jej ton, choć zapewne wyszło mu miernie. – Zap-p-pominasz chyba, że niedawno pokonałem morskiego sm-m-moka. Walka na śmierć i życie nie jest mi st-t-traszna – dodał, dumnie unosząc podbródek, jak gdyby chwalił się właśnie stoczeniem wygranego pojedynku z najgroźniejszym czarnoksiężnikiem wszechczasów, choć w jego głosie brakowało powagi – nie lubił i nie potrafił się przechwalać, częściej umniejszając swoje zasługi i podkreślając wkład całej drużyny, niż wystawiając samego siebie na piedestał – bez względu na to, czy chodziło o widowiskowe schwytanie znicza przed szukającym przeciwnego zespołu, czy o zwycięstwo w przyjacielskim zakładzie. Teraz też szybko wzruszył ramionami, odruchowo odejmując wagi własnym słowom, po czym odepchnął się od brzegu, znów wskakując do wody. Na sekundę zanurzył się cały, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni i wypływając już z twarzą zwróconą w stronę przyjaciółki – akurat trafiając na chwilę, w której zatrzymała się przy jego złożonych w kostkę ubraniach, żeby rozplątać przytrzymujący sukienkę pasek. Zatrzymał na niej spojrzenie nieco bezwiednie, zawieszając je odrobinę dłużej na zgrabnych łopatkach, poznaczonych gdzieniegdzie żółknącymi siniakami – i odwracając prędko głowę, kiedy Hannah się obróciła, chyba go na tym przyłapując. Przez chwilę miał ochotę coś powiedzieć, albo przynajmniej zapytać, jak się trzymała, ale nie chciał wpędzić jej w zakłopotanie; wtedy, na plaży, zbyła jego pytanie, przekonując go, że wszystko było w porządku – i podejrzewał, że taką właśnie wersję wydarzeń chciała utrzymać, nawet jeśli w istocie musiała być daleka od prawdy.
Odsunął się nieznacznie od brzegu, spoglądając na nią ponownie, kiedy na nim usiadła, zanurzając przerzucone przez krawędź nogi; może sprawdzając temperaturę, może badając teren. – Nie pozwolę, żeby coś ci się stało – odpowiedział, spoglądając na nią z ustami rozciągniętymi w lekkim uśmiechu, ale też i z powagą bijącą z oczu i powtykaną pomiędzy głoski. Chciał, żeby to wiedziała – żeby nie miała żadnych wątpliwości co do tego, że była tu dzisiaj i z nim bezpieczna; nie tak, jak tamtego wieczoru, kiedy ruszyła za nim w zdradliwą wodę, ciągnącą ją w stronę dna. Tym razem miał pozostać czujny, skupiony; z myślami krążącymi wokół tu i teraz, a nie kłębiącymi się gdzieś we wnętrzu oderwanego od rzeczywistości świata, w którym się zamknął, wpuszczając ją do niego dopiero później, gdy ciepłe płomienie ogniska stopiły część otaczających go murów. – Uważaj, zaraz przy b-b-brzegu jest głęboko – ostrzegł, jednocześnie wyciągając w jej stronę rękę, żeby mogła się go złapać, kiedy zeskoczy. Staw miał nietypowy kształt, wyglądając bardziej jak nieregularna, kamienna, napełniona wodą niecka niż zwyczajne jezioro, ale zdążył poznać jego układ już na tyle, żeby móc w miarę trafnie poprowadzić Hannah w stronę nieco płytszego miejsca; pociągnął ją pewnie w tamtą stronę, poluzowując uścisk palców dopiero, gdy oboje znaleźli oparcie dla stóp. – W porządku? – zapytał, przesuwając spojrzenie po jej twarzy i zatrzymując je na oczach; nie spieszył się przy tym – dawał jej czas, żeby przyzwyczaiła się do wody, otaczającej ją teraz ze wszystkich stron, sięgającej obojczyków. Wyciągnął drugą dłoń, żeby odnaleźć jej nadgarstek, po czym przesunął obie wyżej, wzdłuż przedramion. – Nie spinaj m-m-mięśni – powiedział, odnosząc wrażenie – być może mylne, może chodziło tylko o różnicę temperatur – że jej barki były nienaturalnie ściągnięte, jakby naprawdę szykowała się na walkę na śmierć i życie. – Jak je rozluźnisz, t-t-to woda sama cię uniesie. – Tak właśnie dryfował wtedy, bezwładnie, czując się tak, jakby nie ważył kompletnie nic; zawsze go to uspokajało, koiło nerwy; pozwalało na krótko zapomnieć, gdzie i kiedy się znajdował. – Spróbuj najpierw p-p-położyć się na wodzie. Możesz na p-p-początku oprzeć plecy o moje ręce – zaproponował, puszczając ją, ale zostawiając ramiona wyciągnięte, równolegle obok siebie, w nieznacznym oddaleniu. Chciał jej pokazać, że woda nie pociągnie jej w dół, nawet jeśli nie zrobi kompletnie nic; że rozciągająca się pod nimi toń nie była w rzeczywistości taka straszna, jak mogłoby się wydawać.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czasem w snach widywała go jeszcze takiego — beztrosko uśmiechniętego, a nawet śmiejącego się w głos z jej często niezbyt trafionych żartów, przewracającego oczami; jakby wojna nie zbierała krwawego żniwa, a oni nie musieli się martwić o przyszłość i w końcu, jakby mieli po te piętnaście lat, gdy finał rozgrywek był tematem najważniejszym ze wszystkich. Jego uśmiech dziś nosił znamiona odpowiedzialności i przeżytych dramatów — i choć wciąż był tak samo czarujący, był inny. Sentymentalnie zastanawiała się, czy dało się zrobić wciąż coś, co mogłoby sprawić, że więcej w nim było prawdziwej radości niż grzeczności. Czy mógł się wciąż śmiać jakby jutra miało nie być, bez wyrzutów sumienia i obawy, że te chwile szczęścia były skradzione komuś innemu. Nie wiedziała, czy to możliwe, nie wiedziała, czy potrzebne. Zmieniali się, oni wszyscy, każdy jeden. Z biegiem czasu dorastali, dojrzewali. Zbyt często odwracała się za siebie i patrzyła w przeszłość, która nie zawsze miała tak wielkie znaczenie. Gdzieś w głębi siebie obrała go sobie za cel. Jego i to szczęście. Chciała dla niego jak najlepiej, zawsze i niezmiennie. Twarz rozjaśniona uśmiechem dała jej to złudne wrażenie, że to było realne. Nic nie było jeszcze stracone. Po burzy zawsze wychodzi słońce, nawet tej najpotężniejszej i wzbudzającej prawdziwą grozę. Szukała w jego oczach emocji — też tych, na które nie mógł sobie pozwolić. Może właśnie dlatego zbyt późno zrozumiała, co się święci. Obróciła głowę w bok i zasłoniła twarz rękami, próbując na ugiętych nogach wycofać jak najdalej, ale nie było to możliwe. I zaśmiała się. Pierwsze krople wody spłynęły jej po włosach, twarzy i szyi, po ramionach i kolanach.
— Dobrze, że nie ogonkiem, bo zmoczyłbyś mi całą sukienkę — westchnęła po chwili z ulgą, spoglądając po sobie i wygładzając z pieszczotą mokre plamy na letnim ubraniu. Posłała mu przeciągłe spojrzenie, nieświadoma nawet, że przygląda mu się o kilka sekund za długo, oceniając jego potrzebę strzyżenia. — Nie, lubię je takie — przyznała w końcu, wzruszając ramionami lekko. Nie były za długie, wydawały jej się w sam raz. Choć teraz, całkiem mokre lepiły mu się do czoła, ciężko opadały na uszy, ciągnąć w dół, wraz z kroplami wody, tak zwykle zmierzione wiatrem układały się w bujną czuprynę o ciepłym kolorze. Czasem nawet zdawało jej się, że w słońcu błyszczały miodowym blaskiem.
Kiedy zanurzył się w wodzie i odpłynął dalej, jakoś bezwiednie przyglądała się jego ruchom, podświadomie skoncentrowana już na zadaniu, jakie miała dziś wykonać. Tak jak kiedyś, przed każdym meczem, myśląc za dużo, przejmując się za wiele. Może to była po prostu trema. Zacisnęła usta w wąską linię, czekając aż powróci, a kiedy przysiadł obok niej, jej wzrok omiótł szybko jego pokrytą spływającą wodą sylwetkę. Odwróciła go prędko, przyłapana przez samą siebie na czymś niewłaściwym i skupiła go na tafli jeziora.
— Do chrzanu ten plan — mruknęła, zadzierając brodę wyżej, a zaciskany uśmiech poszerzył się gwałtownie. Przeczesywała spojrzeniem cały staw, wszystkie gęste zarośla. To miejsce było zupełnie dzikie, ale piękne, wyjątkowo piękne i była pewna, że nie tylko za sprawką magii oazy, mocy drzemiącej w ziemi głęboko. Zieleń dookoła była oszałamiająca i pewnie to za jej sprawką woda wyglądała na szmaragdową.
— Jedno i drugie, panie Moore — odpadła, unosząc jedną brew. Zaraz potem obróciła szybko, a wręcz gwałtownie głowę w jego stronę, a włosy rozsypały jej się po ramionach. — Porównujesz mnie do morskiego węża? Serio, William? — spytała cierpko i spiorunowała go wzrokiem po czym przewróciła oczami i westchnęła ciężko, podnosząc się z kamieni. Może on umniejszał swoim zasługom, może nie lubił i nie szczycił się niczym — ale to co dla zrobił było prawdziwie heroicznym wyczynem. — Uratowałeś życie. Tej dziewczynie wtedy — przypomniała mu z powagą, spoglądając na niego jeszcze z góry. To było warte pamiętania, wspominania i podkreślania. Musiał pamiętać. Złapała jego wzrok, jakby chciała przekazać mu w jednym krótkim spojrzeniu to wszystko, co o nim myślała. I jak potwornie się wtedy o niego martwiła.— Bohater ma prawo do kaprysu. Postaram się spełnić jedno twoje życzenie dzisiaj, Billy. Ale dobrze się zastanów nad wyborem— dodała lekko, spoglądając na niego jeszcze przez ramię z uśmiechem, przerzucając wszystkie włosy na plecy, by zaraz dokonać zmiany garderoby na taką, umożliwiająca jej swobodne pływanie. Może powinna była związać włosy rzemieniem — ta myśl przemknęła jej w głowie, ale szybko zniknęła, kiedy coś ponagliło ją do tego, by już ruszyć ku wodzie. Na krótko złapała jego spojrzenie uciekające od niej zbyt gwałtownie. Patrzył? Tylko teraz, czy przez cały czas? Jak patrzył? Coś ścisnęło jej żołądek na moment, lecz nie było w tym ani grama palącego wstydu. Była za to niewiadomego pochodzenia pewność, że gdyby nie odwrócił wzroku nie zrobiłaby ani kroku przez dłuższą chwilę.
Gotowa go wskoczenia do wody, choć bez jego pewności i zbędnej brawury wyciągnęła dłoń, by uchwycić jego wysuniętą ku niej. I spoważniała na chwilę.
— Wiem — szepnęła już bez żartobliwego tonu, bez ironicznej groźby tańczącej na wargach. Zsunęła się w wodę, czując przez chwilę i tylko przez moment, jak serce wraz z poziomem tafli podskakuje jej aż do gardła. Woda przykryła ją po szyję, w szmaragdowej toni wciąż jednak trzymała jego dłoń, oddychając szybko i płytko, nie wyczuła dna pod stopami, od razu więc złapała się brzegu i na nim i na jego ręce utrzymała równowagę. Dopiero po chwili puściła się rozgrzanych kamieni, by powoli spróbować się przesunąć bliżej niego.
I choć jej ciało instynktownie reagowało, spinając się i sztywniejąc niepewne w tym środowisku, wewnętrznie nie bała się. Nie miała czego. Wiedziała, że nie dałby jej utonąć; że była tu z nim bezpieczna. A może powtarzała to sobie po prostu w głowie niczym magiczną inkantację, próbując przekonać własny organizm do takiego stanu rzeczy. Ruszyła za nim tam, gdzie było płycej, mocno zaciskając palce na jego dłoni, bardziej bojąc się tego, że mogłaby się niepostrzeżenie wyślizgnąć, niż tego, że sama mogłaby ujechać i zniknąć pod powierzchnią. Nie czuła się zbyt pewnie, póki dno nie stało się stabilne i dobrze wyczuwalne. Pokiwała jednak głową zdecydowanie na znak, że było w porządku i wzięła pierwszy, głębszy oddech.
Chciała go o coś spytać, ale przestrzeń wypełniona po brzegi wodą, daleka od jej krawędzi skutecznie ją dekoncentrowała. Ramiona unosiły się szybko, z każdym wdechem, serce biło, waliło wręcz w jej piersi mocno. Patrzyła w wodę i choć nigdy się jej nie bała i nigdy nie miała z nią żadnych problemów, tak dzisiejsza lekcja przyprawiała ją o dreszcze — i powoli docierało do niej, że strach nie wynikał z samego braku umiejętności pływania; kiedy ruszyła w wodę prosto do niego nawet o tym nie myślała. Musiało to mieć jakiś związek z raczej pewną niż przypuszczalną wizją ośmieszenia, podczas próby powtórzenia po nim ruchów, czy wykonania jego poleceń.
Nie wiedziała, jak on to wyczuł — to napięcie, to, jak zaciskała się w sobie, lecz kiedy zwrócił jej na to uwagę, spięła się jeszcze mocniej, podnosząc na niego wzrok jakby chciała spytać, co za bzdury plecie.
— Nie spinam — zaprzeczyła odruchowo, czując jego dłonie na swoich przedramionach i przez chwilę, walcząc z wizją wysunięcia się z nich — choć wcale nie chciała — tylko po to, by nie mógł jej tak łatwo czytać w tej chwili. Z każdą kolejną minutą w wodzie czuła się coraz bardziej zagubiona i niepewna. — Brzmi jak bułka z masłem — chciała, by jej słowa zabrzmiały lekko i banalnie, ale jej brwi ściągnęły się ku sobie, a na twarzy wymalowało wielkie skupienie dziecka uczącego się czegoś po raz pierwszy. Kiedy ją puścił i straciła oparcie, jej ręce odruchowo ruszyły w ślad za jego uciekającymi dłońmi, łapiąc jednak wyłącznie wodę, nic poza tym. Nie podnosząc na niego wzroku kiwnęła głową i zacisnęła mocno wargi, przełykając w końcu ślinę, która nagromadziła jej się w ustach z przejęcia. Niepewnie i powoli odchyliła się do tyłu, oczy od razu kierując ku niebu; ku pojedynczym obłokom szybko przemierzającym po błękicie. I brak jakiegokolwiek punktu odniesienia jedynie sprawił, że rozłożone ramiona wypchnięte do tyłu i stopy na siłę pchane ku górze wcisnęły ją w wodę. Ciemne włosy rozlały się w szmaragdowej wodzie, błyskawicznie zmąconej okrężnym ruchem ramion. Spróbowała złapać równowagę i powrócić do swojej bezpiecznej pozycji. Stopy odnalazły dno, stanęła na nich niepewnie i chwiejnie, jak trawa zanurzona w wodzie i poddająca się rzecznemu prądowi. Odkaszlnęła upitej wody, a dłońmi przetarła oczy, a później przesunęła nimi po włosach przez całą głowę, próbując uspokoić rozkołatane serce. — Nic się nie stało — uspokoiła go chrapliwie, nie patrząc na niego i starając się nie myśleć, jak to śmiesznie dla niego musiało wyglądać. On przecież pływał doskonale. Pływał tak, jak latał — aż miło było patrzeć. Wzięła głęboki wdech, a później wydech, próbując spokojniej, lżej i delikatniej opaść na wodę, na jego dłonie. Wciąż oddychała płytko, niepewnie, nierówno, lekkim ruchem nóg próbując je ściągnąć ku górze, jednocześnie nie topiąc bioder i nie wypychając ich zbyt gwałtownie i nienaturalnie do góry. Woda w końcu otoczyła ją całą, zatopiła szyję i uszy. Zacisnęła powieki w obawie, że powtórzy to znów i zanurzy się głębiej, ale poczuła na swoich łopatkach jego dłonie. Jej ciało powoli szło ku górze, starała się rozluźnić, ale im mocniej się na tym skupiała tym twardsze i sztywniejsze wydawało się ciało, po chwili dryfowania idące na dno. Ale przecież był obok. Był tuż za nią. Wiedziała, że nie utonie. I wiedziała, że nie zaśmieje się głośno. Miała w nim przecież oparcie, miała w nim przyjaciela. I był tu z nią. Nie kto obcy, nie ktoś, kto mógł ją oceniać — ale on. Billy. I to był jej Billy. Uczepiła się kurczowo tej myśli, dzięki czemu jej serce nie zwolniło w szaleńczym biegu, oddech się wyrównał, a ciało powoli stawało lekki, puste, jakby wypełnione od środka powietrzem. Otworzyła oczy niepewnie, nie słyszała tego, co mówił; woda w uszach zupełnie zniekształcała dźwięki. Ale z tej pozycji widziała jego twarz, a nad nim błękitne, letnie wciąż niebo.
— Dobrze, że nie ogonkiem, bo zmoczyłbyś mi całą sukienkę — westchnęła po chwili z ulgą, spoglądając po sobie i wygładzając z pieszczotą mokre plamy na letnim ubraniu. Posłała mu przeciągłe spojrzenie, nieświadoma nawet, że przygląda mu się o kilka sekund za długo, oceniając jego potrzebę strzyżenia. — Nie, lubię je takie — przyznała w końcu, wzruszając ramionami lekko. Nie były za długie, wydawały jej się w sam raz. Choć teraz, całkiem mokre lepiły mu się do czoła, ciężko opadały na uszy, ciągnąć w dół, wraz z kroplami wody, tak zwykle zmierzione wiatrem układały się w bujną czuprynę o ciepłym kolorze. Czasem nawet zdawało jej się, że w słońcu błyszczały miodowym blaskiem.
Kiedy zanurzył się w wodzie i odpłynął dalej, jakoś bezwiednie przyglądała się jego ruchom, podświadomie skoncentrowana już na zadaniu, jakie miała dziś wykonać. Tak jak kiedyś, przed każdym meczem, myśląc za dużo, przejmując się za wiele. Może to była po prostu trema. Zacisnęła usta w wąską linię, czekając aż powróci, a kiedy przysiadł obok niej, jej wzrok omiótł szybko jego pokrytą spływającą wodą sylwetkę. Odwróciła go prędko, przyłapana przez samą siebie na czymś niewłaściwym i skupiła go na tafli jeziora.
— Do chrzanu ten plan — mruknęła, zadzierając brodę wyżej, a zaciskany uśmiech poszerzył się gwałtownie. Przeczesywała spojrzeniem cały staw, wszystkie gęste zarośla. To miejsce było zupełnie dzikie, ale piękne, wyjątkowo piękne i była pewna, że nie tylko za sprawką magii oazy, mocy drzemiącej w ziemi głęboko. Zieleń dookoła była oszałamiająca i pewnie to za jej sprawką woda wyglądała na szmaragdową.
— Jedno i drugie, panie Moore — odpadła, unosząc jedną brew. Zaraz potem obróciła szybko, a wręcz gwałtownie głowę w jego stronę, a włosy rozsypały jej się po ramionach. — Porównujesz mnie do morskiego węża? Serio, William? — spytała cierpko i spiorunowała go wzrokiem po czym przewróciła oczami i westchnęła ciężko, podnosząc się z kamieni. Może on umniejszał swoim zasługom, może nie lubił i nie szczycił się niczym — ale to co dla zrobił było prawdziwie heroicznym wyczynem. — Uratowałeś życie. Tej dziewczynie wtedy — przypomniała mu z powagą, spoglądając na niego jeszcze z góry. To było warte pamiętania, wspominania i podkreślania. Musiał pamiętać. Złapała jego wzrok, jakby chciała przekazać mu w jednym krótkim spojrzeniu to wszystko, co o nim myślała. I jak potwornie się wtedy o niego martwiła.— Bohater ma prawo do kaprysu. Postaram się spełnić jedno twoje życzenie dzisiaj, Billy. Ale dobrze się zastanów nad wyborem— dodała lekko, spoglądając na niego jeszcze przez ramię z uśmiechem, przerzucając wszystkie włosy na plecy, by zaraz dokonać zmiany garderoby na taką, umożliwiająca jej swobodne pływanie. Może powinna była związać włosy rzemieniem — ta myśl przemknęła jej w głowie, ale szybko zniknęła, kiedy coś ponagliło ją do tego, by już ruszyć ku wodzie. Na krótko złapała jego spojrzenie uciekające od niej zbyt gwałtownie. Patrzył? Tylko teraz, czy przez cały czas? Jak patrzył? Coś ścisnęło jej żołądek na moment, lecz nie było w tym ani grama palącego wstydu. Była za to niewiadomego pochodzenia pewność, że gdyby nie odwrócił wzroku nie zrobiłaby ani kroku przez dłuższą chwilę.
Gotowa go wskoczenia do wody, choć bez jego pewności i zbędnej brawury wyciągnęła dłoń, by uchwycić jego wysuniętą ku niej. I spoważniała na chwilę.
— Wiem — szepnęła już bez żartobliwego tonu, bez ironicznej groźby tańczącej na wargach. Zsunęła się w wodę, czując przez chwilę i tylko przez moment, jak serce wraz z poziomem tafli podskakuje jej aż do gardła. Woda przykryła ją po szyję, w szmaragdowej toni wciąż jednak trzymała jego dłoń, oddychając szybko i płytko, nie wyczuła dna pod stopami, od razu więc złapała się brzegu i na nim i na jego ręce utrzymała równowagę. Dopiero po chwili puściła się rozgrzanych kamieni, by powoli spróbować się przesunąć bliżej niego.
I choć jej ciało instynktownie reagowało, spinając się i sztywniejąc niepewne w tym środowisku, wewnętrznie nie bała się. Nie miała czego. Wiedziała, że nie dałby jej utonąć; że była tu z nim bezpieczna. A może powtarzała to sobie po prostu w głowie niczym magiczną inkantację, próbując przekonać własny organizm do takiego stanu rzeczy. Ruszyła za nim tam, gdzie było płycej, mocno zaciskając palce na jego dłoni, bardziej bojąc się tego, że mogłaby się niepostrzeżenie wyślizgnąć, niż tego, że sama mogłaby ujechać i zniknąć pod powierzchnią. Nie czuła się zbyt pewnie, póki dno nie stało się stabilne i dobrze wyczuwalne. Pokiwała jednak głową zdecydowanie na znak, że było w porządku i wzięła pierwszy, głębszy oddech.
Chciała go o coś spytać, ale przestrzeń wypełniona po brzegi wodą, daleka od jej krawędzi skutecznie ją dekoncentrowała. Ramiona unosiły się szybko, z każdym wdechem, serce biło, waliło wręcz w jej piersi mocno. Patrzyła w wodę i choć nigdy się jej nie bała i nigdy nie miała z nią żadnych problemów, tak dzisiejsza lekcja przyprawiała ją o dreszcze — i powoli docierało do niej, że strach nie wynikał z samego braku umiejętności pływania; kiedy ruszyła w wodę prosto do niego nawet o tym nie myślała. Musiało to mieć jakiś związek z raczej pewną niż przypuszczalną wizją ośmieszenia, podczas próby powtórzenia po nim ruchów, czy wykonania jego poleceń.
Nie wiedziała, jak on to wyczuł — to napięcie, to, jak zaciskała się w sobie, lecz kiedy zwrócił jej na to uwagę, spięła się jeszcze mocniej, podnosząc na niego wzrok jakby chciała spytać, co za bzdury plecie.
— Nie spinam — zaprzeczyła odruchowo, czując jego dłonie na swoich przedramionach i przez chwilę, walcząc z wizją wysunięcia się z nich — choć wcale nie chciała — tylko po to, by nie mógł jej tak łatwo czytać w tej chwili. Z każdą kolejną minutą w wodzie czuła się coraz bardziej zagubiona i niepewna. — Brzmi jak bułka z masłem — chciała, by jej słowa zabrzmiały lekko i banalnie, ale jej brwi ściągnęły się ku sobie, a na twarzy wymalowało wielkie skupienie dziecka uczącego się czegoś po raz pierwszy. Kiedy ją puścił i straciła oparcie, jej ręce odruchowo ruszyły w ślad za jego uciekającymi dłońmi, łapiąc jednak wyłącznie wodę, nic poza tym. Nie podnosząc na niego wzroku kiwnęła głową i zacisnęła mocno wargi, przełykając w końcu ślinę, która nagromadziła jej się w ustach z przejęcia. Niepewnie i powoli odchyliła się do tyłu, oczy od razu kierując ku niebu; ku pojedynczym obłokom szybko przemierzającym po błękicie. I brak jakiegokolwiek punktu odniesienia jedynie sprawił, że rozłożone ramiona wypchnięte do tyłu i stopy na siłę pchane ku górze wcisnęły ją w wodę. Ciemne włosy rozlały się w szmaragdowej wodzie, błyskawicznie zmąconej okrężnym ruchem ramion. Spróbowała złapać równowagę i powrócić do swojej bezpiecznej pozycji. Stopy odnalazły dno, stanęła na nich niepewnie i chwiejnie, jak trawa zanurzona w wodzie i poddająca się rzecznemu prądowi. Odkaszlnęła upitej wody, a dłońmi przetarła oczy, a później przesunęła nimi po włosach przez całą głowę, próbując uspokoić rozkołatane serce. — Nic się nie stało — uspokoiła go chrapliwie, nie patrząc na niego i starając się nie myśleć, jak to śmiesznie dla niego musiało wyglądać. On przecież pływał doskonale. Pływał tak, jak latał — aż miło było patrzeć. Wzięła głęboki wdech, a później wydech, próbując spokojniej, lżej i delikatniej opaść na wodę, na jego dłonie. Wciąż oddychała płytko, niepewnie, nierówno, lekkim ruchem nóg próbując je ściągnąć ku górze, jednocześnie nie topiąc bioder i nie wypychając ich zbyt gwałtownie i nienaturalnie do góry. Woda w końcu otoczyła ją całą, zatopiła szyję i uszy. Zacisnęła powieki w obawie, że powtórzy to znów i zanurzy się głębiej, ale poczuła na swoich łopatkach jego dłonie. Jej ciało powoli szło ku górze, starała się rozluźnić, ale im mocniej się na tym skupiała tym twardsze i sztywniejsze wydawało się ciało, po chwili dryfowania idące na dno. Ale przecież był obok. Był tuż za nią. Wiedziała, że nie utonie. I wiedziała, że nie zaśmieje się głośno. Miała w nim przecież oparcie, miała w nim przyjaciela. I był tu z nią. Nie kto obcy, nie ktoś, kto mógł ją oceniać — ale on. Billy. I to był jej Billy. Uczepiła się kurczowo tej myśli, dzięki czemu jej serce nie zwolniło w szaleńczym biegu, oddech się wyrównał, a ciało powoli stawało lekki, puste, jakby wypełnione od środka powietrzem. Otworzyła oczy niepewnie, nie słyszała tego, co mówił; woda w uszach zupełnie zniekształcała dźwięki. Ale z tej pozycji widziała jego twarz, a nad nim błękitne, letnie wciąż niebo.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uwielbiał, gdy się śmiała. Od zawsze, odkąd tylko zobaczył ją po raz pierwszy w któryś z wczesnych poranków przy stole w Wielkiej Sali, i później – na szkolnym boisku do Quidditcha, na zalanych słońcem błoniach, we wspólnym pokoju Gryfonów, albo przed rodzinnym domem Wrightów w Szkocji; miał setki wspomnień rozjaśnionych jej uśmiechem, ostatnio rzadszych – bo coraz mniej mieli powodów, by śmiać się beztrosko – ale być może dzięki temu cenniejszych, wypatrywanych uważniej i traktowanych troskliwiej. Nie do końca świadomie; gdy patrzył na nią, jak uciekała przed wodą, bezskutecznie starając się zasłonić przed kroplami, nie wiedział – dlaczego jego klatka piersiowa wypełniła się na moment uczuciem ciepłym i lekkim, żeby po chwili zacisnąć się boleśnie wokół czegoś ostrego i kanciastego, barwiącego kruche szczęście strachem – o to, że któregoś dnia ten uśmiech zniknie na zawsze, że zgasną wesołe ogniki tlące się w czekoladowych tęczówkach; lękiem jednocześnie irracjonalnym i uzasadnionym, który póki co był w stanie od siebie odsunąć, ale nie potrafił całkowicie zapomnieć o jego istnieniu. Uśpionym, ale namacalnym – jak ukryta we włosach blizna, przypominająca o sobie w chwilach całkowicie przypadkowych, gdy przeczesując palcami mokre kosmyki, zahaczał o nią opuszkiem; wzdrygał się wtedy, w uszach prawie słysząc wściekły furkot czarnej piłki, cichnący po sekundzie – ale pozostawiający po sobie nieprzyjemny posmak, serce uderzające trochę mocniej i niespokojniej, oddech potrzebujący paru wdechów i wydechów, by się wyrównać; wrażenie kojarzące się z momentem, w którym w środku jasnego dnia przypominał sobie o śnionym nocą koszmarze – i chociaż słońce i obecność osób mu bliskich skutecznie rozganiała snujące się za nim cienie, to od czasu do czasu docierało do niego ich echo.
Za dużo myślał; uciekły mu jej słowa, zginęły wśród cichnącego śmiechu, starły je dłonie wygładzające mokrą sukienkę; zorientował się, że coś do niego powiedziała dopiero, gdy złapał zawieszone na sobie spojrzenie – zatrzymujące się na jego twarzy zbyt długo, by mogło być przypadkowe. Czy zapytała go o coś? Czekała na odpowiedź? Otworzył usta, wahając się, czy poprosić ją, by powtórzyła, ale wtedy odezwała się znowu, wydając werdykt odnośnie długości jego włosów. Uniósł wyżej brew, posyłając jej zaczepne spojrzenie. – Jesteś p-p-pewna? – zapytał, po czym potrząsnął energicznie głową, jak otrzepujący się po kąpieli pies, posyłając dookoła kolejną porcję wody.
Odbił się od brzegu, uciekając, zanim zdążyłaby dokonać ewentualnego odwetu, wyskakując na niego chwilę później – nieświadomy śledzącego go spojrzenia, odwróconego zbyt szybko, by zdążył je złapać. – To źle? – zapytał, unosząc brew i odwracając wzrok od migoczącej w słońcu powierzchni stawu, żeby na nią spojrzeć. – To k-k-komplement, one świetnie pływają – dodał, początkowo siląc się na poważny wyraz twarzy, ale ostatecznie nie będąc w stanie powstrzymać wciskającego mu się na usta uśmiechu; bez wysiłku podłapując lekki ton, i wbrew temu, co mówiła, ani przez moment nie dopatrując się w jej słowach realnej groźby. Nie miał wątpliwości co do tego, że poradzi sobie z każdym zadaniem, jakie przed nią dzisiaj postawi – znał doskonale jej upór, nie raz i nie dwa doprowadzał go do szału, choć w znacznej większości przypadków budził szczery podziw; zazdrościł jej go trochę – tego zacięcia, które pozwalało jej gnać do przodu pomimo przeciwności losu i rzucanych pod nogi kłód.
Speszył się dopiero, gdy wspomniała o Gwen; otworzył usta, niemal od razu chcąc zaprzeczyć, ale zamiast tego zwyczajnie kręcąc głową. Bo to wcale nie było tak – tamtego dnia daleko mu było do bohaterstwa, zadziałał instynktownie – a fakt, że udało mu się wyciągnąć z wody tonącą dziewczynę zawdzięczał głównie głupiemu szczęściu. Gdyby wąż zachował się inaczej, nie wypuścił jej, albo wyrzucił w drugą stronę, lub gdyby magia odmówiła mu posłuszeństwa… Były dziesiątki scenariuszy mogących zakończyć się tragicznie – nawet z jego udziałem – i mógł być jedynie wdzięczny, że żaden z nich akurat się nie ziścił. – Nic nie d-d-dałbym rady zrobić, gdyby ktoś nie trafił go zaklęciem. Tego w-w-węża – wyjaśnił, wzruszając ramionami, zsuwając się do wody – z jakiegoś trudnego do uchwycenia powodu czując zakłopotanie. – Ale cieszę się, że nic jej się nie st-t-tało. Całe szczęście, że Kerstin była na b-b-brzegu. – Gdyby nie ona, nie byłby w stanie wiele zrobić, nie miał bladego pojęcia o medycynie – ani magicznej, ani mugolskiej. Zadarł głowę, odszukując Hannah spojrzeniem i wyłapując, że również na niego patrzyła; trochę poważnie, trochę w sposób, którego nie potrafił jednoznacznie opisać – ale który sprawiał, że coś ciepłego znów poruszyło się za jego mostkiem. Odchrząknął. – Żaden ze mnie b-b-bohater – zaznaczył, wywracając oczami, choć skłamałby mówiąc, że nie doceniał jej słów – wiedział, że nie wyśmiewała się z niego, potrafił rozpoznać dźwięczącą pomiędzy głoskami szczerość. Nie zasługiwał na nią, jeden wykorzystany w porę instynkt nie był w stanie zrównoważyć konsekwencji tych wszystkich błędów i chwil, w których zjawił się zbyt późno – ale przez sekundę, jedno uderzenie serca, prawie uwierzył, że w słowach Hannah kryła się wyłącznie prawda. – Ale życzenie p-p-przyjmę, możesz zacząć się bać. Nie będę m-m-miał litości – dodał, przekrzywiając nieco głowę, jakby zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej wykorzystać złożoną właśnie obietnicę – dopóki odrzucone włosy przyjaciółki nie musnęły odsłoniętych pleców, sprawiając, że jego myśli na krótki moment pomknęły w zupełnie innym kierunku.
Odwrócone szybko spojrzenie nie odnalazło stałego punktu, na którym mogłoby się zaczepić, nieco niespokojnie wędrując po zburzonej tafli wody, powracając do Hannah dopiero jakiś czas później – już poważniejsze i bardziej skupione. Nie był pewien, skąd się to brało – to dziwne skrępowanie, nie tyle całkowicie obce, co zupełnie nowe, i na tyle subtelne, że wydawało się istnieć jedynie w jego wyobraźni. Pozornie w końcu nic się nie zmieniło: nadal czuł się w towarzystwie przyjaciółki swobodnie, oddychając lżej i łatwiej już ze względu na samą jej obecność – a jednak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że pozostałości wypowiedzianych przy trzaskającym ogniu słów wciąż się go trzymały, jak ledwie wyczuwalny zapach morskiej soli i palonego drewna, obecny nawet tutaj, nawet teraz; docierający bezbłędnie do tego jedynego, wrażliwego miejsca, którego wcześniej nie pokazał nikomu – i którego chyba nie był w stanie już na powrót ukryć, bez względu na to, iloma warstwami żartobliwych słów by się otoczył. – Dobrze – odpowiedział cicho, zaciskając mocniej palce na kobiecym nadgarstku, chcąc dać jej oparcie – a później czekając cierpliwie, aż oswoi się z wodą na tyle, by puścić się brzegu, opuścić barki, rozluźnić ramiona; nie wiedział, skąd brało się jej zdenerwowanie, przypisując je raczej ostatnim wydarzeniom niż obawom przed ośmieszeniem. To ostatnie nigdy nie przyszłoby mu do głowy – nie mogła zrobić nic, by sobie na to zasłużyć, już sama próba nauki była wyrazem odwagi; nie potykali się tylko ci, którzy nawet nie stawiali pierwszego kroku na ścieżce.
