Przed domem
AutorWiadomość
Przed domem
Pokaźny, drewniany dom należał niegdyś do nieżyjącego już, starszego małżeństwa Państwa Morisson. Wybudowany na początku XX wieku stanowił zwieńczenie wszelkich marzeń zakochanej, młodej pary. Pracownicy miastowej fabryki włókienniczej odwlekali przypieczętowanie kilkuletniego związku, aby w spokoju odłożyć odpowiednią sumę pieniędzy. Budynek wzniesiono na wschodnich przedmieściach aglomeracji, zwracając ogromną uwagę na dobry węzeł komunikacji. Działka znajdowała się na samym końcu kamienistej dróżki. Aby do niej dotrzeć należało przedrzeć się przez pokaźny, zarośnięty ogród pełen dziko żyjących roślin, pnączy i kłujących jeżyn. Okoliczni mieszkańcy nazwali to miejsce „Akacjową Ostoją”, gdyż piękne, zdrowe, różnorodne okazy tegoż drzewa obrastały budynek z każdej strony; pokaźne korony skrywały jego zewnętrzną część. Białe i fioletowe kwiaty, kwitnące na przełomie maja oraz czerwca, roznosiły intensywny słodkawy zapach. Z biegiem czasu zamieszkująca para nauczyła się produkować jeden z najlepszych miodów akacjowych w okolicy zyskując przy tym ogromną popularność. Obszerne tereny zielone stanowiły podstawę do założenia przydomowego ogródka, czy roślinnych hodowli. Niektóre trawy oraz rośliny zadomowiły się do tego stopnia, że nie da się ich ujarzmić w żaden mechaniczny sposób. Zielona otoczka tworzyła nietuzinkowy nastrój przestrzeni oddanej pod władanie natury.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 16.02.21 17:53, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
1/10(??)
Czego oczekiwał, kiedy stanął przed drzwiami Vincenta?
Sam tego nie wiedział. Ostatni czas pokazał mu, że jest bardziej zagubiony niżeli mu się początkowo wydawało. Sprzed oczu zniknął mu nawet ten najjaśniejszy cel, który przecież zawsze miał być mu niczym światło latarni na wzburzonym morzu. Od kilku miesięcy błąkał się w ciemności, nie mogąc i nie potrafiąc mówić o tym, co mu się przytrafiło. Powoli odgradzał się od świata, naiwnie, a przede wszystkim irracjonalnie sądząc, że ten się zatrzyma, poczeka na niego i ruszy z kopyta, kiedy Tonks będzie gotowy na nowo podjąć rękawicę. Tak się nie stało, Wielka Brytania szczelnie otulona płaszczem wojny, które dotąd było jedynie widmem. Niczym nieśmiała dama wcześniej kryjąca się w kuluarach, teraz odważnie wyszła na salony i uczyniła ich wszystkich aktorami tragicznego przedstawienia, którego scenariusza nie było dane im poznać. Chaos przeniósł się z ich głów do życia codziennego.
Ciężko było wrócić, pokazać się po miesiącach nieobecności i oczekiwać braku wyrzutów w spojrzeniach najbliższych. Ten był całkowicie uzasadniony, bowiem wojna dotykała każdego, zbierała swe okrutne żniwo i w chwili, gdy świat pogrążał się w coraz większym mroku powinni stać razem. On okazał się zbyt słaby. Wiedział to. Tkwił w przerażającej pewności, że gdyby różdżka czarnoksiężnika sięgnęła odważniejszego serca, to nie ugięłoby się pod ciężarem. Bo pozornie nie było nad czym ubolewać, jedynie świętować, wszakże dostał drugą szansę od losu, prawda? Nie, od ludzi, którzy ryzykowali swoim życiem, aby przywrócić oddech w jego piersi. A on jak się odwdzięczył? Znikając. Dał pochłonąć się mrokowi własnych myśli.
Z ciężarem słów, których nie mógł wypowiedzieć, pojawił się przed drzwiami człowieka, który nie będzie oceniał, a któremu winien był wyjaśnienia. Los igrał z nimi. Czy Vince odczuwał podobny strach, a w jego głowie kłębiły się nieznośne te same wątpliwości, kiedy po latach spotkali się w pubowym zgiełku? Mógł się jedynie zastanawiać.
Na krótki moment zawahał się. Dłoń zaciśnięta w pięść zawisła nad drewnianą powierzchnią drzwi. W końcu wystukał niespokojny rytm, wciskając dłonie do kieszeni kurtki, oczekując na pojawienie się w drzwiach przyjaciela. A gdy znajoma sylwetka stanęła przed jego oczami, w gąszczu brody pojawiło się coś na kształt uśmiechu; nędzna karykatura tego, co kiedyś na twarzy Tonksa mogło być uznawane za normę. Jakkolwiek poradził sobie z sytuacją, która go spotkała nie był tym samym człowiekiem co kilka lat temu. Ba, nie był tym Gabrielem, który siedział naprzeciwko Vincenta kilka miesięcy temu.
- Cześć – zdołał z siebie wydusić, wbijając spojrzenie niebieskich, przywodzących na myśl chmurne niego oczu, w których czegoś brakowało. – Mogę wejść? – kolejne oszczędne słowa wydostają się spomiędzy jego warg.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To wszystko, było jeszcze zbyt świeże.
Dzisiejszego dnia nie zamierzał opuszczać niedawno zakupionego domostwa. Od ponad tygodnia nie zawitał w swe skromne, nieuporządkowane progi, pochłonięty szeregiem różnorodnych, paraliżujących obowiązków. Przez większość czasu kręcił się po Oazie, sprawdzając czy cała, zaistniała sytuacja, trzyma się w kontrolowanych i dopuszczalnych ramach. Usłyszeli wyrok; wydani w ręce wroga, byli o krok od niebezpieczeństwa; musieli zachować należytą ostrożność, zwiększyć liczbę patroli. Zatrzymywał się również w niewielkim szpitalu polowym pilnując uśpionej sylwetki wyratowanej, Gwardzistki. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Nie umiał zebrać myśli, skoncentrować się na konkretnym zadaniu wymagającym choć odrobiny uwagi. Zawiesił się między rzeczywistością, a koszmarnym snem, zawracającym w lodowate podziemia piekielnego więzienia. Cisza wypełniająca każdy zakątek stawała się niewidzialnym prześladowcą. Delikatny wiatr poruszał pojedynczą gałęzią, stukając w strukturę zamszonego dachu; w tym dźwięku było coś przerażającego, charakterystycznego, przypominającego ciężkie podeszwy uderzające w kamienny bruk. Na pewno nie był sam. Ktoś zakradał się do irlandzkiej samotni, aby wymierzyć sprawiedliwość, odkryć tożsamość kilkunastu, bezczelnych oprawców, którzy szturmem wdarli się do ministerialnej plecówki. Przez cały czas oglądał się za siebie nie opuszczając przyklejonej do boku różdżki. Ostatni, jaskrawy błysk letniego światła przypomniał promień zabójczego zaklęcia. Uchylił się, ochronił, lecz nic się nie stało, czyżby doznał halucynacji, świadomej paranoi? Westchnął ciężko przecierając twarz wolną dłonią, czując jak skronie pulsują w niewypowiedzianym, niepokojącym rytmie. Wszędzie panował chaos; porozrzucane ubrania walały się po podłodze, razem ze stertą zużytych pergaminów oraz tumanów wirującego kurzu. Kilkudniowe naczynia zalegały na stołach, blatach, innych, wystających częściach meblowego wystroju. Śnieżnobiały szczeniak, zaplątany pod męskimi nogami, zdołał rozszarpać kawałek puchowej poduszki, pogryźć skrawek eleganckiego dywanu, rozlać zawartość małej miseczki, z której konsumował wszelakie posiłki. On sam potknął się o brunatną butelkę, w której jeszcze niedawno znajdował się cierpki, bursztynowy płyn. Podniósł ją do i przechylił do góry dnem z nadzieją, że uda mu się uratować choć kilka kropel; zapić rozrywające wyrzuty sumienia. Nie dawał rady; próbował. Stojąc na środku salonu, trzymając stertę zabrudzonych materiałów – skapitulował. Wypuścił je na sam środek opadając na krzesło. Łokcie oparte na stołowym blacie przytrzymywały ociężałą głowę. Drewniana broń opadła na sam środek, a on schował twarz pomiędzy dłońmi. Kolejny szmer, mimowolne drgnięcie. Czy będzie w stanie, jeszcze kiedyś funkcjonować normalnie? Tak jak kiedyś?
Zawinił. To przez niego znalazła się w tak podłym niebezpieczeństwie, skazana na niewyobrażalne, bestialskie tortury. Gdyby tamtego, upalnego dnia podjął się nieco śmielszej, odważniejszej interwencji, czy byłby w stanie zapobiec tragedii? Uchronić przed pojmaniem, odwrócić uwagę, samoistnie oddać się w ręce oprawców. Był przecież bezwartościowym, nic nieznaczącym mieszkańcem stolicy, którego obecność nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń. Nie posiadał tak kluczowej wiedzy, informacji, które mogłyby oddać upragnioną przewagę. Był słaby, lecz gotowy na każde poświęcenie. Z podniesioną głową stanąłby naprzeciwko wyroku, poddany psychicznej i fizycznej karze. Powinien zgnić w zatęchłej, nafaszerowanej pułapkami celi, skonfrontowany z dotychczasowym losem. Rozliczyć się z przeszłością, odpowiedzieć za grzechy, których nie był świadomy, aż do dzisiaj. Wszystko co do tej pory robił było jakąś niewyobrażalną pomyłką, straszliwym błędem, przez który cierpiał podwójnie. Nie wiedział co będzie dalej, co powinien zrobić, jak zachować się przy obcej obecności… Czy będzie miał okazję zobaczyć ją, gdy wróci do bezpiecznej lokacji? Nie wiedział. Niespokojny oddech targał nieprzyzwyczajone płuca. Coś mokrego zawisło w okolicy powiek, gdy głośny huk, rozniósł się po całym korytarzu. Pies rozszczekał się na dobre, a ciemnowłosy uniósł głowę w wyraźnym zdziwieniu, zaniepokojeniu? Odczekał chwilę, lecz dotkliwy stukot powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Przełknął ślinę unosząc różdżkę. Podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz. Nie zdołał dostrzec charakterystycznej sylwetki, dlatego wolnym korkiem powlókł się do drzwi frontowych. Jean ujadała zjadliwe, co wyprowadziło go z równowagi: – Cicho bądź! – warknął przyciszonym tonem, uspokajając zwierzynę. Zakradł się pod futrynę, żałował, że nie pokusił się o zainstalowanie judasza. Odetchnął ciężko, po czym delikatnie uchylił domowe wrota, będąc w pogotowi; widok znajomej twarzy rozszerzył jasne źrenice. Brodaty, rosły, nieobecny osobnik stał na progu lokując tak puste i nieme spojrzenie. Czy mógł być prawdziwy? – Na Merlina, Gabriel… – wybełkotał niezrozumiale, jakby coś ciężkiego spadło mu na ramiona. Mimo ciągłego niepokoju, nie czuł potrzeby, aby go sprawdzać. To był on, ten Gabriel, zagubiony, a może zaginiony przyjaciel. Ostrożnie uchylił drzwi rozglądając się na boki: – Oczywiście, wejdź. Nikt cię nie widział? – zapytał nagle ryglując wszystkie zamki. Szczeniak owinął się wokół nóg przybysza, wyczuwając dobre intencje. Nie był przecież wrogiem. – Chodź dalej do salonu. Jaa… Przepraszam za ten bałagan… – wyjaśnił zmieszany zapominając o karygodnej prezencji swojego lokum.