Uniósł wyżej brwi, gdy zaprzeczyła, ale zamiast się z nią spierać, po prostu przesunął dłonie wzdłuż jej przedramion i nadgarstków, aż do palców zaciśniętych w pięści – starając się skłonić ją, żeby je rozprostowała. – Jasne, że bułka z m-m-masłem – przytaknął, nim zrobił krok do tyłu, żeby obserwować jej pierwszą próbę położenia się na wodzie – trochę za szybką, odrobinę zbyt gwałtowną. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej odzyskać równowagę, spokojnie, bez niepotrzebnych nerwów; wiedział, że jeśli tylko je okaże, przeniesie je na nią, zaczynając bardziej przeszkadzać niż pomagać. – Nie stało się. Sp-p-próbuj jeszcze raz, tylko trochę wolniej – zaproponował, przesuwając się lekko, żeby wygodniej było mu ją w razie czego złapać. – Powoli – dodał ciszej, śledząc jej ruchy, już spokojniejsze – widział, jak jej ciało się unosi, jakby nagle lżejsze, swobodniejsze. Gdy jej nogi powędrowały w górę, a ona sama przechyliła się w tył, wsunął ostrożnie dłonie pod jej plecy, podpierając je – na wszelki wypadek. – Dobrze. Nie zapominaj o od-d-dychaniu – przypomniał lekko, uśmiechając się; wstrzymanie oddechu często było pierwszym, naturalnym odruchem, nawet wtedy, gdy głowa pozostawała ponad wodą. Chyba on sam na moment o tym zapomniał – o konieczności wciągania do płuc powietrza – choć w jego przypadku nie miało to nic wspólnego ze strachem przed podtopieniem.
Nie pospieszał jej, czekając cierpliwie i prawie nieruchomo, aż Hannah otworzy oczy, przesuwając je najpierw po niebie nad sobą, a dopiero później przenosząc wzrok na niego; uchwycił jej spojrzenie, starając się odczytać z niego to, czego pewnie nie powiedziałaby mu sama, przekrzywiając przy tym nieco głowę. – Świetnie ci idzie – powiedział, nie do końca pewny, czy go słyszała – czy może jej uszy wypełniły się już szczelnie wodą. – Chcesz sp-p-próbować przepłynąć kawałek na plecach? – zapytał. Skoro już dryfowała na wodzie, mogli to wykorzystać. – Możesz najpierw sp-p-próbować samymi nogami. W górę i dół, jedna obok d-d-drugiej – dodał. Był pewien, że nie musiał jej tego pokazywać, ruch był prosty – i raczej widziany niejednokrotnie; to nie było pierwsze popołudnie spędzane wspólnie nad stawem, choć tym razem było trochę inaczej – bo bez śmiechu i przytyków ich rodzeństwa, zmieszanych ze sobą głosów niosących się po wodzie. Tutaj otaczała ich wyłącznie cisza – przerywana rozlegającymi się od czasu do czasu szelestami, gdy udawało im się spłoszyć jedno z nielicznych, żyjących na brzegach stworzeń.
Nie przestawał śledzić tego, co robiła, przemieszczając się razem z nią, jeśli spróbowała popłynąć; poruszając samymi nogami, nie mogła poruszać się szybko – a przynajmniej nie na tyle, by nie był w stanie za nią nadążyć. – Możesz dołożyć ręce. Puszczę cię na chwilę, d-d-dobrze? Ale cały czas będę obok – zapewnił, po czym wysunął powoli dłonie spod jej pleców, upewniając się najpierw, że nie osunie się niżej, w wodę – a dopiero później przesuwając je delikatnie na jedno z jej ramion, póki co rozłożonych trochę za szeroko. – Pokażę ci – powiedział, palce jednej dłoni zatrzymując na wysokości jej ramienia, drugą przesuwając niżej, na przedramię; przez cały czas śledząc jej twarz w poszukiwaniu ewentualnego dyskomfortu, najpierw pokierował jej rękę bliżej tułowia, a później do góry, przy uchu i za głowę, gdzie mogła ponownie zanurzyć się pod powierzchnię, ostrożnie zagarniając wodę. – W ten sp-p-posób – powiedział, puszczając ją dopiero, gdy ręką zatoczyła pełne koło. – Jeszcze trochę i pościgamy się do t-t-tamtego brzegu – dodał, wskazując brodą przeciwległą, schowaną w zaroślach stronę stawu. Z tonu jego głosu trudno było wywróżyć, czy żartował, czy mówił zupełnie poważnie.
Za dużo myślał; uciekły mu jej słowa, zginęły wśród cichnącego śmiechu, starły je dłonie wygładzające mokrą sukienkę; zorientował się, że coś do niego powiedziała dopiero, gdy złapał zawieszone na sobie spojrzenie – zatrzymujące się na jego twarzy zbyt długo, by mogło być przypadkowe. Czy zapytała go o coś? Czekała na odpowiedź? Otworzył usta, wahając się, czy poprosić ją, by powtórzyła, ale wtedy odezwała się znowu, wydając werdykt odnośnie długości jego włosów. Uniósł wyżej brew, posyłając jej zaczepne spojrzenie. – Jesteś p-p-pewna? – zapytał, po czym potrząsnął energicznie głową, jak otrzepujący się po kąpieli pies, posyłając dookoła kolejną porcję wody.
Odbił się od brzegu, uciekając, zanim zdążyłaby dokonać ewentualnego odwetu, wyskakując na niego chwilę później – nieświadomy śledzącego go spojrzenia, odwróconego zbyt szybko, by zdążył je złapać. – To źle? – zapytał, unosząc brew i odwracając wzrok od migoczącej w słońcu powierzchni stawu, żeby na nią spojrzeć. – To k-k-komplement, one świetnie pływają – dodał, początkowo siląc się na poważny wyraz twarzy, ale ostatecznie nie będąc w stanie powstrzymać wciskającego mu się na usta uśmiechu; bez wysiłku podłapując lekki ton, i wbrew temu, co mówiła, ani przez moment nie dopatrując się w jej słowach realnej groźby. Nie miał wątpliwości co do tego, że poradzi sobie z każdym zadaniem, jakie przed nią dzisiaj postawi – znał doskonale jej upór, nie raz i nie dwa doprowadzał go do szału, choć w znacznej większości przypadków budził szczery podziw; zazdrościł jej go trochę – tego zacięcia, które pozwalało jej gnać do przodu pomimo przeciwności losu i rzucanych pod nogi kłód.
Speszył się dopiero, gdy wspomniała o Gwen; otworzył usta, niemal od razu chcąc zaprzeczyć, ale zamiast tego zwyczajnie kręcąc głową. Bo to wcale nie było tak – tamtego dnia daleko mu było do bohaterstwa, zadziałał instynktownie – a fakt, że udało mu się wyciągnąć z wody tonącą dziewczynę zawdzięczał głównie głupiemu szczęściu. Gdyby wąż zachował się inaczej, nie wypuścił jej, albo wyrzucił w drugą stronę, lub gdyby magia odmówiła mu posłuszeństwa… Były dziesiątki scenariuszy mogących zakończyć się tragicznie – nawet z jego udziałem – i mógł być jedynie wdzięczny, że żaden z nich akurat się nie ziścił. – Nic nie d-d-dałbym rady zrobić, gdyby ktoś nie trafił go zaklęciem. Tego w-w-węża – wyjaśnił, wzruszając ramionami, zsuwając się do wody – z jakiegoś trudnego do uchwycenia powodu czując zakłopotanie. – Ale cieszę się, że nic jej się nie st-t-tało. Całe szczęście, że Kerstin była na b-b-brzegu. – Gdyby nie ona, nie byłby w stanie wiele zrobić, nie miał bladego pojęcia o medycynie – ani magicznej, ani mugolskiej. Zadarł głowę, odszukując Hannah spojrzeniem i wyłapując, że również na niego patrzyła; trochę poważnie, trochę w sposób, którego nie potrafił jednoznacznie opisać – ale który sprawiał, że coś ciepłego znów poruszyło się za jego mostkiem. Odchrząknął. – Żaden ze mnie b-b-bohater – zaznaczył, wywracając oczami, choć skłamałby mówiąc, że nie doceniał jej słów – wiedział, że nie wyśmiewała się z niego, potrafił rozpoznać dźwięczącą pomiędzy głoskami szczerość. Nie zasługiwał na nią, jeden wykorzystany w porę instynkt nie był w stanie zrównoważyć konsekwencji tych wszystkich błędów i chwil, w których zjawił się zbyt późno – ale przez sekundę, jedno uderzenie serca, prawie uwierzył, że w słowach Hannah kryła się wyłącznie prawda. – Ale życzenie p-p-przyjmę, możesz zacząć się bać. Nie będę m-m-miał litości – dodał, przekrzywiając nieco głowę, jakby zastanawiał się, w jaki sposób najlepiej wykorzystać złożoną właśnie obietnicę – dopóki odrzucone włosy przyjaciółki nie musnęły odsłoniętych pleców, sprawiając, że jego myśli na krótki moment pomknęły w zupełnie innym kierunku.
Odwrócone szybko spojrzenie nie odnalazło stałego punktu, na którym mogłoby się zaczepić, nieco niespokojnie wędrując po zburzonej tafli wody, powracając do Hannah dopiero jakiś czas później – już poważniejsze i bardziej skupione. Nie był pewien, skąd się to brało – to dziwne skrępowanie, nie tyle całkowicie obce, co zupełnie nowe, i na tyle subtelne, że wydawało się istnieć jedynie w jego wyobraźni. Pozornie w końcu nic się nie zmieniło: nadal czuł się w towarzystwie przyjaciółki swobodnie, oddychając lżej i łatwiej już ze względu na samą jej obecność – a jednak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że pozostałości wypowiedzianych przy trzaskającym ogniu słów wciąż się go trzymały, jak ledwie wyczuwalny zapach morskiej soli i palonego drewna, obecny nawet tutaj, nawet teraz; docierający bezbłędnie do tego jedynego, wrażliwego miejsca, którego wcześniej nie pokazał nikomu – i którego chyba nie był w stanie już na powrót ukryć, bez względu na to, iloma warstwami żartobliwych słów by się otoczył. – Dobrze – odpowiedział cicho, zaciskając mocniej palce na kobiecym nadgarstku, chcąc dać jej oparcie – a później czekając cierpliwie, aż oswoi się z wodą na tyle, by puścić się brzegu, opuścić barki, rozluźnić ramiona; nie wiedział, skąd brało się jej zdenerwowanie, przypisując je raczej ostatnim wydarzeniom niż obawom przed ośmieszeniem. To ostatnie nigdy nie przyszłoby mu do głowy – nie mogła zrobić nic, by sobie na to zasłużyć, już sama próba nauki była wyrazem odwagi; nie potykali się tylko ci, którzy nawet nie stawiali pierwszego kroku na ścieżce.
Uniósł wyżej brwi, gdy zaprzeczyła, ale zamiast się z nią spierać, po prostu przesunął dłonie wzdłuż jej przedramion i nadgarstków, aż do palców zaciśniętych w pięści – starając się skłonić ją, żeby je rozprostowała. – Jasne, że bułka z m-m-masłem – przytaknął, nim zrobił krok do tyłu, żeby obserwować jej pierwszą próbę położenia się na wodzie – trochę za szybką, odrobinę zbyt gwałtowną. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej odzyskać równowagę, spokojnie, bez niepotrzebnych nerwów; wiedział, że jeśli tylko je okaże, przeniesie je na nią, zaczynając bardziej przeszkadzać niż pomagać. – Nie stało się. Sp-p-próbuj jeszcze raz, tylko trochę wolniej – zaproponował, przesuwając się lekko, żeby wygodniej było mu ją w razie czego złapać. – Powoli – dodał ciszej, śledząc jej ruchy, już spokojniejsze – widział, jak jej ciało się unosi, jakby nagle lżejsze, swobodniejsze. Gdy jej nogi powędrowały w górę, a ona sama przechyliła się w tył, wsunął ostrożnie dłonie pod jej plecy, podpierając je – na wszelki wypadek. – Dobrze. Nie zapominaj o od-d-dychaniu – przypomniał lekko, uśmiechając się; wstrzymanie oddechu często było pierwszym, naturalnym odruchem, nawet wtedy, gdy głowa pozostawała ponad wodą. Chyba on sam na moment o tym zapomniał – o konieczności wciągania do płuc powietrza – choć w jego przypadku nie miało to nic wspólnego ze strachem przed podtopieniem.
Nie pospieszał jej, czekając cierpliwie i prawie nieruchomo, aż Hannah otworzy oczy, przesuwając je najpierw po niebie nad sobą, a dopiero później przenosząc wzrok na niego; uchwycił jej spojrzenie, starając się odczytać z niego to, czego pewnie nie powiedziałaby mu sama, przekrzywiając przy tym nieco głowę. – Świetnie ci idzie – powiedział, nie do końca pewny, czy go słyszała – czy może jej uszy wypełniły się już szczelnie wodą. – Chcesz sp-p-próbować przepłynąć kawałek na plecach? – zapytał. Skoro już dryfowała na wodzie, mogli to wykorzystać. – Możesz najpierw sp-p-próbować samymi nogami. W górę i dół, jedna obok d-d-drugiej – dodał. Był pewien, że nie musiał jej tego pokazywać, ruch był prosty – i raczej widziany niejednokrotnie; to nie było pierwsze popołudnie spędzane wspólnie nad stawem, choć tym razem było trochę inaczej – bo bez śmiechu i przytyków ich rodzeństwa, zmieszanych ze sobą głosów niosących się po wodzie. Tutaj otaczała ich wyłącznie cisza – przerywana rozlegającymi się od czasu do czasu szelestami, gdy udawało im się spłoszyć jedno z nielicznych, żyjących na brzegach stworzeń.
Nie przestawał śledzić tego, co robiła, przemieszczając się razem z nią, jeśli spróbowała popłynąć; poruszając samymi nogami, nie mogła poruszać się szybko – a przynajmniej nie na tyle, by nie był w stanie za nią nadążyć. – Możesz dołożyć ręce. Puszczę cię na chwilę, d-d-dobrze? Ale cały czas będę obok – zapewnił, po czym wysunął powoli dłonie spod jej pleców, upewniając się najpierw, że nie osunie się niżej, w wodę – a dopiero później przesuwając je delikatnie na jedno z jej ramion, póki co rozłożonych trochę za szeroko. – Pokażę ci – powiedział, palce jednej dłoni zatrzymując na wysokości jej ramienia, drugą przesuwając niżej, na przedramię; przez cały czas śledząc jej twarz w poszukiwaniu ewentualnego dyskomfortu, najpierw pokierował jej rękę bliżej tułowia, a później do góry, przy uchu i za głowę, gdzie mogła ponownie zanurzyć się pod powierzchnię, ostrożnie zagarniając wodę. – W ten sp-p-posób – powiedział, puszczając ją dopiero, gdy ręką zatoczyła pełne koło. – Jeszcze trochę i pościgamy się do t-t-tamtego brzegu – dodał, wskazując brodą przeciwległą, schowaną w zaroślach stronę stawu. Z tonu jego głosu trudno było wywróżyć, czy żartował, czy mówił zupełnie poważnie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Na zaczepne spojrzenie przewróciła oczami, przymierzając się już do całej przemowy na temat długości jego włosów, jego ogólnej prezencji i ewentualnej propozycji ścięcia tego, co mu przeszkadzało, ale kolejne krople wody prysnęły dookoła na sukienkę, ramiona, twarz i włosy, pomimo odruchowej, choć wyraźnie zbyt powolnej próby zasłonięcia się przed mokrym atakiem. Najpierw pisk, a potem śmiech poniósł się po zalesionej przestrzeni szmaragdowego stawu. I w tej jednej chwili, gdy poderwała się z kamieni jak nastolatka, poczuła dawno zapomnianą i przytłoczoną przez ogrom obowiązków beztroskę. Ile czasu minęło już odkąd mogli spędzać czas w ten sposób, ile lat uciekło, ile zdarzeń odcisnęło na nich swoje piętno, czyniąc ich poważniejszymi, posępniejszymi, bardziej odpowiedzialnymi ludźmi? Przez ten moment było jak dawniej, kiedy Jamie i Joe szarpali się próbując przegranego wepchnąć do lodowatego strumienia; kiedy z Billym i jego rodzeństwam chlapali się wodą w jakiś nieogłoszonych oficjalnie zawodach na to, które z nich wyjdzie z tej śmiertelnie poważnej bitwy suchszy. Na chwilę, a może dwie udało jej się odsunąć od siebie myśli o minionej egzekucji, przez którą nie spała nocami, myślami wracając do przyjaciółki, która zatrzymana gdzieś w podziemiach odliczała minutę po minucie. Odsunęła od siebie strach o to, że nie wyjdzie z tego żywa, a w końcu paraliżującą obawę, że nigdy więcej nie ujrzy jak zabawnie marszczy nos, gdy gorączkowo nad czymś myśli; właściwie… nie zobaczy jej wcale. Wylane łzy podczas bezsennych nocy nie mogły zmienić biegu zdarzeń, a smutek i żal nie były w stanie sprawić, że sama Tonks poczułaby się lepiej — gdzieś tam, daleko, gdzie była. Własnym nieszczęściem nie mogła wpłynąć na okrutny los; on mógł. Na jej los. Na to, jak się czuła, a przy nim zawsze czuła lepiej, swobodniej, bezpieczniej. Potrafił odgonić złe duchy jednym żartem, zabawną miną, gestem. Dodać otuchy i ciepła samym pojedynczym spojrzeniem. Uciekała do jego towarzystwa niemalże od zawsze; bo prawie nie pamiętała, jak było, kiedy się nie znali. Ten moment radości poprzedzający skupienie i pełną koncentrację na zadaniu, nie był niczym czego powinna była się wstydzić, a jednak zakłuło ją coś w boku nagle, przypominając jej o tym, że mieli dużo szczęścia mogąc tu być.
Uniosła brew, wyraźnie mu sugerując, że wybór porównania był nietrafiony.
— Komplement?— Uniosła brew, spoglądając na niego podejrzliwie, jakby miała zastanawiać się, czy zrobił to umyślnie, czy nie — choć wiedziała przecież, że żartował. Zacisnęła wargi, by nie zdradzić cisnącego się na wargi rozbawienia i zmrużyła oczy, posyłając mu wymowne i niezadowolone spojrzenie. — Wiesz co? To może zrezygnujmy z tej części, komplementy ci nie idą za dobrze, Billy — odparła pełnym oburzenia tonem i z pewną teatralną wyniosłością odwróciła wzrok, jakby nagle straciła całe to zainteresowanie jego osobą. — Poza tym są wielkie i strasznie— przypomniała mu całkiem poważnie bez trudu przywołując przed oczy wspomnienie tamtego potwora, z którym musiał podjąć walkę, by uratować wciągniętą pod wodę dziewczynę. Nie było jej tam przez cały czas. Kiedy tylko Amelia wyrwała się w stronę wody wycofały się z dziećmi w głąb brzegu. W pewnym momencie przestała nawet słyszeć krzyki, pozostawały jej tylko domysły. Gdy wróciła, było już po wszystkim. Mruknęła pod nosem, spuszczając wzrok na chwilę.
— Tak, całe szczęście — przytaknęła krótko, zamyślając się na moment, marszcząc przy tym brwi tak, aż pionowa zmarszczka pojawiła się pomiędzy nimi. A później na niego spojrzała, kiedy przeczył — jak zawsze, zbyt skromny, by przyznać, a może naprawdę zauważyć, że gdyby czegoś nie zrobił, komuś stałoby się coś złego. Taki już był. Winił się za wszystkie niepowodzenia, nie przypisywał nigdy żadnych sukcesów. Wiedziała, że je widział i cieszył się z nich, lecz zawsze winny był tylko on, a zasłużeni wszyscy inni, nawet los, jeśli sprawił, że znalazł się w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze. Uśmiechnęła się do niego, nie mówiąc nic. Nie było słów, którymi przekonałaby go do tego, że był w błędzie. Że to on wyciągnął ją na brzeg, ryzykując własnym życiem. Znała go na tyle, by wiedzieć, że zrobił to bez zastanowienia — bo tak należało zrobić. Nie szukał wzrokiem tych, którzy mogliby, po prostu ruszył w ciemną, zimną wodę sam. To była chwila, w której miała ochotę wyciągnąć do niego ręce i objąć go mocno, zapleść dłonie na jego karku i otoczyć go tą pewnością, że miał wielkie serce i mnóstwo odwagi.
Gdy wspomniał o życzeniu, westchnęła głośno. Kąciki ust wygięły się nieznacznie, a oczy powędrowały w stronę bladoniebieskiego nieba.
— Chyba nie sprawisz, że będę tego żałować? — Uniosła brew i uśmiechnęła się figlarnie, krótko lustrując go wzrokiem spod ciemnych rzęs, zerkając szybko, przez jedno ramię. Na pewno nie — gdzieś podskórnie była pewna, że to do czego ją zmusi nie będzie ani okrutne ani straszne. — Miej litość dla mnie, błagam.
Czy nie wiedziała, że nie miewał dla niej litości nigdy?
Odprężenie w wodzie nie chciało nadejść, zupełnie tak, jakby jej ciało przestało jej słuchać, robiąc w danej chwili to, na co samo miało ochotę. Na przykład wywoływało w niej nieoczekiwanie gęsią skórkę, chociaż woda była przyjemna i ciepła. I nie była pewna, czy to z powodu otaczającej ją wody, czy z powodu dźwięczącego echa wykrzyczanych mu przed tygodniem słów koncentrowała się na jego dłoniach, próbujących rozprostować jej palce, zamiast na samodzielnej próbie i zrobieniu tego, o co ją prosił. I prawdopodobnie zbyt wiele myśli kierowała nie tam, gdzie powinna i właśnie z tego brały się pierwsze niepowodzenia.Wiedziała, że był obok i czuła jego obecność, nawet wtedy, gdy zamykała oczy, starając się myśleć tylko o tym, by poczuć, jak woda jest jej sprzymierzeńcem i wypycha ją ku górze zamiast ściągać na dno. W głowie gdzieś zamajaczyła jej myśl, że może była na to zbyt ciężka; i w tej jednej chwili zaczęły ogarniać ją wszystkie wątpliwości, które spłynęły niczym rwący potok przez obluzowaną tamę. Przypomniała sobie wszystkie przytyki, przezwiska, a nawet ostatnie słowa tego chłopaka, któremu chciała pomóc w jednej z londyńskich piwnic. Mięśnie napisały się, sztywniały, chociaż oddychała powoli, spokojnie i bez strachu. Dopiero gdy odrzuciła to wszystko od siebie, zmusiła się, by nie myśleć o niczym, dryfowała bezwładnie na powierzchni. Pod plecami czuła jego dłonie, cieplejsze niż woda, przyjemniejsze, lekko dotykające skóry; a kiedy otworzyła oczy ujrzała go nad sobą. I nie myślała nic jeszcze przez dłuższą chwilę. Wstyd byłoby jej przyznać, ale nie myślała nawet o tym, co mówił. Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała w ten sposób wyrazić radość — udało się. Coś się w końcu udało. I on się uśmiechał. Chyba był zadowolony. Jego oczy, choć z tej perspektywy widziała je ostatni raz leżąc na murawie boiska w szkole, mówiły jej, że był.
— Nic nie słyszę — wtrąciła mu chyba w połowie. — Znaczy coś słyszę, ale musisz mówić wolniej i wyraźniej — poprosiła, uśmiechając się znów. I nie miała na myśli nic związanego z jego jąkaniem; przestała je zauważać wiele lat temu. Spojrzała na jego usta, chcąc z nich odczytać, co jej miał do przekazania, ale perspektywa jej nie pomagała. W uszach słyszała szum wody, dźwięki życia z głębin. Roślin, może małych zwierząt. Zdawało jej się, że bulgotały jej w uszach uciekające spod niej pęcherzyki powietrza. W końcu do niej jednak dotarło; zaczęła ruszać nogami naprzemiennie, powoli, bojąc się, że silniejszy i gwałtowniejszy ruch zaburzy jej równowagę i znów zatonie. I w tej pozycji poczuła coś przedziwnego. Leżąc tak na wodzie, machając nogami w wodzie, nie wynurzając ich ponad jej powierzchnię…— Czuję się tak lekko — wyjawiła mu jakby w sekrecie. Policzki w uśmiechu uwydatniły się, a przez zamknięte usta uwidoczniły delikatne dołeczki.
Kiedy ujął ją za ramię, chcąc nim przesunąć w jakąś stronę poczuła, że traci równowagę. Biodra opadły jej w wodę, zaraz po nich nogi, ale zaczęła nimi znów ruszać przez co udało jej się oszukać materię, a przynajmniej tak sądziła; udając, że wcale nie oszukała tym siebie samej. Pozwoliła mu więc na płynny ruch ręką w półokręgu, wynurzając ją powoli, a później zatapiając znów. Idąc w ślad za nią, z drugą zrobiła to samo, choć szybciej, w obawie, że przechyli się na jedna stronę i… zatonie. Obróciła głowę w tamtą stronę, chwilę patrząc za dłonią, a później znów na niego, gdy wynurzyła pierwszą. Uśmiechnęła się szeroko — to działało. Czuła, że płynie. I nie liczyło się, że niezbyt zgrabnie. Utrzymywała się na powierzchni, powtarzając jego wskazówki krok po kroku. — A jak przestać teraz? — spytała nagle, czując, że jak przestanie cokolwiek robić to też zatonie. I nagle uzmysłowiła sobie, że ryzyko zatonięcia było zbyt duże. I prawdopodobnie powinna zacząć się tym przejmować, ale nie mogła. Nie, gdy był obok.
Przestała. Zaryzykowała. Nogi jej opadły, za nimi biodra, a ona na wydechu czuła jak zaniża się głębiej, ale w tej samej chwili też łapczywie i w przypływie paniki nabrała powietrza w płuca, co wypchnęło ją do góry znów. Zamachnęła się rękami, pluskając w taflę — było inaczej niż w morzu. Nie groziły jej ani prądy ani fale. Woda była spokojna, a on pilnował, by nie poszła na dno. Wypluła odrobinę wody, której dopiero co się napiła, próbując złapać moment, w którym ona i woda zaczynały prawdziwą współpracę. Milczała przez chwilę — nie miała podzielnej uwagi. Myślała tylko o tym, by nie zejść niżej, a kiedy jej to wychodziło, spojrzała na niego, poruszona wyzwaniem. — Oboje wiemy, że przegrałbyś te zawody — odparła zaczepnie, choć z opóźnieniem, unosząc brwi prowokacyjnie. — Spróbujemy?— Wyciągnęła nogi, było trochę głębiej, ale palcami sięgnęła dna. Odbiła się od niego zaraz znów, by poćwiczyć, ułożyła się powoli na plecach, zmuszając ciało do ponownego dryfowania, by potem jeszcze raz wrócić do pionowego unoszenia się w wodzie. Pozwoliła, by ta przykryła ją po sam nos, otoczyła prawie zewsząd, nim powoli wysunęła z niej brodę. — Teraz co?— Spojrzała na niego, unosząc brwi. Ale chwilę spokoju zmącił dźwięczny odgłos paniki. Zaburzał przestrzeń, przyjemną aurę, względną ciszę wokół. — Billy!— krzyknęła nagle, wzdrygając się i unosząc wyżej, niczym pusta beczka na fali. Wzrok skierowała w odmęty stawu, szybko, gwałtownie, rozglądając się dookoła, próbując obrócić, by coś znaleźć. — Coś mnie złapało za nogę! I to nie są żadne, na gacie Merlina, żarty — fuknęła, marszcząc brwi w panice i młócąc wodę wokół siebie w poszukiwaniu czegoś — sama chyba nie wiedziała czego, lub kogo — trytona może? Żyły tu trytony i jej nie powiedział? — O, matko — jęknęła i znów wzdrygnęła się, podkurczając nogi, czując jak coś musnęło ją w kostkę.
Uniosła brew, wyraźnie mu sugerując, że wybór porównania był nietrafiony.
— Komplement?— Uniosła brew, spoglądając na niego podejrzliwie, jakby miała zastanawiać się, czy zrobił to umyślnie, czy nie — choć wiedziała przecież, że żartował. Zacisnęła wargi, by nie zdradzić cisnącego się na wargi rozbawienia i zmrużyła oczy, posyłając mu wymowne i niezadowolone spojrzenie. — Wiesz co? To może zrezygnujmy z tej części, komplementy ci nie idą za dobrze, Billy — odparła pełnym oburzenia tonem i z pewną teatralną wyniosłością odwróciła wzrok, jakby nagle straciła całe to zainteresowanie jego osobą. — Poza tym są wielkie i strasznie— przypomniała mu całkiem poważnie bez trudu przywołując przed oczy wspomnienie tamtego potwora, z którym musiał podjąć walkę, by uratować wciągniętą pod wodę dziewczynę. Nie było jej tam przez cały czas. Kiedy tylko Amelia wyrwała się w stronę wody wycofały się z dziećmi w głąb brzegu. W pewnym momencie przestała nawet słyszeć krzyki, pozostawały jej tylko domysły. Gdy wróciła, było już po wszystkim. Mruknęła pod nosem, spuszczając wzrok na chwilę.
— Tak, całe szczęście — przytaknęła krótko, zamyślając się na moment, marszcząc przy tym brwi tak, aż pionowa zmarszczka pojawiła się pomiędzy nimi. A później na niego spojrzała, kiedy przeczył — jak zawsze, zbyt skromny, by przyznać, a może naprawdę zauważyć, że gdyby czegoś nie zrobił, komuś stałoby się coś złego. Taki już był. Winił się za wszystkie niepowodzenia, nie przypisywał nigdy żadnych sukcesów. Wiedziała, że je widział i cieszył się z nich, lecz zawsze winny był tylko on, a zasłużeni wszyscy inni, nawet los, jeśli sprawił, że znalazł się w odpowiednim miejscu, o odpowiedniej porze. Uśmiechnęła się do niego, nie mówiąc nic. Nie było słów, którymi przekonałaby go do tego, że był w błędzie. Że to on wyciągnął ją na brzeg, ryzykując własnym życiem. Znała go na tyle, by wiedzieć, że zrobił to bez zastanowienia — bo tak należało zrobić. Nie szukał wzrokiem tych, którzy mogliby, po prostu ruszył w ciemną, zimną wodę sam. To była chwila, w której miała ochotę wyciągnąć do niego ręce i objąć go mocno, zapleść dłonie na jego karku i otoczyć go tą pewnością, że miał wielkie serce i mnóstwo odwagi.
Gdy wspomniał o życzeniu, westchnęła głośno. Kąciki ust wygięły się nieznacznie, a oczy powędrowały w stronę bladoniebieskiego nieba.
— Chyba nie sprawisz, że będę tego żałować? — Uniosła brew i uśmiechnęła się figlarnie, krótko lustrując go wzrokiem spod ciemnych rzęs, zerkając szybko, przez jedno ramię. Na pewno nie — gdzieś podskórnie była pewna, że to do czego ją zmusi nie będzie ani okrutne ani straszne. — Miej litość dla mnie, błagam.
Czy nie wiedziała, że nie miewał dla niej litości nigdy?
Odprężenie w wodzie nie chciało nadejść, zupełnie tak, jakby jej ciało przestało jej słuchać, robiąc w danej chwili to, na co samo miało ochotę. Na przykład wywoływało w niej nieoczekiwanie gęsią skórkę, chociaż woda była przyjemna i ciepła. I nie była pewna, czy to z powodu otaczającej ją wody, czy z powodu dźwięczącego echa wykrzyczanych mu przed tygodniem słów koncentrowała się na jego dłoniach, próbujących rozprostować jej palce, zamiast na samodzielnej próbie i zrobieniu tego, o co ją prosił. I prawdopodobnie zbyt wiele myśli kierowała nie tam, gdzie powinna i właśnie z tego brały się pierwsze niepowodzenia.Wiedziała, że był obok i czuła jego obecność, nawet wtedy, gdy zamykała oczy, starając się myśleć tylko o tym, by poczuć, jak woda jest jej sprzymierzeńcem i wypycha ją ku górze zamiast ściągać na dno. W głowie gdzieś zamajaczyła jej myśl, że może była na to zbyt ciężka; i w tej jednej chwili zaczęły ogarniać ją wszystkie wątpliwości, które spłynęły niczym rwący potok przez obluzowaną tamę. Przypomniała sobie wszystkie przytyki, przezwiska, a nawet ostatnie słowa tego chłopaka, któremu chciała pomóc w jednej z londyńskich piwnic. Mięśnie napisały się, sztywniały, chociaż oddychała powoli, spokojnie i bez strachu. Dopiero gdy odrzuciła to wszystko od siebie, zmusiła się, by nie myśleć o niczym, dryfowała bezwładnie na powierzchni. Pod plecami czuła jego dłonie, cieplejsze niż woda, przyjemniejsze, lekko dotykające skóry; a kiedy otworzyła oczy ujrzała go nad sobą. I nie myślała nic jeszcze przez dłuższą chwilę. Wstyd byłoby jej przyznać, ale nie myślała nawet o tym, co mówił. Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała w ten sposób wyrazić radość — udało się. Coś się w końcu udało. I on się uśmiechał. Chyba był zadowolony. Jego oczy, choć z tej perspektywy widziała je ostatni raz leżąc na murawie boiska w szkole, mówiły jej, że był.
— Nic nie słyszę — wtrąciła mu chyba w połowie. — Znaczy coś słyszę, ale musisz mówić wolniej i wyraźniej — poprosiła, uśmiechając się znów. I nie miała na myśli nic związanego z jego jąkaniem; przestała je zauważać wiele lat temu. Spojrzała na jego usta, chcąc z nich odczytać, co jej miał do przekazania, ale perspektywa jej nie pomagała. W uszach słyszała szum wody, dźwięki życia z głębin. Roślin, może małych zwierząt. Zdawało jej się, że bulgotały jej w uszach uciekające spod niej pęcherzyki powietrza. W końcu do niej jednak dotarło; zaczęła ruszać nogami naprzemiennie, powoli, bojąc się, że silniejszy i gwałtowniejszy ruch zaburzy jej równowagę i znów zatonie. I w tej pozycji poczuła coś przedziwnego. Leżąc tak na wodzie, machając nogami w wodzie, nie wynurzając ich ponad jej powierzchnię…— Czuję się tak lekko — wyjawiła mu jakby w sekrecie. Policzki w uśmiechu uwydatniły się, a przez zamknięte usta uwidoczniły delikatne dołeczki.