Dzisiejszego dnia nie zamierzał opuszczać niedawno zakupionego domostwa. Od ponad tygodnia nie zawitał w swe skromne, nieuporządkowane progi, pochłonięty szeregiem różnorodnych, paraliżujących obowiązków. Przez większość czasu kręcił się po Oazie, sprawdzając czy cała, zaistniała sytuacja, trzyma się w kontrolowanych i dopuszczalnych ramach. Usłyszeli wyrok; wydani w ręce wroga, byli o krok od niebezpieczeństwa; musieli zachować należytą ostrożność, zwiększyć liczbę patroli. Zatrzymywał się również w niewielkim szpitalu polowym pilnując uśpionej sylwetki wyratowanej, Gwardzistki. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Nie umiał zebrać myśli, skoncentrować się na konkretnym zadaniu wymagającym choć odrobiny uwagi. Zawiesił się między rzeczywistością, a koszmarnym snem, zawracającym w lodowate podziemia piekielnego więzienia. Cisza wypełniająca każdy zakątek stawała się niewidzialnym prześladowcą. Delikatny wiatr poruszał pojedynczą gałęzią, stukając w strukturę zamszonego dachu; w tym dźwięku było coś przerażającego, charakterystycznego, przypominającego ciężkie podeszwy uderzające w kamienny bruk. Na pewno nie był sam. Ktoś zakradał się do irlandzkiej samotni, aby wymierzyć sprawiedliwość, odkryć tożsamość kilkunastu, bezczelnych oprawców, którzy szturmem wdarli się do ministerialnej plecówki. Przez cały czas oglądał się za siebie nie opuszczając przyklejonej do boku różdżki. Ostatni, jaskrawy błysk letniego światła przypomniał promień zabójczego zaklęcia. Uchylił się, ochronił, lecz nic się nie stało, czyżby doznał halucynacji, świadomej paranoi? Westchnął ciężko przecierając twarz wolną dłonią, czując jak skronie pulsują w niewypowiedzianym, niepokojącym rytmie. Wszędzie panował chaos; porozrzucane ubrania walały się po podłodze, razem ze stertą zużytych pergaminów oraz tumanów wirującego kurzu. Kilkudniowe naczynia zalegały na stołach, blatach, innych, wystających częściach meblowego wystroju. Śnieżnobiały szczeniak, zaplątany pod męskimi nogami, zdołał rozszarpać kawałek puchowej poduszki, pogryźć skrawek eleganckiego dywanu, rozlać zawartość małej miseczki, z której konsumował wszelakie posiłki. On sam potknął się o brunatną butelkę, w której jeszcze niedawno znajdował się cierpki, bursztynowy płyn. Podniósł ją do i przechylił do góry dnem z nadzieją, że uda mu się uratować choć kilka kropel; zapić rozrywające wyrzuty sumienia. Nie dawał rady; próbował. Stojąc na środku salonu, trzymając stertę zabrudzonych materiałów – skapitulował. Wypuścił je na sam środek opadając na krzesło. Łokcie oparte na stołowym blacie przytrzymywały ociężałą głowę. Drewniana broń opadła na sam środek, a on schował twarz pomiędzy dłońmi. Kolejny szmer, mimowolne drgnięcie. Czy będzie w stanie, jeszcze kiedyś funkcjonować normalnie? Tak jak kiedyś?
Zawinił. To przez niego znalazła się w tak podłym niebezpieczeństwie, skazana na niewyobrażalne, bestialskie tortury. Gdyby tamtego, upalnego dnia podjął się nieco śmielszej, odważniejszej interwencji, czy byłby w stanie zapobiec tragedii? Uchronić przed pojmaniem, odwrócić uwagę, samoistnie oddać się w ręce oprawców. Był przecież bezwartościowym, nic nieznaczącym mieszkańcem stolicy, którego obecność nie wzbudziłaby żadnych podejrzeń. Nie posiadał tak kluczowej wiedzy, informacji, które mogłyby oddać upragnioną przewagę. Był słaby, lecz gotowy na każde poświęcenie. Z podniesioną głową stanąłby naprzeciwko wyroku, poddany psychicznej i fizycznej karze. Powinien zgnić w zatęchłej, nafaszerowanej pułapkami celi, skonfrontowany z dotychczasowym losem. Rozliczyć się z przeszłością, odpowiedzieć za grzechy, których nie był świadomy, aż do dzisiaj. Wszystko co do tej pory robił było jakąś niewyobrażalną pomyłką, straszliwym błędem, przez który cierpiał podwójnie. Nie wiedział co będzie dalej, co powinien zrobić, jak zachować się przy obcej obecności… Czy będzie miał okazję zobaczyć ją, gdy wróci do bezpiecznej lokacji? Nie wiedział. Niespokojny oddech targał nieprzyzwyczajone płuca. Coś mokrego zawisło w okolicy powiek, gdy głośny huk, rozniósł się po całym korytarzu. Pies rozszczekał się na dobre, a ciemnowłosy uniósł