Kiedy ujął ją za ramię, chcąc nim przesunąć w jakąś stronę poczuła, że traci równowagę. Biodra opadły jej w wodę, zaraz po nich nogi, ale zaczęła nimi znów ruszać przez co udało jej się oszukać materię, a przynajmniej tak sądziła; udając, że wcale nie oszukała tym siebie samej. Pozwoliła mu więc na płynny ruch ręką w półokręgu, wynurzając ją powoli, a później zatapiając znów. Idąc w ślad za nią, z drugą zrobiła to samo, choć szybciej, w obawie, że przechyli się na jedna stronę i… zatonie. Obróciła głowę w tamtą stronę, chwilę patrząc za dłonią, a później znów na niego, gdy wynurzyła pierwszą. Uśmiechnęła się szeroko — to działało. Czuła, że płynie. I nie liczyło się, że niezbyt zgrabnie. Utrzymywała się na powierzchni, powtarzając jego wskazówki krok po kroku. — A jak przestać teraz? — spytała nagle, czując, że jak przestanie cokolwiek robić to też zatonie. I nagle uzmysłowiła sobie, że ryzyko zatonięcia było zbyt duże. I prawdopodobnie powinna zacząć się tym przejmować, ale nie mogła. Nie, gdy był obok.
Przestała. Zaryzykowała. Nogi jej opadły, za nimi biodra, a ona na wydechu czuła jak zaniża się głębiej, ale w tej samej chwili też łapczywie i w przypływie paniki nabrała powietrza w płuca, co wypchnęło ją do góry znów. Zamachnęła się rękami, pluskając w taflę — było inaczej niż w morzu. Nie groziły jej ani prądy ani fale. Woda była spokojna, a on pilnował, by nie poszła na dno. Wypluła odrobinę wody, której dopiero co się napiła, próbując złapać moment, w którym ona i woda zaczynały prawdziwą współpracę. Milczała przez chwilę — nie miała podzielnej uwagi. Myślała tylko o tym, by nie zejść niżej, a kiedy jej to wychodziło, spojrzała na niego, poruszona wyzwaniem. — Oboje wiemy, że przegrałbyś te zawody — odparła zaczepnie, choć z opóźnieniem, unosząc brwi prowokacyjnie. — Spróbujemy?— Wyciągnęła nogi, było trochę głębiej, ale palcami sięgnęła dna. Odbiła się od niego zaraz znów, by poćwiczyć, ułożyła się powoli na plecach, zmuszając ciało do ponownego dryfowania, by potem jeszcze raz wrócić do pionowego unoszenia się w wodzie. Pozwoliła, by ta przykryła ją po sam nos, otoczyła prawie zewsząd, nim powoli wysunęła z niej brodę. — Teraz co?— Spojrzała na niego, unosząc brwi. Ale chwilę spokoju zmącił dźwięczny odgłos paniki. Zaburzał przestrzeń, przyjemną aurę, względną ciszę wokół. — Billy!— krzyknęła nagle, wzdrygając się i unosząc wyżej, niczym pusta beczka na fali. Wzrok skierowała w odmęty stawu, szybko, gwałtownie, rozglądając się dookoła, próbując obrócić, by coś znaleźć. — Coś mnie złapało za nogę! I to nie są żadne, na gacie Merlina, żarty — fuknęła, marszcząc brwi w panice i młócąc wodę wokół siebie w poszukiwaniu czegoś — sama chyba nie wiedziała czego, lub kogo — trytona może? Żyły tu trytony i jej nie powiedział? — O, matko — jęknęła i znów wzdrygnęła się, podkurczając nogi, czując jak coś musnęło ją w kostkę.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Trudno było uwierzyć, jakie to było przy niej łatwe – branie kolejnych wdechów, rozciąganie ust w uśmiechu, oderwanie się od myśli, które przez większość dnia snuły się za nim jak cienie; spoglądanie w przyszłość – niepewną i pogrążoną we mgle, budzącą bardziej lęk niż nadzieję, ale przecież gdzieś tam istniejącą, czekającą na nich: może jeszcze nie za najbliższym zakrętem, może dopiero za następnym, póki co niewidocznym; ani tuż przed nimi, ani na niedokończonej wciąż mapie. Zazwyczaj się tego bał – w świecie, w który zostali wepchnięci, lęk przed jutrem wydawał się czymś naturalnym; otwieranie porannych wydań Proroka Codziennego budziło strach, kiedyś obcy, teraz już znajomy – rozpraszający się lub gęstniejący w miarę, jak przesuwał spojrzeniem po składających się w zdania literach, zupełnie jakby czerniejący na pergaminie atrament miał w sobie moc odwrócenia tego, co już się stało. Zdarzało mu się, że gubił się w tych wieściach; że skupiony na całym tym rozgrywającym się dookoła horrorze, tracił z oczu cel, który jako pierwszy zaprowadził go w szeregi Zakonu Feniksa – że zapominał: o co właściwie walczył, i że walczył o coś więcej niż przeżycie kolejnego dnia, wydarcie dla siebie paru dodatkowych tygodni. Gdy zewsząd coraz silniej otaczał go mrok, niełatwo było przeniknąć go wzrokiem – ale w momentach takich jak ten, gdy śledził spojrzeniem Hannah, z piskiem zrywającą się na równe nogi, miał wrażenie, że był w stanie to zrobić.
W odpowiedzi na jej krytykę, wywrócił teatralnie oczami, unosząc barki i ramiona w geście sugerującym, że nie miał pojęcia, o co jej chodziło; jego ciało, wciąż unoszące się na wodzie i pozbawione podparcia, zanurzyło się na moment niżej, odzyskał jednak równowagę dosyć szybko, nie tracąc przyjaciółki z oczu nawet na sekundę. – Z moimi komplementami jest wszystko w p-p-porządku, po prostu nie potrafisz ich d-d-docenić – odpowiedział z udawanym oburzeniem, oczy jednak przez cały czas błyszczały mu w rozbawieniu. Odrobinę przyćmionym, zduszonym tym uporczywym, niedającym się odpędzić wrażeniem, że nie zasługiwał na to, by tu być i beztrosko żartować; odpychał je od siebie, uciszał, zagłuszał pluskiem poruszanej rękami wody i własnym głosem – powtarzając sobie, że otaczanie się na nowo rozpaczą w niczym i nikomu nie pomoże. To było jak gra, nieznośna i pozbawiona zwycięzców – w którą jednak zdecydowanie łatwiej było grać we dwoje. – Poza tym – kto to m-m-mówi? Dopiero co n-na-nazwałaś mnie syrenką – dodał, podkreślając ostatnie słowo tak, jak gdyby było największą obelgą, jaką ostatnio na swój temat usłyszał.
W rzeczywistości nie był na nią ani zły, ani nie planował złośliwego odwetu, choć nastraszenie jej czającym się gdzieś w głębinach stawu morskim wężem pewnie byłoby proste; przez chwilę miał nawet na to ochotę, byle tylko odebrać powagi słowom Hannah, przypominającym o tym, jak niewiele tamtego dnia brakowało, by wydarzyła się tragedia – ale wtedy dostrzegł jej zmarszczone brwi i pionową zmarszczkę, która podzieliła jasne czoło na pół. – Nie martw się, t-tu ich nie ma. Sp-p-prawdziłem – zapewnił, mylnie odczytując malujące się na twarzy przyjaciółki emocje, sądząc, że być może bała się, że i ją jakaś magiczna kreatura wciągnie pod wodę. Staw, który wybrał, znajdował się jednak zbyt daleko od otwartego morza, by cokolwiek większego niż druzgotek dało radę do niego wpłynąć – to jest, zakładając, że bezpośrednie połączenie z otaczającymi wyspę wodami w ogóle istniało; Billy nie był do końca pewien, skąd wypływała woda, cieplejsza niż należałoby się spodziewać – chociaż zdążył zbadać już sporą część dna, nie znalazł żadnego pewnego źródła.
W odpowiedzi na pytanie Hannah, wzruszył tylko ramionami. – Zobaczymy – odpowiedział wymijająco, starając się nadać temu słowu tajemniczego wydźwięku – choć tak naprawdę po prostu jeszcze nie wiedział, o co mógłby ją poprosić. Nigdy nie zmusiłby jej do niczego, czego sama nie chciałaby zrobić – i wydawało mu się, a przynajmniej miał taką nadzieję, że wiedziała o tym również sama Hannah.
Śledził ją uważnie spojrzeniem, kiedy poruszała się w wodzie, szukając tej samej równowagi, która jemu przychodziła już naturalnie; starał się zbytnio jej nie ograniczać – nie prowadzić przez cały czas za rękę, wiedząc, że w ten sposób nie można było nauczyć się niczego – ale też dbał o to, by wiedziała, że w razie czego był obok; że wystarczyło, by wyciągnęła w jego stronę dłoń, złapała się ramienia, albo zwyczajnie zasygnalizowała, że coś było nie w porządku. Coś chyba było – widział, jak momentami spinała mięśnie, albo zaczynała atakować wodę nieco gwałtowniej niż było to konieczne – ale jej myśli pozostawały dla niego nieodgadnione, nie potrafił wyczytać ich z drobnych drgnięć ust ani powiek zaciskających się na ułamek sekundy. Pozwalał jej więc stoczyć z nimi walkę samodzielnie, ograniczając się do podpierania jej pleców dłońmi i udzielania instrukcji, które – jak mu się wydawało – mogły okazać się przydatne. Nie był pewien, nie był zawodowym nauczycielem – starał się jednak przekazać jej wszystko to, czego sam nauczył się na własnych błędach, rozpromieniając się, gdy jej ciało uniosło się do góry, a twarz rozjaśnił uśmiech. I śmiejąc się, kiedy przerwała mu w pół zdania, przyznając, że go nie słyszała.
Kiwnął głową, starając się spełnić jej prośbę na tyle, na ile był w stanie – zaczynając też bardziej pomagać sobie gestami, próbując w ten sposób nakierować jej dłonie na właściwe tory. Prawie niepotrzebnie – Hannah radziła sobie świetnie, szybko korygując pomyłki i zaczynając płynąć; podążył za nią już bez asekuracji, sprawdzając jedynie, czy nie zanurzała się zbyt mocno. – Znam to uczucie – odpowiedział, głośniej i wyraźniej niż wcześniej, doskonale wiedząc, o jakiej lekkości mówiła – uwielbiał to wrażenie, trochę podobnie czuł się na miotle – gdy niosło go powietrze, a ziemia pozostawała gdzieś daleko w dole, przesuwając się niemal tak samo, jak skryte pod wodą dno. Ogarniało go również teraz, sprawiając, że oddychało mu się lżej, a wszystko dookoła wydawało się jaśniejsze, choć tym razem nie miał pewności – ile było w tym zbawiennego działania ciepłej, otaczającej go wody, a ile szerokiego uśmiechu, malującego się na twarzy przyjaciółki. – Po p-p-prostu – przestać – odpowiedział, prawdopodobnie niezbyt pomocnie, zastanawiając się, jak dokładniej mógłby jej to opisać. – Rozłóż ręce trochę szerzej, p-p-pozwól nogom opaść. Spróbuj im zaufać – ramionom, st-t-topom, one tak naprawdę same wiedzą, co r-ro-robić – dodał, wyciągając jednak w stronę Hannah ręce, żeby w razie potrzeby mogła się ich uchwycić. Wyglądało jednak na to, że sama zaczynała oswajać się z wodą – wypychając się wyżej instynktownie, nie pozwalając ciału zanurzyć się całkiem pod powierzchnię. Uśmiechnął się szczerze, przyglądając się tym zmaganiom i unosząc wyżej brew, gdy zapewniła go o jego nadchodzącej przegranej. – Zaczynam podejrzewać, że t-t-tylko udawałaś, że nie potrafisz p-p-pływać – odpowiedział żartobliwie. Na propozycję wyścigu pokręcił jednak lekko głową. – Wiesz, że nie odrzucam w-wy-wyzwań, ale najpierw może sp-p-próbujmy czegoś, co dla odmiany pozwoli ci k-k-kontrolować, gdzie płyniesz – zaproponował. Pływanie na plecach było dobrym ćwiczeniem na początek, głównie dlatego, że nie wymagało zanurzania głowy pod wodę – ale przemieszczanie się tyłem zawsze niosło ze sobą ryzyko wpadnięcia na coś, co pozostawało poza zasięgiem wzroku. Poza tym – do przeciwległego brzegu było daleko; nie chciał, by Hannah zorientowała się w połowie, że nie ma gruntu pod stopami. A przynajmniej – jeszcze nie.
Obserwował przez chwilę, jak ćwiczyła, kładąc się na wodzie i coraz swobodniej wracając do poprzedniej pozycji. Gdy zapytała o dalszy plan, otworzył usta, ale nim zdążyłby odpowiedzieć, dotarło do niego jego wykrzyczane w panice imię, a przyjaciółka zamachała nogami dziwnie, zupełnie, jakby próbowała coś z siebie strząsnąć. – Co… – zaczął, ale otrzymał wyjaśnienie, zanim jeszcze zdążyłby o nie zapytać. – Sp-p-pokojnie – powiedział, wyciągając rękę, żeby uchwycić palcami jej ramię – bardziej dla odegnania chwilowej paniki niż z konieczności. – Zaczekaj chwilę – poprosił. Niepokój, wyraźnie odbijający się w głosie Hannah, nie ogarnął i jego, nie zburzył lekkiego i pogodnego nastroju, który jej obecność zdawała się wokół niego budować – ale starał się nie pozwolić, by kiełkujące w klatce piersiowej rozbawienie zabarwiło głoski, nie chcąc, by pomyślała, że się z niej śmiał. Nawet jeśli odrobinę to robił.
Nabrał powietrza w płuca, żeby sekundę później zniknąć pod powierzchnią stawu, nurkując pionowo w dół i otwierając oczy; pieczenie napierającej na nie wody było nieprzyjemne, jak zwykle sprawiając, że pod powiekami zebrały się rozmazujące pole widzenia łzy, ale zamrugał kilkakrotnie, próbując się ich pozbyć. Podpłynął bliżej, zatrzymując się w miejscu, gdzie w wodzie unosiła się Hannah, i niemal od razu dostrzegając winowajcę całego zamieszania w postaci długich, porastających kamieniste dno roślin. Jedna z nich, przypominająca glony, oplotła się wokół kostki i łydki przyjaciółki, spiralnymi ruchami pnąc się w górę – w sposób, który sugerował, że musiała być magiczna. Machnął raz jeszcze ramionami, ostrożnie, żeby znaleźć się bliżej, ale tym samym nie pozbawić Hannah równowagi – po czym jedną dłonią złapał ją za kostkę, a drugą uchwycił roślinę, odciągając ją w tył. Poddała się od razu, zamiast wokół nogi, oplatając się wokół jego nadgarstka i przedramienia; strząsnął ją, a później odbił się od dna, w górę – wynurzając się tuż przed przyjaciółką. – Miałaś szczęście – powiedział, gdy już udało mu się zaczerpnąć powietrza; zatrzymał wzrok na jej twarzy, wciąż noszącej ślady paniki, samemu walcząc z drgającymi kącikami ust i próbując nadać rysom poważnego wyrazu; poległ w tych staraniach sromotnie. Nie potrafił kłamać; prawdopodobnie nie umiałby sprzedać wiarygodnego kłamstwa nawet jeśli zależałoby od tego jego życie. Co nie oznaczało, że miał zamiar sobie odpuścić. – Weszłaś p-p-prosto w gniazdo druzgotków, szyk-k-kowały się właśnie, żeby wciągnąć cię p-pod wodę – wyjaśnił, głosem drgającym od śmiechu, zatrzymując spojrzenie na jej oczach i dopiero wtedy milknąc; przyglądając się im może odrobinę za długo. Odchrząknął. – Chodź, tam jest p-p-płycej – dodał już poważniej, wyciągając rękę i łapiąc ją lekko za nadgarstek, żeby pociągnąć ją w tył – w stronę, z której wcześniej wystartowali; zatrzymując się dopiero, gdy jego stopy dotknęły stabilnego dna, i gdy miał pewność, że Hannah również może przystanąć. – Pokażę ci, jak się pływa ż-ża-żabką, a później popłyniemy do tamtego brzegu – wskazał głową na porastające przeciwległą stronę zarośla – co ty na t-t-to? – zapytał, przenosząc wzrok na twarz przyjaciółki.
Zrobił krok w jej stronę, odbijając przy tym trochę w bok, żeby znaleźć się za jej plecami. Chciał jej pokazać, jak powinna zagarniać wodę, uchwyciwszy ją wcześniej za dłonie tak, by móc nimi pokierować, ale gdy pokonał ostatnie centymetry dzielącego ich dystansu, otaczając ją ramionami po bokach i układając je wzdłuż jej ramion, łokcie przy łokciach i palce przy palcach, na moment zapomniał, co właściwie planował zrobić. Głos ugrzązł mu gdzieś na poziomie strun głosowych, a on sam znieruchomiał, jakby zaskoczony nagłą bliskością – choć przecież pozornie nie było w tym nic nieodpowiedniego; nie przekraczał granic, których nie przekroczyłby wcześniej – a jednak, coś w bijącym od jej skóry cieple, a może w fakcie, że jej plecy dzieliły od jego klatki piersiowej zaledwie milimetry, sprawiło, że ogarnęła go jakaś dziwna niezręczność – nie tyle zupełnie obca, co niepojawiająca się do tej pory w obecności Hannah, jego przyjaciółki, prawie siostry. Nie wiedział – dlaczego jego serce zaczęło nagle uderzać za mocno i jakby za szybko, jak po intensywnym wysiłku – choć przecież przepłynął zaledwie parę metrów; ani dlaczego wstrzymał oddech, orientując się, że to zrobił dopiero wtedy, gdy spróbował coś powiedzieć. – Zaczniemy od rąk. M-m-mogę? – zapytał cicho, głosem trochę zduszonym i zachrypniętym, zapewne od nurkowania, nie do końca pewien, dlaczego to pytanie w ogóle odnalazło drogę na jego usta. Podejrzewał, przeczuwał podskórnie, że mogło mieć to coś wspólnego ze słowami wykrzyczanymi w nerwach na plaży w Puddlemere, oraz z tymi, które padły później; nie kłamał wtedy, mówiąc, że nie sądził, by cokolwiek między nimi było możliwe – ale Hannah udało się skutecznie obalić fundamenty, na których zbudował to przekonanie. Tama, za którą zamknął własne uczucia, runęła – uwalniając myśli i emocje, odsuwane tak długo, aż zapomniał, że istniały. Przypominały o sobie teraz, wprawiając oddech w drżenie i rozchodząc się pod skórą w postaci dziwnie przyjemnego i dekoncentrującego mrowienia, wydostając się na wierzch wraz z pokrywającą jego ramiona gęsią skórką, niemającą nic wspólnego z chłodem. Nie miał pojęcia, co powinien z nimi zrobić, ani czy powinien robić cokolwiek – wciągnął więc powoli powietrze do płuc, próbując odzyskać utracone skupienie. – Najpierw wyciągasz ręce do p-p-przodu. O tak – poinstruował, odzywając się wreszcie po chwili milczenia, która trwała chyba odrobinę za długo; palcami prowadząc jej dłonie do przodu. – Obracasz na zewnątrz i zagarniasz w-w-wodę. Im szerszy okrąg zatoczysz, t-t-tym lepiej – mówił dalej – nachylając się nad jej ramieniem, tak, by lepiej widzieć, i prowadząc jej ręce dalej, na boki. – Później zginasz łokcie, p-p-przesuwasz pod sobą i znów do przodu – dodał, zataczając pętlę do końca, aż znów znaleźli się w punkcie wyjścia. – Spróbuj teraz sama – zaproponował, cofając dłonie, ale nie robiąc kroku w tył. – Nogi pracują p-p-podobnie. Wiesz jak? – upewnił się, podejrzewając, że musiała widzieć to niejednokrotnie – u niego, albo u któregoś z braci. To ułatwiłoby wiele – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jego własne słowa z jakiegoś powodu zaczynały go zawodzić.
W odpowiedzi na jej krytykę, wywrócił teatralnie oczami, unosząc barki i ramiona w geście sugerującym, że nie miał pojęcia, o co jej chodziło; jego ciało, wciąż unoszące się na wodzie i pozbawione podparcia, zanurzyło się na moment niżej, odzyskał jednak równowagę dosyć szybko, nie tracąc przyjaciółki z oczu nawet na sekundę. – Z moimi komplementami jest wszystko w p-p-porządku, po prostu nie potrafisz ich d-d-docenić – odpowiedział z udawanym oburzeniem, oczy jednak przez cały czas błyszczały mu w rozbawieniu. Odrobinę przyćmionym, zduszonym tym uporczywym, niedającym się odpędzić wrażeniem, że nie zasługiwał na to, by tu być i beztrosko żartować; odpychał je od siebie, uciszał, zagłuszał pluskiem poruszanej rękami wody i własnym głosem – powtarzając sobie, że otaczanie się na nowo rozpaczą w niczym i nikomu nie pomoże. To było jak gra, nieznośna i pozbawiona zwycięzców – w którą jednak zdecydowanie łatwiej było grać we dwoje. – Poza tym – kto to m-m-mówi? Dopiero co n-na-nazwałaś mnie syrenką – dodał, podkreślając ostatnie słowo tak, jak gdyby było największą obelgą, jaką ostatnio na swój temat usłyszał.
W rzeczywistości nie był na nią ani zły, ani nie planował złośliwego odwetu, choć nastraszenie jej czającym się gdzieś w głębinach stawu morskim wężem pewnie byłoby proste; przez chwilę miał nawet na to ochotę, byle tylko odebrać powagi słowom Hannah, przypominającym o tym, jak niewiele tamtego dnia brakowało, by wydarzyła się tragedia – ale wtedy dostrzegł jej zmarszczone brwi i pionową zmarszczkę, która podzieliła jasne czoło na pół. – Nie martw się, t-tu ich nie ma. Sp-p-prawdziłem – zapewnił, mylnie odczytując malujące się na twarzy przyjaciółki emocje, sądząc, że być może bała się, że i ją jakaś magiczna kreatura wciągnie pod wodę. Staw, który wybrał, znajdował się jednak zbyt daleko od otwartego morza, by cokolwiek większego niż druzgotek dało radę do niego wpłynąć – to jest, zakładając, że bezpośrednie połączenie z otaczającymi wyspę wodami w ogóle istniało; Billy nie był do końca pewien, skąd wypływała woda, cieplejsza niż należałoby się spodziewać – chociaż zdążył zbadać już sporą część dna, nie znalazł żadnego pewnego źródła.
W odpowiedzi na pytanie Hannah, wzruszył tylko ramionami. – Zobaczymy – odpowiedział wymijająco, starając się nadać temu słowu tajemniczego wydźwięku – choć tak naprawdę po prostu jeszcze nie wiedział, o co mógłby ją poprosić. Nigdy nie zmusiłby jej do niczego, czego sama nie chciałaby zrobić – i wydawało mu się, a przynajmniej miał taką nadzieję, że wiedziała o tym również sama Hannah.
Śledził ją uważnie spojrzeniem, kiedy poruszała się w wodzie, szukając tej samej równowagi, która jemu przychodziła już naturalnie; starał się zbytnio jej nie ograniczać – nie prowadzić przez cały czas za rękę, wiedząc, że w ten sposób nie można było nauczyć się niczego – ale też dbał o to, by wiedziała, że w razie czego był obok; że wystarczyło, by wyciągnęła w jego stronę dłoń, złapała się ramienia, albo zwyczajnie zasygnalizowała, że coś było nie w porządku. Coś chyba było – widział, jak momentami spinała mięśnie, albo zaczynała atakować wodę nieco gwałtowniej niż było to konieczne – ale jej myśli pozostawały dla niego nieodgadnione, nie potrafił wyczytać ich z drobnych drgnięć ust ani powiek zaciskających się na ułamek sekundy. Pozwalał jej więc stoczyć z nimi walkę samodzielnie, ograniczając się do podpierania jej pleców dłońmi i udzielania instrukcji, które – jak mu się wydawało – mogły okazać się przydatne. Nie był pewien, nie był zawodowym nauczycielem – starał się jednak przekazać jej wszystko to, czego sam nauczył się na własnych błędach, rozpromieniając się, gdy jej ciało uniosło się do góry, a twarz rozjaśnił uśmiech. I śmiejąc się, kiedy przerwała mu w pół zdania, przyznając, że go nie słyszała.
Kiwnął głową, starając się spełnić jej prośbę na tyle, na ile był w stanie – zaczynając też bardziej pomagać sobie gestami, próbując w ten sposób nakierować jej dłonie na właściwe tory. Prawie niepotrzebnie – Hannah radziła sobie świetnie, szybko korygując pomyłki i zaczynając płynąć; podążył za nią już bez asekuracji, sprawdzając jedynie, czy nie zanurzała się zbyt mocno. – Znam to uczucie – odpowiedział, głośniej i wyraźniej niż wcześniej, doskonale wiedząc, o jakiej lekkości mówiła – uwielbiał to wrażenie, trochę podobnie czuł się na miotle – gdy niosło go powietrze, a ziemia pozostawała gdzieś daleko w dole, przesuwając się niemal tak samo, jak skryte pod wodą dno. Ogarniało go również teraz, sprawiając, że oddychało mu się lżej, a wszystko dookoła wydawało się jaśniejsze, choć tym razem nie miał pewności – ile było w tym zbawiennego działania ciepłej, otaczającej go wody, a ile szerokiego uśmiechu, malującego się na twarzy przyjaciółki. – Po p-p-prostu – przestać – odpowiedział, prawdopodobnie niezbyt pomocnie, zastanawiając się, jak dokładniej mógłby jej to opisać. – Rozłóż ręce trochę szerzej, p-p-pozwól nogom opaść. Spróbuj im zaufać – ramionom, st-t-topom, one tak naprawdę same wiedzą, co r-ro-robić – dodał, wyciągając jednak w stronę Hannah ręce, żeby w razie potrzeby mogła się ich uchwycić. Wyglądało jednak na to, że sama zaczynała oswajać się z wodą – wypychając się wyżej instynktownie, nie pozwalając ciału zanurzyć się całkiem pod powierzchnię. Uśmiechnął się szczerze, przyglądając się tym zmaganiom i unosząc wyżej brew, gdy zapewniła go o jego nadchodzącej przegranej. – Zaczynam podejrzewać, że t-t-tylko udawałaś, że nie potrafisz p-p-pływać – odpowiedział żartobliwie. Na propozycję wyścigu pokręcił jednak lekko głową. – Wiesz, że nie odrzucam w-wy-wyzwań, ale najpierw może sp-p-próbujmy czegoś, co dla odmiany pozwoli ci k-k-kontrolować, gdzie płyniesz – zaproponował. Pływanie na plecach było dobrym ćwiczeniem na początek, głównie dlatego, że nie wymagało zanurzania głowy pod wodę – ale przemieszczanie się tyłem zawsze niosło ze sobą ryzyko wpadnięcia na coś, co pozostawało poza zasięgiem wzroku. Poza tym – do przeciwległego brzegu było daleko; nie chciał, by Hannah zorientowała się w połowie, że nie ma gruntu pod stopami. A przynajmniej – jeszcze nie.
Obserwował przez chwilę, jak ćwiczyła, kładąc się na wodzie i coraz swobodniej wracając do poprzedniej pozycji. Gdy zapytała o dalszy plan, otworzył usta, ale nim zdążyłby odpowiedzieć, dotarło do niego jego wykrzyczane w panice imię, a przyjaciółka zamachała nogami dziwnie, zupełnie, jakby próbowała coś z siebie strząsnąć. – Co… – zaczął, ale otrzymał wyjaśnienie, zanim jeszcze zdążyłby o nie zapytać. – Sp-p-pokojnie – powiedział, wyciągając rękę, żeby uchwycić palcami jej ramię – bardziej dla odegnania chwilowej paniki niż z konieczności. – Zaczekaj chwilę – poprosił. Niepokój, wyraźnie odbijający się w głosie Hannah, nie ogarnął i jego, nie zburzył lekkiego i pogodnego nastroju, który jej obecność zdawała się wokół niego budować – ale starał się nie pozwolić, by kiełkujące w klatce piersiowej rozbawienie zabarwiło głoski, nie chcąc, by pomyślała, że się z niej śmiał. Nawet jeśli odrobinę to robił.
Nabrał powietrza w płuca, żeby sekundę później zniknąć pod powierzchnią stawu, nurkując pionowo w dół i otwierając oczy; pieczenie napierającej na nie wody było nieprzyjemne, jak zwykle sprawiając, że pod powiekami zebrały się rozmazujące pole widzenia łzy, ale zamrugał kilkakrotnie, próbując się ich pozbyć. Podpłynął bliżej, zatrzymując się w miejscu, gdzie w wodzie unosiła się Hannah, i niemal od razu dostrzegając winowajcę całego zamieszania w postaci długich, porastających kamieniste dno roślin. Jedna z nich, przypominająca glony, oplotła się wokół kostki i łydki przyjaciółki, spiralnymi ruchami pnąc się w górę – w sposób, który sugerował, że musiała być magiczna. Machnął raz jeszcze ramionami, ostrożnie, żeby znaleźć się bliżej, ale tym samym nie pozbawić Hannah równowagi – po czym jedną dłonią złapał ją za kostkę, a drugą uchwycił roślinę, odciągając ją w tył. Poddała się od razu, zamiast wokół nogi, oplatając się wokół jego nadgarstka i przedramienia; strząsnął ją, a później odbił się od dna, w górę – wynurzając się tuż przed przyjaciółką. – Miałaś szczęście – powiedział, gdy już udało mu się zaczerpnąć powietrza; zatrzymał wzrok na jej twarzy, wciąż noszącej ślady paniki, samemu walcząc z drgającymi kącikami ust i próbując nadać rysom poważnego wyrazu; poległ w tych staraniach sromotnie. Nie potrafił kłamać; prawdopodobnie nie umiałby sprzedać wiarygodnego kłamstwa nawet jeśli zależałoby od tego jego życie. Co nie oznaczało, że miał zamiar sobie odpuścić. – Weszłaś p-p-prosto w gniazdo druzgotków, szyk-k-kowały się właśnie, żeby wciągnąć cię p-pod wodę – wyjaśnił, głosem drgającym od śmiechu, zatrzymując spojrzenie na jej oczach i dopiero wtedy milknąc; przyglądając się im może odrobinę za długo. Odchrząknął. – Chodź, tam jest p-p-płycej – dodał już poważniej, wyciągając rękę i łapiąc ją lekko za nadgarstek, żeby pociągnąć ją w tył – w stronę, z której wcześniej wystartowali; zatrzymując się dopiero, gdy jego stopy dotknęły stabilnego dna, i gdy miał pewność, że Hannah również może przystanąć. – Pokażę ci, jak się pływa ż-ża-żabką, a później popłyniemy do tamtego brzegu – wskazał głową na porastające przeciwległą stronę zarośla – co ty na t-t-to? – zapytał, przenosząc wzrok na twarz przyjaciółki.
Zrobił krok w jej stronę, odbijając przy tym trochę w bok, żeby znaleźć się za jej plecami. Chciał jej pokazać, jak powinna zagarniać wodę, uchwyciwszy ją wcześniej za dłonie tak, by móc nimi pokierować, ale gdy pokonał ostatnie centymetry dzielącego ich dystansu, otaczając ją ramionami po bokach i układając je wzdłuż jej ramion, łokcie przy łokciach i palce przy palcach, na moment zapomniał, co właściwie planował zrobić. Głos ugrzązł mu gdzieś na poziomie strun głosowych, a on sam znieruchomiał, jakby zaskoczony nagłą bliskością – choć przecież pozornie nie było w tym nic nieodpowiedniego; nie przekraczał granic, których nie przekroczyłby wcześniej – a jednak, coś w bijącym od jej skóry cieple, a może w fakcie, że jej plecy dzieliły od jego klatki piersiowej zaledwie milimetry, sprawiło, że ogarnęła go jakaś dziwna niezręczność – nie tyle zupełnie obca, co niepojawiająca się do tej pory w obecności Hannah, jego przyjaciółki, prawie siostry. Nie wiedział – dlaczego jego serce zaczęło nagle uderzać za mocno i jakby za szybko, jak po intensywnym wysiłku – choć przecież przepłynął zaledwie parę metrów; ani dlaczego wstrzymał oddech, orientując się, że to zrobił dopiero wtedy, gdy spróbował coś powiedzieć. – Zaczniemy od rąk. M-m-mogę? – zapytał cicho, głosem trochę zduszonym i zachrypniętym, zapewne od nurkowania, nie do końca pewien, dlaczego to pytanie w ogóle odnalazło drogę na jego usta. Podejrzewał, przeczuwał podskórnie, że mogło mieć to coś wspólnego ze słowami wykrzyczanymi w nerwach na plaży w Puddlemere, oraz z tymi, które padły później; nie kłamał wtedy, mówiąc, że nie sądził, by cokolwiek między nimi było możliwe – ale Hannah udało się skutecznie obalić fundamenty, na których zbudował to przekonanie. Tama, za którą zamknął własne uczucia, runęła – uwalniając myśli i emocje, odsuwane tak długo, aż zapomniał, że istniały. Przypominały o sobie teraz, wprawiając oddech w drżenie i rozchodząc się pod skórą w postaci dziwnie przyjemnego i dekoncentrującego mrowienia, wydostając się na wierzch wraz z pokrywającą jego ramiona gęsią skórką, niemającą nic wspólnego z chłodem. Nie miał pojęcia, co powinien z nimi zrobić, ani czy powinien robić cokolwiek – wciągnął więc powoli powietrze do płuc, próbując odzyskać utracone skupienie. – Najpierw wyciągasz ręce do p-p-przodu. O tak – poinstruował, odzywając się wreszcie po chwili milczenia, która trwała chyba odrobinę za długo; palcami prowadząc jej dłonie do przodu. – Obracasz na zewnątrz i zagarniasz w-w-wodę. Im szerszy okrąg zatoczysz, t-t-tym lepiej – mówił dalej – nachylając się nad jej ramieniem, tak, by lepiej widzieć, i prowadząc jej ręce dalej, na boki. – Później zginasz łokcie, p-p-przesuwasz pod sobą i znów do przodu – dodał, zataczając pętlę do końca, aż znów znaleźli się w punkcie wyjścia. – Spróbuj teraz sama – zaproponował, cofając dłonie, ale nie robiąc kroku w tył. – Nogi pracują p-p-podobnie. Wiesz jak? – upewnił się, podejrzewając, że musiała widzieć to niejednokrotnie – u niego, albo u któregoś z braci. To ułatwiłoby wiele – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jego własne słowa z jakiegoś powodu zaczynały go zawodzić.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Od czasu do czasu zastanawiała się, czy miał świadomość tego, jak bardzo doceniała każdą chwilę z nim spędzoną, jak wiele znaczyło dla niej każde wyznanie, nauka, sugestia i rada. Pocieszenie. Jak ważne było jego oparcie i pomocna dłoń. Sama nie zdawała sobie sprawy, póki zaabsorbowany nową rolą nie zniknął bez śladu, bez słowa. To był czas, gdy wszystko zaczęło się walić, wrzucona na głęboką wodę nie natrafiła na bezpieczny grunt, nie znalazła też wsparcia, które towarzyszyło jej latami. Zjadająca ją od środka pustka nie złamała jej, ale przyczyniła się do jednej z wielu zmian. Do dbania o to, co miała tu i teraz, w danej chwili. Nie czynienia planów na przyszłość, nie dumania nad tym, co przyniesie następny dzień. Nie martwiła się trudnością w realizacji celów, wysoką poprzeczką. Uciszała jęczące pragnienia i dziewczęce marzenia, zmuszona do stąpania twardo po ziemi w coraz to surowszej rzeczywistości. Wojna nie miała litości. Jego zniknięcie złamało jej serce, ale im częściej o tym myślała tym silniejsze odnosiła wrażenie, że nie uczyniłby tego, gdyby dała mu to, czego w tamtym trudnym dla siebie czasie potrzebował. Chciała, by wiedział, ale zbyt często wypowiadane słowa powszedniały, traciły na wartości, a pozbawione podparcia w czynach stawały się czczą obietnicą. Robiła więc wszystko, by jej ramiona kojarzyły mu się z bezpieczną przystanią. Pozostawała jej więc nadzieja, że wie; potrafi znaleźć w jej spojrzeniu tą pewność, że jest jej bliski, jest jej potrzebny. W jej obecności szczerość i oddanie, a w uśmiechu radość, jaką w niej budził i szacunek, jakim go darzyła.
Puściła mimo uszu już wszystkie te wątpliwości dotyczące komplementów, zarówno jej, jak i jego choć mogłaby się z nim droczyć w ten sposób w nieskończoność. Robili tak od zawsze, nie martwiąc się, że w drobnych uszczypliwościach zaskakująco znajdzie się jakakolwiek ponura i wredna złośliwość. Cisza, jaka otaczała staw, szum drzew i roślin w pobliżu, pojedyncze pluski wody wokół nich działały na nią kojąco. W jakiś niesamowity sposób potrafiły odegnać wszystkie troski i zmartwienia, jakby to wszystko było niezwykłym snem. To miejsce, dotąd obce i nieznane, poznawała z każdą chwilą, chłonąc jego niezwykłość. Woda była przyjemnie ciepła, a jesienna temperatura powietrza sprawiała, że wydawała się prawie gorąca — nie chciała z niej wychodzić, choć głębia szmaragdowego stawu wzbudzała w niej jakiś nieuzasadniony dyskomfort. Na chwilę, a może dwie, bo zaraz potem znikał, kiedy obracała ku niemu głowę, dłońmi poruszając wodę, a w jego oczach odnajdując tą samą pewność, że jest obok i nie zniknie nagle. Nie zniknie. Powiedział jej to, powtórzył, gdy obleciał ją strach. Nie musiał mówić tego znów. W jego tęczówkach, kiedy ogniskował je na niej widziała tę samą pewność i złożoną przysięgę. Więc gdy straci siły, tu na głębokiej wodzie, będzie i złapie ją w porę.
A jeśli coś złapie ją za nogę, pozbędzie się tego i wybawi ją z opresji.
— Ale coś tu żyje? W tym stawie? Sprawdziłeś to zanim weszłam? Nurkowałeś? — spytała kontrolnie, wytrącona z zamyślenia, spoglądając na niego czujnie. — Chciałeś mi coś pokazać — przypomniała sobie słowa z jego listu, koncentrując na jego oczach własne spojrzenie. Przez chwilę tylko przypatrując się pojedynczym kroplom wody, które osiadły na jego rzęsach i brwiach, by zaraz przy kolejnym ruchu spłynąć po policzku i zniknąć. Uśmiechnęła się, a zmarszczka na czole w końcu wygładziła. — Tu jest naprawdę pięknie — wyznała nieco niepewnie, zakładając, że to właśnie o to mu chodziło. I naprawdę jej się tu podobało. Urzekała ją ta cisza, ten dziewiczy spokój. Poruszała rękami, czując przepływającą przyjemnie pomiędzy palcami wodę. Muskała ciało delikatnie, w naturalnej pieszczocie. — Jak za czasów Hogwartu, kiedy w końcu przychodziły wakacje, wracało się do domu, zapominało o szkole, by oddać zabawie.— Rozejrzała się, odnajdując w tym miejscu analogię do tamtych dni, pełnych beztroski, wypełnionych po brzegi śmiechem i młodzieńczą radością, a później znów spróbowała ułożyć się na plecach, pozwolić, by woda otoczyła ją całą. W tym uczuciu było coś przerażającego — zdanie się na niemożliwy do opanowania żywioł, poddanie się temu, co ją otaczało, bez walki, bez oporu; i coś wspaniałego — chwila bezczynności, odpoczynek, zadziwiająco przyjemne uczucie lekkości. I zaczynała rozumieć, dlaczego to robił od czasu do czasu. Pływał dla przyjemności, dryfował bezwładnie, nie robiąc nic, poza wpatrywaniem się w niebo — wtedy, na kornwalijskiej plaży, w głęboką toń. Wyciągnęła jedną rękę ponad poziom wody, czując jak krople spływają od nadgarstka, aż po łokieć i zatoczyła nią koło, tak jak jej pokazywał, choć jakoś bez pomocy jego dłoni było ciężej. A później w ślad za pierwszą posłała drugą. Była przekonana, że asekurował ją cały czas, nieświadoma tego, że z każdą chwilą jego dłonie się oddalały, pozwalając jej samej na coraz więcej. A później przestała, by zgodnie z jego radą pozwolić ciału opaść bezwładnie, ułożyć się w innej pozycji. Stopy same ściągane ku dołowy obniżyły się, podobnie jak w końcu biodra, podnosząc jej głowę i ramiona do pozycji pionowej. Rozłożyła szeroko ręce i starając się nie dotykać dna utrzymać na powierzchni, ugięła nieco nogi w kolanach po raz pierwszy w życiu tak czując wodę, jakby umiała się z nią połączyć.
— Masz mnie. Zrobiłam to tylko po to, byś udzielił mi takiej lekcji — mruknęła zaczepnie, unosząc jedną brew i spoglądając na niego krótko. Zadarła brodę, choć nie dla pewniejszego wyrazu, a oddalenia ust od tafli wody, kiedy przy wydechu opadała niżej, by na wdechu niczym piłka unieść się znów. —Kontroluję gdzie płynę… — oburzyła się po chwili, marszcząc brwi, choć nie do końca rozumiejąc, przynajmniej przez pewną chwilę, co miał na myśli. Nie przemyślała kwestii oglądania się za siebie, by sprawdzić jak daleko wciąż jest od brzegu — gdyby uderzyła głową w kamienie prawdopodobieństwo tragicznego zakończenia tej lekcji znacznie by wzrosło.
Coś czego nigdy nie była w stanie kontrolować to ona sama w chwili nadciągającej paniki, a niewiele było potrzebne, by wywołać w niej ten stan. Serce już dudniło jej w piersi niczym w śmiertelnej agonii, oddech spłycił się, przez co zanurzała się coraz głębiej, mylnie zakładając powód dla tego stanu, a jej mięśnie spinały się, sztywniały. — To mnie zaraz wciągnie pod wodę, Billy! To mnie utopi! — podniosła głos, który podniósł się też o ton lub dwa. Przerażenie w nim świszczące było prawdziwe. I narastało z każdą sekundą, choć może nawet nie miało żadnych podstaw. I przestała go słuchać, ignorując jego prośby o chwilę spokoju i zapewnienie, że się wszystkim zajmie. Zaczynała poruszać się coraz bardziej nerwowo, echo jego słów było coraz bardziej odległe. A kiedy zniknął pod wodą wszystko tylko przyspieszyło. — Billy? Billy?! — zwołała za nim, choć przebłysk świadomości podpowiadał, że nurkował, by jej pomóc. I już sama nie była pewna, czy martwi się o niego, czy to, że sama utonie. I coś złapało ją za kostkę. Jęknęła, choć chciała krzyknąć, ale wypuściwszy całe powietrze z płuc zeszła pod wodę na moment, szybko jednak dotykając dna, czegoś paskudnego na nim i odbiła się wyżej znów łapiąc szczęśliwie powietrze. Zaraz po tym on wyłonił się przed nią.
— Żyjesz — westchnęła, wyciągając ku niemu dłonie, zaczepiając palce na jego barkach od razu i przysuwając się bliżej. Przyjrzała mu się się, otwierając usta i je zamykając jakby miała w tej jednej chwili mu tak wiele do powiedzenia, ale zaczął tłumaczyć jej całe zajście. Zacisnąwszy ręce na jego szerokich ramionach spojrzała mu w oczy z niedowierzaniem. — Druzgotków? Mogły nas udusić — Odkaszlnęła, puszczając jego ramiona, by zaraz rozejrzeć się z przerażeniem dookoła, intuicyjnie zbliżając do niego na odległość krótszą od ich ramion. Skoncentrowana na paskudnych istotach wodnych początkowo nie zwróciła uwagi, że zwyczajnie z niej żartował. Dopiero kiedy obróciła głowę i z tak bliska na niego spojrzała — na chwilę jakoś zapominając o demonach — zdała sobie sprawę. — Naigrywasz się ze mnie. — W pierwszej chwili dostrzegła kąciki oczu, które wcale nie tak bardzo odbiegały od otaczającej ich wody; były jak ona, tak samo głębokie; uniesione lekkimi zmarszczkami ku górze, a później napięte policzki, a w końcu drżące usta w powstrzymywanym wyrazie. — Ty dowcipnisiu… — Szturchnęła go w wodzie, wywołując przy tym lekką falę i spory plusk. — Jak możesz mi to robić? Myślałam, że naprawdę coś mnie wciąga pod wodę — zmrużyła oczy, nie odrywają od niego spojrzenia, dopóki nie chwycił ją za nadgarstek, by pociągnąć ją w tył. Poddała się temu, pozwalając by i on i woda ponieśli ją poniekąd sami, wspomagając się lekko drugą dłonią. Przystanęła w miejscu. Serce wciąż waliło jej w klatce piersiowej jak szalone, a krew buzowała w żyłach. Woda tu sięgała jej obojczyków, kiedy się wyprostowała. Przygładziła włosy mokrymi dłońmi, by nie plątały jej się po twarzy, co było znakiem gotowości i skupienia do kolejnego zadania. Zerknęła na przeciwny brzeg i skinęła głową, próbując się uspokoić. — Będziesz płynął obok? — upewniła się, choć nie była pewna, czy kiełkowała w niej chęć popłynięcia w jak najlepszym czasie, czy spokojniej, a dokładniej, pamiętając o każdym zademonstrowanym przez niego ruchu.
W pierwszej chwili popatrzyła na własne dłonie trzymane przez niego przy nadgarstkach, wyczekując, jakże niecierpliwie, ruchu jaki miały wykonać, jakby od tego miały zależeć wszystkie następne sekundy. Szybko jednak koncentracja na ruchu rąk przeniosła się na jego palce oplecione wokół jej przegubów, szerokie, szorstkie, zakleszczone w pewnym, choć nie dotkliwym uścisku; ciepło jego ciała bijące za jej plecami, unosząca się klatka piersiowa, którą czuła, a może tylko jej się zdawało przez moment, na własnych plecach. Woda wokół nagle zrobiła się zimna, lodowata; zadrżała cała pokryła się gęsią skórką, wzdłuż kręgosłupa, od szyi, aż po kość ogonową przemknął lekki dreszcz, wewnątrz niej zrobiło się cieplej, ale to tylko spotęgowało odczuwaną nagle różnicę temperatur. Instynktownie szukała w nim oparcia, podświadomie tłumacząc sobie, że to zmącona dłońmi woda pchnęła ją bardziej w tył. Rozlane po powierzchni wody włosy zaplątały się gdzieś między nimi, ale niemalże nie odczuła pociągnięcia. Nie próbowała przekonywać samej siebie, że nie było w tym nic nowego, nic zaskakującego — znali się tyle lat. Nie mogła odeprzeć wrażenia, że przestała się okłamywać odkąd powiedziała mu prawdę. Całą prawdę. Od tamtej godziny, minuty, sekundy, wciąż czuła się dziwnie naga. I nagle odniosła wrażenie, że jego ramiona były idealnie dopasowane dla niej, mieściła się w nich cała, kiedy tak ją obejmował, nawet w tak określonym celu. Kiedy spytał — czy to już był szept, czy tylko niepewność zatańczyła w jego głosie? — obróciła głowę powoli, równolegle do linii ramion, by odnaleźć jego zbłąkane spojrzenie. Nie była pewna, co chciała w nich zobaczyć. Czy chciała cokolwiek. Ani co chciała mu pokazać. Nie myślała o tym, a przez chwilę, o niczym, przeciągając wzrokiem od jego ust, z których wypłynęły tak zduszone słowa, przez linię nosa aż do oczu. — Proszę — odparła przyzwoleniem na moment nie odejmując od niego wzroku, z zainteresowaniem przyglądając mu się, kiedy zaczynał tłumaczyć, dopiero po chwili orientując się, że powinna patrzeć na dłonie, których ruch właśnie demonstrował. Powiodła nimi bezwładnie do przodu, wpierw złożonymi, a później obróconymi po okręgu, by cofnąwszy łokcie oprzeć je na jego przedramionach i wrócić do pozycji wyjściowej. — Mhm…— Każde uderzenie serca zdawało się trząść nią całą, choć przestało to być wynikiem paniki wywołanej nagłym atakiem podwodnej mary. Kiedy ją puścił zreflektowała się po chwili, w skupieniu powtarzając powoli ten sam ruch, do przodu złożonymi palcami, a później obróciwszy je na boki, łokciami znów do niego, do tego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, oparcia, a później jeszcze raz to samo. Nie spieszyła się. Powtórzyła to jeszcze dwa razy, wcale nie chcąc ruszać się z miejsca, w którym stała, ale w końcu przytaknęła. – Mhm… Podobnie — powtórzyła cicho, nie mając tak naprawdę pojęcia, co to znaczy. Nieważne, odrzuciła to od razu. — Spróbujmy— szepnęła cicho, bez przekonania. — Będziesz mnie trzymał?— Kiedy spytała znów obróciła głowę, tym razem jednak lekko, nie szukając już jego oczu, patrząc na taflę, a raczej to, jak się załamywała uderzając o jego ciało tuż za nią. Tak blisko. Jego ciało pokryło się gęsią skórką, jej też. Znów. Przygryzła wargę, obracając głowę do przodu. Nabrała powietrza w płuca, przymknęła oczy na chwilę, uchylonymi ustami wypuściła z płuc powietrze, a później powoli opadła do przodu, jednocześnie wyciągając przed siebie złożone dłonie. Opadała w wodę, ale kiedy zatoczyła nimi koło i ściągnęła je zgodnie z jego wskazówką, pod sobą do pozycji wyjściowej znów uniosła się na moment. Skoordynowanie tego z nogami było trudniejsze. Spróbowała zrobić to samo, ale wtedy pogubiła dłonie. Ratując się przystanęła znów, kilka jardów dalej od niego. Odwróciła się, zaczesując mokre włosy za ucho.— To jak było z tymi nogami?— Podobnie?
Puściła mimo uszu już wszystkie te wątpliwości dotyczące komplementów, zarówno jej, jak i jego choć mogłaby się z nim droczyć w ten sposób w nieskończoność. Robili tak od zawsze, nie martwiąc się, że w drobnych uszczypliwościach zaskakująco znajdzie się jakakolwiek ponura i wredna złośliwość. Cisza, jaka otaczała staw, szum drzew i roślin w pobliżu, pojedyncze pluski wody wokół nich działały na nią kojąco. W jakiś niesamowity sposób potrafiły odegnać wszystkie troski i zmartwienia, jakby to wszystko było niezwykłym snem. To miejsce, dotąd obce i nieznane, poznawała z każdą chwilą, chłonąc jego niezwykłość. Woda była przyjemnie ciepła, a jesienna temperatura powietrza sprawiała, że wydawała się prawie gorąca — nie chciała z niej wychodzić, choć głębia szmaragdowego stawu wzbudzała w niej jakiś nieuzasadniony dyskomfort. Na chwilę, a może dwie, bo zaraz potem znikał, kiedy obracała ku niemu głowę, dłońmi poruszając wodę, a w jego oczach odnajdując tą samą pewność, że jest obok i nie zniknie nagle. Nie zniknie. Powiedział jej to, powtórzył, gdy obleciał ją strach. Nie musiał mówić tego znów. W jego tęczówkach, kiedy ogniskował je na niej widziała tę samą pewność i złożoną przysięgę. Więc gdy straci siły, tu na głębokiej wodzie, będzie i złapie ją w porę.
A jeśli coś złapie ją za nogę, pozbędzie się tego i wybawi ją z opresji.
— Ale coś tu żyje? W tym stawie? Sprawdziłeś to zanim weszłam? Nurkowałeś? — spytała kontrolnie, wytrącona z zamyślenia, spoglądając na niego czujnie. — Chciałeś mi coś pokazać — przypomniała sobie słowa z jego listu, koncentrując na jego oczach własne spojrzenie. Przez chwilę tylko przypatrując się pojedynczym kroplom wody, które osiadły na jego rzęsach i brwiach, by zaraz przy kolejnym ruchu spłynąć po policzku i zniknąć. Uśmiechnęła się, a zmarszczka na czole w końcu wygładziła. — Tu jest naprawdę pięknie — wyznała nieco niepewnie, zakładając, że to właśnie o to mu chodziło. I naprawdę jej się tu podobało. Urzekała ją ta cisza, ten dziewiczy spokój. Poruszała rękami, czując przepływającą przyjemnie pomiędzy palcami wodę. Muskała ciało delikatnie, w naturalnej pieszczocie. — Jak za czasów Hogwartu, kiedy w końcu przychodziły wakacje, wracało się do domu, zapominało o szkole, by oddać zabawie.— Rozejrzała się, odnajdując w tym miejscu analogię do tamtych dni, pełnych beztroski, wypełnionych po brzegi śmiechem i młodzieńczą radością, a później znów spróbowała ułożyć się na plecach, pozwolić, by woda otoczyła ją całą. W tym uczuciu było coś przerażającego — zdanie się na niemożliwy do opanowania żywioł, poddanie się temu, co ją otaczało, bez walki, bez oporu; i coś wspaniałego — chwila bezczynności, odpoczynek, zadziwiająco przyjemne uczucie lekkości. I zaczynała rozumieć, dlaczego to robił od czasu do czasu. Pływał dla przyjemności, dryfował bezwładnie, nie robiąc nic, poza wpatrywaniem się w niebo — wtedy, na kornwalijskiej plaży, w głęboką toń. Wyciągnęła jedną rękę ponad poziom wody, czując jak krople spływają od nadgarstka, aż po łokieć i zatoczyła nią koło, tak jak jej pokazywał, choć jakoś bez pomocy jego dłoni było ciężej. A później w ślad za pierwszą posłała drugą. Była przekonana, że asekurował ją cały czas, nieświadoma tego, że z każdą chwilą jego dłonie się oddalały, pozwalając jej samej na coraz więcej. A później przestała, by zgodnie z jego radą pozwolić ciału opaść bezwładnie, ułożyć się w innej pozycji. Stopy same ściągane ku dołowy obniżyły się, podobnie jak w końcu biodra, podnosząc jej głowę i ramiona do pozycji pionowej. Rozłożyła szeroko ręce i starając się nie dotykać dna utrzymać na powierzchni, ugięła nieco nogi w kolanach po raz pierwszy w życiu tak czując wodę, jakby umiała się z nią połączyć.
— Masz mnie. Zrobiłam to tylko po to, byś udzielił mi takiej lekcji — mruknęła zaczepnie, unosząc jedną brew i spoglądając na niego krótko. Zadarła brodę, choć nie dla pewniejszego wyrazu, a oddalenia ust od tafli wody, kiedy przy wydechu opadała niżej, by na wdechu niczym piłka unieść się znów. —Kontroluję gdzie płynę… — oburzyła się po chwili, marszcząc brwi, choć nie do końca rozumiejąc, przynajmniej przez pewną chwilę, co miał na myśli. Nie przemyślała kwestii oglądania się za siebie, by sprawdzić jak daleko wciąż jest od brzegu — gdyby uderzyła głową w kamienie prawdopodobieństwo tragicznego zakończenia tej lekcji znacznie by wzrosło.
Coś czego nigdy nie była w stanie kontrolować to ona sama w chwili nadciągającej paniki, a niewiele było potrzebne, by wywołać w niej ten stan. Serce już dudniło jej w piersi niczym w śmiertelnej agonii, oddech spłycił się, przez co zanurzała się coraz głębiej, mylnie zakładając powód dla tego stanu, a jej mięśnie spinały się, sztywniały. — To mnie zaraz wciągnie pod wodę, Billy! To mnie utopi! — podniosła głos, który podniósł się też o ton lub dwa. Przerażenie w nim świszczące było prawdziwe. I narastało z każdą sekundą, choć może nawet nie miało żadnych podstaw. I przestała go słuchać, ignorując jego prośby o chwilę spokoju i zapewnienie, że się wszystkim zajmie. Zaczynała poruszać się coraz bardziej nerwowo, echo jego słów było coraz bardziej odległe. A kiedy zniknął pod wodą wszystko tylko przyspieszyło. — Billy? Billy?! — zwołała za nim, choć przebłysk świadomości podpowiadał, że nurkował, by jej pomóc. I już sama nie była pewna, czy martwi się o niego, czy to, że sama utonie. I coś złapało ją za kostkę. Jęknęła, choć chciała krzyknąć, ale wypuściwszy całe powietrze z płuc zeszła pod wodę na moment, szybko jednak dotykając dna, czegoś paskudnego na nim i odbiła się wyżej znów łapiąc szczęśliwie powietrze. Zaraz po tym on wyłonił się przed nią.
— Żyjesz — westchnęła, wyciągając ku niemu dłonie, zaczepiając palce na jego barkach od razu i przysuwając się bliżej. Przyjrzała mu się się, otwierając usta i je zamykając jakby miała w tej jednej chwili mu tak wiele do powiedzenia, ale zaczął tłumaczyć jej całe zajście. Zacisnąwszy ręce na jego szerokich ramionach spojrzała mu w oczy z niedowierzaniem. — Druzgotków? Mogły nas udusić — Odkaszlnęła, puszczając jego ramiona, by zaraz rozejrzeć się z przerażeniem dookoła, intuicyjnie zbliżając do niego na odległość krótszą od ich ramion. Skoncentrowana na paskudnych istotach wodnych początkowo nie zwróciła uwagi, że zwyczajnie z niej żartował. Dopiero kiedy obróciła głowę i z tak bliska na niego spojrzała — na chwilę jakoś zapominając o demonach — zdała sobie sprawę. — Naigrywasz się ze mnie. — W pierwszej chwili dostrzegła kąciki oczu, które wcale nie tak bardzo odbiegały od otaczającej ich wody; były jak ona, tak samo głębokie; uniesione lekkimi zmarszczkami ku górze, a później napięte policzki, a w końcu drżące usta w powstrzymywanym wyrazie. — Ty dowcipnisiu… — Szturchnęła go w wodzie, wywołując przy tym lekką falę i spory plusk. — Jak możesz mi to robić? Myślałam, że naprawdę coś mnie wciąga pod wodę — zmrużyła oczy, nie odrywają od niego spojrzenia, dopóki nie chwycił ją za nadgarstek, by pociągnąć ją w tył. Poddała się temu, pozwalając by i on i woda ponieśli ją poniekąd sami, wspomagając się lekko drugą dłonią. Przystanęła w miejscu. Serce wciąż waliło jej w klatce piersiowej jak szalone, a krew buzowała w żyłach. Woda tu sięgała jej obojczyków, kiedy się wyprostowała. Przygładziła włosy mokrymi dłońmi, by nie plątały jej się po twarzy, co było znakiem gotowości i skupienia do kolejnego zadania. Zerknęła na przeciwny brzeg i skinęła głową, próbując się uspokoić. — Będziesz płynął obok? — upewniła się, choć nie była pewna, czy kiełkowała w niej chęć popłynięcia w jak najlepszym czasie, czy spokojniej, a dokładniej, pamiętając o każdym zademonstrowanym przez niego ruchu.
W pierwszej chwili popatrzyła na własne dłonie trzymane przez niego przy nadgarstkach, wyczekując, jakże niecierpliwie, ruchu jaki miały wykonać, jakby od tego miały zależeć wszystkie następne sekundy. Szybko jednak koncentracja na ruchu rąk przeniosła się na jego palce oplecione wokół jej przegubów, szerokie, szorstkie, zakleszczone w pewnym, choć nie dotkliwym uścisku; ciepło jego ciała bijące za jej plecami, unosząca się klatka piersiowa, którą czuła, a może tylko jej się zdawało przez moment, na własnych plecach. Woda wokół nagle zrobiła się zimna, lodowata; zadrżała cała pokryła się gęsią skórką, wzdłuż kręgosłupa, od szyi, aż po kość ogonową przemknął lekki dreszcz, wewnątrz niej zrobiło się cieplej, ale to tylko spotęgowało odczuwaną nagle różnicę temperatur. Instynktownie szukała w nim oparcia, podświadomie tłumacząc sobie, że to zmącona dłońmi woda pchnęła ją bardziej w tył. Rozlane po powierzchni wody włosy zaplątały się gdzieś między nimi, ale niemalże nie odczuła pociągnięcia. Nie próbowała przekonywać samej siebie, że nie było w tym nic nowego, nic zaskakującego — znali się tyle lat. Nie mogła odeprzeć wrażenia, że przestała się okłamywać odkąd powiedziała mu prawdę. Całą prawdę. Od tamtej godziny, minuty, sekundy, wciąż czuła się dziwnie naga. I nagle odniosła wrażenie, że jego ramiona były idealnie dopasowane dla niej, mieściła się w nich cała, kiedy tak ją obejmował, nawet w tak określonym celu. Kiedy spytał — czy to już był szept, czy tylko niepewność zatańczyła w jego głosie? — obróciła głowę powoli, równolegle do linii ramion, by odnaleźć jego zbłąkane spojrzenie. Nie była pewna, co chciała w nich zobaczyć. Czy chciała cokolwiek. Ani co chciała mu pokazać. Nie myślała o tym, a przez chwilę, o niczym, przeciągając wzrokiem od jego ust, z których wypłynęły tak zduszone słowa, przez linię nosa aż do oczu. — Proszę — odparła przyzwoleniem na moment nie odejmując od niego wzroku, z zainteresowaniem przyglądając mu się, kiedy zaczynał tłumaczyć, dopiero po chwili orientując się, że powinna patrzeć na dłonie, których ruch właśnie demonstrował. Powiodła nimi bezwładnie do przodu, wpierw złożonymi, a później obróconymi po okręgu, by cofnąwszy łokcie oprzeć je na jego przedramionach i wrócić do pozycji wyjściowej. — Mhm…— Każde uderzenie serca zdawało się trząść nią całą, choć przestało to być wynikiem paniki wywołanej nagłym atakiem podwodnej mary. Kiedy ją puścił zreflektowała się po chwili, w skupieniu powtarzając powoli ten sam ruch, do przodu złożonymi palcami, a później obróciwszy je na boki, łokciami znów do niego, do tego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, oparcia, a później jeszcze raz to samo. Nie spieszyła się. Powtórzyła to jeszcze dwa razy, wcale nie chcąc ruszać się z miejsca, w którym stała, ale w końcu przytaknęła. – Mhm… Podobnie — powtórzyła cicho, nie mając tak naprawdę pojęcia, co to znaczy. Nieważne, odrzuciła to od razu. — Spróbujmy— szepnęła cicho, bez przekonania. — Będziesz mnie trzymał?— Kiedy spytała znów obróciła głowę, tym razem jednak lekko, nie szukając już jego oczu, patrząc na taflę, a raczej to, jak się załamywała uderzając o jego ciało tuż za nią. Tak blisko. Jego ciało pokryło się gęsią skórką, jej też. Znów. Przygryzła wargę, obracając głowę do przodu. Nabrała powietrza w płuca, przymknęła oczy na chwilę, uchylonymi ustami wypuściła z płuc powietrze, a później powoli opadła do przodu, jednocześnie wyciągając przed siebie złożone dłonie. Opadała w wodę, ale kiedy zatoczyła nimi koło i ściągnęła je zgodnie z jego wskazówką, pod sobą do pozycji wyjściowej znów uniosła się na moment. Skoordynowanie tego z nogami było trudniejsze. Spróbowała zrobić to samo, ale wtedy pogubiła dłonie. Ratując się przystanęła znów, kilka jardów dalej od niego. Odwróciła się, zaczesując mokre włosy za ucho.— To jak było z tymi nogami?— Podobnie?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie pamiętał, kiedy dokładnie zaczął nazywać Oazę domem. Z pewnością nie była nim dla niego od samego początku; gdy zobaczył ją po raz pierwszy, krótko po swoim powrocie do ogarniętej wojną Anglii, wypełniona wyrwanymi z dawnego życia ludźmi wioska wydała mu się przygnębiająca. Może taka właśnie była; a może odbierał ją tak dlatego, że w nich wszystkich – w dzieciakach snujących się bez celu wokół w połowie ukończonych chat, w zagubionych spojrzeniach kobiet, w lśniących od determinacji i poczucia porażki oczach młodych mężczyzn – widział odbicie samego siebie. Nie różnił się od nich tak bardzo – utraciwszy niemal wszystko, co składało się na jego osobiste poczucie stabilności: połówkę bliźniaka na Heartlake Road, ukochaną pracę, drużynę – czuł się, jakby tonął; rzucone mu koło ratunkowe uciekało spod palców, rzeczy, które znał i na których polegał, przykryła woda; nie rozpoznawał londyńskich ulic, zniszczonych, pokrytych plączącą się wokół łydek mgłą, marszowym krokiem patroli, szmerem niesionych zaułkami szeptów, ponurą aurą, roztaczaną przez dementorów; czasami wydawało mu się, że nawet twarze jego przyjaciół były obce – zmienione wydarzeniami, od których uciekł, a które przepłynęły w międzyczasie gdzieś obok, przemijając wraz z cichym szelestem kartek Proroka Codziennego rozłożonego co niedzielę na kuchennym stole. Przez jakiś czas, ciemny, pozbawiony nadziei, zamykający się w pierwszych tygodniach tuż po przyjeździe – był pewien, że nigdy się już nie odnajdzie; że zawsze będzie tkwił w przeszłości, albo gorzej – zawieszony gdzieś pomiędzy, nie rozumiejąc, co właściwie stało się pod jego nieobecność.
Zmiana nadeszła stopniowo i tak subtelnie, że prawie jej nie zauważył: zakradła się po cichu jak zimowy wieczór, przychodząc wraz z każdym kolejnym odkrytym w Oazie miejscem; odnalazł jej ślady wśród nocnych śpiewów żab, blasku świetlików nad zatoką i cieple kamieni wokół szmaragdowego stawu; dostrzegł ją w uśmiechu młodej kobiety, której pomagał wprowadzić się do dopiero co ukończonej chaty, usłyszał w radosnym okrzyku kilkuletniego chłopca, dosiadającego swojej pierwszej, dziecięcej miotły. To były drobnostki, ulotne oddechy spokoju pomiędzy jednym dniem a drugim, w miarę upływu czasu pomagające jednak kołyszące się na falach koło ratunkowe zamienić w tratwę – a coś, co miało być tylko krótkim przystankiem pomiędzy, przekształcić w dom; wypełniony poranną paplaniną Amelii, zapachem słabej herbaty parzonej późnym wieczorem, trzaskaniem ognia w żeliwnym piecu i życzliwymi pozdrowieniami ludzi, którzy jeszcze parę miesięcy temu byli dla niego zupełnie obcy. Nie, Oaza nie była rajem na ziemi – ale wiedział, wierzył już, że mogła być czymś więcej niż tylko skrawkiem szarpanego wiatrem płótna, ledwie chroniącego przed szalejącą nad głową burzą.
I to Hannah mu o niej opowiedziała.
Nie zapomniał o tym ani na moment, o tym długu wdzięczności, który zakorzenił się w jego klatce piersiowej, rosnąc w miarę, jak rosło jego przywiązanie do tego miejsca. Może częściowo dlatego chciał się nim z nią podzielić – sprawić, by spojrzała na nie jego oczami, by wiedziała, jak bardzo doceniał to, że gdy wrócił po miesiącach nieobecności, wyciągnęła do niego rękę. Zasługiwała na szczęście, na każdą pojedynczą jego minutę, którą jeszcze byli w stanie wyrwać światu; a tutaj mogli być szczęśliwi – nawet jeśli tylko przez chwilę, wyobrażając sobie, że tak naprawdę byli gdzieś indziej – i kiedyś indziej. – Hannah – odezwał się, odnajdując jej czujne spojrzenie, przerywając kawalkadę pytań; zastanawiając się przelotnie, czy to rzeczywiście czające się w głębinach stworzenia były tym, czego się obawiała – czy jedynie wykorzystywała je do zasłonięcia innego rodzaju zdenerwowania. – Nic ci tu nie g-g-grozi – powtórzył, starając się przelać w nią tę pewność; nie wybrałby szmaragdowego stawu, gdyby było w nim niebezpiecznie. – Dno jest miejscami za głębokie, żeby dało się do niego dop-p-płynąć, ale nurkowałem tu wiele razy i nigdy nie nat-t-trafiłem na nic większego od myszy – dodał jeszcze, na chwilę podnosząc rękę ponad wodę i oddalając od siebie dwa palce, za pomocą odległości pomiędzy nimi chcąc zwizualizować rozmiary największego z napotkanych w stawie stworzeń.