głowę w wyraźnym zdziwieniu, zaniepokojeniu? Odczekał chwilę, lecz dotkliwy stukot powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Przełknął ślinę unosząc różdżkę. Podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz. Nie zdołał dostrzec charakterystycznej sylwetki, dlatego wolnym korkiem powlókł się do drzwi frontowych. Jean ujadała zjadliwe, co wyprowadziło go z równowagi: – Cicho bądź! – warknął przyciszonym tonem, uspokajając zwierzynę. Zakradł się pod futrynę, żałował, że nie pokusił się o zainstalowanie judasza. Odetchnął ciężko, po czym delikatnie uchylił domowe wrota, będąc w pogotowi; widok znajomej twarzy rozszerzył jasne źrenice. Brodaty, rosły, nieobecny osobnik stał na progu lokując tak puste i nieme spojrzenie. Czy mógł być prawdziwy? – Na Merlina, Gabriel… – wybełkotał niezrozumiale, jakby coś ciężkiego spadło mu na ramiona. Mimo ciągłego niepokoju, nie czuł potrzeby, aby go sprawdzać. To był on, ten Gabriel, zagubiony, a może zaginiony przyjaciel. Ostrożnie uchylił drzwi rozglądając się na boki: – Oczywiście, wejdź. Nikt cię nie widział? – zapytał nagle ryglując wszystkie zamki. Szczeniak owinął się wokół nóg przybysza, wyczuwając dobre intencje. Nie był przecież wrogiem. – Chodź dalej do salonu. Jaa… Przepraszam za ten bałagan… – wyjaśnił zmieszany zapominając o karygodnej prezencji swojego lokum.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
7 stycznia 1958
Wbrew żartom, wcale nie zapomniała danych Vinczenza, jak go urokliwie nazywała, witając w Irlandii ze zmęczeniem typowym dla tego okresu jak i jej mentalnych ciężarów, które, niczym wybitnie niedojrzały człowiek, spychała gdzieś na margines swoich myśli. Miała w końcu o wiele ważniejsze sprawy teraz na głowie, a własne samopoczucie było od dawna polem bitwy, na którym się nigdy nie odnajdywała. Znajdowała za to dobre momenty, w których było lepiej - wigilia, Sylwester, teraz spotkanie z Vincentem...chociaż gorzkim poczuciem irytacji kładły się słowa, które odczytała w liście wysłanym jeszcze przed świętami. Worek ziół na uspokojenie, też coś. Nie była szalona. Westchnięcie wyrwało się z jej ust...czy też jego ust, przynajmniej na ten moment.
Jak zawsze, pilnowała się, aby przyjść w formie, która potem nie zostanie zidentyfikowana przez nikogo, ani też nie powiązana z nią samą. Wolała nie sprawiać znajomym więcej problemów, niż to już robiła, dlatego kroczyła teraz przez Bray pod twarzą inną niż własną. Przez tyle lat kurczowo trzymała się męskiej sylwetki, że przybieranie jej teraz wychodziło jej tak prosto, jak łatwo przychodziło przeciętnej osobie narzucić ubranie. Ot, jasne włosy, odbijające się rudymi refleksami, delikatne brwi, mocno zarysowana szczęka. Zwykły chłopaczek, niezbyt urodziwy, ale wciąż na tyle przeciętny, by wtapiał się w tłum i nie przyciągał zbytniej uwagi. Udało jej sie również pozbyć własnych blizn, a błękit morskich tęczówek zastąpić soczystą zielenią. Ręce niedbale wcisnęła do kieszeni, wciąż wyczuwając papier prezentu w kieszeni płaszcza. Chociaż zaległy prezent urodzinowy mogła mu wręczyć osobiście.
Westchnęła znów, stając przed wejściem do domu, wahając się jak nigdy przed zastukaniem do drzwi. Czy to było głupie? Tak, na pewno trochę. Ostatnie miesiące przyniosły jednak coraz więcej problemów, a coraz mniej odpowiedzi, rozpoczynając od spraw lekkich jak komplikacje jej uczuć, których rozwiązać nie umiała a przed którymi normalnie by uciekła, kończąc na sprawach wielkich, w których decydowała, gdzie pójdą kolejne dostawy. Wiedziała, że wszystkim nie pomoże, co wcale nie przeszkadzało jej próbować, co kończyło się kolejnym zarwanymi nocami i ostrożnymi spojrzeniami w kierunku barów, które jednak starała się omijać.
Czasem korciło.
Ale umiała się powstrzymać.
Uniosła w końcu dłoń, pukając po parę razy do drzwi, nawet nie dając gospodarzowi czasu na zareagowanie. Szybciej Vinnie, szybciej bo się rozmyślę, szybciej, chcę cię już zobaczyć i uściskać, szybciej...
- Vinczenzo, wpuść mnie! - zawołała cicho, nie przejmując się tym, jak piskliwie brzmiał jej chłopięcy głos. Vinni, otwieraj! Nie chcę stać tu sama z nimi. Nie jestem szalona...