Nie był pewien, czy to jego słowa sprawiły, że czoło Hannah się wygładziło, czy był to wpływ unoszącej się w powietrzu magii; uśmiechnął się tak czy inaczej, zatrzymując spojrzenie na parze czekoladowych tęczówek, szybko rozpoznając słowa z listu, o którym mu przypomniała. – Tak – przytaknął, kiwając głową. – Ale p-p-później, nie tutaj – zapowiedział, w pierwszej chwili nie planując powiedzieć nic więcej – ale ostatecznie nie będąc w stanie powstrzymać popychanych entuzjazmem słów przed opuszczeniem ust. – Widzisz tamtą ścieżkę? – zapytał, głową wskazując na zarośla porastające przeciwny brzeg stawu. – P-p-prowadzi do mokradła, podmokłej p-p-polanki, na której tutejsze dzieciaki organizują sobie rozgrywki Quidditcha. Założyły nawet własną d-d-drużynę, uwierzysz? Płazy z Oazy. Jest tam p-p-pełno żab, to dlatego – wyjaśnił. Starał się mówić spokojnie, nie rozwlekając się i nie tracąc z oczu głównego celu ich spotkania, ale nagłe ożywienie i błysk w spojrzeniu trudno było zamaskować; mógłby mówić o tym godzinami – o tym, jak mały Tim świetnie radził sobie na miotle, urodzony szukający; i o tym, jak jego siostrze, sześcioletniej Emily, udało się obronić rzut, przy którym polegliby zawodowi obrońcy (straciła przy tym dwie mleczne jedynki i matka na dwa tygodnie zabroniła jej latania na miotle, ale wciąż twierdziła, że było warto). – W każdym razie, t-t-to boisko, o którym ci mówiłem? – Nie był pewien, czy pamiętała. – Pomyślałem, że mogłoby być w-w-właśnie tam, i byłem – jestem – ciekaw, co m-m-myślisz. – Mało było ludzi, których zdanie ceniłby sobie tak wysoko jak jej. Wzruszył ramionami, tym razem z lekkim zakłopotaniem. – Obiecałem, że załatwię im p-p-prawdziwe piłki – wspomniał; już od jakiegoś czasu chciał poprosić ją o wypożyczenie ich z jej sklepu – mógł też za nie zapłacić – ale trochę się obawiał, że wyprawa do Londynu tylko w tym celu, zostanie okrzyknięta zbytnio ryzykowną.
Nie była tak zupełnie w błędzie, sądząc, że to właśnie szmaragdowy staw był miejscem, które chciał jej pokazać; choć nie o nim pisał w liście, to też nieprzypadkowo zabrał ją właśnie tutaj – w ciszę otoczoną zaroślami, w której pozwalał sobie planować; snuć marzenia, inne niż kiedyś, bo i jego świat był inny – ale powoli przestawał tęsknić za tym starym. Nawet jeśli czasami nadal brakowało mu ryku tłumu, szumiącego przyjemnie w uszach razem z wiejącym wysoko ponad ziemią wiatrem, to przecież wciąż miał inne rzeczy: niektóre wzniesione własnymi rękami, inne mniej oczywiste – jak drobne ramiona córki oplatające go co wieczór za szyję, albo popołudnie spędzone z Hannah – z jej rozpromienionym spojrzeniem otulającym okolicę, z uśmiechem na ustach, z mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu, i z kroplami przejrzystej wody, spływającymi po policzkach, szyi i obojczykach. – To p-p-prawda – odezwał się, ale gdy to mówił, z jakiegoś powodu wcale nie patrzył na lśniącą w słońcu powierzchnię stawu, ani na drzewa, ani delikatne kwiaty na krzewach, na których lubiły przysiadać motyle. – Pięknie. – Chyba podczas z żadnej z wcześniejszych wypraw w to miejsce, nie zauważył, jak bardzo.
Obserwował ją przez chwilę, gdy kładła się na wodzie, spoglądając w górę, unosząc ramiona, a później zanurzając je z powrotem; jeszcze odrobinę za szybko, trochę za bardzo chwiała się na boki, ale to nie wymagająca ćwiczeń technika zwracała jego uwagę najmocniej – z uśmiechem przyglądał się jej rysom, coraz łagodniejszym, mniej spiętym; zastygłym w zaczepnym wyrazie, gdy po chwili wróciła do poprzedniej pozycji, unosząc wyżej brew. Westchnął, wywracając oczami. – Nie myśl sobie, że robię to z d-d-dobroci serca – zaznaczył, ale choć minę miał poważną, jego oczy nie przestawały się śmiać. – Co to, to nie, p-p-panno Wright, będziesz musiała nauczyć mnie czegoś w z-z-zamian – zawyrokował, w bliźniaczym geście zadzierając wyżej brodę; trochę żartując, a trochę nie – bo chociaż póki co nie miał konkretnego pomysłu na obiekt takiej lekcji, to przecież było mnóstwo rzeczy, które jego przyjaciółka potrafiła; porcjowanie wielkiego morskiego węża było tylko jedną z nich.
Zachowanie spokoju w trudnej sytuacji – z pewnością nie.
Może nie powinien był się z tego śmiać – z tego jej strachu przed owijającą się wokół kostki rośliną, z paniki podsuwającej absurdalne scenariusze, ani z tego, że Hannah, potrafiąca położyć znacznie groźniejszego przeciwnika w bezpośredniej walce, traciła głowę na myśl o czających się w głębinach stworzeniach – ale jej obecność, ciepło otaczającej ich wody, cisza nasączona wspomnieniami i dźwięczące jeszcze w powietrzu echo śmiechu, skutecznie odciągnęły jego myśli od zmartwień. Nie chciał do nich wracać, jeszcze nie teraz, nie dzisiaj; czuł się na to zbyt dobrze, zbyt szczęśliwie – jego klatkę piersiową wypełniała dziwna lekkość, towarzysząca mu nawet wtedy, gdy nurkował w poszukiwaniu rzekomych stworów, i później – gdy wynurzył się, a pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po uchyleniu powiek, była para wpatrzonych w niego, ciemnych tęczówek. – Żyję – przytaknął, z mieszaniną oburzenia i rozbawienia, emocji tak skrajnie różnych od tych, które towarzyszyły im zaledwie tydzień temu, że wydawało się to niemal niemożliwe. W tamtej chwili nie myślał jednak o plaży w Puddlemere, czy może – nie myślał o tym, co ich tam zaprowadziło; wylewanie kolejnych łez nie pomagało nikomu, torturowanie samego siebie wyrzutami sumienia – też nie; ostatnim razem przyniosło to więcej szkody niż pożytku. Ten ból, żal, wciąż się w nim tliły, ale być może kluczem do ruszenia z miejsca było zaakceptowanie, że nie miały zniknąć; może mógł już przestać z nimi walczyć. – Choć p-p-przyznam, że trochę rani mnie twój brak wiary w m-m-moje umiejętności – dodał, wciąż próbując powstrzymać podrywające się w górę kąciki ust. Zaparł się mocniej nogami o dno, starając się utrzymać równowagę za ich oboje, gdy Hannah uchwyciła go za ramiona, a później instynktownie i prawie bezwiednie wyciągając rękę w jej stronę, w zupełnie naturalnym geście otaczając ją w pasie, przyciągając bliżej; upewniając się, że nie zanurzy się już pod wodę. Być może to go zdradziło, rozpraszając na tyle, że przestał się pilnować; roześmiał się wreszcie, nie będąc już w stanie udawać, że zaskoczyło go rzucone w jego stronę oskarżenie. Puścił ją, unosząc ręce w geście kapitulacji, oznaczającym przyznanie się do winy, a później uskoczył w tył, chcąc uniknąć wymierzonego ku niemu kuksańca, choć nie zdążył; może wcale nie próbował aż tak bardzo. – Przep-p-praszam – powiedział wreszcie, bez śladu prawdziwej skruchy w głosie. – Ale mówiłem ci już, że n-n-nic ci tu nie grozi – przypomniał jej, zawadiacko unosząc wyżej brew. – Poza tym – musiałabyś widzieć swoją m-m-minę – dodał, spoglądając na nią też teraz.
Coś w wyrazie jej twarzy musiało mu podpowiedzieć, by nie przeciągać struny dalej, więc pociągnął ją w stronę płytszej części, starając się na powrót skierować uwagę ich obojga na naukę pływania, zarysowując słowami plan na najbliższych kilkanaście minut. – Przez cały czas – przytaknął, nie mając w żadnym wypadku zamiaru puścić jej samej na głęboką wodę; skinął głową, posyłając jej pokrzepiające spojrzenie, a później zatrzymał się za nią, otaczając ją ramionami – i zapomniał, do czego właściwie odnosiły się jego własne słowa. Nie spodziewał się tego – oddechu zatrzymującego się w połowie, myśli rozpierzchających się bezładnie, jak drobne zmarszczki na zmąconej wodzie; przez lata przywykł do jej bliskości, do objęć odganiających smutki, ciężaru głowy na ramieniu, spojrzenia śledzącego go czujnie i uważnie – a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie zamarł w bezruchu, nagle świadomy istnienia każdego centymetra kwadratowego własnej skóry, pleców Hannah napierających na niego wraz ze spokojnymi ruchami wody, wilgotnych włosów łaskoczących policzek, ciepła promieniującego od jej ciała; uczuć znajomych, ale jednocześnie dziwnie nowych, smakujących inaczej. Nie powinien się teraz nad tym zastanawiać, wiedział o tym, ale nim zdążyłby się zreflektować, Hannah poruszyła się przed nim, obracając się przez ramię i spoglądając wprost na niego; sprawiając, że mimowolnie zaczął z przerażeniem rozważać, czy przypadkiem niechcący nie wypowiedział swoich myśli na głos, albo czy jakimś cudem nie wyczuła jego zbyt mocno bijącego serca, czując się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, choć pozornie nie zrobił przecież nic złego. Wargi drgnęły mu w niemym pytaniu, słowa go jednak zawiodły; nie potrafił ubrać w nie myśli i nie był pewien, czy właściwie chciał to zrobić – bo te, które przemykały przez jego głowę, wydawały się irracjonalne; czy zdawała sobie sprawę, że jej oczy w tym świetle nabierały ciepłego, orzechowego odcienia? I czy była świadoma maleńkiej kropli wody, która utknęła w kąciku jej ust, balansując niepewnie przy każdym wydechu (i sprawiając, że musiał wykorzystać ostatnie pokłady silnej woli, by nie zetrzeć jej opuszkiem kciuka)? – No d-d-dobrze – odezwał się w końcu, nie mając pojęcia, ile czasu minęło; mogło to być kilka sekund albo całe długie popołudnie – żadna z opcji nie zdziwiłaby go w najmniejszym stopniu. Odchrząknął, przenosząc uwagę na ich dłonie, za jej przyzwoleniem starając się wytłumaczyć, jak powinny się poruszać, ale Hannah nadal na niego patrzyła. – Trochę mnie rozp-p-praszasz – wymamrotał, nim zdążyłby się powstrzymać – a ledwie to zrobił, nabrał ochoty na zaciśnięcie powiek w zażenowaniu. Zamiast tego się zaśmiał, brodą wskazując w przód – na wodę, tam, gdzie próbował zademonstrować właśnie poprawne ruchy rąk, mając nadzieję, że Hannah nie zdążyła dostrzec rozlewającego się po jego szyi i policzkach ciepła.
Skupienie się na wytłumaczeniu właściwej techniki mu pomogło; starał się ją poprawiać, naprowadzając dłonie i ramiona na odpowiednie tory, a później obserwując, gdy podejmowała samodzielnie próby. Poruszanie samymi rękami wydawało się być dla niej proste, skoordynowanie ich z resztą – już mniej, miał wrażenie, że gubiła się trochę, jak gdyby zapominając, co powinna robić. – Postaraj się nie m-m-myśleć aż tak bardzo o kolejności – zasugerował, gdy zatrzymała się kawałek dalej. Nie był pewien, jak dokładnie to wytłumaczyć – tę koordynację; nie pamiętał już własnej nauki, a gdy płynął, zwyczajnie się nad tym nie zastanawiał – tak samo, jak nie zastanawiało się nad stawianiem kolejnych kroków przy chodzeniu, czy pochylaniu nad miotłą przy lataniu. – Spójrz – powiedział, po czym sam położył się na wodzie, żeby do niej podpłynąć – starając się poruszać jak najwolniej, i jak najdokładniej. – To nie są dwa osobne r-r-ruchy, jeden wynika z drugiego – dodał, popychając nogi w dół, żeby zatrzymać się obok Hannah. – Możemy poćwiczyć jeszcze z samymi n-n-nogami – zaproponował w odpowiedzi na jej pytanie, zastanawiając się przez moment. – Idealnie by było, gdybyśmy m-m-mieli kawałek lekkiej deski, żebyś mogła się jej przyt-t-trzymać, ale tym razem będę musiał ci wystarczyć – zawyrokował, posyłając jej rozbawione spojrzenie i wzruszając ramionami. Cofnął się nieco, żeby odnaleźć stopami kamienne dno, po czym wyciągnął ramiona w jej stronę. – Spróbuj się mnie złapać i p-p-położyć na wodzie, popracować samymi nogami. Tak, jakbyś chciała mnie p-p-popchnąć. – Uniósł nieco dłonie zachęcająco, obracając je tak, żeby łatwiej jej było się uchwycić – samemu również oplatając palce wokół jej przedramion, tuż przed łokciami. – W porządku? – upewnił się, chciał, żeby czuła się stabilnie, nie musząc skupiać się na utrzymaniu głowy ponad powierzchnią.
Nie poganiał jej, pozwalając jej ćwiczyć, wtrącając się jedynie, gdy do głowy przychodziła mu jakaś wskazówka: wolniej, skup się na dokładności; stopy szerzej, jakbyś się chciała nimi odepchnąć. Nie był pewien, na ile było to wszystko pomocne, może powinni spróbować przy brzegu – ale gdy odniósł wrażenie, że w ruchach Hannah mniej już było nerwowości, a więcej zdecydowania, zerknął na nią, podłapując jej spojrzenie. – To co? Sp-p-próbujemy dopłynąć do tamtego brzegu? – zapytał, pomagając jej stanąć z powrotem na własnych nogach i wskazując poprzednio wybrany kierunek. Później przeniósł wzrok na nią, starając się z wyrazu jej twarzy odczytać to, czego mogły nie powiedzieć mu słowa. – Będę płynął obok – przypomniał jej, powtarzając raz jeszcze poprzednie zapewnienie – ale ostateczną decyzję pozostawiając jej.
Zmiana nadeszła stopniowo i tak subtelnie, że prawie jej nie zauważył: zakradła się po cichu jak zimowy wieczór, przychodząc wraz z każdym kolejnym odkrytym w Oazie miejscem; odnalazł jej ślady wśród nocnych śpiewów żab, blasku świetlików nad zatoką i cieple kamieni wokół szmaragdowego stawu; dostrzegł ją w uśmiechu młodej kobiety, której pomagał wprowadzić się do dopiero co ukończonej chaty, usłyszał w radosnym okrzyku kilkuletniego chłopca, dosiadającego swojej pierwszej, dziecięcej miotły. To były drobnostki, ulotne oddechy spokoju pomiędzy jednym dniem a drugim, w miarę upływu czasu pomagające jednak kołyszące się na falach koło ratunkowe zamienić w tratwę – a coś, co miało być tylko krótkim przystankiem pomiędzy, przekształcić w dom; wypełniony poranną paplaniną Amelii, zapachem słabej herbaty parzonej późnym wieczorem, trzaskaniem ognia w żeliwnym piecu i życzliwymi pozdrowieniami ludzi, którzy jeszcze parę miesięcy temu byli dla niego zupełnie obcy. Nie, Oaza nie była rajem na ziemi – ale wiedział, wierzył już, że mogła być czymś więcej niż tylko skrawkiem szarpanego wiatrem płótna, ledwie chroniącego przed szalejącą nad głową burzą.
I to Hannah mu o niej opowiedziała.
Nie zapomniał o tym ani na moment, o tym długu wdzięczności, który zakorzenił się w jego klatce piersiowej, rosnąc w miarę, jak rosło jego przywiązanie do tego miejsca. Może częściowo dlatego chciał się nim z nią podzielić – sprawić, by spojrzała na nie jego oczami, by wiedziała, jak bardzo doceniał to, że gdy wrócił po miesiącach nieobecności, wyciągnęła do niego rękę. Zasługiwała na szczęście, na każdą pojedynczą jego minutę, którą jeszcze byli w stanie wyrwać światu; a tutaj mogli być szczęśliwi – nawet jeśli tylko przez chwilę, wyobrażając sobie, że tak naprawdę byli gdzieś indziej – i kiedyś indziej. – Hannah – odezwał się, odnajdując jej czujne spojrzenie, przerywając kawalkadę pytań; zastanawiając się przelotnie, czy to rzeczywiście czające się w głębinach stworzenia były tym, czego się obawiała – czy jedynie wykorzystywała je do zasłonięcia innego rodzaju zdenerwowania. – Nic ci tu nie g-g-grozi – powtórzył, starając się przelać w nią tę pewność; nie wybrałby szmaragdowego stawu, gdyby było w nim niebezpiecznie. – Dno jest miejscami za głębokie, żeby dało się do niego dop-p-płynąć, ale nurkowałem tu wiele razy i nigdy nie nat-t-trafiłem na nic większego od myszy – dodał jeszcze, na chwilę podnosząc rękę ponad wodę i oddalając od siebie dwa palce, za pomocą odległości pomiędzy nimi chcąc zwizualizować rozmiary największego z napotkanych w stawie stworzeń.
Nie był pewien, czy to jego słowa sprawiły, że czoło Hannah się wygładziło, czy był to wpływ unoszącej się w powietrzu magii; uśmiechnął się tak czy inaczej, zatrzymując spojrzenie na parze czekoladowych tęczówek, szybko rozpoznając słowa z listu, o którym mu przypomniała. – Tak – przytaknął, kiwając głową. – Ale p-p-później, nie tutaj – zapowiedział, w pierwszej chwili nie planując powiedzieć nic więcej – ale ostatecznie nie będąc w stanie powstrzymać popychanych entuzjazmem słów przed opuszczeniem ust. – Widzisz tamtą ścieżkę? – zapytał, głową wskazując na zarośla porastające przeciwny brzeg stawu. – P-p-prowadzi do mokradła, podmokłej p-p-polanki, na której tutejsze dzieciaki organizują sobie rozgrywki Quidditcha. Założyły nawet własną d-d-drużynę, uwierzysz? Płazy z Oazy. Jest tam p-p-pełno żab, to dlatego – wyjaśnił. Starał się mówić spokojnie, nie rozwlekając się i nie tracąc z oczu głównego celu ich spotkania, ale nagłe ożywienie i błysk w spojrzeniu trudno było zamaskować; mógłby mówić o tym godzinami – o tym, jak mały Tim świetnie radził sobie na miotle, urodzony szukający; i o tym, jak jego siostrze, sześcioletniej Emily, udało się obronić rzut, przy którym polegliby zawodowi obrońcy (straciła przy tym dwie mleczne jedynki i matka na dwa tygodnie zabroniła jej latania na miotle, ale wciąż twierdziła, że było warto). – W każdym razie, t-t-to boisko, o którym ci mówiłem? – Nie był pewien, czy pamiętała. – Pomyślałem, że mogłoby być w-w-właśnie tam, i byłem – jestem – ciekaw, co m-m-myślisz. – Mało było ludzi, których zdanie ceniłby sobie tak wysoko jak jej. Wzruszył ramionami, tym razem z lekkim zakłopotaniem. – Obiecałem, że załatwię im p-p-prawdziwe piłki – wspomniał; już od jakiegoś czasu chciał poprosić ją o wypożyczenie ich z jej sklepu – mógł też za nie zapłacić – ale trochę się obawiał, że wyprawa do Londynu tylko w tym celu, zostanie okrzyknięta zbytnio ryzykowną.
Nie była tak zupełnie w błędzie, sądząc, że to właśnie szmaragdowy staw był miejscem, które chciał jej pokazać; choć nie o nim pisał w liście, to też nieprzypadkowo zabrał ją właśnie tutaj – w ciszę otoczoną zaroślami, w której pozwalał sobie planować; snuć marzenia, inne niż kiedyś, bo i jego świat był inny – ale powoli przestawał tęsknić za tym starym. Nawet jeśli czasami nadal brakowało mu ryku tłumu, szumiącego przyjemnie w uszach razem z wiejącym wysoko ponad ziemią wiatrem, to przecież wciąż miał inne rzeczy: niektóre wzniesione własnymi rękami, inne mniej oczywiste – jak drobne ramiona córki oplatające go co wieczór za szyję, albo popołudnie spędzone z Hannah – z jej rozpromienionym spojrzeniem otulającym okolicę, z uśmiechem na ustach, z mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu, i z kroplami przejrzystej wody, spływającymi po policzkach, szyi i obojczykach. – To p-p-prawda – odezwał się, ale gdy to mówił, z jakiegoś powodu wcale nie patrzył na lśniącą w słońcu powierzchnię stawu, ani na drzewa, ani delikatne kwiaty na krzewach, na których lubiły przysiadać motyle. – Pięknie. – Chyba podczas z żadnej z wcześniejszych wypraw w to miejsce, nie zauważył, jak bardzo.
Obserwował ją przez chwilę, gdy kładła się na wodzie, spoglądając w górę, unosząc ramiona, a później zanurzając je z powrotem; jeszcze odrobinę za szybko, trochę za bardzo chwiała się na boki, ale to nie wymagająca ćwiczeń technika zwracała jego uwagę najmocniej – z uśmiechem przyglądał się jej rysom, coraz łagodniejszym, mniej spiętym; zastygłym w zaczepnym wyrazie, gdy po chwili wróciła do poprzedniej pozycji, unosząc wyżej brew. Westchnął, wywracając oczami. – Nie myśl sobie, że robię to z d-d-dobroci serca – zaznaczył, ale choć minę miał poważną, jego oczy nie przestawały się śmiać. – Co to, to nie, p-p-panno Wright, będziesz musiała nauczyć mnie czegoś w z-z-zamian – zawyrokował, w bliźniaczym geście zadzierając wyżej brodę; trochę żartując, a trochę nie – bo chociaż póki co nie miał konkretnego pomysłu na obiekt takiej lekcji, to przecież było mnóstwo rzeczy, które jego przyjaciółka potrafiła; porcjowanie wielkiego morskiego węża było tylko jedną z nich.
Zachowanie spokoju w trudnej sytuacji – z pewnością nie.
Może nie powinien był się z tego śmiać – z tego jej strachu przed owijającą się wokół kostki rośliną, z paniki podsuwającej absurdalne scenariusze, ani z tego, że Hannah, potrafiąca położyć znacznie groźniejszego przeciwnika w bezpośredniej walce, traciła głowę na myśl o czających się w głębinach stworzeniach – ale jej obecność, ciepło otaczającej ich wody, cisza nasączona wspomnieniami i dźwięczące jeszcze w powietrzu echo śmiechu, skutecznie odciągnęły jego myśli od zmartwień. Nie chciał do nich wracać, jeszcze nie teraz, nie dzisiaj; czuł się na to zbyt dobrze, zbyt szczęśliwie – jego klatkę piersiową wypełniała dziwna lekkość, towarzysząca mu nawet wtedy, gdy nurkował w poszukiwaniu rzekomych stworów, i później – gdy wynurzył się, a pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po uchyleniu powiek, była para wpatrzonych w niego, ciemnych tęczówek. – Żyję – przytaknął, z mieszaniną oburzenia i rozbawienia, emocji tak skrajnie różnych od tych, które towarzyszyły im zaledwie tydzień temu, że wydawało się to niemal niemożliwe. W tamtej chwili nie myślał jednak o plaży w Puddlemere, czy może – nie myślał o tym, co ich tam zaprowadziło; wylewanie kolejnych łez nie pomagało nikomu, torturowanie samego siebie wyrzutami sumienia – też nie; ostatnim razem przyniosło to więcej szkody niż pożytku. Ten ból, żal, wciąż się w nim tliły, ale być może kluczem do ruszenia z miejsca było zaakceptowanie, że nie miały zniknąć; może mógł już przestać z nimi walczyć. – Choć p-p-przyznam, że trochę rani mnie twój brak wiary w m-m-moje umiejętności – dodał, wciąż próbując powstrzymać podrywające się w górę kąciki ust. Zaparł się mocniej nogami o dno, starając się utrzymać równowagę za ich oboje, gdy Hannah uchwyciła go za ramiona, a później instynktownie i prawie bezwiednie wyciągając rękę w jej stronę, w zupełnie naturalnym geście otaczając ją w pasie, przyciągając bliżej; upewniając się, że nie zanurzy się już pod wodę. Być może to go zdradziło, rozpraszając na tyle, że przestał się pilnować; roześmiał się wreszcie, nie będąc już w stanie udawać, że zaskoczyło go rzucone w jego stronę oskarżenie. Puścił ją, unosząc ręce w geście kapitulacji, oznaczającym przyznanie się do winy, a później uskoczył w tył, chcąc uniknąć wymierzonego ku niemu kuksańca, choć nie zdążył; może wcale nie próbował aż tak bardzo. – Przep-p-praszam – powiedział wreszcie, bez śladu prawdziwej skruchy w głosie. – Ale mówiłem ci już, że n-n-nic ci tu nie grozi – przypomniał jej, zawadiacko unosząc wyżej brew. – Poza tym – musiałabyś widzieć swoją m-m-minę – dodał, spoglądając na nią też teraz.
Coś w wyrazie jej twarzy musiało mu podpowiedzieć, by nie przeciągać struny dalej, więc pociągnął ją w stronę płytszej części, starając się na powrót skierować uwagę ich obojga na naukę pływania, zarysowując słowami plan na najbliższych kilkanaście minut. – Przez cały czas – przytaknął, nie mając w żadnym wypadku zamiaru puścić jej samej na głęboką wodę; skinął głową, posyłając jej pokrzepiające spojrzenie, a później zatrzymał się za nią, otaczając ją ramionami – i zapomniał, do czego właściwie odnosiły się jego własne słowa. Nie spodziewał się tego – oddechu zatrzymującego się w połowie, myśli rozpierzchających się bezładnie, jak drobne zmarszczki na zmąconej wodzie; przez lata przywykł do jej bliskości, do objęć odganiających smutki, ciężaru głowy na ramieniu, spojrzenia śledzącego go czujnie i uważnie – a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki nie zamarł w bezruchu, nagle świadomy istnienia każdego centymetra kwadratowego własnej skóry, pleców Hannah napierających na niego wraz ze spokojnymi ruchami wody, wilgotnych włosów łaskoczących policzek, ciepła promieniującego od jej ciała; uczuć znajomych, ale jednocześnie dziwnie nowych, smakujących inaczej. Nie powinien się teraz nad tym zastanawiać, wiedział o tym, ale nim zdążyłby się zreflektować, Hannah poruszyła się przed nim, obracając się przez ramię i spoglądając wprost na niego; sprawiając, że mimowolnie zaczął z przerażeniem rozważać, czy przypadkiem niechcący nie wypowiedział swoich myśli na głos, albo czy jakimś cudem nie wyczuła jego zbyt mocno bijącego serca, czując się jak złodziej przyłapany na gorącym uczynku, choć pozornie nie zrobił przecież nic złego. Wargi drgnęły mu w niemym pytaniu, słowa go jednak zawiodły; nie potrafił ubrać w nie myśli i nie był pewien, czy właściwie chciał to zrobić – bo te, które przemykały przez jego głowę, wydawały się irracjonalne; czy zdawała sobie sprawę, że jej oczy w tym świetle nabierały ciepłego, orzechowego odcienia? I czy była świadoma maleńkiej kropli wody, która utknęła w kąciku jej ust, balansując niepewnie przy każdym wydechu (i sprawiając, że musiał wykorzystać ostatnie pokłady silnej woli, by nie zetrzeć jej opuszkiem kciuka)? – No d-d-dobrze – odezwał się w końcu, nie mając pojęcia, ile czasu minęło; mogło to być kilka sekund albo całe długie popołudnie – żadna z opcji nie zdziwiłaby go w najmniejszym stopniu. Odchrząknął, przenosząc uwagę na ich dłonie, za jej przyzwoleniem starając się wytłumaczyć, jak powinny się poruszać, ale Hannah nadal na niego patrzyła. – Trochę mnie rozp-p-praszasz – wymamrotał, nim zdążyłby się powstrzymać – a ledwie to zrobił, nabrał ochoty na zaciśnięcie powiek w zażenowaniu. Zamiast tego się zaśmiał, brodą wskazując w przód – na wodę, tam, gdzie próbował zademonstrować właśnie poprawne ruchy rąk, mając nadzieję, że Hannah nie zdążyła dostrzec rozlewającego się po jego szyi i policzkach ciepła.
Skupienie się na wytłumaczeniu właściwej techniki mu pomogło; starał się ją poprawiać, naprowadzając dłonie i ramiona na odpowiednie tory, a później obserwując, gdy podejmowała samodzielnie próby. Poruszanie samymi rękami wydawało się być dla niej proste, skoordynowanie ich z resztą – już mniej, miał wrażenie, że gubiła się trochę, jak gdyby zapominając, co powinna robić. – Postaraj się nie m-m-myśleć aż tak bardzo o kolejności – zasugerował, gdy zatrzymała się kawałek dalej. Nie był pewien, jak dokładnie to wytłumaczyć – tę koordynację; nie pamiętał już własnej nauki, a gdy płynął, zwyczajnie się nad tym nie zastanawiał – tak samo, jak nie zastanawiało się nad stawianiem kolejnych kroków przy chodzeniu, czy pochylaniu nad miotłą przy lataniu. – Spójrz – powiedział, po czym sam położył się na wodzie, żeby do niej podpłynąć – starając się poruszać jak najwolniej, i jak najdokładniej. – To nie są dwa osobne r-r-ruchy, jeden wynika z drugiego – dodał, popychając nogi w dół, żeby zatrzymać się obok Hannah. – Możemy poćwiczyć jeszcze z samymi n-n-nogami – zaproponował w odpowiedzi na jej pytanie, zastanawiając się przez moment. – Idealnie by było, gdybyśmy m-m-mieli kawałek lekkiej deski, żebyś mogła się jej przyt-t-trzymać, ale tym razem będę musiał ci wystarczyć – zawyrokował, posyłając jej rozbawione spojrzenie i wzruszając ramionami. Cofnął się nieco, żeby odnaleźć stopami kamienne dno, po czym wyciągnął ramiona w jej stronę. – Spróbuj się mnie złapać i p-p-położyć na wodzie, popracować samymi nogami. Tak, jakbyś chciała mnie p-p-popchnąć. – Uniósł nieco dłonie zachęcająco, obracając je tak, żeby łatwiej jej było się uchwycić – samemu również oplatając palce wokół jej przedramion, tuż przed łokciami. – W porządku? – upewnił się, chciał, żeby czuła się stabilnie, nie musząc skupiać się na utrzymaniu głowy ponad powierzchnią.
Nie poganiał jej, pozwalając jej ćwiczyć, wtrącając się jedynie, gdy do głowy przychodziła mu jakaś wskazówka: wolniej, skup się na dokładności; stopy szerzej, jakbyś się chciała nimi odepchnąć. Nie był pewien, na ile było to wszystko pomocne, może powinni spróbować przy brzegu – ale gdy odniósł wrażenie, że w ruchach Hannah mniej już było nerwowości, a więcej zdecydowania, zerknął na nią, podłapując jej spojrzenie. – To co? Sp-p-próbujemy dopłynąć do tamtego brzegu? – zapytał, pomagając jej stanąć z powrotem na własnych nogach i wskazując poprzednio wybrany kierunek. Później przeniósł wzrok na nią, starając się z wyrazu jej twarzy odczytać to, czego mogły nie powiedzieć mu słowa. – Będę płynął obok – przypomniał jej, powtarzając raz jeszcze poprzednie zapewnienie – ale ostateczną decyzję pozostawiając jej.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przybył do Oazy, kiedy pierwsze prowizoryczne chaty już stały, a pierwsi ludzie zaczynali nieśmiało nazywać to miejsce domem, tracąc nadzieję, na to, że ich los kiedykolwiek się odmieni, a wojna się skończy. Ta, choć przez długi czas ukryta, cicha, trwała już od bardzo dawna, a oni odczuwali jej skutki na każdym kroku. Teraz, kiedy przybierała coraz śmielszego wyrazu zabierała coraz to krwawsze żniwo — wielu było w Oazie ocalałych, ale wciąż miała wrażenie, że byli kroplami w morzu ofiar konfliktu. Zachęcając go do przeniesienia się na maleńką, poazkabanową wyspę wraz z córką, wiedziała, że się na niej odnajdzie. Nie tylko dlatego, że dziecko, które wywiózł z kraju dla ochrony i tam mogło być bezpieczne. Nie dlatego, że z ludźmi, którzy tu tłumnie przybywali łączyła go utrata wszystkiego, co miał — nie wyobrażała sobie ani przez chwilę, by ryzykował powrotem do Londynu; opuściwszy swą ukochaną drużynę zrezygnował też z tego, co kochał dotąd najbardziej. Był jednym z najbardziej pracowitych, zaangażowanych we wszystko, co robił ludzi, jakich znała. Miał w sobie dobroć, a jego czyste serce potrafiło napełnić innych nadzieją, nawet kiedy on sam ją tracił. Nie poddawał się. Walczył do samego końca, pomimo przeciwności losu, pomimo trudów i niepowodzeń. I walczył o innych. Mieszkańcy Oazy potrzebowali kogoś takiego jak on. Mógł stać się przyjacielem, pomocnikiem, asystentem, przewodnikiem prowadzącym przez mrok obecnych czasów.
I stał się nim.
Dzisiaj i dla niej, kiedy czuwał nad nią w wodzie, nie opuszczając jej ani o krok; wyciągając po nią ręce, gdy traciła równowagę w wodzie. I choć nie bała się jej nigdy, irracjonalny lęk dopadał ją niespodziewanie. Bo był obok - czy w obawie, że zaraz zniknie? Nie była pewna. Na sekundę, może dwie. Kiedy wypowiedział jej imię, pokiwała głową i spuściła zagubiony wzrok w toń. Jak gdyby mogła przez lustrzana taflę odbijającą błąkające się na niebie chmury i korony drzew przebić się w tą ciemną i nieprzeniknioną głębię. A może wierząc, że w ten sposób zdołałaby się ukryć przed jego spojrzeniem i umknąć nie tylko jemu, ale i słowom, których postanowiła w żaden sposób nie komentować. Dopiero kiedy wynurzył dłoń z wody, by pokazać jej jak wielkie stworzenia widział na dnie stawy zerknęła na nią, choć sama nie widziała, czy po to, by przyjrzeć się rozmiarowi, czy utkwić spojrzenie w kroplach wody łączących się ze sobą i spływających po jego przedramieniu znów do wody. A później uniosła wzrok wyżej. Uśmiech przymarzł do jej twarzy nieruchomo, jakby w dźwiękach jego głosu zdołała odczytać to ciche podekscytowanie związane z historią, którą jej zapowiedział, której nie chciał omawiać od razu — a jednocześnie nie mógł się powstrzymać, by podzielić się tym, co czuł. Wytrzymała to dziwne wyczekiwanie, ogniskując na nim spojrzenie, dostrzegając te wszystkie emocje, które się na niej wymalowały. Niechętnie, powoli obróciła głowę w kierunku, który jej wskazał, w pierwszej chwili nie odnajdując wskazanej przez niego drogi. Dopiero, po chwili dostrzegła wydeptaną trawę, mocno już wygniecioną, zmieszaną z ziemią i obsypaną kamieniami, jakby była tam od zawsze. Jakby setki stóp zdążyły ją wydeptać, przemierzając dzikie zarośla bez obaw.
— Płazy z oazy? — Uniosła brew, spoglądając na niego. Widziała w jego oczach coś trudnego do opisania, najprawdziwszą radość, dumę. Jej uśmiech się powiększył, zgarnęła mokre włosy na jedną stronę, zsuwając gubione kosmyki z szyi i ramienia, którym była do niego skierowana. Jej oczy roziskrzyły się na moment, jak zwykle, kiedy uciekała myślami do ekscytujących chwil, znikając na moment z tu i teraz.— Podoba mi się. Ta nazwa świetnie prezentowałaby się w nagłówku sportowego dodatku Proroka. Małe żabki — dodała z czułością, myśląc o dzieciakach próbujących zabawą znaleźć tu dla siebie cel i własny kąt. Zerknęła na niego szybko. — Wygląda na to, że mają też trenera, co? — Przechyliła głowę.— Pomożesz im, prawda? — Wiedziała, że tak, choć był za skromny na to, by się zaoferować w takiej roli. Podejrzewała, że widział w sobie cichego pomocnika, dobrego ducha, który to wszystko dla nich zorganizuje, nie narzucając się swoją obecnością. Ale to była kwestia czasu. Jeśli nie poprosiły go o to jeszcze, zbyt zawstydzone by zwrócić się do niego bezpośrednio, w końcu to uczynią. — Wiedzą kim jesteś. Wiedzą, co potrafisz. Będą szczęśliwe — dodała poważnie, nie mając co do tego najmniejszych wątpliwości. Wydawało mu się, że po odejściu z drużyny nie był już nikim ważnym w sportowym świecie. Ona myślała inaczej. I wiedziała, że wszyscy ci, którzy żyli choć trochę quidditchem także to wiedzieli. — Mówiłeś — przytaknęła, przenosząc wzrok jeszcze na ścieżkę, prowadzącą do mokradła, a później zgarnęła wodę wokół siebie dłońmi z szeroko rozstawionymi palcami. Przepływała między nimi delikatnie ją łaskocząc. — Myślę, że… — spoważniała i zawahała się. Na kilka wdechów zastygła w bezruchu ze spojrzeniem utkwionym w wodę. Ale nie więcej, nie potrafiła pohamować radości, ani udawać. Rozpromieniła się, gdy na niego spojrzała.— Że to wspaniały pomysł. Naprawdę. Nie będzie dla nich lepszego miejsca. To mokradło, one przywłaszczyły je sobie. Jeśli zbudujesz im tam boisko, dasz im coś, czego pewnie nie miały nigdy. A ja ci pomogę. Jeśli pokażesz mi, co trzeba zrobić, zbudujemy to razem. Uszyję z mamą proporzec — zamyśliła się, wynurzając mocniej z wody. — Albo poproszę ją, żeby im wyszyła żabki na koszulkach. I numerki na plecach. A piłki… Piłkami się nie martw. Mówiłam ci już, że sprawa jest załatwiona— posłała mu szybkie spojrzenie, ucinając ten temat. Musiał wiedzieć, że na żadną zapłatę się nie zgodzi. I tak miała się wybrać do sklepu, po kryjomu zajść tam i sprawdzić, czy wszystko wciąż było na swoim miejscu. Przemilczała to jednak; postawi go już przed faktem dokonanym, by nie mógł jej powstrzymać.
Zaraz potem uśmiechnęła się szeroko. Do niego, ucieszona z tego pomysłu, szczęśliwa, dostrzegłszy ten błysk w jego oczach. Cel, małe marzenie, do którego dążył. Uśmiech mógł wykrzywiać wargi, załamywać kąciki ust, a nawet ukazywać rząd prostych zębów — być tym samym mniej lub bardziej radosny, nawet jeśli zwykle bliższy szczerości niż naturalnej grzeczności; mógł też bić od jego oczu, gdzieś z głębi, ze środka, wywołując zmarszczki wokół nich, a jednocześnie wygładzając całe oblicze. I tak właśnie widziała go teraz — uśmiechającego się sercem. I ten widok był ciepły, rozgrzewający. Nie mogła oderwać od niego spojrzenia, przedłużając tę chwilę wciąż i wciąż; utrzymując jego na sobie, kiedy jakiś dziwny gorąc rozchodził się po jej klatce piersiowej, chociaż słońce wcale nie świeciło mocniej niż chwilę temu.
— Skądże znowu, panie Moore! — żachnęła się, odrywając od niego wreszcie wzrok i wzruszając ramionami. — Mnie nie musi pan tłumaczyć, wiem, że dziś nie ma nic za darmo. Na szczęście już wiem, co to będzie — zerknęła na niego przez ramię, a kąciki ust wyciągnęły się przebiegle. — To czego się pan wkrótce nauczy, zapewne się panu przyda. I nie tylko panu. Przyrzekam być wyrozumiałą i cierpliwą nauczycielką. I zapewnić panu przy okazji tyle zabawy, ile to możliwe. W ramach podziękowania, bo bawię się dziś wspaniale— dodała, powoli i niechętnie spoglądając znów na staw. Żyjące w nim spojrzenia nie przerażały jej bardziej niż fakt, że mogłaby się utopić z własnej głupoty(a nie było nią oczywiście wskakiwanie w morze bez opanowania podstawowych umiejętności w pływaniu, ale zbyt gwałtowne i śmieszne wymachiwanie rękami już tak). Uczepiona mocno jego ramienia, jakby jego objęcie nie wystarczyło do zachowania pełnej pewności, że żaden szmaragdowy stwór jej nie wciągnie pod powierzchnię, spojrzała na niego z wyrzutem.
— To nie brak wiary, Moore. Jakbyś utonął i zostałabym tu sama z tymi stworzeniami to skamieniałabym ze strachu, a wtedy sama poszłabym na dno — mruknęła z niezadowoleniem, postanawiając obrócić kota ogonem. Oczywiście, że największą i najbardziej dotkliwą zmorą była troska o niego, nawet jeśli nad wyraz, bezpodstawna i śmieszna. Mało kto pływał w końcu tak dobrze, jak on. Trudno było jej przekonać samą siebie, że nie powinna, nie musiała, a reagowała jak zwykle, zanim zdołała pomyśleć. Urażona dogłębnie odsunęła się od niego i ochlapała go raz jeszcze, wskazując na niego oskarżycielsko palcem. — Jeszcze się policzymy— zagroziła ze śmiertelną powagą, licząc, że groźbą zmyje mu z twarzy ten łobuzerski uśmiech; a jednocześnie to właśnie on sprawiał, że miękły jej zawsze kolana, a w żołądek wykręcał się na drugą stronę. Zawsze, bo już nie była do końca pewna, czy to naprawdę zaczęło się, dopiero kiedy powrócił do Anglii. W tej chwili i w tym miejscu spotkało ją jednak coś dobrego — będąc w wodzie, nie mogły się zachwiać, a ona ugiąć pod ciężarem jego zawadiackiego wyrazu. Odwróciła pospiesznie wzrok, zanim jej spojrzenie zdradziłoby ją, zbyt wiele mu okazując. Choć może to już nie miało znaczenia, skoro nie było już prawie intymniejszej prawdy od tej, którą mu wyznała.
Kiedy wyrzuciła z siebie palące serce słowa, żałowała, a później dzięki niemu przestała. Nie sądziła jednak, że po tym czasie wszystko stanie się tak wyraźne, odczuwalne. Jego obecność, im bliższa tym bardziej nieznośna mieszała jej w głowie. Nie potrafiła skupić się na prostych słowach, gestach, które bezmyślnie powtarzała zaraz za nim.
Kiedy wyznał, że czuje się rozproszony chciała odruchowo obrócić głowę od razu, ale nie czuła się speszona jego uwagą. Wręcz przeciwnie. Być może dlatego, że znała go większą część życia. Kąciki jej ust drgnęły śmiało, nie spieszyła się ze zwróceniem uwagi na to, co demonstrował.
— Ostrzegałam, że nie będzie łatwo — mruknęła niewinnym tonem, a zaraz potem zagryzła wargi od środka, by nie uśmiechnąć się ani głupio, ani zbyt szeroko.
Może to uciekające myśli sprawiały, że trudno było jej skupić się na zadaniu. W ruchu rękami nie było szczególnie wielkiej filozofii, ale robienie tego samego z nogami w tym samym czasie zdało się przekroczyć jej możliwości ruchowe. Popatrzyła na niego, kiedy najpierw poruszał dłońmi, a później jakby energia przechodziła po kręgosłupie dalej, na nogi. Podrapała się po skroni, gdy myśli znów zaczęły niekontrolowanie uciekać z jej głowy.
— Posłużysz za deskę? — powtórzyła po nim niepewnie, przyglądając mu się jeszcze kontrolnie, po czym nabrała w płuca powietrza, po raz kolejny próbując wyrzucić z głowy wszystko, co okazywało się przeszkadzać jej w nauce. Pokiwała głową zdecydowanie i wyciągnęła ręce w jego stronę, powoli łapiąc go za przedramiona, czując pod palcami i wnętrzem dłoni, jak mięśnie napinają się, kiedy pozwalała ciału opadać na wodę. Nabrała dużo powietrza, licząc na to, że zyska dzięki temu lepszą wyporność. — Mhm— mruknęła, jakby obawie, że wypowiadając dodatkowe słowa straci ją wraz z wydychanym powietrzem i uniosła nogi, próbując wykonać kilka ruchów, na wzór tego, co robił on sam chwilę wcześniej. I choć początkowo mocno zaciskała na nim palce, nerwowo i w rosnącej chwilę obawie, w końcu, kiedy nogi zaczęły płynnie pracować, konsekwentnie zwalniała na uścisku, a także sztywności ramion, ostatecznie podpływając do niego bliżej. Gdy znalazła się tuż przed nim pokiwała głową, opuszczając stopy na dno, by stanąć. Ponad jego ramieniem dostrzegła drugi brzeg. Nie czuła przerażenia na myśl o samodzielnym dopłynięciu tam. Raczej w jej żołądku zaświdrowało podekscytowanie.
— Myślę, że dam radę — spojrzała jeszcze na niego i uśmiechnęła się lekko, nieco niepewnie, choć kąciki ust drgnęły jej, jakby za moment miała się wyszczerzyć. Wzięła kilka głębszych wdechów, nie patrząc prosto w wodę, a przed siebie, pokiwała głową, samej sobie oddając w ten sposób otuchy. — A potem pokażesz mi to mokradło? — Zerknęła na niego. — Tylko po cichu, na wypadek, gdyby ktoś nas zobaczył. Ręczniki i ubrania zostaną po drugiej stronie.— Zerknęła za siebie, unosząc jedną brew, a później na niego. Nie wiedziała dlaczego, ale na myśl o bieganiu tak po krzakach i dzikich zaroślach, wiedząc, że mogliby kogoś po drodze spotkać poczuła się jakby miała kilkanaście lat, a oni robili coś zakazanego.
Nie zwlekała już dłużej. Odepchnęła się od dna, unosząc nogi, jednocześnie wprawiając w ruch dłonie, którymi zgodnie z tym, czego ją nauczył zataczała w wodzie kręgi. Nogami starała się wspomóc i choć początkowo wychodziło to wciąż koślawo, kiedy rozluźniła się po pierwszych przepłyniętych jardach, zaczęło to wychodzić naturalnie. Czuła, jak woda opływa ją dookoła, jak otula, otacza — i nie była już przeciwnością, którą musiała pokonać. Każdy ruch sprawiał jej przyjemność, radość, a kiedy zaczęła sprawniej sunąć po wodzie, wypuściła w końcu powietrze z płuc i uśmiechnęła się, powoli, choć nerwowo zaczynając też oddychać. Wdech i wydech. Nie zatrzymała się, będąc już na środku stawu. Nie obróciła się w bok, ale czuła, że płynął tuż obok niej. Wyżej zadarła brodę, gdy podburzona jej ciałem woda w delikatnych falach podmywała jej brodę i usta. To było niezwykłe, czuła każdy mięsień swojego ciała, a brzeg z każdą chwilą się przybliżał, aż w końcu był na wyciągnięcie ręki. Dłonią dotknęła kamieni, a potem uchwyciła się drugą, pozwalając by ciało opadło i obróciła się w stronę przyjaciela.
— Udało się! — krzyknęła w euforii, odnajdując jego twarz spojrzeniem. — Udało! Zrobiłam to — powiedziała z dumą, układając przedramię na kamieniu, który stał się dla niej oparciem. Rozejrzała się dookoła i zaśmiała z ulgą.— Na Godryka, udało się — Serce biło jej w piersi mocno. Miała wrażenie, że tak mocno, że wprawiało w drganie wodę przed nią, wywołując okręgi na wodzie. — Brawo, panie Moore— spojrzała mu w oczy z wdzięcznością. Pośród ostatnich porażek i klęsk udało jej się osiągnąć mały, osobisty sukces. Nie wiedziała dlaczego, ale chociaż ciągle się uśmiechała nagle oczy zaszły jej łzami, dając upust tym wszystkim emocjom — od tęsknoty za Just, strachu o jej życie, po lęk przed ośmieszeniem przed Billym, utonięciem aż w końcu radość z tego, że jej się udało przepłynąć samodzielnie cały staw. Palcami przetarła oczy i westchnęła, opadając nieco niżej w wodę i spoglądając w górę, na błękitne niebo. — Myślisz, że pasuję na płaza z oazy?— spytała, palcami wycierając ostatnie łzy z kącików.
I stał się nim.
Dzisiaj i dla niej, kiedy czuwał nad nią w wodzie, nie opuszczając jej ani o krok; wyciągając po nią ręce, gdy traciła równowagę w wodzie. I choć nie bała się jej nigdy, irracjonalny lęk dopadał ją niespodziewanie. Bo był obok - czy w obawie, że zaraz zniknie? Nie była pewna. Na sekundę, może dwie. Kiedy wypowiedział jej imię, pokiwała głową i spuściła zagubiony wzrok w toń. Jak gdyby mogła przez lustrzana taflę odbijającą błąkające się na niebie chmury i korony drzew przebić się w tą ciemną i nieprzeniknioną głębię. A może wierząc, że w ten sposób zdołałaby się ukryć przed jego spojrzeniem i umknąć nie tylko jemu, ale i słowom, których postanowiła w żaden sposób nie komentować. Dopiero kiedy wynurzył dłoń z wody, by pokazać jej jak wielkie stworzenia widział na dnie stawy zerknęła na nią, choć sama nie widziała, czy po to, by przyjrzeć się rozmiarowi, czy utkwić spojrzenie w kroplach wody łączących się ze sobą i spływających po jego przedramieniu znów do wody. A później uniosła wzrok wyżej. Uśmiech przymarzł do jej twarzy nieruchomo, jakby w dźwiękach jego głosu zdołała odczytać to ciche podekscytowanie związane z historią, którą jej zapowiedział, której nie chciał omawiać od razu — a jednocześnie nie mógł się powstrzymać, by podzielić się tym, co czuł. Wytrzymała to dziwne wyczekiwanie, ogniskując na nim spojrzenie, dostrzegając te wszystkie emocje, które się na niej wymalowały. Niechętnie, powoli obróciła głowę w kierunku, który jej wskazał, w pierwszej chwili nie odnajdując wskazanej przez niego drogi. Dopiero, po chwili dostrzegła wydeptaną trawę, mocno już wygniecioną, zmieszaną z ziemią i obsypaną kamieniami, jakby była tam od zawsze. Jakby setki stóp zdążyły ją wydeptać, przemierzając dzikie zarośla bez obaw.
— Płazy z oazy? — Uniosła brew, spoglądając na niego. Widziała w jego oczach coś trudnego do opisania, najprawdziwszą radość, dumę. Jej uśmiech się powiększył, zgarnęła mokre włosy na jedną stronę, zsuwając gubione kosmyki z szyi i ramienia, którym była do niego skierowana. Jej oczy roziskrzyły się na moment, jak zwykle, kiedy uciekała myślami do ekscytujących chwil, znikając na moment z tu i teraz.— Podoba mi się. Ta nazwa świetnie prezentowałaby się w nagłówku sportowego dodatku Proroka. Małe żabki — dodała z czułością, myśląc o dzieciakach próbujących zabawą znaleźć tu dla siebie cel i własny kąt. Zerknęła na niego szybko. — Wygląda na to, że mają też trenera, co? — Przechyliła głowę.— Pomożesz im, prawda? — Wiedziała, że tak, choć był za skromny na to, by się zaoferować w takiej roli. Podejrzewała, że widział w sobie cichego pomocnika, dobrego ducha, który to wszystko dla nich zorganizuje, nie narzucając się swoją obecnością. Ale to była kwestia czasu. Jeśli nie poprosiły go o to jeszcze, zbyt zawstydzone by zwrócić się do niego bezpośrednio, w końcu to uczynią. — Wiedzą kim jesteś. Wiedzą, co potrafisz. Będą szczęśliwe — dodała poważnie, nie mając co do tego najmniejszych wątpliwości. Wydawało mu się, że po odejściu z drużyny nie był już nikim ważnym w sportowym świecie. Ona myślała inaczej. I wiedziała, że wszyscy ci, którzy żyli choć trochę quidditchem także to wiedzieli. — Mówiłeś — przytaknęła, przenosząc wzrok jeszcze na ścieżkę, prowadzącą do mokradła, a później zgarnęła wodę wokół siebie dłońmi z szeroko rozstawionymi palcami. Przepływała między nimi delikatnie ją łaskocząc. — Myślę, że… — spoważniała i zawahała się. Na kilka wdechów zastygła w bezruchu ze spojrzeniem utkwionym w wodę. Ale nie więcej, nie potrafiła pohamować radości, ani udawać. Rozpromieniła się, gdy na niego spojrzała.— Że to wspaniały pomysł. Naprawdę. Nie będzie dla nich lepszego miejsca. To mokradło, one przywłaszczyły je sobie. Jeśli zbudujesz im tam boisko, dasz im coś, czego pewnie nie miały nigdy. A ja ci pomogę. Jeśli pokażesz mi, co trzeba zrobić, zbudujemy to razem. Uszyję z mamą proporzec — zamyśliła się, wynurzając mocniej z wody. — Albo poproszę ją, żeby im wyszyła żabki na koszulkach. I numerki na plecach. A piłki… Piłkami się nie martw. Mówiłam ci już, że sprawa jest załatwiona— posłała mu szybkie spojrzenie, ucinając ten temat. Musiał wiedzieć, że na żadną zapłatę się nie zgodzi. I tak miała się wybrać do sklepu, po kryjomu zajść tam i sprawdzić, czy wszystko wciąż było na swoim miejscu. Przemilczała to jednak; postawi go już przed faktem dokonanym, by nie mógł jej powstrzymać.
Zaraz potem uśmiechnęła się szeroko. Do niego, ucieszona z tego pomysłu, szczęśliwa, dostrzegłszy ten błysk w jego oczach. Cel, małe marzenie, do którego dążył. Uśmiech mógł wykrzywiać wargi, załamywać kąciki ust, a nawet ukazywać rząd prostych zębów — być tym samym mniej lub bardziej radosny, nawet jeśli zwykle bliższy szczerości niż naturalnej grzeczności; mógł też bić od jego oczu, gdzieś z głębi, ze środka, wywołując zmarszczki wokół nich, a jednocześnie wygładzając całe oblicze. I tak właśnie widziała go teraz — uśmiechającego się sercem. I ten widok był ciepły, rozgrzewający. Nie mogła oderwać od niego spojrzenia, przedłużając tę chwilę wciąż i wciąż; utrzymując jego na sobie, kiedy jakiś dziwny gorąc rozchodził się po jej klatce piersiowej, chociaż słońce wcale nie świeciło mocniej niż chwilę temu.
— Skądże znowu, panie Moore! — żachnęła się, odrywając od niego wreszcie wzrok i wzruszając ramionami. — Mnie nie musi pan tłumaczyć, wiem, że dziś nie ma nic za darmo. Na szczęście już wiem, co to będzie — zerknęła na niego przez ramię, a kąciki ust wyciągnęły się przebiegle. — To czego się pan wkrótce nauczy, zapewne się panu przyda. I nie tylko panu. Przyrzekam być wyrozumiałą i cierpliwą nauczycielką. I zapewnić panu przy okazji tyle zabawy, ile to możliwe. W ramach podziękowania, bo bawię się dziś wspaniale— dodała, powoli i niechętnie spoglądając znów na staw. Żyjące w nim spojrzenia nie przerażały jej bardziej niż fakt, że mogłaby się utopić z własnej głupoty(a nie było nią oczywiście wskakiwanie w morze bez opanowania podstawowych umiejętności w pływaniu, ale zbyt gwałtowne i śmieszne wymachiwanie rękami już tak). Uczepiona mocno jego ramienia, jakby jego objęcie nie wystarczyło do zachowania pełnej pewności, że żaden szmaragdowy stwór jej nie wciągnie pod powierzchnię, spojrzała na niego z wyrzutem.
— To nie brak wiary, Moore. Jakbyś utonął i zostałabym tu sama z tymi stworzeniami to skamieniałabym ze strachu, a wtedy sama poszłabym na dno — mruknęła z niezadowoleniem, postanawiając obrócić kota ogonem. Oczywiście, że największą i najbardziej dotkliwą zmorą była troska o niego, nawet jeśli nad wyraz, bezpodstawna i śmieszna. Mało kto pływał w końcu tak dobrze, jak on. Trudno było jej przekonać samą siebie, że nie powinna, nie musiała, a reagowała jak zwykle, zanim zdołała pomyśleć. Urażona dogłębnie odsunęła się od niego i ochlapała go raz jeszcze, wskazując na niego oskarżycielsko palcem. — Jeszcze się policzymy— zagroziła ze śmiertelną powagą, licząc, że groźbą zmyje mu z twarzy ten łobuzerski uśmiech; a jednocześnie to właśnie on sprawiał, że miękły jej zawsze kolana, a w żołądek wykręcał się na drugą stronę. Zawsze, bo już nie była do końca pewna, czy to naprawdę zaczęło się, dopiero kiedy powrócił do Anglii. W tej chwili i w tym miejscu spotkało ją jednak coś dobrego — będąc w wodzie, nie mogły się zachwiać, a ona ugiąć pod ciężarem jego zawadiackiego wyrazu. Odwróciła pospiesznie wzrok, zanim jej spojrzenie zdradziłoby ją, zbyt wiele mu okazując. Choć może to już nie miało znaczenia, skoro nie było już prawie intymniejszej prawdy od tej, którą mu wyznała.
Kiedy wyrzuciła z siebie palące serce słowa, żałowała, a później dzięki niemu przestała. Nie sądziła jednak, że po tym czasie wszystko stanie się tak wyraźne, odczuwalne. Jego obecność, im bliższa tym bardziej nieznośna mieszała jej w głowie. Nie potrafiła skupić się na prostych słowach, gestach, które bezmyślnie powtarzała zaraz za nim.
Kiedy wyznał, że czuje się rozproszony chciała odruchowo obrócić głowę od razu, ale nie czuła się speszona jego uwagą. Wręcz przeciwnie. Być może dlatego, że znała go większą część życia. Kąciki jej ust drgnęły śmiało, nie spieszyła się ze zwróceniem uwagi na to, co demonstrował.
— Ostrzegałam, że nie będzie łatwo — mruknęła niewinnym tonem, a zaraz potem zagryzła wargi od środka, by nie uśmiechnąć się ani głupio, ani zbyt szeroko.
Może to uciekające myśli sprawiały, że trudno było jej skupić się na zadaniu. W ruchu rękami nie było szczególnie wielkiej filozofii, ale robienie tego samego z nogami w tym samym czasie zdało się przekroczyć jej możliwości ruchowe. Popatrzyła na niego, kiedy najpierw poruszał dłońmi, a później jakby energia przechodziła po kręgosłupie dalej, na nogi. Podrapała się po skroni, gdy myśli znów zaczęły niekontrolowanie uciekać z jej głowy.
— Posłużysz za deskę? — powtórzyła po nim niepewnie, przyglądając mu się jeszcze kontrolnie, po czym nabrała w płuca powietrza, po raz kolejny próbując wyrzucić z głowy wszystko, co okazywało się przeszkadzać jej w nauce. Pokiwała głową zdecydowanie i wyciągnęła ręce w jego stronę, powoli łapiąc go za przedramiona, czując pod palcami i wnętrzem dłoni, jak mięśnie napinają się, kiedy pozwalała ciału opadać na wodę. Nabrała dużo powietrza, licząc na to, że zyska dzięki temu lepszą wyporność. — Mhm— mruknęła, jakby obawie, że wypowiadając dodatkowe słowa straci ją wraz z wydychanym powietrzem i uniosła nogi, próbując wykonać kilka ruchów, na wzór tego, co robił on sam chwilę wcześniej. I choć początkowo mocno zaciskała na nim palce, nerwowo i w rosnącej chwilę obawie, w końcu, kiedy nogi zaczęły płynnie pracować, konsekwentnie zwalniała na uścisku, a także sztywności ramion, ostatecznie podpływając do niego bliżej. Gdy znalazła się tuż przed nim pokiwała głową, opuszczając stopy na dno, by stanąć. Ponad jego ramieniem dostrzegła drugi brzeg. Nie czuła przerażenia na myśl o samodzielnym dopłynięciu tam. Raczej w jej żołądku zaświdrowało podekscytowanie.
— Myślę, że dam radę — spojrzała jeszcze na niego i uśmiechnęła się lekko, nieco niepewnie, choć kąciki ust drgnęły jej, jakby za moment miała się wyszczerzyć. Wzięła kilka głębszych wdechów, nie patrząc prosto w wodę, a przed siebie, pokiwała głową, samej sobie oddając w ten sposób otuchy. — A potem pokażesz mi to mokradło? — Zerknęła na niego. — Tylko po cichu, na wypadek, gdyby ktoś nas zobaczył. Ręczniki i ubrania zostaną po drugiej stronie.— Zerknęła za siebie, unosząc jedną brew, a później na niego. Nie wiedziała dlaczego, ale na myśl o bieganiu tak po krzakach i dzikich zaroślach, wiedząc, że mogliby kogoś po drodze spotkać poczuła się jakby miała kilkanaście lat, a oni robili coś zakazanego.
Nie zwlekała już dłużej. Odepchnęła się od dna, unosząc nogi, jednocześnie wprawiając w ruch dłonie, którymi zgodnie z tym, czego ją nauczył zataczała w wodzie kręgi. Nogami starała się wspomóc i choć początkowo wychodziło to wciąż koślawo, kiedy rozluźniła się po pierwszych przepłyniętych jardach, zaczęło to wychodzić naturalnie. Czuła, jak woda opływa ją dookoła, jak otula, otacza — i nie była już przeciwnością, którą musiała pokonać. Każdy ruch sprawiał jej przyjemność, radość, a kiedy zaczęła sprawniej sunąć po wodzie, wypuściła w końcu powietrze z płuc i uśmiechnęła się, powoli, choć nerwowo zaczynając też oddychać. Wdech i wydech. Nie zatrzymała się, będąc już na środku stawu. Nie obróciła się w bok, ale czuła, że płynął tuż obok niej. Wyżej zadarła brodę, gdy podburzona jej ciałem woda w delikatnych falach podmywała jej brodę i usta. To było niezwykłe, czuła każdy mięsień swojego ciała, a brzeg z każdą chwilą się przybliżał, aż w końcu był na wyciągnięcie ręki. Dłonią dotknęła kamieni, a potem uchwyciła się drugą, pozwalając by ciało opadło i obróciła się w stronę przyjaciela.
— Udało się! — krzyknęła w euforii, odnajdując jego twarz spojrzeniem. — Udało! Zrobiłam to — powiedziała z dumą, układając przedramię na kamieniu, który stał się dla niej oparciem. Rozejrzała się dookoła i zaśmiała z ulgą.— Na Godryka, udało się — Serce biło jej w piersi mocno. Miała wrażenie, że tak mocno, że wprawiało w drganie wodę przed nią, wywołując okręgi na wodzie. — Brawo, panie Moore— spojrzała mu w oczy z wdzięcznością. Pośród ostatnich porażek i klęsk udało jej się osiągnąć mały, osobisty sukces. Nie wiedziała dlaczego, ale chociaż ciągle się uśmiechała nagle oczy zaszły jej łzami, dając upust tym wszystkim emocjom — od tęsknoty za Just, strachu o jej życie, po lęk przed ośmieszeniem przed Billym, utonięciem aż w końcu radość z tego, że jej się udało przepłynąć samodzielnie cały staw. Palcami przetarła oczy i westchnęła, opadając nieco niżej w wodę i spoglądając w górę, na błękitne niebo. — Myślisz, że pasuję na płaza z oazy?— spytała, palcami wycierając ostatnie łzy z kącików.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Przyglądał jej się z wyczekiwaniem przemieszanym z niepewnością, nie chcąc dać po sobie poznać, jak bardzo zależało mu na jej pozytywnej reakcji. Zupełnie, jakby obawiał się, że zrobił coś złego – że te ciche marzenia, które starał się realizować, były nie na miejscu; że może nie powinien myśleć o tworzeniu czegoś nowego, podczas gdy tyle się działo – choć jeśli miałby być szczery sam ze sobą, to nic w tych rosnących wraz z każdym dniem planach nie smakowało niewłaściwie. Nawet zabarwione wyrzutami sumienia szczęście, tlące się nieśmiało za jego mostkiem; nie wiedział, w którym dokładnie momencie się tam pojawiło – czy obudził je niosący się ponad wodą śmiech, czy ciepły dotyk palców na przedramieniu, czy sam fakt, że miał obok siebie kogoś, z kim mógł podzielić się wszystkim: planami, opowieściami, drobnostkami, które sprawiały mu radość – ale gdzieś pomiędzy następującymi po sobie słowami przestał próbować zdusić w sobie to uczucie, zamiast tego pozwalając mu rosnąć; oderwać jego myśli od obaw o przyszłość, pozostawiając je tutaj, nad odbijającym słońce stawem i oddalonym nieznacznie mokradłem, które wkrótce miało szansę stać się czymś więcej. Jeśli nie dla niego, to dla innych: tych, którzy w trakcie tej wojny, niesprawiedliwej, niechcianej, cierpieli najmocniej – zmuszeni oddać jej te najpiękniejsze i najjaśniejsze lata, które powinny być wypełnione wyłącznie beztroską.
Miał ochotę podążyć za jej spojrzeniem, gdy odwróciła się od niego, szukając w zaroślach śladów ukrytej tam ścieżki, ale powstrzymał pierwszy, instynktowny odruch, zamiast tego zatrzymując wzrok na jej profilu, z bijącym niespokojnie sercem obserwując delikatne zmiany na jasnej twarzy: drgnięcia brwi, zmrużenie powiek, zaciśnięcie warg. Starał się nie myśleć o tym, jak pięknie tam wyglądała, z wilgotnymi kosmykami ciemnych włosów zebranymi na jedną stronę, z odbijającymi światło kroplami spływającymi po skórze, z uśmiechem czającym się gdzieś w kącikach ust. Kiwnął głową, kiedy powtórzyła po nim nazwę, zaraz potem z ulgą wypuszczając z płuc powietrze; podobało jej się. Nie tylko nazwa, ale chyba cały pomysł, od początku do końca.
Nawet się nie zorientował, że też uśmiecha się szeroko. – Chwytliwa, n-n-nie? – zagadnął z bijącą z głosu dumą; nie z własnego wkładu w rozwój raczkującej drużyny Quidditcha, a z samego faktu, że powstała – tutaj, w miejscu, które wydawało się być jedynie tymczasowym schronieniem, z trudem zapewniającym ukrywającym się w nim ludziom zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb. Z widmem utraty wszystkiego, co do tej pory się znało, wiszącym gdzieś nad ramieniem, niezwykle łatwo było się poddać – widział w Oazie wielu dorosłych, którzy zdawali się właśnie to zrobić – a jednak to właśnie dzieci, pozbawione stabilnego gruntu pod nogami, odnalazły w sobie wystarczająco dużo siły i determinacji, by zawalczyć o posiadanie czegoś swojego. Miał zamiar zrobić wszystko, co tylko mógł, żeby im w tym pomóc. – Jeszcze kiedyś zawładną światem sp-p-portu – dodał, czując, jak coś ciepłego rozlewa się w jego wnętrznościach w reakcji na dźwięczącą w głosie Hannah czułość. Małe żabki. Odwrócił spojrzenie, zawieszając je gdzieś na wysokości przeciwległego brzegu, widocznie speszony następnymi padającymi zdaniami. Odchrząknął, sięgając dłonią do karku i drapiąc się w nieistniejące, swędzące miejsce na skórze, w bezwiednym, charakterystycznym dla siebie geście zdenerwowania. – Właściwie to t-t-trenują same – odpowiedział niepewnie, zerkając przelotnie w stronę przyjaciółki. Chociaż mały Tim pewnego dnia sam do niego przyszedł, najpierw nieśmiało prosząc o pożyczenie miotły, później – zgadzając się zaprowadzić go na prowizoryczne boisko, na którym ćwiczył razem z innymi dziećmi, to Billy starał się nie narzucać swoją obecnością; z jednej strony chcąc im po cichu pomóc, z drugiej – pilnując, by niechcący nie odebrać im czegoś, co należało wyłącznie do nich. Nie miał do tego prawa, zabrano im już i tak zbyt wiele. – Ale jeśli będą chciały, to j-ja-jasne – dodał, nie zdradzając, że byłby zachwycony, gdyby tak się stało. Ta myśl wydawała mu się próżna, nie był w końcu trenerem; od miesięcy nie grał nawet zawodowo. Machnął ręką, jakby chcąc odjąć wagi słowom Hannah, jednocześnie nie dając po sobie poznać, jak wiele dla niego znaczyły. – Za p-p-parę miesięcy pewnie będą potrafić więcej niż ja – powiedział. Wcale by go to nie zdziwiło – dzieciaki uczyły się szybko, a napędzająca je determinacja mogła jedynie dodać im skrzydeł; nie wykluczał możliwości, że była wśród nich wschodząca gwiazda sportu, choć ta myśl budziła w nim jednocześnie dziwne rozczulenie, jak i ciche obawy. Nie o siebie – a o przyszłość czarodziejskiego świata, i o to, czy w całym swoim okrucieństwie nie zgasi tych dorastających talentów zbyt szybko.