rzut na metmorfomagię: 123
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przytłaczający, śnieżny krajobraz rozłożył się na malowniczym terenie irlandzkiej posiadłości wypełniając najdrobniejsze, najwęższe szczeliny. Biały puch przytwierdzony iskrzącym, silnym mrozem, oblepiał długie gałęzie przydomowych akacji, ozdabiał czuby przepięknych iglaków uginających się pod jego ciężarem. Kopczaste zaspy wyrosły w najbardziej newralgicznych punktach, zagradzając przejście do drewnianego domostwa oraz blaszanej szopy składującej najpotrzebniejsze narzędzia. Nieocieplane ściany przepuszczały wiązki nieprzyjemnego chłodu. Jako gospodarz, starał się ogrzewać jedynie najważniejsze, najczęściej użytkowane pomieszczenia. Ograniczone zapasy cennego opału kurczyły się w zatrważającym tempie, a on nie znajdował czasu na bieżące uzupełnianie. Odpowiednio wcześnie zajął się zabezpieczeniem roślinnych okazów składowanych w pracowni, chwilowo wyłączonej z użytku. Osłonił świeże sadzonki, przenosząc je w najodpowiedniejszą lokalizację ofiarującą znikome promienie słoneczne, sztuczne doświetlenie oraz odpowiednią wilgotność powietrza. Zioła przeznaczone do ususzenia, owinął w stare gazety wynosząc w okolice kominka, aby zapobiec niedopatrzeniom i ewentualnej zgniliźnie. Przeglądał, segregował, wydzielał, pozostawiając towar najwyższej jakości. Zależało mu na upodobaniach i zadowoleniu przyszłego klienta. Puchaty towarzysz kręcił się w okolicy kostek, podgryzając swobodny materiał szerokich nogawek, podbierając odrzucone gałązki zwiędłej szałwii oraz twarde łodygi letniego dziurawca. Salon wraz z mnogimi zbiorami wyglądał niczym nieprawdopodobne pobojowisko: grudki torfowej ziemi uciekały poza zabezpieczający papier, migrując po drewnianej podłodze. Drobne nasiona rozpierzchły się po całym pomieszczeniu wpadając między sękate szczeliny. Ciemnowłosy tonął w składowiskach wyodrębnionych składników porozkładanych na niewielkie kupki. Klęcząc na kolanach, co jakiś czas wzdychał niespokojnie zaniepokojony swym powolnym postępem. Zielony napar wydzielał przyjemną, zachęcającą woń. Trzaskający kominek podbudowywał wyjątkową aurę zapomnienia, zapraszając w odległą krainę samego Morfeusza. Ostatnimi czasy nie sypiał zbyt dobrze. Pogłębiana bezsenność nie odpuszczała sprowadzając niespokojne noce, setki nieprawdopodobnych koszmarów, z którymi nie potrafił sobie poradzić. Podkrążone oczy, posępna twarz zdradzały niemijające objawy, którymi nie mógł zająć się w pierwszej kolejności. Choć jednego dnia próbował oderwać się od okrutnego jarzma krwawej wojny. Zaprzestać rozmyślania na temat bezpieczeństwa najbliższych jednostek, wysłanych na pierwszą linię frontu. Trwożył się o cenne życie ukochanej siostry, wybranki serca, przyjaciół tworzących drugą rodzinę. Martwił się nawet o zaborczego ojca, który mimo swej determinacji i ponadprzeciętnej upartości, nie wrócił jeszcze do odpowiedniej formy. Czy, aby na pewno powinien przesiadywać w rozświetlonych czterech ścianach, wykonując obowiązki nie do przejścia? Czy nie przegapił istotnego wezwania? Gdzie do diaska była teraz Elidor? A jeśli potrzebowali jeszcze jednego czarodzieja władającego podobnymi umiejętnościami? Zatrzymał się na moment prostując plecy. Mały sekator oraz kawałki rumianku zawisły w bezruchu, w powietrzu. Rozochocona zwierzyna podskakiwała w górę, próbując odebrać upatrzoną zdobycz. Gromkie szczeknięcie wybudziło go z chwilowego letargu; zerwał się na równe nogi, gotowy do natychmiastowego wyjścia, jednakże inna sytuacja stanęła mu na przeszkodzie. Pies zawarczał krótko wpatrując się w okolice okna. Rineheart zmarszczył brwi, zerkając na białą towarzyszkę: – O co ci chodzi? – zapytał zaraz, gdyż pupil nie zmieniał swojego gwałtownego zachowania. Powolnie przemieszczał się w stronę drzwi wyjściowych wyczuwając: niebezpieczeństwo, zagrożenie, nagłe natarcie wroga? Żołądek wykręcił się niebezpiecznie. Głogowa różdżka pospiesznie znalazła się w prawej dłoni. Wyglądając przez okno nie dostrzegł niczego niepokojącego, charakterystycznego, patrząc na rozbieloną przestrzeń zimowego wszechświata. Ruszył ku drzwiom wejściowym w momencie, gdy wątłe pukanie rozniosło się po przedpokoju. Jean rozszczekała się na dobre, lecz ten uciszył ją odganiającym gestem dłoni. Powolnie zbliżał się do celu, zaniepokojony, zaalarmowany; więzienne halucynacje sprzed kilku miesięcy nie opuściły go na dobre. Był przecież obserwowany. Chciał wyjrzeć przez niewielką dziurkę umieszczoną na samym środku farbowanych wrót, jednakże słaby, choć nieznany głosik zwrócił jego uwagę – tylko jedna osoba nazywała go tym mianem. Nie mając pewności, otworzył je z mechaniczną precyzją. Koniuszek różdżki zatrzymał się w okolicy klatki piersiowej młodego, niższego chłopaczka. Jasne tęczówki prześlizgnęły się po całej sylwetce, a poważna mina podparta zwężonymi barwami, nie wyrażała jeszcze żadnych emocji. Jeśli to zmieniona forma rudowłosej przyjaciółki, to na pewno będzie znała odpowiedź na prezentowane pytanie: – Jaka wyspa była kierunkiem naszej pierwszej wyprawy? – wyrzucił ostro zwężając powieki. Właśnie w ten sposób miał zamiar rozwiać swoją wątpliwość i szybko zaatakować.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Widziała, jak wielkie znaczenie miały dla niej te odwiedziny. Nie wiedziała, czy mogła mówić tak samo o tym, z perspektywy Vincenta oczywiście, ale dla niej powrót do przyjaciół był tak radosny, co niepokojący. W końcu w wielu wypadkach było to o wiele bardziej problematyczne – przeżyli bez niej wiele radości, przeżyli bez niej wiele bólu, a ostatecznie stali się kimś innym, tak samo jak ona, ale bez wzajemnego poznania się w tej sytuacji poza listami było wręcz niemożliwe, aby w pełni się rozumieć. Teraz po raz pierwszy miała zobaczyć Vincenta i nie umiała ukryć podekscytowania…trochę, jakby wracała do rodziny i niekoniecznie takiej, którą mogła sobie wybrać, ale przynajmniej takiej, w której mogła spróbować się odnaleźć. A Vincent ją rozumiał, tę potrzebę wolności, która wymagała odwagi i szaleństwa, aby poczynić ten krok naprzód, który jednocześnie mógłby kosztować cię odcięcie się od wszystkiego.
A teraz był tutaj. Spoglądał na nią i chociaż nigdy nie była ekspertem od odczytywania emocji, znała go na tyle dobrze, że mogła powiedzieć jak źle się czuje. Nie wysypiał się, to było pewne, jego postawa zdradzała zdenerwowanie. Czy było to efektem wojny? W co się wpakował kiedy jej nie było? Naprawdę, nie dawało się go zostawić na więcej niż parę dni, bo zaraz wybiegał wpakować się w problemy. Mimo to, nic nie powiedziała, a jedynie jej kąciki ust drgnęły, nie przejawiając żadnego niepokoju kiedy tylko dociskał różdżkę do jej piersi.
- Madera. – Oczywiście, że znała odpowiedź na pytanie. Nie zapomniała wieczorów, leniwie rozlewających czerwień po oceanie dookoła i głębokiej roślinności, która pozwalała im skryć się przed światem i toczyć spokojne rozmowy, kiedy nie byli nie niepokojeni przez kogokolwiek obcego. Ich małe miejsce z prywatnością, którą nie zapewniało wiele innych miejsc. Nawet to.
Gdy tylko weszła do domu, ostrożnie przeszła w kierunku Rinehearta, dłonie wyciągając aby ująć jego twarz, przypatrując się cieniom pod oczyma z uśmiechem, tak jakby przyłapała właśnie starszego brata na gorącym uczynku.
- Nie powiesz mi, że dbasz o siebie. – Wypuściła go, oddychając kiedy w zaciszu domu pozwoliła sobie na powrót do dawnej postaci, pozwalając aby rdzawe loki opadły na jej plecy, a blizny znów błysnęły w świetle i półcieniach. Wyciągnęła ramiona, większa figurę otulając w swojej mniejszej, pozwalając mu na trwanie w jej uścisku. Potrzebowała tego, trzymać go blisko, pozwalając sobie na odetchnięcie i mniejsze zmartwienia. Na tym, że nie skupiała się na otaczających ją zmarłych, na kłopotach, na bólu obitych żeber. Po prostu tu był i z tego właśnie mogła się cieszyć. Dopiero kiedy go wypuściła, odsunęła się i sięgając do kieszeni wyciągnęła małe zawiniątko, wciskając je w dłonie przyjaciela.
- Mam nadzieję, że spóźnione „wszystkiego najlepszego” nie wybrzmi najgorzej! Nie wiem, czy się spodoba, ale jak coś to nie mów głośno, dobrze?
A teraz był tutaj. Spoglądał na nią i chociaż nigdy nie była ekspertem od odczytywania emocji, znała go na tyle dobrze, że mogła powiedzieć jak źle się czuje. Nie wysypiał się, to było pewne, jego postawa zdradzała zdenerwowanie. Czy było to efektem wojny? W co się wpakował kiedy jej nie było? Naprawdę, nie dawało się go zostawić na więcej niż parę dni, bo zaraz wybiegał wpakować się w problemy. Mimo to, nic nie powiedziała, a jedynie jej kąciki ust drgnęły, nie przejawiając żadnego niepokoju kiedy tylko dociskał różdżkę do jej piersi.
- Madera. – Oczywiście, że znała odpowiedź na pytanie. Nie zapomniała wieczorów, leniwie rozlewających czerwień po oceanie dookoła i głębokiej roślinności, która pozwalała im skryć się przed światem i toczyć spokojne rozmowy, kiedy nie byli nie niepokojeni przez kogokolwiek obcego. Ich małe miejsce z prywatnością, którą nie zapewniało wiele innych miejsc. Nawet to.
Gdy tylko weszła do domu, ostrożnie przeszła w kierunku Rinehearta, dłonie wyciągając aby ująć jego twarz, przypatrując się cieniom pod oczyma z uśmiechem, tak jakby przyłapała właśnie starszego brata na gorącym uczynku.
- Nie powiesz mi, że dbasz o siebie. – Wypuściła go, oddychając kiedy w zaciszu domu pozwoliła sobie na powrót do dawnej postaci, pozwalając aby rdzawe loki opadły na jej plecy, a blizny znów błysnęły w świetle i półcieniach. Wyciągnęła ramiona, większa figurę otulając w swojej mniejszej, pozwalając mu na trwanie w jej uścisku. Potrzebowała tego, trzymać go blisko, pozwalając sobie na odetchnięcie i mniejsze zmartwienia. Na tym, że nie skupiała się na otaczających ją zmarłych, na kłopotach, na bólu obitych żeber. Po prostu tu był i z tego właśnie mogła się cieszyć. Dopiero kiedy go wypuściła, odsunęła się i sięgając do kieszeni wyciągnęła małe zawiniątko, wciskając je w dłonie przyjaciela.