Poważny ton przyjaciółki zaalarmował go na ułamek sekundy, ale chwilowa niepewność rozwiała się niemal od razu, sprawiając, że sam też się rozpromienił, czując, jak klatkę piersiową wypełnia mu wdzięczność. – Byłyby zachwycone – powiedział bez śladu zawahania, już nawet nie starając się ukryć przelewającego się między głoskami entuzjazmu. Nagle poczuł się lekko, jakby rzeczywiście mógł wszystko; jakby aprobata Hannah i jej obietnica pomocy sprawiły, że zaczął wierzyć, że każdy pomysł, który przez ostatnie tygodnie dopracowywał w głowie, miał się udać. – Tymi ż-ż-żabkami. I koszulkami, i proporcem – dodał. Potrafił sobie to wyobrazić, drobne sylwetki w pasujących kolorami szatach, śmigające ponad podmokłą polaną. Na chwilę zawiesił spojrzenie na ścieżce, jakby ponad drzewami spodziewał się zobaczyć latające płazy już teraz, ale później przeniósł wzrok z powrotem na przyjaciółkę. Otworzył usta, a słowa, niewypowiedziane, śmiałe, szczere, zatańczyły milcząco na jego wargach, powstrzymane jednak w ostatnim momencie; zamrugał szybko. – Jesteś n-n-najlepsza – powiedział w końcu, orientując się, że nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie przekazać jej słowami, jak bardzo doceniał jej wsparcie.
Przeciągająca się wymiana spojrzeń sprawiła, że zapomniał, o czym dopiero co mówili, wyrwany z chwilowego rozproszenia dopiero następnymi słowami. Żartobliwymi, pełnymi ciepła; wywrócił oczami, zaraz potem unosząc jednak jedną brew i rzucając Hannah zaciekawione spojrzenie. Co chodziło jej po głowie? – O? – rzucił, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem i nadzieją, że przejdzie do sedna, ale nie doczekał się konkretów. – A czegóż to p-p-planuje mnie panna nauczyć? – zapytał, nie mając zamiaru pozwolić jej na zmianę tematu tak łatwo; cierpliwość nigdy nie była jego zaletą, zwłaszcza, że przyjaciółce udało się go zaintrygować. – Z podziękowaniami zaczekaj, aż każę ci op-p-płynąć cały staw dookoła – zastrzegł, nie potrafiąc jednak nadać głosowi wystarczającej powagi, by zabrzmiało to jak groźba. Raczej nietrudno było zauważyć, że on też bawił się przy tej nauce więcej niż dobrze, zresztą – wcale nie starał się tego ukryć, nie znajdując ku temu powodu; nie bał się z jej strony reprymendy, wytknięcia tego, że zachowywał się, jak gdyby nic się nie stało. Wiedziała, że tak nie uważał, widziała go wtedy, na plaży; i sama ta świadomość pozwalała mu nie udawać. Przed nią nigdy nie musiał tego robić.
Nie przejął się jej pełnym wyrzutu spojrzeniem, zerkając na nią z góry z rozbawieniem, gdy – wciąż uczepiona kurczowo jego ramienia – wywracała sytuację na drugą stronę. – Nie utonąłbym p-p-przecież, uratowałabyś mnie – odpowiedział, jak gdyby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, wciąż trochę się z niej śmiejąc; i wtedy, gdy odsunęła się od niego stanowczo, i gdy uderzyła dłonią wodę, ochlapując jego twarz i włosy. Nie odpowiedział już jednak na słowną zaczepkę, a na spełnienie butnej groźby nie musiał czekać długo, choć wątpił, by Hannah zdawała sobie sprawę z tego, co działo się w jego głowie, kiedy znalazła się tuż obok.
– Uhm – mruknął, kiedy przypomniała o rzuconym wcześniej ostrzeżeniu, nagle nie potrafiąc odnaleźć w rozproszonych myślach żadnej żartobliwej riposty. Wcześniejsza pewność siebie umknęła bezpowrotnie, ale to dziwne uczucie, które go ogarnęło – szum w uszach, serce dudniące głośno w klatce piersiowej, mrowienie skóry, ciepło rozlewające się po wnętrznościach – nie było nieprzyjemne, nawet jeśli musiał je od siebie odepchnąć, żeby na powrót skupić się na tłumaczeniu odpowiednich ruchów i pływackiej techniki. Nie udało mu się to do końca, kąciki ust wciąż podrygiwały mu niekontrolowanie, ale w którymś momencie przestał zwracać na to uwagę. Starał się pomóc jej najlepiej, jak mógł, przytakując w odpowiedzi na pytanie o to, czy zamierzał pełnić funkcję deski; nie było to dokładnie to samo, ale wydawało mu się, że wystarczyło, bo wraz z każdą próbą Hannah radziła sobie lepiej, stopniowo zwalniając uścisk na jego przedramionach, oswajając się z wodą, przestając z nią walczyć. Kiedy podpłynęła bliżej niego, znów stając na własnych nogach, wyciągnął dłoń odruchowo, jakby chciał ją przytrzymać – ale opuszki palców jedynie musnęły jej plecy; radziła sobie świetnie, nie potrzebowała dodatkowego podparcia.
– W p-p-porządku – powiedział, kiwając głową. Nie pytał o to, czy była pewna, nie chcąc, żeby sama zaczęła w to wątpić; uśmiechnął się, spoglądając w stronę drugiego brzegu. – Pewnie. O tej p-p-porze nikogo nie powinno tam być – potaknął. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale słońce zaczęło wędrować już po drugiej stronie nieba, musiało więc już dawno minąć południe; jeśli płazy dzisiaj trenowały, to powinny wracać już do domów. Inni zapuszczali się tutaj rzadko, do obozowiska było daleko.
Nie czekała na jego zachętę, ruszając do przodu, zanim zdążyłby zareagować; podążył za nią sekundę później, bez trudu nadrabiając jednak stracony czas i zrównując się z nią. Starał się płynąć obok, ale niezbyt blisko; tak, żeby wiedziała, że tam był, ale jednocześnie nie myślała o tym, żeby na niego uważać. Obserwował, jak sobie radziła, tym razem powstrzymując jednak cisnące się na usta słowa; płynęła – i to było najważniejsze, nie panikując na myśl o braku dna pod stopami czy dzielącej ją od stałego lądu odległości. Coraz mniejszej, aż wreszcie niknącej całkowicie, kiedy wyciągnęła ręce, żeby uchwycić się kamienistego brzegu – niemal w tej samej chwili, w której on zrobił to samo. Coś ścisnęło go mocno za serce na widok jej radości, śmiechu rozjaśniającego twarz i oczy, czystego okrzyku triumfu niosącego się dookoła; nie potrafił powstrzymać się przed szerokim uśmiechem, który wypłynął i na jego usta – ten Hannah musiał być zaraźliwy. – Wiedziałem, że t-t-tylko oszukujesz, że nie potrafisz p-p-pływać – przypomniał jej, oczy jednak błyszczały mu z dumy, dźwięczącej też w glosie. Kiedy mu pogratulowała, dzieląc swój sukces na dwoje, bo oczywiście, że to właśnie robiła – uniósł dłoń w geście sygnalizującym niewinność. – O nie, nie, ja tylko p-p-patrzyłem – powiedział, wciąż nie przestając się uśmiechać. – To twoja zasługa – dodał ciszej, bardziej miękko, znów opierając się o brzeg i zatrzymując spojrzenie na jej tęczówkach. Później drgnął, jakby sobie o czymś przypominając. – P-p-poradziłaś sobie świetnie, więc to znaczy, że chyba też masz p-p-prawo do kaprysu – odezwał się z namysłem, parafrazując jej poprzednie słowa; wypowiedziane jeszcze na brzegu. – W nagrodę sp-p-pełnię jedno twoje życzenie. Wybierz mądrze, b-b-bo ja wciąż mam swoje – przypomniał jej, mrużąc oko zawadiacko.
Odwrócił się, żeby oprzeć obie dłonie o brzeg i podciągnąć się do góry, opierając na kamieniach najpierw kolana, a później stopy, nie zauważając łez niewyjaśnionego pochodzenia, lśniących w oczach Hannah, a być może zwyczajnie uznając je za efekt wdzierającej się pod powieki wody. Przykucnął, wyciągając rękę, żeby pomóc jej wyjść z wody, czując na plecach lekki dreszcz, gdy owiał go wczesnojesienny wiatr. – Moim zdaniem – jak n-n-najbardziej. Ale jeśli chcesz zostać płazem, to nie mnie będziesz musiała z-z-zaimponować – zawyrokował. Złapał ją mocno, upewniając się, że wychodząc, nie podrapie się o ostre kamienie, a późnej przez chwilę jeszcze przytrzymując ją za ramiona – czekając, może nieco dłużej, niż było to konieczne, aż odzyska równowagę. – Jesteś p-p-pewna, że nie chcesz najpierw wrócić po ubrania? – zapytał, unosząc wyżej brew i przez ramię zerkając w stronę ich pozostawionych na przeciwległym brzegu rzeczy. Nie namawiał jej jednak zbyt długo, tak naprawdę nie mogąc doczekać się, aż pokaże jej mokradło – mimo że właściwie jeszcze niewiele było tam do oglądania.
– Chodź – powiedział, wyciągając w jej stronę rękę, chociaż wcale nie było to potrzebne – ścieżka nie była śliska ani stroma, wijąc się płasko pomiędzy niskimi zaroślami. Gest należał do tych odruchowych, nad którymi się nie zastanawiał, zresztą – chyba w ogóle przestał rozważać jakiekolwiek za i przeciw. Czuł się przyjemnie odprężony, jakby woda skutecznie wyciągnęła z niego ciężkie myśli – a może zrobiła to obecność Hannah, i fakt, że w końcu mieli coś, z czego oboje mogli się cieszyć – nawet jeśli było to po prostu przepłynięcie od jednego brzegu do drugiego. – Mokradło nie jest daleko z-z-zaraz za tymi… Och – urwał, przypominając sobie o kłopotliwym fragmencie drogi dopiero, gdy do niego dotarli; zatrzymując się przed wyrwą dzielącą ścieżkę na pół, upstrzoną kamykami o ostrych krawędziach, które normalnie dla dwójki dorosłych nie stanowiłyby wyzwania, ale oni nie mieli butów; drobne gałązki i żwir wbijały się w skórę, przypominając o tym na każdym kroku. – Planuję zrobić tu k-k-kładki. I wyłożyć płaskimi kamieniami, d-d-dalej robi się mokro – wyjaśnił przepraszającym tonem, przez chwilę zastanawiając się nad zawróceniem – a później zerkając na Hannah. – Czekaj, zaraz coś p-p-poradzimy – powiedział – i nim zdążyłaby zaprotestować, schylił się lekko, żeby jednym ramieniem objąć ją w pasie, a drugim podciąć jej nogi na wysokości zgięcia pod kolanami. – Złap mnie za szyję – poprosił, ale dopiero wtedy, gdy właściwie nie miała innego wyjścia, niż tylko to zrobić.
Zatrzymał się na chwilę, dając sobie kilka sekund na odnalezienie nowego środka ciężkości i złapanie równowagi. – Trzymaj się – powiedział na wydechu, zerkając kontrolnie na twarz przyjaciółki. – Jak wp-p-padniemy do którejś z tych szczelin, to jeden G-g-godryk wie, gdzie wylądujemy – ostrzegł, w jego głosie niewiele było jednak powagi; Hannah nie była ciężka, a choć drobne kamienie wbijały się w spody jego stóp nieco boleśnie, to przekroczenie wyrwy okazało się mniej problematyczne, niż początkowo sądził. Najpierw jednej, później następnej. – Jeszcze kawałek – zapewnił gdzieś mniej więcej w połowie drogi, a po chwili drzewa rzeczywiście się przerzedziły, otwierając się na porośniętą bujną trawą polanę. Kilka pojedynczych żab umknęło mu spod stóp, najwidoczniej nie spodziewając się gości. – Uważaj – mruknął, nim ostrożnie opuścił przyjaciółkę na ziemię: miękką, zielonkawą, ale znacznie przyjemniejszą od ostrych kamieni. Później zrobił krok do przodu, rozkładając ręce na boki, jakby chciał objąć nimi mokradło. – Na razie to n-n-nic takiego – uprzedził, zerkając nieco niepewnie na twarz Hannah. – Ale p-p-pomyślałem, że tam można by zbudować szatnie – a tu dookoła zrobić trybuny – mówił dalej, wskazując kolejne miejsca ramionami. – Teren jest t-t-trochę niepewny, ale ta breja nie sięga głęboko, wydaje mi się, że konstrukcję d-d-dałoby się ustabilizować, żeby była bezpieczna. A dla samej g-g-gry to nawet lepiej, bo przy upadku… – Urwał w połowie zdania, najpierw marszcząc brwi, a później odwracając głowę w stronę drugiego końca mokradła – ku ścieżce prowadzącej prosto na polanę rozładunkową. Zamrugał. – Słyszałaś? – zapytał, znów przenosząc spojrzenie na Hannah. Przez sekundę jeszcze miał wrażenie, że może mu się wydawało – ale nie; wiatr, który zawiał od strony polany, z całą pewnością niósł ze sobą ludzkie głosy.
Miał ochotę podążyć za jej spojrzeniem, gdy odwróciła się od niego, szukając w zaroślach śladów ukrytej tam ścieżki, ale powstrzymał pierwszy, instynktowny odruch, zamiast tego zatrzymując wzrok na jej profilu, z bijącym niespokojnie sercem obserwując delikatne zmiany na jasnej twarzy: drgnięcia brwi, zmrużenie powiek, zaciśnięcie warg. Starał się nie myśleć o tym, jak pięknie tam wyglądała, z wilgotnymi kosmykami ciemnych włosów zebranymi na jedną stronę, z odbijającymi światło kroplami spływającymi po skórze, z uśmiechem czającym się gdzieś w kącikach ust. Kiwnął głową, kiedy powtórzyła po nim nazwę, zaraz potem z ulgą wypuszczając z płuc powietrze; podobało jej się. Nie tylko nazwa, ale chyba cały pomysł, od początku do końca.
Nawet się nie zorientował, że też uśmiecha się szeroko. – Chwytliwa, n-n-nie? – zagadnął z bijącą z głosu dumą; nie z własnego wkładu w rozwój raczkującej drużyny Quidditcha, a z samego faktu, że powstała – tutaj, w miejscu, które wydawało się być jedynie tymczasowym schronieniem, z trudem zapewniającym ukrywającym się w nim ludziom zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb. Z widmem utraty wszystkiego, co do tej pory się znało, wiszącym gdzieś nad ramieniem, niezwykle łatwo było się poddać – widział w Oazie wielu dorosłych, którzy zdawali się właśnie to zrobić – a jednak to właśnie dzieci, pozbawione stabilnego gruntu pod nogami, odnalazły w sobie wystarczająco dużo siły i determinacji, by zawalczyć o posiadanie czegoś swojego. Miał zamiar zrobić wszystko, co tylko mógł, żeby im w tym pomóc. – Jeszcze kiedyś zawładną światem sp-p-portu – dodał, czując, jak coś ciepłego rozlewa się w jego wnętrznościach w reakcji na dźwięczącą w głosie Hannah czułość. Małe żabki. Odwrócił spojrzenie, zawieszając je gdzieś na wysokości przeciwległego brzegu, widocznie speszony następnymi padającymi zdaniami. Odchrząknął, sięgając dłonią do karku i drapiąc się w nieistniejące, swędzące miejsce na skórze, w bezwiednym, charakterystycznym dla siebie geście zdenerwowania. – Właściwie to t-t-trenują same – odpowiedział niepewnie, zerkając przelotnie w stronę przyjaciółki. Chociaż mały Tim pewnego dnia sam do niego przyszedł, najpierw nieśmiało prosząc o pożyczenie miotły, później – zgadzając się zaprowadzić go na prowizoryczne boisko, na którym ćwiczył razem z innymi dziećmi, to Billy starał się nie narzucać swoją obecnością; z jednej strony chcąc im po cichu pomóc, z drugiej – pilnując, by niechcący nie odebrać im czegoś, co należało wyłącznie do nich. Nie miał do tego prawa, zabrano im już i tak zbyt wiele. – Ale jeśli będą chciały, to j-ja-jasne – dodał, nie zdradzając, że byłby zachwycony, gdyby tak się stało. Ta myśl wydawała mu się próżna, nie był w końcu trenerem; od miesięcy nie grał nawet zawodowo. Machnął ręką, jakby chcąc odjąć wagi słowom Hannah, jednocześnie nie dając po sobie poznać, jak wiele dla niego znaczyły. – Za p-p-parę miesięcy pewnie będą potrafić więcej niż ja – powiedział. Wcale by go to nie zdziwiło – dzieciaki uczyły się szybko, a napędzająca je determinacja mogła jedynie dodać im skrzydeł; nie wykluczał możliwości, że była wśród nich wschodząca gwiazda sportu, choć ta myśl budziła w nim jednocześnie dziwne rozczulenie, jak i ciche obawy. Nie o siebie – a o przyszłość czarodziejskiego świata, i o to, czy w całym swoim okrucieństwie nie zgasi tych dorastających talentów zbyt szybko.
Poważny ton przyjaciółki zaalarmował go na ułamek sekundy, ale chwilowa niepewność rozwiała się niemal od razu, sprawiając, że sam też się rozpromienił, czując, jak klatkę piersiową wypełnia mu wdzięczność. – Byłyby zachwycone – powiedział bez śladu zawahania, już nawet nie starając się ukryć przelewającego się między głoskami entuzjazmu. Nagle poczuł się lekko, jakby rzeczywiście mógł wszystko; jakby aprobata Hannah i jej obietnica pomocy sprawiły, że zaczął wierzyć, że każdy pomysł, który przez ostatnie tygodnie dopracowywał w głowie, miał się udać. – Tymi ż-ż-żabkami. I koszulkami, i proporcem – dodał. Potrafił sobie to wyobrazić, drobne sylwetki w pasujących kolorami szatach, śmigające ponad podmokłą polaną. Na chwilę zawiesił spojrzenie na ścieżce, jakby ponad drzewami spodziewał się zobaczyć latające płazy już teraz, ale później przeniósł wzrok z powrotem na przyjaciółkę. Otworzył usta, a słowa, niewypowiedziane, śmiałe, szczere, zatańczyły milcząco na jego wargach, powstrzymane jednak w ostatnim momencie; zamrugał szybko. – Jesteś n-n-najlepsza – powiedział w końcu, orientując się, że nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie przekazać jej słowami, jak bardzo doceniał jej wsparcie.
Przeciągająca się wymiana spojrzeń sprawiła, że zapomniał, o czym dopiero co mówili, wyrwany z chwilowego rozproszenia dopiero następnymi słowami. Żartobliwymi, pełnymi ciepła; wywrócił oczami, zaraz potem unosząc jednak jedną brew i rzucając Hannah zaciekawione spojrzenie. Co chodziło jej po głowie? – O? – rzucił, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem i nadzieją, że przejdzie do sedna, ale nie doczekał się konkretów. – A czegóż to p-p-planuje mnie panna nauczyć? – zapytał, nie mając zamiaru pozwolić jej na zmianę tematu tak łatwo; cierpliwość nigdy nie była jego zaletą, zwłaszcza, że przyjaciółce udało się go zaintrygować. – Z podziękowaniami zaczekaj, aż każę ci op-p-płynąć cały staw dookoła – zastrzegł, nie potrafiąc jednak nadać głosowi wystarczającej powagi, by zabrzmiało to jak groźba. Raczej nietrudno było zauważyć, że on też bawił się przy tej nauce więcej niż dobrze, zresztą – wcale nie starał się tego ukryć, nie znajdując ku temu powodu; nie bał się z jej strony reprymendy, wytknięcia tego, że zachowywał się, jak gdyby nic się nie stało. Wiedziała, że tak nie uważał, widziała go wtedy, na plaży; i sama ta świadomość pozwalała mu nie udawać. Przed nią nigdy nie musiał tego robić.
Nie przejął się jej pełnym wyrzutu spojrzeniem, zerkając na nią z góry z rozbawieniem, gdy – wciąż uczepiona kurczowo jego ramienia – wywracała sytuację na drugą stronę. – Nie utonąłbym p-p-przecież, uratowałabyś mnie – odpowiedział, jak gdyby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem, wciąż trochę się z niej śmiejąc; i wtedy, gdy odsunęła się od niego stanowczo, i gdy uderzyła dłonią wodę, ochlapując jego twarz i włosy. Nie odpowiedział już jednak na słowną zaczepkę, a na spełnienie butnej groźby nie musiał czekać długo, choć wątpił, by Hannah zdawała sobie sprawę z tego, co działo się w jego głowie, kiedy znalazła się tuż obok.
– Uhm – mruknął, kiedy przypomniała o rzuconym wcześniej ostrzeżeniu, nagle nie potrafiąc odnaleźć w rozproszonych myślach żadnej żartobliwej riposty. Wcześniejsza pewność siebie umknęła bezpowrotnie, ale to dziwne uczucie, które go ogarnęło – szum w uszach, serce dudniące głośno w klatce piersiowej, mrowienie skóry, ciepło rozlewające się po wnętrznościach – nie było nieprzyjemne, nawet jeśli musiał je od siebie odepchnąć, żeby na powrót skupić się na tłumaczeniu odpowiednich ruchów i pływackiej techniki. Nie udało mu się to do końca, kąciki ust wciąż podrygiwały mu niekontrolowanie, ale w którymś momencie przestał zwracać na to uwagę. Starał się pomóc jej najlepiej, jak mógł, przytakując w odpowiedzi na pytanie o to, czy zamierzał pełnić funkcję deski; nie było to dokładnie to samo, ale wydawało mu się, że wystarczyło, bo wraz z każdą próbą Hannah radziła sobie lepiej, stopniowo zwalniając uścisk na jego przedramionach, oswajając się z wodą, przestając z nią walczyć. Kiedy podpłynęła bliżej niego, znów stając na własnych nogach, wyciągnął dłoń odruchowo, jakby chciał ją przytrzymać – ale opuszki palców jedynie musnęły jej plecy; radziła sobie świetnie, nie potrzebowała dodatkowego podparcia.
– W p-p-porządku – powiedział, kiwając głową. Nie pytał o to, czy była pewna, nie chcąc, żeby sama zaczęła w to wątpić; uśmiechnął się, spoglądając w stronę drugiego brzegu. – Pewnie. O tej p-p-porze nikogo nie powinno tam być – potaknął. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale słońce zaczęło wędrować już po drugiej stronie nieba, musiało więc już dawno minąć południe; jeśli płazy dzisiaj trenowały, to powinny wracać już do domów. Inni zapuszczali się tutaj rzadko, do obozowiska było daleko.
Nie czekała na jego zachętę, ruszając do przodu, zanim zdążyłby zareagować; podążył za nią sekundę później, bez trudu nadrabiając jednak stracony czas i zrównując się z nią. Starał się płynąć obok, ale niezbyt blisko; tak, żeby wiedziała, że tam był, ale jednocześnie nie myślała o tym, żeby na niego uważać. Obserwował, jak sobie radziła, tym razem powstrzymując jednak cisnące się na usta słowa; płynęła – i to było najważniejsze, nie panikując na myśl o braku dna pod stopami czy dzielącej ją od stałego lądu odległości. Coraz mniejszej, aż wreszcie niknącej całkowicie, kiedy wyciągnęła ręce, żeby uchwycić się kamienistego brzegu – niemal w tej samej chwili, w której on zrobił to samo. Coś ścisnęło go mocno za serce na widok jej radości, śmiechu rozjaśniającego twarz i oczy, czystego okrzyku triumfu niosącego się dookoła; nie potrafił powstrzymać się przed szerokim uśmiechem, który wypłynął i na jego usta – ten Hannah musiał być zaraźliwy. – Wiedziałem, że t-t-tylko oszukujesz, że nie potrafisz p-p-pływać – przypomniał jej, oczy jednak błyszczały mu z dumy, dźwięczącej też w glosie. Kiedy mu pogratulowała, dzieląc swój sukces na dwoje, bo oczywiście, że to właśnie robiła – uniósł dłoń w geście sygnalizującym niewinność. – O nie, nie, ja tylko p-p-patrzyłem – powiedział, wciąż nie przestając się uśmiechać. – To twoja zasługa – dodał ciszej, bardziej miękko, znów opierając się o brzeg i zatrzymując spojrzenie na jej tęczówkach. Później drgnął, jakby sobie o czymś przypominając. – P-p-poradziłaś sobie świetnie, więc to znaczy, że chyba też masz p-p-prawo do kaprysu – odezwał się z namysłem, parafrazując jej poprzednie słowa; wypowiedziane jeszcze na brzegu. – W nagrodę sp-p-pełnię jedno twoje życzenie. Wybierz mądrze, b-b-bo ja wciąż mam swoje – przypomniał jej, mrużąc oko zawadiacko.
Odwrócił się, żeby oprzeć obie dłonie o brzeg i podciągnąć się do góry, opierając na kamieniach najpierw kolana, a później stopy, nie zauważając łez niewyjaśnionego pochodzenia, lśniących w oczach Hannah, a być może zwyczajnie uznając je za efekt wdzierającej się pod powieki wody. Przykucnął, wyciągając rękę, żeby pomóc jej wyjść z wody, czując na plecach lekki dreszcz, gdy owiał go wczesnojesienny wiatr. – Moim zdaniem – jak n-n-najbardziej. Ale jeśli chcesz zostać płazem, to nie mnie będziesz musiała z-z-zaimponować – zawyrokował. Złapał ją mocno, upewniając się, że wychodząc, nie podrapie się o ostre kamienie, a późnej przez chwilę jeszcze przytrzymując ją za ramiona – czekając, może nieco dłużej, niż było to konieczne, aż odzyska równowagę. – Jesteś p-p-pewna, że nie chcesz najpierw wrócić po ubrania? – zapytał, unosząc wyżej brew i przez ramię zerkając w stronę ich pozostawionych na przeciwległym brzegu rzeczy. Nie namawiał jej jednak zbyt długo, tak naprawdę nie mogąc doczekać się, aż pokaże jej mokradło – mimo że właściwie jeszcze niewiele było tam do oglądania.
– Chodź – powiedział, wyciągając w jej stronę rękę, chociaż wcale nie było to potrzebne – ścieżka nie była śliska ani stroma, wijąc się płasko pomiędzy niskimi zaroślami. Gest należał do tych odruchowych, nad którymi się nie zastanawiał, zresztą – chyba w ogóle przestał rozważać jakiekolwiek za i przeciw. Czuł się przyjemnie odprężony, jakby woda skutecznie wyciągnęła z niego ciężkie myśli – a może zrobiła to obecność Hannah, i fakt, że w końcu mieli coś, z czego oboje mogli się cieszyć – nawet jeśli było to po prostu przepłynięcie od jednego brzegu do drugiego. – Mokradło nie jest daleko z-z-zaraz za tymi… Och – urwał, przypominając sobie o kłopotliwym fragmencie drogi dopiero, gdy do niego dotarli; zatrzymując się przed wyrwą dzielącą ścieżkę na pół, upstrzoną kamykami o ostrych krawędziach, które normalnie dla dwójki dorosłych nie stanowiłyby wyzwania, ale oni nie mieli butów; drobne gałązki i żwir wbijały się w skórę, przypominając o tym na każdym kroku. – Planuję zrobić tu k-k-kładki. I wyłożyć płaskimi kamieniami, d-d-dalej robi się mokro – wyjaśnił przepraszającym tonem, przez chwilę zastanawiając się nad zawróceniem – a później zerkając na Hannah. – Czekaj, zaraz coś p-p-poradzimy – powiedział – i nim zdążyłaby zaprotestować, schylił się lekko, żeby jednym ramieniem objąć ją w pasie, a drugim podciąć jej nogi na wysokości zgięcia pod kolanami. – Złap mnie za szyję – poprosił, ale dopiero wtedy, gdy właściwie nie miała innego wyjścia, niż tylko to zrobić.
Zatrzymał się na chwilę, dając sobie kilka sekund na odnalezienie nowego środka ciężkości i złapanie równowagi. – Trzymaj się – powiedział na wydechu, zerkając kontrolnie na twarz przyjaciółki. – Jak wp-p-padniemy do którejś z tych szczelin, to jeden G-g-godryk wie, gdzie wylądujemy – ostrzegł, w jego głosie niewiele było jednak powagi; Hannah nie była ciężka, a choć drobne kamienie wbijały się w spody jego stóp nieco boleśnie, to przekroczenie wyrwy okazało się mniej problematyczne, niż początkowo sądził. Najpierw jednej, później następnej. – Jeszcze kawałek – zapewnił gdzieś mniej więcej w połowie drogi, a po chwili drzewa rzeczywiście się przerzedziły, otwierając się na porośniętą bujną trawą polanę. Kilka pojedynczych żab umknęło mu spod stóp, najwidoczniej nie spodziewając się gości. – Uważaj – mruknął, nim ostrożnie opuścił przyjaciółkę na ziemię: miękką, zielonkawą, ale znacznie przyjemniejszą od ostrych kamieni. Później zrobił krok do przodu, rozkładając ręce na boki, jakby chciał objąć nimi mokradło. – Na razie to n-n-nic takiego – uprzedził, zerkając nieco niepewnie na twarz Hannah. – Ale p-p-pomyślałem, że tam można by zbudować szatnie – a tu dookoła zrobić trybuny – mówił dalej, wskazując kolejne miejsca ramionami. – Teren jest t-t-trochę niepewny, ale ta breja nie sięga głęboko, wydaje mi się, że konstrukcję d-d-dałoby się ustabilizować, żeby była bezpieczna. A dla samej g-g-gry to nawet lepiej, bo przy upadku… – Urwał w połowie zdania, najpierw marszcząc brwi, a później odwracając głowę w stronę drugiego końca mokradła – ku ścieżce prowadzącej prosto na polanę rozładunkową. Zamrugał. – Słyszałaś? – zapytał, znów przenosząc spojrzenie na Hannah. Przez sekundę jeszcze miał wrażenie, że może mu się wydawało – ale nie; wiatr, który zawiał od strony polany, z całą pewnością niósł ze sobą ludzkie głosy.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Od zawsze miała głowę pełną marzeń, a te, jak na złość nie chciały się ziścić. Mimo to, nie przestawała marzyć i myśleć o tym, jak mógłby wyglądać świat w tej innej, alternatywnej rzeczywistości. Wojna, która na dobre zadomowiła się w Wielkiej Brytanii nie dawała zbyt wielu szans i nadziei na ich realizację, ale wiedziała, że jeśli sami się ich pozbawią, utracą powody, dla których krwawa walka miała jeszcze bardziej gorzki smak; dla których walka o każde jutro była tak ważna. Ją też dotykały wyrzuty sumienia, nachodziły ponure myśli. Też dręczyły pytania, czy zasługiwała choćby na to, by myśleć o rzeczach, które być może nigdy się nie wydarzą. Powinna być tu i teraz. Twardo stąpać po ziemi, reagować czujnie i szybko na to, co działo się wokół. Ale ta jedna chwila nie kosztowała zbyt wiele. Kto mógłby ją z tego rozliczyć? Kto mógłby zganić za zbyt długie spojrzenie posłane w jego kierunku, za głośny śmiech po raz pierwszy rozbrzmiewający od tygodnia, uczucie szczęścia i euforii po nieprzespanych nocach i dniach wypełnionych morzem łez? Kto mógł skrytykować za jeden moment radości w tak ponurym i przerażającym świecie? Nie śmiała go oceniać. I wiedziała, że nikt inny nie powinien tego robić. Miał prawo do planów, marzeń i angażowania się w to wszystko. Miał prawo do minuty dla siebie, a może dwóch. Chwil wypełnionych dawno zapomnianą beztroską — zanim powróci do ciężkiej pracy, zanim stanie oko w oko z wrogiem, a jedynym jego celem będzie wyjść z tego cało.
Realia wpychające zwykłych ludzi na pole bitwy, zmuszające do chwycenia za różdżkę i wycelowania nią w tych, którzy łapczywie czyhali na ich życie, pozwalały zapomnieć, że gdzieniegdzie życie toczyło się dalej. Zmieniały się potrzeby, zmieniali się ludzie. Oaza stała się dla wielu osób domem — tymczasowym i stałym. Myśl, że zagubione, porzucone, często osierocone dzieciaki odnalazły w niej coś dla siebie, jakieś miejsce, tylko ich, tylko dla nich i wykorzystały na grę miotlarską sprawiała, że ciepło rozchodziło się w jej brzuchu, wzruszenie czaiło się w kącikach oczu, ust. Była nadzieja. Nadzieja na to, że przetrwają i zapomną o tym, co widziały, co przeżyły. Pod tym kawałkiem błękitnego nieba stworzą nowy, lepszy czarodziejski świat. Były ich przyszłością. Czasem ludzie zapominali, jak bardzo muszą o nie dbać. Pokiwała głową zdecydowanie, patrząc w stronę zarośli, bez trudu wyobrażając sobie gromadkę dzieciaków organizujących wspólny mecz, spędzających czas tak beztrosko jak oni kiedyś, daleko od wojny, krwi spływającej po ulicach. Te dzieci zasługiwały na to szczęście, na to, co chciał im zorganizować.
— Cieszę się, że to robisz — powiedziała w końcu, powoli przenosząc na niego spojrzenie. Uśmiechnęła się pogodnie i ciepło, nie odrywając czekoladowych oczu od jego twarzy. Jego świat zupełnie się zmienił w przeciągu ostatniego roku. Nie był już tym samym czarodziejem. Wschodzącą gwiazdą quidditcha, kawalerem, chłopcem. Dziś myślał przede wszystkim o innych, o ich dobrze, bezpieczeństwie. Dbał o to, by mieli gdzie spać, żyć, a nawet teraz, by mieli gdzie grać. Wiedziała, że kiedy zrealizuje ten projekt uchyli tym dzieciakom nieba. — Uszczęśliwisz je. I siebie też — dodała zaraz. Wiedziała, że tęsknił za grą, za lataniem, za wiatrem dudniącym w uszach i mierzwiącym włosy. Ale teraz robił coś znacznie ważniejszego, istotniejszego. I choć czasem nie wierzył w siebie i sens swoich działań, poświęcał się temu bez reszty, a ona była pewna, że zrodzi to smaczne, zdrowe owoce w przyszłości.
Nabrała powietrza w płuca i przetarła policzek ze spływającej z włosów wody.