- Mam nadzieję, że spóźnione „wszystkiego najlepszego” nie wybrzmi najgorzej! Nie wiem, czy się spodoba, ale jak coś to nie mów głośno, dobrze?
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Każda jednostka przekraczająca drewniany próg niedawno zakupionego domostwa, stanowiła niepojętą zagadkę, zaskakującą niespodziankę zmaterializowaną pomiędzy otwartym prostokątem, zbudowanym z potężnych, akacjowych bali. Informacja o posiadaniu ukrytej nieruchomości była ograniczona, strzeżona przed destruktywnym wpływem rozszalałej wojny oraz niezapowiedzianych gości w postaci reprezentantów nieobliczalnego przeciwnika; włożona w drżące dłonie jedynie najbliższych współpracowników. Jego mina mogła wskazywać zaskoczenie, zmieszane z nutą niedowierzania z powodu niespodziewanej wizyty. Mimo wszystko, cieszył się na jej widok – powściągliwie, zachowawczo, bez zbędnego entuzjazmu i zbyt absorbujących, wylewnych emocji. Był po prostu sobą. Nadmorska, porywista przeszłość związała ich podróżniczy, tułaczy los, czyniąc nierozłącznymi kompanami. Zagraniczna przygoda rzucała nieprzekraczalne wyzwania, łączyła idee płynące w najcieńszych, niebieskawych kanalikach. Pragnienie wolności, eksplorowania, braku jakiejkolwiek przynależności rzucającej na nieznane, czasem niebezpieczne terytoria. Nie potrafił stwierdzić jak wiele jej zawdzięczał. Bezinteresowna pomoc wszczepiona w ich pokręcone charaktery nie prosiła o wynagrodzenie - była przecież bezterminowa. Dlatego też, pewnego, zimowego poranka, niknący stukot zdezelowanej kołatki, oderwał go od codziennych sprawunków. Brwi zmarszczyły się w ostrym zadziwieniu; nie umawiał na dziś żadnej, ponadprogramowej wizyty. Warkot puchatego szczeniaka, zaalarmował obecność nieznajomego bytu. O dziwnej energii, obcym zapachu, niepoznanym korku brodzącym między nieodśnieżonymi zaspami. Pomalowane wrota otworzyły się ostrożnie, niezbyt ufnie. Pies nie potrafił przecisnąć się przez wąską szparę, dlatego cofnął go za pomocą zgiętej stopy. Jasne tęczówki zamrugały kilkukrotnie, gdy kilka słów wydobyło się na zmrożoną powierzchnię. Drewniana broń w stanie stałej gotowości zasilała tylną kieszeń spodni. Zapobiegliwość oraz ostrożność, stały się cechą wrodzoną. Patrzył na nieznajomą postać zakłócającą przyjęty porządek. Miała szczęście, iż w ostatnim czasie modyfikował pułapki ściągając te dotychczasowe. Zdążył jedynie przymrużyć oczy i westchnąć podejrzliwie. Lewa dłoń opierała się o część framugi, gdy wypowiadał konkretne pytanie. Wyspa, wyjątkowe miejsce, które okazało się ich jedynym azylem. Ucieczka, schronienie przed ujmującą, rozpierającą rzeczywistością. Coś dziwnego drgnęło w jego wnętrzu. Przełknął ślinę i opuścił głowę. Nie powinna kłamać, choć błękit tęczówek nie potrafił oderwać się od niezidentyfikowanej postaci. Odsunął się rozchylając drzwi: – Wejdź. – wychrypiał, a szczeniak wybiegł na spotkanie wąchając przydługą nogawkę. Dom nie był odpowiednio nagrzany, gotowy na przyjęcie gości. Zatrwożył się pozostawionym bałaganem, niewiedzą dotyczącą posiadanych składników. Westchnął ponownie, czekając, aż zrzuci wierzchnie odzienie: – Słucham? – rzucił niekontrolowanie i niespodziewanie, gdy podeszła tak blisko, badając jego twarz. Nie miała skrupułów: – Nie wiem o czym mówisz. – dodał pewnie, bez żadnych, ukrytych intencji. Pozwolił, aby uściskała go na przywitanie. Sam przycisnął swe dłonie do jej pleców, gdy te zmieniały się gwałtownie. Zapomniał już jak potężnym darem posługiwała się na co dzień. Znajomy kolor włosów zabłysnął między długimi palcami. Uśmiechnął się mimowolnie, gdy odsuwała się na pewną odległość, mówiąc: – Teraz wyglądasz o niebo lepiej. – zażartował lekko, lecz po chwili powrócił do dziwnie spokojnej, zatroskanej miny. Dziewczyna wcisnęła dziwne zawiniątko w rozwarte ręce. Nie rozumiał dlaczego. Nieświadomie wyważył je w dłoni, starając się odgadnąć przeznaczenie: – Sprawdzę później, dobrze? Napijesz się czegoś? Powiesz mi jak udało ci się tu dotrzeć? – nie miał złych intencji, dlatego szybko poprawił: – Jak udało ci się tu dotrzeć bez problemu. Przemiana? – czy wrodzone umiejętności?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Oddychała głęboko, wdychając powietrze towarzyszące Vincentowi, coś co znała bardzo dobrze od kiedy widywali się na szkolnych korytarzach – lekki zapach ziemi i suszony ziół, ten ostatni uparcie trwający przy nim, niezależnie od tego ile razy wpadł do wody, w późniejszych czasach również towarzyszący temu wszystkiemu zapach tytoniu, osiadający na włosach i ubraniach. Paradoksalnie to ta mieszanka kojarzyła jej się z bezpieczeństwem. Czymś stałym podczas podróży, jasnym punktem który pojawiał się kiedy zaczynała na nowo we wszystko wątpić. Nie musieli wtedy rozmawiać o czymś poważnym, nie musieli martwić się o tym, czy jutro nadejdzie z burzowymi chmurami czy jednak jasny błysk słońca pozwoli im na bezpieczną podroż. Wystarczyły rozmowy o ziołach, skałach, zabawnych plumpkach kołyszących się na nogach które dreptały w sobie wiadomą stronę. Nie potrzeba było więcej, wystarczyło towarzystwo. I dzięki temu trwała, mogąc dalej płynąć, pozwalając aby wiatr rozwiewał jej włosy a deszcz chlastał skórę twarzy. Piękno podróży widać było w jej słodyczach ale i jej bólu.
Przykucnęła jeszcze na chwilę przy psiaku, wyciągając dłoń przed siebie do obwąchania ale nie wyciągając dłoni w jego kierunku, aby nie czuł się nieswojo. Gotowa była nawet na dziabnięcie w dłoń, w tym wypadku raczej nie zamierzając psu nic zrobić, aczkolwiek z pewnością licząc się z soczystym przekleństwem które wydobyć się mogło z jej ust. Uwaga jednak wróciła do Vincenta, wraz z jej ramionami, a kiedy zaprzeczył (oczywiście że zaprzeczył, niczego innego się po nim spodziewać nie mogła) wywróciła oczyma, nie ukrywając nawet gestu dezaprobaty.
- Na litość, Vincent, już nie udawaj, bardzo wiesz o czym mówię. Każdy Rinehearth jest uparty jak osioł, wszyscy razem i każdy z osobna. – Gotowa była się założyć że i jakieś kuzynostwo Vincenta przejawiałoby ten sam upór co i reszta, nie dając się od czegoś odciągnąć gdy już raz sobie coś postanowili. Było to niezwykłą bolączką wszystkich dookoła, ale Thalia pozostawała to Yvette oraz jej dobrze wymierzonej patelni. Niby wychowana na elegancką kobietę ale kto wie czego tam uczyli we Francji.
- Oczywiście, zawsze wyglądam lepiej jako ja. – Parsknęła lekko, teatralnie odrzucając włosy. Mimo wszystko zaraz uśmiech powrócił na jej usta, a i spojrzeniem omiotła jeszcze okolicę domu. Mogłoby tu przejść tornado a i tak najpewniej uważałaby je za eleganckie pomieszczenia.- Na spokojnie, nie będę ci mówić kiedy masz otwierać spóźniony prezent urodzinowy. – Wzruszyła ramionami, z zaciekawieniem kierując się w stronę kuchni zanim zadał ostatnie pytanie.
- No, dałeś mi adres w liście, więc po tym było już prosto, a wędruję jako mężczyzna bo mężczyzn się nie zaczepia tak jak kobiety. No i wyglądałam niezbyt bogato co by nikt nie chciał mnie okradać. To źle? – Ostatnie pytanie skierowała w jego stronę, nie wiedząc czemu to miałby być problem. – Daj mi cokolwiek ciepłego co tam masz, zdam się na szefa kuchni.
Przykucnęła jeszcze na chwilę przy psiaku, wyciągając dłoń przed siebie do obwąchania ale nie wyciągając dłoni w jego kierunku, aby nie czuł się nieswojo. Gotowa była nawet na dziabnięcie w dłoń, w tym wypadku raczej nie zamierzając psu nic zrobić, aczkolwiek z pewnością licząc się z soczystym przekleństwem które wydobyć się mogło z jej ust. Uwaga jednak wróciła do Vincenta, wraz z jej ramionami, a kiedy zaprzeczył (oczywiście że zaprzeczył, niczego innego się po nim spodziewać nie mogła) wywróciła oczyma, nie ukrywając nawet gestu dezaprobaty.
- Na litość, Vincent, już nie udawaj, bardzo wiesz o czym mówię. Każdy Rinehearth jest uparty jak osioł, wszyscy razem i każdy z osobna. – Gotowa była się założyć że i jakieś kuzynostwo Vincenta przejawiałoby ten sam upór co i reszta, nie dając się od czegoś odciągnąć gdy już raz sobie coś postanowili. Było to niezwykłą bolączką wszystkich dookoła, ale Thalia pozostawała to Yvette oraz jej dobrze wymierzonej patelni. Niby wychowana na elegancką kobietę ale kto wie czego tam uczyli we Francji.
- Oczywiście, zawsze wyglądam lepiej jako ja. – Parsknęła lekko, teatralnie odrzucając włosy. Mimo wszystko zaraz uśmiech powrócił na jej usta, a i spojrzeniem omiotła jeszcze okolicę domu. Mogłoby tu przejść tornado a i tak najpewniej uważałaby je za eleganckie pomieszczenia.- Na spokojnie, nie będę ci mówić kiedy masz otwierać spóźniony prezent urodzinowy. – Wzruszyła ramionami, z zaciekawieniem kierując się w stronę kuchni zanim zadał ostatnie pytanie.
- No, dałeś mi adres w liście, więc po tym było już prosto, a wędruję jako mężczyzna bo mężczyzn się nie zaczepia tak jak kobiety. No i wyglądałam niezbyt bogato co by nikt nie chciał mnie okradać. To źle? – Ostatnie pytanie skierowała w jego stronę, nie wiedząc czemu to miałby być problem. – Daj mi cokolwiek ciepłego co tam masz, zdam się na szefa kuchni.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przed domem
Szybka odpowiedź