— Wtedy, któraś z gwiazdeczek udzielając wywiadu dla Czarownicy powie, że to Billy Moore, legenda Płazów z Oazy zbudował dla nich pierwsze boisko, przyczyniając się do rozwoju tego niepodważalnego talentu — wysnuła przyszłość z lekkim rozbawieniem, ale także rozczulona tą wizją, starając się nie dopuścić do siebie myśli, że takiej przyszłości nigdy nie doczekają, umierając prędzej czy później w starciu z potworami. — Oj, tak, a wtedy już nie będziesz im do niczego potrzebny — dodała do jego wypowiedzi uszczypliwie, mrużąc oczy, chociaż uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nabijała się z niego, nie miał racji. — Trochę im brakuje do twojego poziomu, będziesz musiał im poświęcić więcej czasu niż ci się zdaje. A same nie nauczą się wszystkich manewrów. Tylko ty możesz to zrobić. — Nie było wśród nich zdolniejszego gracza, a dla Płazów z Oazy nie była to tylko rozrywka, mogła być też szkoła. Zamilkła na chwilę, dłużej zatrzymując się przy tej myśli. Zatoczyła dłońmi kręgi na wodzie i nabrała powietrza w płuca.— Może ktoś mógłby je też pouczyć zaklęć? Albo… astronomii? Zielarstwa? — Nie wiadomo, czy którekolwiek z nich wróci do Hogwartu. Widziała, że pomagały mieszkańcom, ale jeśli miał być ich przyszłością, jeśli miały dorównać tym, którzy na starcie mieli lepiej, musiały mieć do tego odpowiednie warunki. W Oazie było wielu zdolnych czarodziejów, którzy — gdyby znaleźli choć chwilę na to — mogliby przekazać im część swojej wiedzy. Kto wie, może w niedalekiej przyszłości to one będą mogły pomóc Zakonowi.
Zerknęła na przyjaciela, zastanawiając się, co o tym myśli, a potem pokręciła głową, wyrzucając to z głowy. Przynajmniej na razie. Jej twarz rozpromieniła się jednak szybko, kiedy spodobał mu się pomysł z koszulkami. Posłała mu znów szeroki uśmiech i spojrzała w stronę polany, w głowie już wyobrażając sobie jak to wszystko mogło wyglądać. Do tego jeszcze długa droga, ale sama myśl i cel, tak oderwany od samych wojennych działań przyniósł jej cichą, wyraźną radość.
— Tańczyć, panie Moore — odparła po chwili, zadzierając wyżej brodę. — Na wypadek, gdyby kiedyś jakaś panna zasygnalizowała, że chce być poproszona do tańca. Wtedy ją pan zaskoczy pewnym i zdecydowanym prowadzeniem na parkiecie — odparła lekko, niewinnie, odwracając od niego spojrzenie. Nie było to wcale takie nieprawdopodobne — to, że pewnego dnia zaprosi dziewczynę na randkę. Może wtedy taka umiejętność okaże się przydatna i będzie mógł jej tym zaimponować. Westchnęła cicho, zanurzając się w wodzie po samą brodę, gdy dopadła ją chwilowa melancholia. Na chwilę, króciutką, zaraz bowiem wspomniał o okrążeniach dookoła stawu, na co oburzyła się, podnosząc znów na nogach sięgających bez trudu dna.
— Co proszę?— Zmarszczyła brwi i spiorunowała go spojrzeniem, domagając się wyjaśnienia o jakim okrążeniu mówił. Wiedziała, że praktyka czyni mistrza, a tak naprawdę wcale nie chciała kończyć tej nauki. Nie tylko Szmaragdowy Staw był dla niej miejscem, które powitało ją dziwnym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. I on, najlepszy przyjaciel tuż obok dawał jej je. Nie chciała się z nim żegnać, kończyć tego dnia. Wolałaby zostać. Na dłużej niż chwilę. — Oczywiście, że bym cię uratowała…— mruknęła jeszcze z fałszywym niezadowoleniem, wycierając twarz z wody, którą ochlapała się przypadkiem, próbując ukarać go za ten paskudny psikus.
Nie sądziła, że pójdzie jej tak dobrze. Pomimo początkowych watpliwości, pomimo strachu, irracjonalnej obawy, że utonie. Pomimo lęku przed ośmieszeniem i nieudolnych prób uczynienia koślawych prób zgrabniejszymi. Utrzymała się na wodzie, postępując zgodnie z jego radami, czując jak woda z każdym ruchem jej ciała ściąga ją w dół, a potem wypycha znów ku górze. Jak jej ciało staje się bardziej wyporne podczas każdego wdechu i jak traci tę niezwykłą właściwość przy wydechu. Wiedziała, że jest tuż obok, że płynie, asekuruję ją i złapie, jeśli tylko zanurzy się rozkojarzona lub podda nagłemu atakowi paniki. Ale tak się nie stało. Przepłynęła kawałek, by zaraz stanąć na własnych nogach i odetchnąć przed prawdziwym dystansem. Ruszyła przed siebie, w stronę drugiego brzegu. I nie sądziła, że to mogło być tak przyjemne, relaksujące, odprężające. Jej ciało rozluźniało się, chociaż używała wszystkich mięśni, by przebrnąć przez dzielącą ich od brzegu odległość. Nie zatrzymywała się, nie odwracała za nim, po prostu płynęła — tak, jak jej kazał. A kiedy to się udało ucieszyła się jak dziecko. Wyciągnęła do niego rękę, kiedy z brzegu pomógł jej wyjść i wspięła się na kamieniach powoli stając na nogach.
— To wszystko po to, by cię tu zwabić w to przyjemne popołudnie — odparła mu w końcu, nawiązując do tego niewinnego kłamstwa, rzekomego kłamstwa, że nie potrafiła pływać. Puściła mu oko i uśmiechnęła się niewinnie. — Ofiarujesz mi jedno życzenie, tak? Hm…— Zamyśliła się, przykładając palec do ust. — Dowolne życzenie? — Uniosła brew, zerkając na niego i spoważniała nieco, przyglądając mu się przez chwilę, zdecydowanie zbyt długo. W końcu jednak obróciła głowę w kierunku ścieżki i wzięła głęboki wdech. — Mam jedno. Wybrałam już. Ale chcę je wypowiedzieć kiedy indziej. Będę pamiętać — przyrzekła i przygryzła wargę, koncentrując się nad tym, co było przed nimi — zaroślach. Nie chciała wracać po ubrania. Nie chciała wracać w ogóle, im dalej byli od osady, od miejsca, w którym się rozejdą i powrócą do swoich spraw tym lepiej. Pokręciła więc zdecydowanie głową i złapała wyciągniętą przez niego dłoń, w odruchu, jak zawsze, nie zastanawiając się nad tym zbytnio. Stopy stawiała ostrożnie, jedna za drugą, patrząc pod nogi, by się nie potknąć, dopóki nie zatrzymał się nagle i o mało co, nie wpadła na jego plecy. Przystanęła przy nim, by musnąwszy brodą o jego ramię spojrzeć na przeszkodę, o której wspomniał. — Jakoś przejdziemy.— Chciała machnąć na to ręką, nie pierwszy i nie ostatni raz będą musieli przedzierać się przez coś takiego, ale nie zdążyła, podobnie jak zaprotestować, kiedy złapał ją i podniósł. — Billy!— Skarciła go za późno, przylgnęła od razu do niego i objęła go za szyję jedną ręką, drugą układając na jego piersi. — Nie musiałeś — szepnęła, uśmiechając się wdzięcznie i przyglądając mu — z tak bliska, nie mając żadnych wymówek by odwrócić wzrok w nią stronę, by zerkać gdzieś indziej. Przemknęła spojrzeniem po linii jego żuchwy, aż do ust, wciągając powietrze nosem, a potem uniosła je do oczu, zupełnie nie zawracając sobie głowy podłożem, z którym radził sobie doskonale — i którym dla odmiany on był zajęty. — Brzmi kusząco, ale staraj się nie wpaść. I patrz pod nogi — poleciła mu szeptem, palcem wskazującym wolnej dłoni prostując jego twarz w odpowiednim kierunku. Gęsia skórka pokryła ją całą, choć nie było jej wcale zimno. On był ciepły, a jego wdechy i wydechy czuła na własnych żebrach, kiedy jego klatka piersiowa rozszerzała się i kurczyła. I choć zdawało jej się, że jego twarz znała już na pamięć, każdą zmarszczkę, każdy drobny pieprzyk, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wyglądał inaczej. Serce zabiło jej szybciej. I nim się spostrzegła, stawiał ją już na ziemi. Bose stopy dotknęły przyjemnie miękkiej, chłodnej trawy, ale nim przyjrzała się boisku westchnęła głośno odnajdując się na powrót w tej pozycji. Uniosła brodę i dopiero po chwili dostrzegła to, co chciał jej pokazać. — Ładnie tu. Nie tak jak nad stawem, ale naprawdę ładnie. A te trybuny to wysokie powinny być?— Zbliżyła się do niego i powiodła wzrokiem za miejscami, które jej wskazywał kolejno. Chciała mu już odpowiedzieć, kiedy ją zaniepokoił. Nie usłyszała tego tak szybko, jak on. Dopiero kiedy zwrócił jej uwagę na niepokojące dźwięki, zdała sobie sprawę, że ktoś musi się zbliżać. Spojrzała na niego na chwilę, milcząc, aż w końcu złapała go za dłoń i pociągnęła z powrotem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Szeroki, bezwstydny. Pociągnęła go szybko, ktokolwiek to był musieli szybko im zniknąć z oczu.
| zt
Realia wpychające zwykłych ludzi na pole bitwy, zmuszające do chwycenia za różdżkę i wycelowania nią w tych, którzy łapczywie czyhali na ich życie, pozwalały zapomnieć, że gdzieniegdzie życie toczyło się dalej. Zmieniały się potrzeby, zmieniali się ludzie. Oaza stała się dla wielu osób domem — tymczasowym i stałym. Myśl, że zagubione, porzucone, często osierocone dzieciaki odnalazły w niej coś dla siebie, jakieś miejsce, tylko ich, tylko dla nich i wykorzystały na grę miotlarską sprawiała, że ciepło rozchodziło się w jej brzuchu, wzruszenie czaiło się w kącikach oczu, ust. Była nadzieja. Nadzieja na to, że przetrwają i zapomną o tym, co widziały, co przeżyły. Pod tym kawałkiem błękitnego nieba stworzą nowy, lepszy czarodziejski świat. Były ich przyszłością. Czasem ludzie zapominali, jak bardzo muszą o nie dbać. Pokiwała głową zdecydowanie, patrząc w stronę zarośli, bez trudu wyobrażając sobie gromadkę dzieciaków organizujących wspólny mecz, spędzających czas tak beztrosko jak oni kiedyś, daleko od wojny, krwi spływającej po ulicach. Te dzieci zasługiwały na to szczęście, na to, co chciał im zorganizować.
— Cieszę się, że to robisz — powiedziała w końcu, powoli przenosząc na niego spojrzenie. Uśmiechnęła się pogodnie i ciepło, nie odrywając czekoladowych oczu od jego twarzy. Jego świat zupełnie się zmienił w przeciągu ostatniego roku. Nie był już tym samym czarodziejem. Wschodzącą gwiazdą quidditcha, kawalerem, chłopcem. Dziś myślał przede wszystkim o innych, o ich dobrze, bezpieczeństwie. Dbał o to, by mieli gdzie spać, żyć, a nawet teraz, by mieli gdzie grać. Wiedziała, że kiedy zrealizuje ten projekt uchyli tym dzieciakom nieba. — Uszczęśliwisz je. I siebie też — dodała zaraz. Wiedziała, że tęsknił za grą, za lataniem, za wiatrem dudniącym w uszach i mierzwiącym włosy. Ale teraz robił coś znacznie ważniejszego, istotniejszego. I choć czasem nie wierzył w siebie i sens swoich działań, poświęcał się temu bez reszty, a ona była pewna, że zrodzi to smaczne, zdrowe owoce w przyszłości.
Nabrała powietrza w płuca i przetarła policzek ze spływającej z włosów wody.
— Wtedy, któraś z gwiazdeczek udzielając wywiadu dla Czarownicy powie, że to Billy Moore, legenda Płazów z Oazy zbudował dla nich pierwsze boisko, przyczyniając się do rozwoju tego niepodważalnego talentu — wysnuła przyszłość z lekkim rozbawieniem, ale także rozczulona tą wizją, starając się nie dopuścić do siebie myśli, że takiej przyszłości nigdy nie doczekają, umierając prędzej czy później w starciu z potworami. — Oj, tak, a wtedy już nie będziesz im do niczego potrzebny — dodała do jego wypowiedzi uszczypliwie, mrużąc oczy, chociaż uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nabijała się z niego, nie miał racji. — Trochę im brakuje do twojego poziomu, będziesz musiał im poświęcić więcej czasu niż ci się zdaje. A same nie nauczą się wszystkich manewrów. Tylko ty możesz to zrobić. — Nie było wśród nich zdolniejszego gracza, a dla Płazów z Oazy nie była to tylko rozrywka, mogła być też szkoła. Zamilkła na chwilę, dłużej zatrzymując się przy tej myśli. Zatoczyła dłońmi kręgi na wodzie i nabrała powietrza w płuca.— Może ktoś mógłby je też pouczyć zaklęć? Albo… astronomii? Zielarstwa? — Nie wiadomo, czy którekolwiek z nich wróci do Hogwartu. Widziała, że pomagały mieszkańcom, ale jeśli miał być ich przyszłością, jeśli miały dorównać tym, którzy na starcie mieli lepiej, musiały mieć do tego odpowiednie warunki. W Oazie było wielu zdolnych czarodziejów, którzy — gdyby znaleźli choć chwilę na to — mogliby przekazać im część swojej wiedzy. Kto wie, może w niedalekiej przyszłości to one będą mogły pomóc Zakonowi.
Zerknęła na przyjaciela, zastanawiając się, co o tym myśli, a potem pokręciła głową, wyrzucając to z głowy. Przynajmniej na razie. Jej twarz rozpromieniła się jednak szybko, kiedy spodobał mu się pomysł z koszulkami. Posłała mu znów szeroki uśmiech i spojrzała w stronę polany, w głowie już wyobrażając sobie jak to wszystko mogło wyglądać. Do tego jeszcze długa droga, ale sama myśl i cel, tak oderwany od samych wojennych działań przyniósł jej cichą, wyraźną radość.
— Tańczyć, panie Moore — odparła po chwili, zadzierając wyżej brodę. — Na wypadek, gdyby kiedyś jakaś panna zasygnalizowała, że chce być poproszona do tańca. Wtedy ją pan zaskoczy pewnym i zdecydowanym prowadzeniem na parkiecie — odparła lekko, niewinnie, odwracając od niego spojrzenie. Nie było to wcale takie nieprawdopodobne — to, że pewnego dnia zaprosi dziewczynę na randkę. Może wtedy taka umiejętność okaże się przydatna i będzie mógł jej tym zaimponować. Westchnęła cicho, zanurzając się w wodzie po samą brodę, gdy dopadła ją chwilowa melancholia. Na chwilę, króciutką, zaraz bowiem wspomniał o okrążeniach dookoła stawu, na co oburzyła się, podnosząc znów na nogach sięgających bez trudu dna.
— Co proszę?— Zmarszczyła brwi i spiorunowała go spojrzeniem, domagając się wyjaśnienia o jakim okrążeniu mówił. Wiedziała, że praktyka czyni mistrza, a tak naprawdę wcale nie chciała kończyć tej nauki. Nie tylko Szmaragdowy Staw był dla niej miejscem, które powitało ją dziwnym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. I on, najlepszy przyjaciel tuż obok dawał jej je. Nie chciała się z nim żegnać, kończyć tego dnia. Wolałaby zostać. Na dłużej niż chwilę. — Oczywiście, że bym cię uratowała…— mruknęła jeszcze z fałszywym niezadowoleniem, wycierając twarz z wody, którą ochlapała się przypadkiem, próbując ukarać go za ten paskudny psikus.
Nie sądziła, że pójdzie jej tak dobrze. Pomimo początkowych watpliwości, pomimo strachu, irracjonalnej obawy, że utonie. Pomimo lęku przed ośmieszeniem i nieudolnych prób uczynienia koślawych prób zgrabniejszymi. Utrzymała się na wodzie, postępując zgodnie z jego radami, czując jak woda z każdym ruchem jej ciała ściąga ją w dół, a potem wypycha znów ku górze. Jak jej ciało staje się bardziej wyporne podczas każdego wdechu i jak traci tę niezwykłą właściwość przy wydechu. Wiedziała, że jest tuż obok, że płynie, asekuruję ją i złapie, jeśli tylko zanurzy się rozkojarzona lub podda nagłemu atakowi paniki. Ale tak się nie stało. Przepłynęła kawałek, by zaraz stanąć na własnych nogach i odetchnąć przed prawdziwym dystansem. Ruszyła przed siebie, w stronę drugiego brzegu. I nie sądziła, że to mogło być tak przyjemne, relaksujące, odprężające. Jej ciało rozluźniało się, chociaż używała wszystkich mięśni, by przebrnąć przez dzielącą ich od brzegu odległość. Nie zatrzymywała się, nie odwracała za nim, po prostu płynęła — tak, jak jej kazał. A kiedy to się udało ucieszyła się jak dziecko. Wyciągnęła do niego rękę, kiedy z brzegu pomógł jej wyjść i wspięła się na kamieniach powoli stając na nogach.
— To wszystko po to, by cię tu zwabić w to przyjemne popołudnie — odparła mu w końcu, nawiązując do tego niewinnego kłamstwa, rzekomego kłamstwa, że nie potrafiła pływać. Puściła mu oko i uśmiechnęła się niewinnie. — Ofiarujesz mi jedno życzenie, tak? Hm…— Zamyśliła się, przykładając palec do ust. — Dowolne życzenie? — Uniosła brew, zerkając na niego i spoważniała nieco, przyglądając mu się przez chwilę, zdecydowanie zbyt długo. W końcu jednak obróciła głowę w kierunku ścieżki i wzięła głęboki wdech. — Mam jedno. Wybrałam już. Ale chcę je wypowiedzieć kiedy indziej. Będę pamiętać — przyrzekła i przygryzła wargę, koncentrując się nad tym, co było przed nimi — zaroślach. Nie chciała wracać po ubrania. Nie chciała wracać w ogóle, im dalej byli od osady, od miejsca, w którym się rozejdą i powrócą do swoich spraw tym lepiej. Pokręciła więc zdecydowanie głową i złapała wyciągniętą przez niego dłoń, w odruchu, jak zawsze, nie zastanawiając się nad tym zbytnio. Stopy stawiała ostrożnie, jedna za drugą, patrząc pod nogi, by się nie potknąć, dopóki nie zatrzymał się nagle i o mało co, nie wpadła na jego plecy. Przystanęła przy nim, by musnąwszy brodą o jego ramię spojrzeć na przeszkodę, o której wspomniał. — Jakoś przejdziemy.— Chciała machnąć na to ręką, nie pierwszy i nie ostatni raz będą musieli przedzierać się przez coś takiego, ale nie zdążyła, podobnie jak zaprotestować, kiedy złapał ją i podniósł. — Billy!— Skarciła go za późno, przylgnęła od razu do niego i objęła go za szyję jedną ręką, drugą układając na jego piersi. — Nie musiałeś — szepnęła, uśmiechając się wdzięcznie i przyglądając mu — z tak bliska, nie mając żadnych wymówek by odwrócić wzrok w nią stronę, by zerkać gdzieś indziej. Przemknęła spojrzeniem po linii jego żuchwy, aż do ust, wciągając powietrze nosem, a potem uniosła je do oczu, zupełnie nie zawracając sobie głowy podłożem, z którym radził sobie doskonale — i którym dla odmiany on był zajęty. — Brzmi kusząco, ale staraj się nie wpaść. I patrz pod nogi — poleciła mu szeptem, palcem wskazującym wolnej dłoni prostując jego twarz w odpowiednim kierunku. Gęsia skórka pokryła ją całą, choć nie było jej wcale zimno. On był ciepły, a jego wdechy i wydechy czuła na własnych żebrach, kiedy jego klatka piersiowa rozszerzała się i kurczyła. I choć zdawało jej się, że jego twarz znała już na pamięć, każdą zmarszczkę, każdy drobny pieprzyk, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wyglądał inaczej. Serce zabiło jej szybciej. I nim się spostrzegła, stawiał ją już na ziemi. Bose stopy dotknęły przyjemnie miękkiej, chłodnej trawy, ale nim przyjrzała się boisku westchnęła głośno odnajdując się na powrót w tej pozycji. Uniosła brodę i dopiero po chwili dostrzegła to, co chciał jej pokazać. — Ładnie tu. Nie tak jak nad stawem, ale naprawdę ładnie. A te trybuny to wysokie powinny być?— Zbliżyła się do niego i powiodła wzrokiem za miejscami, które jej wskazywał kolejno. Chciała mu już odpowiedzieć, kiedy ją zaniepokoił. Nie usłyszała tego tak szybko, jak on. Dopiero kiedy zwrócił jej uwagę na niepokojące dźwięki, zdała sobie sprawę, że ktoś musi się zbliżać. Spojrzała na niego na chwilę, milcząc, aż w końcu złapała go za dłoń i pociągnęła z powrotem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Szeroki, bezwstydny. Pociągnęła go szybko, ktokolwiek to był musieli szybko im zniknąć z oczu.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Budowa boiska w Oazie była dla niego wyjątkowo ważna. Choć sam nigdy nie osiągnął swojego marzenia dołączenia do drużyny Zjednoczonych, to wciąż czuł powiązanie z Quidditchem. Pamiętał doskonale swoje zaangażowanie w sport ze szkolnych lat, a także to ile nerwów kosztowało go odejście z drużyny. Wojna była okrutna i zabijała sport i kulturę. A jednak, projekt Williama pozwalał mu uwierzyć, że i ona (wojna) miała kiedyś przejść; że być może kolejne pokolenie będzie miało szansę walczyć o mistrzostwo Europy lub Świata. Takie myśli sprawiały, że czuł się lepiej i miał nadzieję, choć na chwilę. Chciał działać, co zresztą wielokrotnie już powtarzał.
Spotkania z Moorem zawsze były dla niego sympatyczne. Był z całą pewnością dobrym człowiekiem. Nawet ostatnie obrzucenie testralim nawozem nie było w stanie popsuć mu wizerunku mężczyzny. O incydencie jak gdyby zapomniał. Każdemu mogło zdarzyć się coś podobnego. Był za to wdzięczny Zakonnikowi, że pomógł mu przy pracy… ale jednocześnie czuł się podle, wiedząc że nie potrafił zapewnić mu pozycji w rezerwie Zjednoczonych. Właściwie, miał wrażenie, że zawiódł, nawet pomimo listu, w którym Billy zapewniał, że nic się nie stało.
Być może dlatego też tak bardzo palił się do projektu stadionu przygotowanego przez Williama. Chciał się jakoś odwdzięczyć, ale i przeprosić, że nie udało mu się pomóc. Cieszył się, kiedy ten zgodził się na spotkanie i przygotowanie terenu pod budowę. Choć było zimno, palił się do działania. Miał jednak jedną propozycję:
– Co powiesz na to, żeby zrobić to ręcznie? Wiesz, żeby poćwiczyć mięśnie.
Połączenie pracy z przyjemnością wydawało mu się dobrą opcją. Potrzebował się zmęczyć, wyżyć na czymkolwiek. Usuwanie ciężkich kamieni wydało mu się idealną możliwością dla treningu. Być może brzmiało to dziwnie, z ust szlachcica, który powinien być zrażony dla wszelkiej pracy. Ale on nie był zwykłym szlachcicem, był Macmillanem. Chciał rzucać kamieniami, byleby tylko w jakiś sposób, niewidoczny dla innych, wyrzucić z siebie wszystko co złe.
A wiele rzeczy go ostatnio trapiło. Nie dawał po sobie poznać, a przynajmniej próbował zataić swoją złość. Martwiły go własne poczynania. To, że miał wrażenie, że jego myśli odchodziły w stronę innej kobiety a nie powinny. Potem doszło do rozwiązania Zjednoczonych… Na zwieńczenie wszystkiego, co złe, był na tyle głupi, żeby sprawdzić czy pewna osoba rzeczywiście wciąż żyła i była w Anglii… A teraz bał się o bezpieczeństwo żony, a i przeklinał samego siebie, że jego czyny były szybsze od myśli.
– Joseph wypija mi całe ilości alkoholu – zaczął rozmowę ku umileniu pracy, podnosząc z trudem pierwszy kamień, a następnie odnosząc go w odpowiednie miejsce. Potem chwycił za kolejny i zrobił dokładnie to samo. Nie ukrywał przy tym własnej irytacji. – Nie wiem już jak bronić własnej piwnicy – stwierdził. – Staram się nim potrząsnąć, ale chyba będę potrzebować twojej pomocy. I może pomocy jego siostry – westchnął ciężko.
Pomiędzy przenoszeniem musiał łapać oddechy. Niektóre z kamieni były wyjątkowo ciężkie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 13.07.21 19:23, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cieszył się na to popołudnie. Nie tylko dlatego, że z całego serca zależało mu na jak najszybszym ukończeniu prac nad boiskiem; stworzenie miejsca dla Płazów było dla niego istotne, tym bardziej, że powoli zaczynał poczuwać się do roli ich opiekuna, ale perspektywa budowania nie była jedyną, która sprawiała, że mimowolnie się uśmiechał, przeskakując nad niezabezpieczoną jeszcze wyrwą i ruszając w stronę prowadzącej do żabiego mokradła ścieżki. Naprawdę lubił towarzystwo Anthony’ego – był mu wdzięczny za wszystko, co do tej pory zrobił, za pracę i za pozyskanie funduszy od nestora, przede wszystkim jednak rozmowy z nim w jakiś sposób podnosiły go na duchu; a odkąd wrócił z Azkabanu, potrzebował tego niemal nieustannie. Źle radził sobie z samotnością, dokuczała mu cisza; miał wrażenie, że było w niej zbyt dużo miejsca – pustej przestrzeni niezmiennie wypełniającej się wspomnieniami, strachem, wrażeniem lodowatego, dyszącego w kark oddechu dementorów. Wstydził się tego – tej słabości, tego, że nie radził sobie z echem tamtych wydarzeń lepiej; miał wrażenie, że być może powinien – wziąć się w garść, zacisnąć zęby i przestać zwracać uwagę na snujące się za nim cienie, ale nie zawsze było to takie proste. Czasami jego własny umysł go oszukiwał, a widziadła okazywały się na tyle realne, że im zawierzał; odrzucając racjonalne myślenie i poddając się emocjom, zdradliwym, podstępnym; jak wtedy, gdy prowadzili ewakuację spalonych punktów medycznych. Miał nadzieję, że Anthony nie myślał o nim źle przez to, jak się wtedy potknął, spanikował; bardziej przeszkadzając niż pomagając.
Dostrzegłszy Zakonnika, uśmiechnął się szeroko. – Anthony, cześć. Dzięki, że p-p-przyszedłeś – powiedział, zatrzymując się niedaleko i unosząc z zaskoczeniem brwi w reakcji na wysuniętą przez czarodzieja propozycję. Rozejrzał się, część głazów była naprawdę spora – z pewnością łatwiej byłoby przesunąć je przy pomocy magii – ale właściwie nie miał nic przeciwko porządnemu zmęczeniu się. Wprost przeciwnie – istniała szansa, że jeśli pod koniec pracy mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa, to tej nocy zdoła zasnąć bez większych problemów. – No jasne, jeśli chcesz. P-p-przygotowujesz się już do noszenia synów? – zażartował, wyciągając rękę, żeby klepnąć go po przyjacielsku w ramię. Pamiętał, że ostatnim razem wspominał coś o rychłym przyjściu na świat nowego zawodnika. – Jak się czuje Ria? – zagadnął; nie widzieli się od dawna.
Widząc, że Anthony zabiera się za pracę, sam również nie zwlekał, podwijając wyżej rękawy wysłużonego swetra; nie przedstawiał się najlepiej, a po lewej w stronie splot rozluźnił się na tyle, że stworzył sporych rozmiarów dziurę, ale do ćwiczeń nadawał się idealnie. – Chyba najlepiej będzie p-p-przenosić je na tę stronę, w zarośla – zaproponował, wskazując brodą na miejsce nieco oddalone od głównej ścieżki; tam luźne kamienie nie powinny nikomu przeszkadzać. – Zaczniemy stąd i będziemy p-p-przesuwać się w stronę boiska. Może trafimy akurat na mecz P-p-płazów, zobaczysz, jak świetnie już sobie radzą – dodał z nieskrywaną dumą; zaledwie dwa dni wcześniej małemu Barty’emu udało się złapać wszystkie zaczarowane piłki, z którymi trenowali, gdy nie chcieli ryzykować wypuszczania przyniesionego przez Hannah złotego znicza.
Schylił się, żeby podnieść kamień, po czym ostrożnie i powoli ruszył z nim w stronę zarośli; październikowe deszcze sprawiały, że ziemia robiła się błotnista – musiał uważać, żeby się nie pośliznąć. – Siedzi tam i p-p-pije od paru dni? – zapytał, odrzucając głaz i prostując się, żeby zatrzymać spojrzenie na Anthonym. Zmarszczył brwi; wiedział, że Joseph nie przyjął wieści o rozwiązaniu Zjednoczonych lekko, i poniekąd wcale mu się nie dziwił – pamiętał własne rozczarowanie, gdy okazało się, że już nie będzie mógł wyjść na boisko razem z Jastrzębiami – ale prawdę mówiąc miał nadzieję, że do tej pory przynajmniej spróbuje stanąć na nogi. Zamyślił się, bezwiednie pocierając dłonią krawędź żuchwy. – Chyba trzeba zastosować b-b-brutalniejsze środki, Anthony. I zabrać mu alkohol, bo inaczej nic d-do-dobrego z tego nie wyjdzie. Może trzeba mu dać jakieś z-za-zajęcie? Jesteś teraz jego szefem? – zapytał, wracając na ścieżkę, żeby dźwignąć z niej kolejny kamień. – Jeśli nie będzie chciał, to sam w-w-wytargam go stamtąd za fraki i wsadzę na miotłę – zaproponował. Częściowo żartując, a częściowo wcale nie; nadal pamiętał, jak Joseph poszczuł go gęsią.
Odrzuciwszy kamień, odwrócił się, znowu zatrzymując spojrzenie na Anthonym. – Czekaj, z tym ci p-p-pomogę – zasugerował szybko; głaz, przy którym się zatrzymał, był potężnych rozmiarów, raczej za duży na jedną osobę. Zatrzymał się po jego drugiej stronie, żeby przykucnąć i wsunąć palce pod ostre krawędzie. – Na trzy? – Posłał mężczyźnie pytające spojrzenie. – Raz, dwa – trzy – odliczył, przy ostatnim słowie podrywając kamień w górę i jednocześnie prostując się powoli; starając się dopasować do Anthony’ego. – Dobra, to teraz… P-p-powoli – powiedział, ruszając ostrożnym krokiem w dół ścieżki.
| rzucam na poazkabanowe atrakcje
Dostrzegłszy Zakonnika, uśmiechnął się szeroko. – Anthony, cześć. Dzięki, że p-p-przyszedłeś – powiedział, zatrzymując się niedaleko i unosząc z zaskoczeniem brwi w reakcji na wysuniętą przez czarodzieja propozycję. Rozejrzał się, część głazów była naprawdę spora – z pewnością łatwiej byłoby przesunąć je przy pomocy magii – ale właściwie nie miał nic przeciwko porządnemu zmęczeniu się. Wprost przeciwnie – istniała szansa, że jeśli pod koniec pracy mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa, to tej nocy zdoła zasnąć bez większych problemów. – No jasne, jeśli chcesz. P-p-przygotowujesz się już do noszenia synów? – zażartował, wyciągając rękę, żeby klepnąć go po przyjacielsku w ramię. Pamiętał, że ostatnim razem wspominał coś o rychłym przyjściu na świat nowego zawodnika. – Jak się czuje Ria? – zagadnął; nie widzieli się od dawna.
Widząc, że Anthony zabiera się za pracę, sam również nie zwlekał, podwijając wyżej rękawy wysłużonego swetra; nie przedstawiał się najlepiej, a po lewej w stronie splot rozluźnił się na tyle, że stworzył sporych rozmiarów dziurę, ale do ćwiczeń nadawał się idealnie. – Chyba najlepiej będzie p-p-przenosić je na tę stronę, w zarośla – zaproponował, wskazując brodą na miejsce nieco oddalone od głównej ścieżki; tam luźne kamienie nie powinny nikomu przeszkadzać. – Zaczniemy stąd i będziemy p-p-przesuwać się w stronę boiska. Może trafimy akurat na mecz P-p-płazów, zobaczysz, jak świetnie już sobie radzą – dodał z nieskrywaną dumą; zaledwie dwa dni wcześniej małemu Barty’emu udało się złapać wszystkie zaczarowane piłki, z którymi trenowali, gdy nie chcieli ryzykować wypuszczania przyniesionego przez Hannah złotego znicza.
Schylił się, żeby podnieść kamień, po czym ostrożnie i powoli ruszył z nim w stronę zarośli; październikowe deszcze sprawiały, że ziemia robiła się błotnista – musiał uważać, żeby się nie pośliznąć. – Siedzi tam i p-p-pije od paru dni? – zapytał, odrzucając głaz i prostując się, żeby zatrzymać spojrzenie na Anthonym. Zmarszczył brwi; wiedział, że Joseph nie przyjął wieści o rozwiązaniu Zjednoczonych lekko, i poniekąd wcale mu się nie dziwił – pamiętał własne rozczarowanie, gdy okazało się, że już nie będzie mógł wyjść na boisko razem z Jastrzębiami – ale prawdę mówiąc miał nadzieję, że do tej pory przynajmniej spróbuje stanąć na nogi. Zamyślił się, bezwiednie pocierając dłonią krawędź żuchwy. – Chyba trzeba zastosować b-b-brutalniejsze środki, Anthony. I zabrać mu alkohol, bo inaczej nic d-do-dobrego z tego nie wyjdzie. Może trzeba mu dać jakieś z-za-zajęcie? Jesteś teraz jego szefem? – zapytał, wracając na ścieżkę, żeby dźwignąć z niej kolejny kamień. – Jeśli nie będzie chciał, to sam w-w-wytargam go stamtąd za fraki i wsadzę na miotłę – zaproponował. Częściowo żartując, a częściowo wcale nie; nadal pamiętał, jak Joseph poszczuł go gęsią.
Odrzuciwszy kamień, odwrócił się, znowu zatrzymując spojrzenie na Anthonym. – Czekaj, z tym ci p-p-pomogę – zasugerował szybko; głaz, przy którym się zatrzymał, był potężnych rozmiarów, raczej za duży na jedną osobę. Zatrzymał się po jego drugiej stronie, żeby przykucnąć i wsunąć palce pod ostre krawędzie. – Na trzy? – Posłał mężczyźnie pytające spojrzenie. – Raz, dwa – trzy – odliczył, przy ostatnim słowie podrywając kamień w górę i jednocześnie prostując się powoli; starając się dopasować do Anthony’ego. – Dobra, to teraz… P-p-powoli – powiedział, ruszając ostrożnym krokiem w dół ścieżki.
| rzucam na poazkabanowe atrakcje
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Szmaragdowy staw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda