Schody na piętro
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Schody na piętro
Ozdobna, drewniana balustrada dębowych schodów powadzi na piętro oraz szerokie poddasze. Polakierowane stopnie mają nieco ciemniejszy, połyskujący kolor. Okrągłe, witrażowe okno przepuszcza dzienne światło rozproszone przy wejściowym korytarzu. Osoby schodzące z piętrowych sypialni nie muszą wspomagać się sztucznym blaskiem ściennego żyrandola, czy koniuszka różdżki. Krajobraz widoczny przez szybę obejmuje tył domu; kawałek niewielkiego ganku, szklarnię, podwórko i roboczą szopę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 06.04.21 17:14, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
|21 listopada
Kiedy kopyta wierzchowca uderzyły o oszronioną trawę, a galop przerodził się w wolny stęp...ciało aurora rozluźniło się po raz pierwszy od kilku godzin. Cały dzień był dość męczący i wymagający,. Płuca gniotły go od wewnątrz powodując kaszel. Mdły, metaliczny posmak krwi pogładził podniebienie ratując od mdłego posmaku rozgotowanej kaszy i kromek pieczywa. Skrzywił się lądując na ziemi. Przytrzymał dłoń w miejscu w którym doskwierało mu nieprzyjemne kłucie. Rana po Tower choć się zabliźniła to dalej lubiła o sobie przypominać. Wolnym krokiem zbliżał się pod drzwi dając sobie czas na to by dolegliwość stała się znośna. Spojrzał jeszcze za siebie by zlustrować Charona. Skrzydlate zwierzę spoglądało z zaciekawieniem na swojego pana. Anthony miał nadzieję, że zwierzę nie zrobi niczego głupiego. Przez to, że Skamander spędzał na nim lub z nim większość każdego dnia to stał się bardzo zaborczy i nieznośny, kiedy zostawiał go za swoimi plecami. Pozostawało mu wierzyć, że właściciel posesji był w razie co mniej przywiązany do płotu niż w tym momencie rumak.
- Cześć, zaraz powinni zacząć się schodzić. Tak jak wspomniałem, prócz nas będą jeszcze cztery osoby. Nic się nie zmieniło - zapowiedział Vincentowi po tym, jak uchyliły się drzwi wejściowe. Wszedł w głąb pomieszczenia. Ciepło zaczęło nieprzyjemnie szczypać jego twarz i ręce. Różnica temperatur między wnętrzem, a zewnętrzem była już znacząca. Zsunął z siebie wierzchnią warstwę szaty odwieszając ją na odpowiednim do tego miejscu. Przydługie włosy uciekały z ciasnego, lecz wciąż schludnego upięcia. Udało mu się nawet ogolić. Męczył go jednak ciągle zapach końskiej sierści oraz potu który w pewnym sensie do niego już przyrósł. Tak właściwie, jak na kogoś prowadzącego życie banity nie miał czego się wstydzić. W tym samym momencie pomyślał o Cedricu. O tym, jak prezentował się na spotkaniu Zakonu, Miał nadzieję, że dziś będzie prezentował się lepiej. Tak po prostu poczułby się lepiej nie myśląc o tym, że w tym momencie planował wysłać kogoś takiego jak Hagrid ze zdrajcą krwi, trucicielem i bezdomnym wyciągniętym z rowu. Na szczęście był jeszcze Rineheart.
- Vincent... - Anthony podniósł poważne spojrzenie na przyjaciela. W nim cała nadzieja. W nim mógł pokładać nadzieję - Cieszę się, że się zdecydowałeś - wyznał poklepując go po ramieniu. Gestem tym starał się w zasadzie pocieszyć samego siebie. Wszystko powinno pójść przecież dobrze. To była grupa kompetentnych ludzi. Specjalistów w swoich dziedzinach, a całe przedsięwzięcie zostało zaplanowane.
Czekał na wszystkich zebranych w salonie, gdzie miało rozpocząć się spotkanie. Każdego przybyłego obdarzał krótkim pozdrowieniem, a potem zapraszał do stołu. Jeżeli miał jakiekolwiek wątpliwości do kogokolwiek to nie okazywał ich wcale. To był luksus na który nie mógł się już zdobyć. To był ostatni dzwonek na to by ruszyć wyprawę, a ci ludzie byli jedynymi będącymi wstanie teraz wyruszyć.
|Czas na odpis do 9.04. Udajemy, że piszemy w salonie[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy kopyta wierzchowca uderzyły o oszronioną trawę, a galop przerodził się w wolny stęp...ciało aurora rozluźniło się po raz pierwszy od kilku godzin. Cały dzień był dość męczący i wymagający,. Płuca gniotły go od wewnątrz powodując kaszel. Mdły, metaliczny posmak krwi pogładził podniebienie ratując od mdłego posmaku rozgotowanej kaszy i kromek pieczywa. Skrzywił się lądując na ziemi. Przytrzymał dłoń w miejscu w którym doskwierało mu nieprzyjemne kłucie. Rana po Tower choć się zabliźniła to dalej lubiła o sobie przypominać. Wolnym krokiem zbliżał się pod drzwi dając sobie czas na to by dolegliwość stała się znośna. Spojrzał jeszcze za siebie by zlustrować Charona. Skrzydlate zwierzę spoglądało z zaciekawieniem na swojego pana. Anthony miał nadzieję, że zwierzę nie zrobi niczego głupiego. Przez to, że Skamander spędzał na nim lub z nim większość każdego dnia to stał się bardzo zaborczy i nieznośny, kiedy zostawiał go za swoimi plecami. Pozostawało mu wierzyć, że właściciel posesji był w razie co mniej przywiązany do płotu niż w tym momencie rumak.
- Cześć, zaraz powinni zacząć się schodzić. Tak jak wspomniałem, prócz nas będą jeszcze cztery osoby. Nic się nie zmieniło - zapowiedział Vincentowi po tym, jak uchyliły się drzwi wejściowe. Wszedł w głąb pomieszczenia. Ciepło zaczęło nieprzyjemnie szczypać jego twarz i ręce. Różnica temperatur między wnętrzem, a zewnętrzem była już znacząca. Zsunął z siebie wierzchnią warstwę szaty odwieszając ją na odpowiednim do tego miejscu. Przydługie włosy uciekały z ciasnego, lecz wciąż schludnego upięcia. Udało mu się nawet ogolić. Męczył go jednak ciągle zapach końskiej sierści oraz potu który w pewnym sensie do niego już przyrósł. Tak właściwie, jak na kogoś prowadzącego życie banity nie miał czego się wstydzić. W tym samym momencie pomyślał o Cedricu. O tym, jak prezentował się na spotkaniu Zakonu, Miał nadzieję, że dziś będzie prezentował się lepiej. Tak po prostu poczułby się lepiej nie myśląc o tym, że w tym momencie planował wysłać kogoś takiego jak Hagrid ze zdrajcą krwi, trucicielem i bezdomnym wyciągniętym z rowu. Na szczęście był jeszcze Rineheart.
- Vincent... - Anthony podniósł poważne spojrzenie na przyjaciela. W nim cała nadzieja. W nim mógł pokładać nadzieję - Cieszę się, że się zdecydowałeś - wyznał poklepując go po ramieniu. Gestem tym starał się w zasadzie pocieszyć samego siebie. Wszystko powinno pójść przecież dobrze. To była grupa kompetentnych ludzi. Specjalistów w swoich dziedzinach, a całe przedsięwzięcie zostało zaplanowane.
Czekał na wszystkich zebranych w salonie, gdzie miało rozpocząć się spotkanie. Każdego przybyłego obdarzał krótkim pozdrowieniem, a potem zapraszał do stołu. Jeżeli miał jakiekolwiek wątpliwości do kogokolwiek to nie okazywał ich wcale. To był luksus na który nie mógł się już zdobyć. To był ostatni dzwonek na to by ruszyć wyprawę, a ci ludzie byli jedynymi będącymi wstanie teraz wyruszyć.
|Czas na odpis do 9.04. Udajemy, że piszemy w salonie[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 28.07.21 0:59, w całości zmieniany 2 razy
Odnalezienie właściwego miejsca zajęło mu dłuższą chwilę; nie znał tych terenów, w Irlandii bywając rzadko, a w okolicach Bray – nigdy, ale po kilku wykonanych w powietrzu pętlach zdołał dostrzec znajomą już sylwetkę aetonana. Widział go zaledwie kilka dni wcześniej, skojarzenie charakterystycznego wierzchowca z postacią Skamandera nie było więc trudne; pochylił się do przodu, kierując Cienia w dół, zniżając lot w akompaniamencie łopoczącej peleryny i świszczącego w uszach wiatru, a później: tętentu lądujących na ziemi kopyt. Wprawnym pociągnięciem wodzy skłonił aetonana do wyhamowania, zatrzymując się kilka metrów przed drugim wierzchowcem; odnosząc wrażenie, być może mylne, że jego przybycie wprawiło zwierzę w niepokój. – Musisz chwilę tu zostać – powiedział cicho, kierując te słowa do Cienia i krótko klepiąc go po smukłej szyi, a później zeskakując na wilgotną trawę. Przywiązywanie skrzydlatego towarzysza do płotu nie było potrzebne – wiedział, że bez niego nigdzie się nie ruszy – zrobił to jednak z przyzwyczajenia, na wszelki wypadek; dla pewności dwa razy pociągając za uprząż, i dopiero później spoglądając w stronę domu. Ruszył do wejścia spokojnym krokiem, w połowie drogi zwolnił jednak, tknięty nagłą myślą – po czym rozchylił poły ciepłego płaszcza, szybkim ruchem ręki sięgając do wewnętrznej kieszeni.
Dokładnie tak, jak się tego spodziewał, oprócz skórzanej sakiewki natrafił na szorstkie łuski Ognika, który – zorientowawszy się, że został odkryty – wygramolił się na jego rękaw, po drodze rozprostowując skrzydła i poruszając nimi powoli; sposób, w jaki niemrawo zamrugał oczami, sugerował, że spał. – Ty też będziesz musiał poczekać na zewnątrz, huncwocie – odezwał się do niego, unosząc wyżej brwi; były momenty, w których był niemal pewien, że smoczognik był w stanie go zrozumieć. Przysunął do niego dłoń, żeby palcem wskazującym poklepać go po niewielkiej, przyozdobionej rogami głowie, po czym jednym szybkim ruchem zachęcił go, żeby wzbił się w powietrze. Zrobił to, rozkładając skrzydła, wydając z siebie jeden donośny skrzek – i szybując powoli w stronę pobliskiego drzewa, prawdopodobnie mając w zamiarze zapolowanie na małe gryzonie, kryjące się wśród jego korzeni.
Percival odprowadził go spojrzeniem, po czym – już bez nadmiarowego bagażu, który mógłby pozbawić jego dzisiejszego gospodarza firanek – pokonał resztę drogi dzielącej go od drzwi. Przystanąwszy na wycieraczce, otrzepał podeszwy skórzanych butów z trawy i ziemi, po czym dwa razy zastukał kołatką, w międzyczasie bezwiednie poprawiając płaszcz. Wchodząc do środka, przywitał się krótko najpierw z Vincentem, a później – po odwieszeniu płaszcza i przejściu dalej, do salonu – również z siedzącym w środku Anthonym. – Cześć – powiedział, kiwając głową w stronę aurora. Rozejrzał się pobieżnie, nim zajął miejsce na wskazanym mu krześle, przy okrągłym stoliku, starając się zachowywać w miarę swobodnie – mimo że Skamander miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że w jego obecności instynktownie miał się na baczności. – Na kogo jeszcze czekamy? – zapytał, głównie po to, by wypełnić czymś ciszę – choć chciał się też upewnić; odkąd temat wyprawy został poruszony po raz pierwszy, minęło trochę czasu – na tyle, że nie do końca pamiętał wszystkie ustalenia i późniejsze przetasowania w składzie grupy.
Dokładnie tak, jak się tego spodziewał, oprócz skórzanej sakiewki natrafił na szorstkie łuski Ognika, który – zorientowawszy się, że został odkryty – wygramolił się na jego rękaw, po drodze rozprostowując skrzydła i poruszając nimi powoli; sposób, w jaki niemrawo zamrugał oczami, sugerował, że spał. – Ty też będziesz musiał poczekać na zewnątrz, huncwocie – odezwał się do niego, unosząc wyżej brwi; były momenty, w których był niemal pewien, że smoczognik był w stanie go zrozumieć. Przysunął do niego dłoń, żeby palcem wskazującym poklepać go po niewielkiej, przyozdobionej rogami głowie, po czym jednym szybkim ruchem zachęcił go, żeby wzbił się w powietrze. Zrobił to, rozkładając skrzydła, wydając z siebie jeden donośny skrzek – i szybując powoli w stronę pobliskiego drzewa, prawdopodobnie mając w zamiarze zapolowanie na małe gryzonie, kryjące się wśród jego korzeni.
Percival odprowadził go spojrzeniem, po czym – już bez nadmiarowego bagażu, który mógłby pozbawić jego dzisiejszego gospodarza firanek – pokonał resztę drogi dzielącej go od drzwi. Przystanąwszy na wycieraczce, otrzepał podeszwy skórzanych butów z trawy i ziemi, po czym dwa razy zastukał kołatką, w międzyczasie bezwiednie poprawiając płaszcz. Wchodząc do środka, przywitał się krótko najpierw z Vincentem, a później – po odwieszeniu płaszcza i przejściu dalej, do salonu – również z siedzącym w środku Anthonym. – Cześć – powiedział, kiwając głową w stronę aurora. Rozejrzał się pobieżnie, nim zajął miejsce na wskazanym mu krześle, przy okrągłym stoliku, starając się zachowywać w miarę swobodnie – mimo że Skamander miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że w jego obecności instynktownie miał się na baczności. – Na kogo jeszcze czekamy? – zapytał, głównie po to, by wypełnić czymś ciszę – choć chciał się też upewnić; odkąd temat wyprawy został poruszony po raz pierwszy, minęło trochę czasu – na tyle, że nie do końca pamiętał wszystkie ustalenia i późniejsze przetasowania w składzie grupy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Paskudnie ponura, jesienna aura, na dobre rozgościła się na wilgotnej, irlandzkiej ziemi. Łyse drzewa pobliskich akacji kołysały się w rytm porywistego wiatru, a rzęsiste krople spływały z nieba podłużnymi, niezatrzymanymi smugami. Przez całą noc dudniły w cienką strukturę blaszanego dachu wytrącając z najgłębszej fazy snu. Robiło się naprawdę zimno. Od kilku dni nie potrafił zasnąć jak należy. Plątanina różnorodnych myśli oraz skrajnych emocji zaprzątała przeciążoną głowę, która nie chciała zaznać ani chwili odpoczynku. Opasłe tomiszcza, porozrzucane zapiski, opustoszałe szklanki zajmowały przestrzeń w okolicy niezaścielonego łóżka, dając znać, iż cały nadprogramowy czas wykorzystywał naprawdę produktywnie. Uczył się, spisywał notatki z ostatniego spotkania organizacji, przenosił na pergamin pojedyncze pomysły związane z zadaniem powierzonym przez samego Sir Longbottoma. Nie zapomniał również o przestudiowaniu informacji dotyczących domniemanej wyprawy. To właśnie to przedsięwzięcie wprowadziło go w stan niesamowitej ekscytacji, wewnętrznej euforii, którą tak stanowczo ukrywał przed całym, dotychczasowym światem. Coraz bardziej tęsknił za podróżami. Otwarta przestrzeń wywoływała go z ciasnych czterech ścian nowo zakupionego domostwa, aby ponownie pomknąć w odległe nieznane. Brakowało mu tej specyficznej adrenaliny, przecinania spienionych, morskich fal, eksplorowania terytorium skrywającego niepoznane tajemnice. Uwielbiał pracę w terenie, głowienie nad nierozwiązanymi zagadkami, skrupulatne przestudiowanie wystosowanego zlecenia. Odnalezienie artefaktu, miejsca obłożonego jednym z najobrzydliwszych, ciężkich do rozpoznania przekleństw. Miał w tym niebagatelne doświadczenie. Niemalże rwał się do działania, powstrzymując się od wcześniejszego wypytywania najbardziej obeznanego inicjatora eskapady. Dlatego też przygotował już kilka istotnych dokumentów: wydobył przydatne mapy oraz szczegółowe atlasy. Rozpisał coś w rodzaju wstępnej trasy, starał się doczytać o tamtejszych warunkach atmosferycznych i zbliżonej roślinności. Był przezorny, chciał być przygotowany dosłownie na wszystko. Wstając odpowiednio wcześnie zajął się porządkowaniem zagraconych i zapuszczonych pomieszczeń. Żadna, rozszczekana, śnieżnobiała kulka nie krzątała mu się pod nogami, gdyż dzień wcześniej oddał ją pod opiekę Justine. Zapewne nie pozwoliłaby na swobodne przeprowadzenie całości spotkania. Westchnął przeciągle narzucając ciepły sweter na zziębnięte ramiona. W pierwszej kolejności napalił w piecu, aby przyjemne, rozluźniające mięśnie ciepło spowiło dość nietypowych gości. Oprzątnął główny, salonowy stół, powynosił brudne naczynia oraz porozrzucane ubrania. Pozamiatał podłogi, wymienił nawet serwetę, którą po długich poszukiwaniach odnalazł w jednej z kuchennych szafek. Na samym środku ustawił wazon z ostatnimi gałązkami fioletowej lawendy i znikając w odmętach sypialni, przytargał przygotowane wcześniej zapiski oraz odnalezione atlasy. Zmarszczył brwi w wyraźnym zastanowieniu i oparł obie dłonie na biodrach, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał? Zwierzęce parsknięcie oraz pierwsze kroki na betonowych schodkach zwiastowały nadejście przybysza. Znajoma aparycja blondwłosego aurora wsunęła się do środka przynosząc strużkę chłodnego, mokrego powietrza. Uśmiechnął się kącikiem ust, uścisnął mu rękę i odpowiedział: – Jasne. Przygotują wam zaraz jakieś ciepłe napoje. Rozgość się. – zakomunikował mężczyźnie i skinieniem głowy wskazał mu odpowiednie pomieszczenie. Sam przemknął do przestrzennej kuchni zatrzymując wzrok na ściennych, olejnych obrazach. Wstawił wodę, wyciągnął dwa, szklane dzbanki. W jednym znalazły się ostatki wonnych ziaren zbożowej kawy, w drugim natomiast liście białej herbaty, którą dostał od jednego z handlarzy. Wrócił do głównego pokoju i stanął przy stole patrząc na przyjaciela, oceniając stan jego zdrowia samopoczucia. Martwił się, jak zawsze. Uśmiechnął się lekko, gdy ten poklepał go po ramieniu wypowiadając znaczące słowa. Odetchnął: – To ja ci dziękuję. Nawet nie wiesz jak ogromny głód wyprawy i przygód drzemał we mnie od kilku miesięcy. Odkąd się dowiedziałem, o niczym innym nie myślę. – wyrzucił nagle, a błękitne źrenice rozszerzyły się momentalnie.
– Przyniosłem kilka atlasów. Studiowałem też mapy, warunki roślinne i atmosferyczne bliskiej okolicy, zacząłem trochę planować. Mam już pierwsze wnioski. – zakomunikował jeszcze w biegu, gdyż czajnik rozpoczął wygwizdywanie niezidentyfikowanej melodii. Przyniósł oba naczynia i sześć kubków, po drodze wpuszczając do środka Percivala, z którym nie miał okazji spędzić zbyt wiele czasu. Mógłby pokusić się o stwierdzenie, iż nie znał go w ogóle. Wspólna eskapada mogła zacisnąć więzi, wygonić nieprzyjemną niezręczność. Przywitał się i przyjrzał mu się uważnie. Usiadł na brzegu krzesła czekając na kolejnych uczestników. W między czasie zapowiedział: – Częstujcie się, na pewno zmarzliście. Jak będziecie czegoś potrzebować, nie krępujcie się pytać. – chciał przyjąć rolę najlepszego gospodarza, który odpowiednio zadba o swoich gości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Przyniosłem kilka atlasów. Studiowałem też mapy, warunki roślinne i atmosferyczne bliskiej okolicy, zacząłem trochę planować. Mam już pierwsze wnioski. – zakomunikował jeszcze w biegu, gdyż czajnik rozpoczął wygwizdywanie niezidentyfikowanej melodii. Przyniósł oba naczynia i sześć kubków, po drodze wpuszczając do środka Percivala, z którym nie miał okazji spędzić zbyt wiele czasu. Mógłby pokusić się o stwierdzenie, iż nie znał go w ogóle. Wspólna eskapada mogła zacisnąć więzi, wygonić nieprzyjemną niezręczność. Przywitał się i przyjrzał mu się uważnie. Usiadł na brzegu krzesła czekając na kolejnych uczestników. W między czasie zapowiedział: – Częstujcie się, na pewno zmarzliście. Jak będziecie czegoś potrzebować, nie krępujcie się pytać. – chciał przyjąć rolę najlepszego gospodarza, który odpowiednio zadba o swoich gości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 07.04.21 0:10, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Do wyjścia musiałem przygotować się wcześniej. Portal nie mógł i nie powinien być otwierany częściej, niż to absolutnie konieczne, musiałem zatem zdążyć na to wcześniejsze, aby dotrzeć do Akacjowej Ostoi na czas. Stojąc jednak nad metalową miednicą z brzytwą w dłoni jedyne o czym marzyłem, to powrót do łóżka. Mimo założonego na wyprasowaną koszulę grubego swetra i marynarki drżałem z zimna, choć w kominku chatki nieustannie płonął ogień i Debbie narzekała, że zaraz się usmaży. Ja zaś miałem od niemal tygodnia wrażenie, że zamarznę i byłem pewien, że gdyby ktoś przytknął mi dłoń do czoła, to byłoby gorące - na całe szczęście nie miał jednak kto tego zrobić i odradzić mi opuszczenie Oazy. Szczerze wątpiłem też w to, aby Skamander przyjmował zwolnienia chorobowe. Nie do końca jeszcze wiedziałem o co chodzi i dlaczego wzywa mnie akurat dziś na spotkanie - i to w domu Vincenta Rinehearta, miałem jednak pewne przypuszczenia. Zmusiłem się do tego, aby przesunąć ostrą brzytwą po policzkach jeszcze kilka razy i pozbyć się gęstego zarostu, z którym wyglądałem dość niechlujnie we własnym mniemaniu. Lekki ból, jaki poczułem na sam koniec, kiedy zaciąłem się lekko, mnie otrzeźwił. Starłem kilka kropel z linii szczęki chusteczką, przemyłem twarz zimną wodą. Musiałem się zbierać. Owinąwszy szyję i twarz szalikiem ubrałem zimowy płaszcz i opuściłem Oazę. Zamiast jednak teleportować się od razu w okolice Akacjowej Ostoi - miałem jeszcze trochę czasu do godziny spotkania - odwiedziłem aptekę, bo skończył się zapas wywaru pieprzowego. Wypiwszy fiolkę poczułem falę ciepła w całym ciele, z uszu zaś buchnęła mi para. Piekło jak diabli, mogło jednak pomóc. Spojrzawszy na zegarek, który wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni płaszcza i upewniwszy się, że zbliża się odpowiednia godzina skupiłem myśli na dróżce wiodącej do domu Vincenta - i tam stanąłem zaledwie kilka chwil później. Zmrużyłem oczy z powątpiewaniem, kiedy zamiast jednego aetonana, ujrzałem także i drugiego. Kto jeszcze, prócz Skamandera, miał wziąć udział w tym spotkaniu i jeździł konno? Chwilowo żadna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy - może dlatego, że bolała mnie tak cholernie, że niemal zatoczyłem się, gdy szedłem do drzwi.
- Vincent, bracie - odezwałem się, klepiąc przyjaciela po plecach, kiedy wpuścił mnie do środka. Mój głos zabrzmiał dziwnie nawet w moich uszach - wyraźnie zachrypnięty, nosowy, cichszy. Cholernie bolało mnie gardło. W dodatku miałem wrażenie, że znów kręci mnie w nosie. Nie zdążyłem zapytać, czyj aetonan stoi na zewnątrz, odpowiedź przyszła bowiem sama, gdy przeszedłem do salonu. Kiedy moje spojrzenie odnalazło sylwetkę Percivala Blake zmrużyłem lekko oczy, lecz powiedziałem tylko: - Dzień dobry. - Resztę myśli zostawiłem chwilowo dla siebie, mając zamiar podzielić się nimi ze Skamanderem później.
Płaszcz zostawiłem w przedpokoju, szalik jednak zostawiłem, bo i tutaj było mi zimno. Najchętniej owinąłbym nim głowę, gdy przypominałem sobie swoje odbicie w lustrze - bladą twarz, zaczerwieniony nos i szkliste, nieprzytomne oczy. Przeszedłem do środka salonu, zająłem miejsce przy stole i spojrzałem na leżące na nim atlasy - a później pytająco na Rinhearta.
| na kichanie sobie rzucam
- Vincent, bracie - odezwałem się, klepiąc przyjaciela po plecach, kiedy wpuścił mnie do środka. Mój głos zabrzmiał dziwnie nawet w moich uszach - wyraźnie zachrypnięty, nosowy, cichszy. Cholernie bolało mnie gardło. W dodatku miałem wrażenie, że znów kręci mnie w nosie. Nie zdążyłem zapytać, czyj aetonan stoi na zewnątrz, odpowiedź przyszła bowiem sama, gdy przeszedłem do salonu. Kiedy moje spojrzenie odnalazło sylwetkę Percivala Blake zmrużyłem lekko oczy, lecz powiedziałem tylko: - Dzień dobry. - Resztę myśli zostawiłem chwilowo dla siebie, mając zamiar podzielić się nimi ze Skamanderem później.
Płaszcz zostawiłem w przedpokoju, szalik jednak zostawiłem, bo i tutaj było mi zimno. Najchętniej owinąłbym nim głowę, gdy przypominałem sobie swoje odbicie w lustrze - bladą twarz, zaczerwieniony nos i szkliste, nieprzytomne oczy. Przeszedłem do środka salonu, zająłem miejsce przy stole i spojrzałem na leżące na nim atlasy - a później pytająco na Rinhearta.
| na kichanie sobie rzucam
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 3
'k10' : 3
Kłamstwem byłoby powiedzieć, że się denerwowała. Właściwie to chyba nie. A może sama nie zdawała sobie z tego do końca sprawy. Rozróżnienie uczuć, czasem nawet jej własnych nie zawsze przychodziło jej łatwo. Ale starała się nie przejmować, mimo, że ostatnia rozmowa która przeprowadziła z Anthonym sprawiała, ze już wiedziała, że patrzy na nią inaczej. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze wzięła wdech przez nozdrza i uniosła pokaźnych rozmiarów brwi. Założyła granatową spódnicę do kostek i kilka razy zmieniła koszule nie będąc do końca pewną, czy jedna do drugiej pasuje. Przekrzywiła głowę w lustrze w końcu pozostając w białej, pod której kołnierzykiem wiązana była gruba, czarna wstążka. Ostatecznie jednak zmieniła zdanie, nakładając na siebie sweter w kolorze jasnego brązu, zamiast granatowej spódnicy wzięła czarną spódnicę aż do ziemi. Potem sięgnęła do niewielkiej szkatułki z której wyciągnęła coś, co ostatnio zachwalała jej jedna z kobiet, która ją zatrzymała. Mówiła, że to najnowsza moda teraz jest. Trochę krzykliwa jej się wydawała, ale stwierdziła ostatecznie, że czemu by nie. Ozdobiła ucho zakładając włosy za nie, a później skierowała się do jednej z szafek z której zebrała wszystkie mapy i notatnki które do tej pory zrobiła. Część pracy wykonali wspólnie a Anthonym, ona sama porównywała jeszcze to co mieli ze szlakami przed 1923 rokiem dokładnie tak jak obiecała i dokładnie tak, jak rozmawiali. Właściwie trochę sądziła, że może jednak do samej wyprawy nie dojdzie, bo tak też mówił, a może zmienił zdanie kiedy wspomniała o tych pieniądzach - sama nie była pewna i nie wiedziała co ma myśleć. Mimo to dzień wcześniej poszła do Gringotta i wybrała wszystkie posiadane przez siebie pieniądze. Od początku, większością z nich zamierzała opłacić nią wyprawę. Galeony schowała do torby, a mapy poskładała uważnie i wrzuciła w płócienną torbę na ramię ruszając w wędrówkę, żeby wydostać się z miasta w którym nadal nie działała teleportacja. Tam spotkała się z mężczyzną, który obiecał przygotować świstoklik w wybrane przez nią miejsce, oczywiście za opłatą. Później, to było już nie trudno, wystarczyło znaleźć opisanie wcześniej miejsce. Kiedy przechodziła w kierunku domu jej wzrok przyciągnęło coś na drzewie, uniosła głowę marszcząc odrobinę brwi - była pewna, że wcześniej nic takiego nie widziała. Nie umknęły jej też wierzchowce, jednego rozpoznała, a to znaczyło, że Anthony już był na miejscu. Stając przed drzwiami uniosła rękę i zapukała. Kiedy weszła do środka jej spojrzenie padło najpierw na Skamandera, później na mężczyzn których nie znała. - Jestem... - zaczęła, ale zaraz urwała spoglądając na Skamandera. - ... Ansuz? - trochę pytała, nie będąc pewna, czy powinna przedstawić się imieniem i nazwiskiem, czy pseudonimem, który Skamander jej nadał. Wycelowała w to pierwsze. Ale tak po prawdzie, był to zwykły strzał. Płócienną torbę z mapami i zapiskami położyła na stole. Zajęła miejsce na jednym z krzeseł, a kiedy odłożyła torbę na podłogę galeony wewnątrz zadźwięczały.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
O wyprawie Skamandera słyszał od dawna. Bardzo dawna. I może nie tyle co o wyprawie, ale o planie wyprawy. Bo to, że jeszcze nie była wyprawą widać było jak na dłoni. Przygotowania nie istniały, co dopiero mówić o tym, że ekspedycja miałaby ruszyć. Do tego trzeba było skrupulatnych przygotowań. I choć dopuszczał do siebie możliwość, że ostatecznie w jakiś sposób się zaangażuje w ten plan.. to nie pomyślałby, że tak bardzo. Że nie tylko od strony teoretycznej, tylko faktycznie wyruszy w teren. Nie miał nic przeciwko temu, ale mimo wszystko było mu z tym dziwnie jeżeli wziąć pod uwagę klimat tej wyprawy. Tropiki? Najdalej na południe był w Kornwalii i miał wrażenie, że może być to pewnym wyzwaniem: jednak nie takiego rodzaju, który by dla siebie przewidział.
Drogę do Irlandii przebył więc z torbą pełną fiolek, zapisków, książek, gwiezdnych map i przyrządów oraz z głową pełną pytań i rozważań, a że spod miejsca, które kojarzył nieopodal celu podróży piesza wycieczka nie była najkrótsza to miał bardzo dużo czasu na myślenie. Między tematami, nad którymi musiał się nieco popastwić było też to z kim przyjdzie dzielić mu łódkę. Łódkę... na tę myśl westchnął cicho pod nosem, poprawiając kołnierz podszytej lisim futrem kurty. To nie miała być dla niego przyjemna podróż ani w jedną, ani w drugą stronę. Żegluga była też jednym z powodów, które skłaniały go do jak najdalszego odsuwania w czasie jakiejkolwiek ewentualnej wizyty w rodzinnych stronach. Wygodna wymówka kiedy przychodził list od matki, którą choć kochał, to odwiedzić nie zamierzał. Każdy powrót był zbyt bolesny.
Norweg trzymał się wskazówek udzielonych mu przez Rinehearta, nie planując zgubić się w Irlandii. Na przestrzeni swojego zamieszkiwania Wysp Brytyjskich odwiedzał już nie raz i nie dwa sąsiadujący z Anglią kraj, ale rozeznanie w nim miał mimo wszystko średnie. Na całe szczęście zdarzyło mu się być w okolicach Riehearta na jednym ze zleceń, których podejmował się niedługo po tym jak wyszedł z więzienia. Kwestią była więc tylko odpowiednio rozłożona w czasie i przestrzeni teleportacja żeby znów się przypadkiem nie rozszczepić. Na całe szczęście udało mu się dotrzeć w jednym kawałku i z tego co wnioskował po wierzchowcach stojących przed Akacjową Ostoją to z całą pewnością nie był pierwszy. Z nieznacznym zawahaniem ruszył do drzwi jednak nagły trzask gałęzi nieopodal zmusił Norwega do gwałtownego zatrzymania się. Odruchowo zaczął sięgać po różdżkę, ale kiedy namierzył źródło hałasu odetchnął z ulgą. Smoczognik. To by znaczyło, że...
Spojrzał na drzwi do domostwa czując ulgę: w środku miał więc zastać przynajmniej jedną przyjazną twarz. Z odrobinę większą odwagą ruszył więc do drzwi, zawahał się tylko raz na krótko zawieszając zwiniętą w pięść dłoń nad drewnem, ale ostatecznie zapukał. Nie za głośno, nie za natarczywie, chyba tak w sam raz. Otworzył mu gospodarz, którego znał z ostatniego spotkania Zakonu. Vincent Rineheart, syn zaginionego Kierana Rinehearta, aurora, gwardzisty. To by mogło coś znaczyć, ale Norweg nie uważał patrzenia po ojcach za zbyt miarodajny sposób oceny. Tak z autopsji, chociażby.
– Dzień dobry – powiedział, kiwając głową kiedy Vincent wpuszczał go do środka. Norweg wszedł, pozbył się ocieplanej kurtki i ciepłej czapki, po czym nieco niepewnie oglądając się za gospodarzem dał poprowadzić się na miejsce spotkania. Ujrzał Skamandera, pannę o dość nieprzeciętnej urodzie, Percivala i... Dearborna. Na ten widok Norweg zwolnił kroku i musiał odchrząknąć nim nie wydobył z siebie kolejnego: – Dzień dobry.
To było jednak jeszcze bardziej wstrzemięźliwe i z rezerwą, a oczy Norwega dość często wracały do krążenia spojrzeniem pomiędzy dwoma aurorami. Nie wiedział czy w tej sytuacji bardziej nie ufał mu Dearborn, czy też Skamander, skoro wysyłał go gdzieś z tym pierwszym. Ingisson obszedł stół od przeciwnej strony, zajmując krzesło przy Blake'u, na którego spojrzał z cieniem ulgi w spojrzeniu. torbę zostawił gdzieś przy nogach żeby nie przeszkadzała: jak coś będzie potrzebne to do niej z łatwością sięgnie.
Drogę do Irlandii przebył więc z torbą pełną fiolek, zapisków, książek, gwiezdnych map i przyrządów oraz z głową pełną pytań i rozważań, a że spod miejsca, które kojarzył nieopodal celu podróży piesza wycieczka nie była najkrótsza to miał bardzo dużo czasu na myślenie. Między tematami, nad którymi musiał się nieco popastwić było też to z kim przyjdzie dzielić mu łódkę. Łódkę... na tę myśl westchnął cicho pod nosem, poprawiając kołnierz podszytej lisim futrem kurty. To nie miała być dla niego przyjemna podróż ani w jedną, ani w drugą stronę. Żegluga była też jednym z powodów, które skłaniały go do jak najdalszego odsuwania w czasie jakiejkolwiek ewentualnej wizyty w rodzinnych stronach. Wygodna wymówka kiedy przychodził list od matki, którą choć kochał, to odwiedzić nie zamierzał. Każdy powrót był zbyt bolesny.
Norweg trzymał się wskazówek udzielonych mu przez Rinehearta, nie planując zgubić się w Irlandii. Na przestrzeni swojego zamieszkiwania Wysp Brytyjskich odwiedzał już nie raz i nie dwa sąsiadujący z Anglią kraj, ale rozeznanie w nim miał mimo wszystko średnie. Na całe szczęście zdarzyło mu się być w okolicach Riehearta na jednym ze zleceń, których podejmował się niedługo po tym jak wyszedł z więzienia. Kwestią była więc tylko odpowiednio rozłożona w czasie i przestrzeni teleportacja żeby znów się przypadkiem nie rozszczepić. Na całe szczęście udało mu się dotrzeć w jednym kawałku i z tego co wnioskował po wierzchowcach stojących przed Akacjową Ostoją to z całą pewnością nie był pierwszy. Z nieznacznym zawahaniem ruszył do drzwi jednak nagły trzask gałęzi nieopodal zmusił Norwega do gwałtownego zatrzymania się. Odruchowo zaczął sięgać po różdżkę, ale kiedy namierzył źródło hałasu odetchnął z ulgą. Smoczognik. To by znaczyło, że...
Spojrzał na drzwi do domostwa czując ulgę: w środku miał więc zastać przynajmniej jedną przyjazną twarz. Z odrobinę większą odwagą ruszył więc do drzwi, zawahał się tylko raz na krótko zawieszając zwiniętą w pięść dłoń nad drewnem, ale ostatecznie zapukał. Nie za głośno, nie za natarczywie, chyba tak w sam raz. Otworzył mu gospodarz, którego znał z ostatniego spotkania Zakonu. Vincent Rineheart, syn zaginionego Kierana Rinehearta, aurora, gwardzisty. To by mogło coś znaczyć, ale Norweg nie uważał patrzenia po ojcach za zbyt miarodajny sposób oceny. Tak z autopsji, chociażby.
– Dzień dobry – powiedział, kiwając głową kiedy Vincent wpuszczał go do środka. Norweg wszedł, pozbył się ocieplanej kurtki i ciepłej czapki, po czym nieco niepewnie oglądając się za gospodarzem dał poprowadzić się na miejsce spotkania. Ujrzał Skamandera, pannę o dość nieprzeciętnej urodzie, Percivala i... Dearborna. Na ten widok Norweg zwolnił kroku i musiał odchrząknąć nim nie wydobył z siebie kolejnego: – Dzień dobry.
To było jednak jeszcze bardziej wstrzemięźliwe i z rezerwą, a oczy Norwega dość często wracały do krążenia spojrzeniem pomiędzy dwoma aurorami. Nie wiedział czy w tej sytuacji bardziej nie ufał mu Dearborn, czy też Skamander, skoro wysyłał go gdzieś z tym pierwszym. Ingisson obszedł stół od przeciwnej strony, zajmując krzesło przy Blake'u, na którego spojrzał z cieniem ulgi w spojrzeniu. torbę zostawił gdzieś przy nogach żeby nie przeszkadzała: jak coś będzie potrzebne to do niej z łatwością sięgnie.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zgodnie z propozycją Vincenta rozgościł się przechodząc z przedpokoju w głąb mieszkania. Szybko domyślił się które pomieszczenie miało pełnić rolę prowizorycznej sali obrad, którą przygotował gospodarz. Świadomość tego, że Rineheart miał być częścią wyprawy była dla Skamandera pocieszająca. Klątwołamacz był w zasadzie swoistą przeciwwagą do każdego z pozostałych członków wyprawy. Był mniej marudny od Cedrica, uzupełniał doświadczenie Hagrid, emanował większą pewnością siebie niż Norweg oraz wzbudzał większe zaufanie niż Nott. Dzięki temu, auror był trochę spokojniejszy.
- Wstrzymaj się z wnioskami dopóki nie zobaczysz tego, co udało mi się ustalić z runistka z którą pracowałem nad sprawą już wcześniej. Powinna przynieść na spotkanie materiały, które opracowaliśmy. Będzie też alchemik - więc jeżeli będzie potrzebna interpretacja mapy to wszystko pod tym kątem zostanie dopięte i dopieszczone. Musiało być.
- Jeszcze trzy osoby. Runistka, numerolog i obstawa - podsumował zwięźle po tym jak kiwnął na powitanie głową Percivalowi - Po spotkaniu zostań chwilę. Musimy omówić kwestię działań w Derbyshire, a dokładnie tego, jak to wszystko będzie działało pod twoja nieobecność - pogłębiali współpracę grupy zwiadowczej smokologa, jak i jego własnego niewielkiego oddziału aurorów. Pierwsze wspólne decyzje były wprowadzane powoli w życie. Uczestnictwo w wyprawie Notta oznaczała jednak, że na tydzień to wszystko zawiśnie w powietrzu. Do tego straci oparcie w Dearbornie. Czas zbliżającej się wyprawy nie tylko dla nich miał być wyzwaniem.
Jasne brwi uniosły się wyżej, kiedy pojawił się Cedric, który nie do końca jeszcze zdawał sobie sprawę z tego po co został wezwany. Kiedy odsunął krzesło i zamierzał usiąść przy stole pohamował go gestem dłoni
- Weź może sobie krzesło i siądź pod ścianą - zasugerował odprawiając go spojrzeniem kilka metrów na bok. Wraz z krzesłem którego parcie trzymał w ręce. To w zasadzie nie była złośliwość. Powiedzmy sobie wprost - i tak nie wyczyta nic z map więc nie było powodu dla którego miał na nie kapać z nosa. Nikt też nie potrzebował potencjalnie piątki zarażonych czarodziejów odciętych od cywilizacji na tropikalnej wyspie. Mieli na wyprawę tydzień, a nie miesiąc.
Ostatecznie, kiedy przy stole znalazła się Tangie, jak i Asbjorn przesunął spojrzeniem po zebranych.
- Dobrze, skoro już wszyscy są to myślę, że możemy zacząć - przełożył pod stołem nogę na nogę - Zebraliśmy się tu by omówić pewne kwestie związane z wyprawą w której wszyscy weźmiecie udział, a która jest powiązana z Elijahem Bagmanem. Waszym celem będzie odkrycie czym zajmował się czarnoksiężnik, co studiował na wyspie i czy to właśnie to było powodem przyciągnięcia zainteresowania Voldemorta- Na gładkim czole pojawiła się chwilowa zmarszczka frustracji. Sam przydomek wywoływał nieprzyjemny, fantomowy ucisk w skroni. Ignorując ten fakt mówił dalej - Bagman ukończył Akademię Drumstrangu, a po tym oddał się karierze naukowej. Był runistą, zajmował się również zabezpieczeniami i magicznymi stworzeniami. W 1923 wybrał się i powrócił z tropikalnej wyprawy badawczej dotyczącej śmierciotul. Udał się na nią grupą, a powrócił w pojedynkę. Wszyscy jego współtowarzysze zaginęli. Żadna praca powiązana z całą wyprawą nigdy nie powstała. Cokolwiek odkrył, do jakichkolwiek wniosków nie doszedł - pozostawił je dla siebie. Potem zainteresowali się nim Rycerze Walpurgii. Tyle wiemy. - przypomniał chcąc odświeżyć i usystematyzować wiedzę pozostałych - Ruszycie tropem tej samej wyprawy. W piątkę uzupełniacie wszystkie zainteresowania Elijacha więc jeżeli cokolwiek tam robił to myślę, że będziecie w jakimś stopniu wstanie rozgryźć co. Percival posiada wiedzę o magicznych zwierzętach. Vincent zajmuje się łamaniem klątw oraz zna się na florze. Tangie również posiada wiedzę o runach, jak również ponadprzeciętne umiejętności w dziedzinie białej magii. Jeżeli na wyspie doszło do ingerencji w magiczne struktury to rozpracowaniem tego zajmie się zaś Asbiorn będący alchemikiem. Cedric zapewni wam bezpieczeństwo podczas pracy - przedstawił każdemu z tu zebranych rolę, którą miał odegrać w całym przedsięwzięciu. Każdemu z osobna poświęcał krótką chwilę tak by przedstawić głównie Hagrid każdego z czarodziei z osobna. Jako jedyna nie była prawdopodobnie z którymkolwiek zaznajomiona - Ktoś ma jakieś pytania do tej części? Coś dla kogoś jest nie jasne...? - rzucił w eter zerkając przez ramię na Cedrika, który właściwie jako jedyny do chwili obecnej nie wiedział co tu robi.
- Tangie, pokażesz mapy nad którymi pracowaliśmy...? - zwrócił się do niej. Mógł trzymać pod ochroną jej dane, lecz to przestało mieć znaczenie w chwili w której wyjawiła je Michaelowi, a ten wyjawił je na forum tu zgromadzonych zakonników. Nie była już anonimowa. Była to naturalna konsekwencja jej pogłębiającego się angażu w organizacji.
|2 kolejka, 72h na odpis!
- Wstrzymaj się z wnioskami dopóki nie zobaczysz tego, co udało mi się ustalić z runistka z którą pracowałem nad sprawą już wcześniej. Powinna przynieść na spotkanie materiały, które opracowaliśmy. Będzie też alchemik - więc jeżeli będzie potrzebna interpretacja mapy to wszystko pod tym kątem zostanie dopięte i dopieszczone. Musiało być.
- Jeszcze trzy osoby. Runistka, numerolog i obstawa - podsumował zwięźle po tym jak kiwnął na powitanie głową Percivalowi - Po spotkaniu zostań chwilę. Musimy omówić kwestię działań w Derbyshire, a dokładnie tego, jak to wszystko będzie działało pod twoja nieobecność - pogłębiali współpracę grupy zwiadowczej smokologa, jak i jego własnego niewielkiego oddziału aurorów. Pierwsze wspólne decyzje były wprowadzane powoli w życie. Uczestnictwo w wyprawie Notta oznaczała jednak, że na tydzień to wszystko zawiśnie w powietrzu. Do tego straci oparcie w Dearbornie. Czas zbliżającej się wyprawy nie tylko dla nich miał być wyzwaniem.
Jasne brwi uniosły się wyżej, kiedy pojawił się Cedric, który nie do końca jeszcze zdawał sobie sprawę z tego po co został wezwany. Kiedy odsunął krzesło i zamierzał usiąść przy stole pohamował go gestem dłoni
- Weź może sobie krzesło i siądź pod ścianą - zasugerował odprawiając go spojrzeniem kilka metrów na bok. Wraz z krzesłem którego parcie trzymał w ręce. To w zasadzie nie była złośliwość. Powiedzmy sobie wprost - i tak nie wyczyta nic z map więc nie było powodu dla którego miał na nie kapać z nosa. Nikt też nie potrzebował potencjalnie piątki zarażonych czarodziejów odciętych od cywilizacji na tropikalnej wyspie. Mieli na wyprawę tydzień, a nie miesiąc.
Ostatecznie, kiedy przy stole znalazła się Tangie, jak i Asbjorn przesunął spojrzeniem po zebranych.
- Dobrze, skoro już wszyscy są to myślę, że możemy zacząć - przełożył pod stołem nogę na nogę - Zebraliśmy się tu by omówić pewne kwestie związane z wyprawą w której wszyscy weźmiecie udział, a która jest powiązana z Elijahem Bagmanem. Waszym celem będzie odkrycie czym zajmował się czarnoksiężnik, co studiował na wyspie i czy to właśnie to było powodem przyciągnięcia zainteresowania Voldemorta- Na gładkim czole pojawiła się chwilowa zmarszczka frustracji. Sam przydomek wywoływał nieprzyjemny, fantomowy ucisk w skroni. Ignorując ten fakt mówił dalej - Bagman ukończył Akademię Drumstrangu, a po tym oddał się karierze naukowej. Był runistą, zajmował się również zabezpieczeniami i magicznymi stworzeniami. W 1923 wybrał się i powrócił z tropikalnej wyprawy badawczej dotyczącej śmierciotul. Udał się na nią grupą, a powrócił w pojedynkę. Wszyscy jego współtowarzysze zaginęli. Żadna praca powiązana z całą wyprawą nigdy nie powstała. Cokolwiek odkrył, do jakichkolwiek wniosków nie doszedł - pozostawił je dla siebie. Potem zainteresowali się nim Rycerze Walpurgii. Tyle wiemy. - przypomniał chcąc odświeżyć i usystematyzować wiedzę pozostałych - Ruszycie tropem tej samej wyprawy. W piątkę uzupełniacie wszystkie zainteresowania Elijacha więc jeżeli cokolwiek tam robił to myślę, że będziecie w jakimś stopniu wstanie rozgryźć co. Percival posiada wiedzę o magicznych zwierzętach. Vincent zajmuje się łamaniem klątw oraz zna się na florze. Tangie również posiada wiedzę o runach, jak również ponadprzeciętne umiejętności w dziedzinie białej magii. Jeżeli na wyspie doszło do ingerencji w magiczne struktury to rozpracowaniem tego zajmie się zaś Asbiorn będący alchemikiem. Cedric zapewni wam bezpieczeństwo podczas pracy - przedstawił każdemu z tu zebranych rolę, którą miał odegrać w całym przedsięwzięciu. Każdemu z osobna poświęcał krótką chwilę tak by przedstawić głównie Hagrid każdego z czarodziei z osobna. Jako jedyna nie była prawdopodobnie z którymkolwiek zaznajomiona - Ktoś ma jakieś pytania do tej części? Coś dla kogoś jest nie jasne...? - rzucił w eter zerkając przez ramię na Cedrika, który właściwie jako jedyny do chwili obecnej nie wiedział co tu robi.
- Tangie, pokażesz mapy nad którymi pracowaliśmy...? - zwrócił się do niej. Mógł trzymać pod ochroną jej dane, lecz to przestało mieć znaczenie w chwili w której wyjawiła je Michaelowi, a ten wyjawił je na forum tu zgromadzonych zakonników. Nie była już anonimowa. Była to naturalna konsekwencja jej pogłębiającego się angażu w organizacji.
|2 kolejka, 72h na odpis!
Find your wings
Kręciło mnie w nosie i miałem wrażenie, że zaraz kichnę, uczucie to jednak przeminęło, a wtedy odezwał się Skamander. Dokładnie w chwili, gdy kładłem dłoń na oparciu jednego z krzeseł, by je odsunąć i usiąść przy stole razem z nimi - on jednak powstrzymał mnie gestem i słowem, dobitnie nakazując, abym zachował dystans. Uniosłem lekko brew, ściągając przy tym usta w wąską kreskę, bo czy naprawdę sądził, że przyszedłbym tutaj, gdybym przechodził zaraźliwy, magiczny katar i naraził na to innych? Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru mu tego tłumaczyć i się usprawiedliwiać, dlatego z kamienną miną po prostu szarpnąłem krzesło i ustawiłem je pod ścianą, by na nim usiąść i spleść na piersi ramiona. Może to i lepiej, bo znalazłem się bliżej kominka i było mi przynajmniej cieplej.
Czekaliśmy jeszcze tylko chwilę. Szybko zjawiła się panna Hagrid, którą zapamiętałem ze szkolenia o starożytnych runach, jakie odbyło się jakiś rok temu w Biurze Aurorów, a po niej... Idealne uzupełnienie dla Percivala. Kolejny zdrajca i były truciciel. Wspaniałe towarzystwo. - Dzień dobry - odpowiedziałem czarownicy, rudemu skinąłem zaś głową i przeniosłem wzrok na Skamandera. Chciałem wiedzieć po co właściwie się tutaj znaleźliśmy, dlaczego nas tu wezwał i po co było mu dwóch runistów, smokolog, truciciel i ja.
Gorączka, jaka wciąż mi doskwierała, towarzyszący jej ból głowy utrudniał skupienie myśli i koncentrację, starałem się jednak wysłuchać monologu Skamandera z uwagą. Na początku musiałem krótką chwilę gmerać w pamięci za nazwiskiem Elijaha Bagmana, lecz wydawało mi się, że starszy Rinheart mi o nim opowiadał - na wiele tygodni przed swoim zaginięciem, późną wiosną, gdy wtajemniczał mnie w sprawy Zakonu Feniksa.
- Czym jest śmierciotula? - spytałem poważnie, bo nazwa ta nic mi nie mówiła i nie kojarzyła się z niczym. Czy to magiczne stworzenie? Klątwa jakiej nie znałem, skoro był runistą? Szczerze wolałbym, aby odpowiedź sugerowała to drugie - o magicznych stworzeniach wiedziałem tyle, że psidwak miał dwa ogony, a kuguchar to paskudny, wredny pchlarz. - Czego konkretnie mamy szukać? - dodałem jeszcze, starając się pozbyć chrypy krótkim chrząknięciem. Mieliśmy ruszyć śladem starej wyprawy Bagmana na tropikalną wyspę, a każde z nas miało inne zadanie. Tylko jaki był tego cel? Mieliśmy mieć oczy i uszy szeroko otwarte na wszystko? W takim wypadku tydzień mógł nie wystarczyć. - Mamy chociaż jakiś trop, jakąś poszlakę dotyczącą tego, czego szukał tam Bagman? I gdzie jest dokładnie ta Wyspa? Jak mamy się tam dostać?
Czekaliśmy jeszcze tylko chwilę. Szybko zjawiła się panna Hagrid, którą zapamiętałem ze szkolenia o starożytnych runach, jakie odbyło się jakiś rok temu w Biurze Aurorów, a po niej... Idealne uzupełnienie dla Percivala. Kolejny zdrajca i były truciciel. Wspaniałe towarzystwo. - Dzień dobry - odpowiedziałem czarownicy, rudemu skinąłem zaś głową i przeniosłem wzrok na Skamandera. Chciałem wiedzieć po co właściwie się tutaj znaleźliśmy, dlaczego nas tu wezwał i po co było mu dwóch runistów, smokolog, truciciel i ja.
Gorączka, jaka wciąż mi doskwierała, towarzyszący jej ból głowy utrudniał skupienie myśli i koncentrację, starałem się jednak wysłuchać monologu Skamandera z uwagą. Na początku musiałem krótką chwilę gmerać w pamięci za nazwiskiem Elijaha Bagmana, lecz wydawało mi się, że starszy Rinheart mi o nim opowiadał - na wiele tygodni przed swoim zaginięciem, późną wiosną, gdy wtajemniczał mnie w sprawy Zakonu Feniksa.
- Czym jest śmierciotula? - spytałem poważnie, bo nazwa ta nic mi nie mówiła i nie kojarzyła się z niczym. Czy to magiczne stworzenie? Klątwa jakiej nie znałem, skoro był runistą? Szczerze wolałbym, aby odpowiedź sugerowała to drugie - o magicznych stworzeniach wiedziałem tyle, że psidwak miał dwa ogony, a kuguchar to paskudny, wredny pchlarz. - Czego konkretnie mamy szukać? - dodałem jeszcze, starając się pozbyć chrypy krótkim chrząknięciem. Mieliśmy ruszyć śladem starej wyprawy Bagmana na tropikalną wyspę, a każde z nas miało inne zadanie. Tylko jaki był tego cel? Mieliśmy mieć oczy i uszy szeroko otwarte na wszystko? W takim wypadku tydzień mógł nie wystarczyć. - Mamy chociaż jakiś trop, jakąś poszlakę dotyczącą tego, czego szukał tam Bagman? I gdzie jest dokładnie ta Wyspa? Jak mamy się tam dostać?
becomes law
resistance
becomes duty
Zasiadła na jednym z krzeseł przysuwając się bliżej stołu z lekkim - ale dość słyszalnym - szuraniem. Przesunęłam niebieskimi ślepiami po wszystkich, którzy już znajdowali się przy stole. Poprawiłam się na krześle, kiedy Anthony wspomniał Voldemorta splatając na kolanach dłonie ze sobą. Słuchając padających słów, które już właściwie znała, ale początek zawsze było dobrze zacząć. Kiedy zwrócił się do niej, a może o niej potwierdziła dziarsko głową nie przejmując się, że może wypadło to mało skromnie - była to prawda. Na białej magii znała się dobrze, nie było co udawać, że jest inaczej. Reszty słuchała, łącząc imię z umiejętnościami, uśmiechając się krótko, do każdego z mężczyzn, kiedy Thony kończył wyliczać danego umiejętności. Pokręciła głową, kiedy zapytał o dodatkowe pytania. Ino wiedziała wszystko, co uważał, że wiedzieć powinna. Nic nie wzbudziło w niej większej potrzeby dopytania. Kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej drgnęła, odsuwając się do tyłu na krześle, po raz kolejny szurając nic o podłogę. Podniosła się, żeby obejść je i zacząć grzebać w płóciennej torbie, którą położyła wcześniej na stole. Więc jednak Tangie a nie Ansuz, pokiwała do siebie głową wydymając usta, wyciągając mapy na stół a płócienną torbę zrzucając obok.
- Pan Percival wyjaśni najlepiej, prawda? - zapytała, spoglądając na mężczyznę, którego wskazał wcześniej Anthony. Ona wiedziała tyle ile przeczytała na zwierzętach się aż tak dobrze nie znała.
- Tak, więc tak, tak. - zaczęła jeszcze rozkładając obok siebie kilka map. - Sprawa właściwie nie jest prosta. Bo dużo znaków zapytania zostawia. Odwiedziłam Dział Ksiąg Zakazanych, żeby odnaleźć miejsca występowania śmierciotul. Przynajmniej te, które udało się w jakikolwiek sposób udokumentować. - przesunęła na środek mapę, na której zaznaczone kropki miały wskazywać to o czym mówiła. Pojawiały się w miejscach Filipin i Papui Nowej Gwinei. Pojedyncze znajdowały się na okolicznych wyspach. Niektóre z nich zostały przekreślone. - Porównaliśmy je z mapami szlaków którymi podróżują statki i miejscami w których ino cumują. Coby wziąć i odrzucić te miejsca, które się ze sobą pokrywają. - wskazałam palcem jedną z przekreślonych kropek, bo w tym momencie to właśnie o nie chodziło. - Te zaznaczone kółkami, to wyspy wyludnione głównie, pozostawione same sobie. - wyjaśniała dalej skupiona na zadaniu. - Ostatnie z założeń, zakładało ino, że wyspa przed 1923 nie musiała wcale być bezludna. Jeśli wziąć pod uwagę że ilość pochłanianych ofiar przez śmierciotule była wyższa niż liczba urodzeń i dorastania zaludnienie na takiej wyspie po prostu by wzięło i zanikło. Znalazłam mapy i poszukałam informacji. - Wyciągnęłam mapę którą położyłam na boku. - Ta która spełnia wszystkie nasze wymagania znajduje się tutaj. - wskazała palcem zakreślony, niewielki punkt na równie małej wyspie znajdującej się w okolicach Papui Nowej Gwinei. Zamilkłam siadając na krześle na nowo.
- Pan Percival wyjaśni najlepiej, prawda? - zapytała, spoglądając na mężczyznę, którego wskazał wcześniej Anthony. Ona wiedziała tyle ile przeczytała na zwierzętach się aż tak dobrze nie znała.
- Tak, więc tak, tak. - zaczęła jeszcze rozkładając obok siebie kilka map. - Sprawa właściwie nie jest prosta. Bo dużo znaków zapytania zostawia. Odwiedziłam Dział Ksiąg Zakazanych, żeby odnaleźć miejsca występowania śmierciotul. Przynajmniej te, które udało się w jakikolwiek sposób udokumentować. - przesunęła na środek mapę, na której zaznaczone kropki miały wskazywać to o czym mówiła. Pojawiały się w miejscach Filipin i Papui Nowej Gwinei. Pojedyncze znajdowały się na okolicznych wyspach. Niektóre z nich zostały przekreślone. - Porównaliśmy je z mapami szlaków którymi podróżują statki i miejscami w których ino cumują. Coby wziąć i odrzucić te miejsca, które się ze sobą pokrywają. - wskazałam palcem jedną z przekreślonych kropek, bo w tym momencie to właśnie o nie chodziło. - Te zaznaczone kółkami, to wyspy wyludnione głównie, pozostawione same sobie. - wyjaśniała dalej skupiona na zadaniu. - Ostatnie z założeń, zakładało ino, że wyspa przed 1923 nie musiała wcale być bezludna. Jeśli wziąć pod uwagę że ilość pochłanianych ofiar przez śmierciotule była wyższa niż liczba urodzeń i dorastania zaludnienie na takiej wyspie po prostu by wzięło i zanikło. Znalazłam mapy i poszukałam informacji. - Wyciągnęłam mapę którą położyłam na boku. - Ta która spełnia wszystkie nasze wymagania znajduje się tutaj. - wskazała palcem zakreślony, niewielki punkt na równie małej wyspie znajdującej się w okolicach Papui Nowej Gwinei. Zamilkłam siadając na krześle na nowo.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Suche, ciepłe powietrze wypełniające salon stanowiło przyjemną odmianę po długiej podróży odbytej w strugach lodowatego deszczu, a charakterystyczny zapach gorącej herbaty przywodził na myśl powrót do domu w późny, jesienny wieczór. - Dziękuję - odezwał się w stronę Vincenta, gdy zaproponował im napoje. Potarł o siebie zziębnięte dłonie, starając się dodatkowo je rozgrzać i jednocześnie słuchając odpowiedzi Skamandera. Kiwnął krótko głową, gdy auror wymienił specjalizacje reszty osób, które miały pojawić się na spotkaniu, żałując jedynie, że zabrakło wśród nich innego magizoologa; czułby się znacznie lepiej w towarzystwie kogoś, na kogo wiedzy w dziedzinie magicznych stworzeń mógłby polegać, najlepiej jednego ze swoich - ale po pierwsze nie miał zamiaru narzekać, a po drugie - doskonale zdawał sobie sprawę, że w kraju mieli przydać się znacznie bardziej. Zwłaszcza pod jego nieobecność. - Jasne - przytaknął, zgadzając się zostać po spotkaniu; w duchu ciesząc się, że pomimo tygodniowego wyjazdu, Derbyshire nie pozostanie całkowicie bez nadzoru. Z jednej strony - brakowało mu podróży, otwartych, nieznanych jeszcze przestrzeni, ciągłego przemieszczania się z miejsca na miejsce i towarzyszącego temu poczucia wolności; z drugiej - wciąż niestabilna i pogarszająca się z każdym dniem sytuacja w Anglii sprawiała, że odczuwał instynktowny opór przed opuszczeniem jej granic choćby na chwilę; irracjonalną obawę, że jeśli wyjedzie, to nie będzie miał do czego wracać.
Wyprostował się nieco na krześle, wyrwany z własnych myśli pojawieniem się kolejnej osoby. - Dzień dobry - odpowiedział Cedricowi na powitanie, mierząc go krótkim spojrzeniem i podejrzewając, że to on miał być tą obstawą, o której wspomniał Skamander. Zaraz za nim do środka weszła ładna kobieta, która przedstawiła się jako Ansuz, przywitał się więc również i z nią, na końcu kierując spojrzenie w stronę wchodzącego Asbjorna, na którego widok uśmiechnął się szczerze. Nie potrafił jednoznacznie określić, dlaczego, ale polubił Norwega już przy okazji ich pierwszej współpracy nad badaniami, i upływ czasu niczego w tej kwestii nie zmienił. - Dobry - mruknął cicho, kiedy alchemik zajął krzesło obok niego.
Bardzo chętnie zamieniłby z nim parę słów, ale póki co nie było na to czasu; skupił więc uwagę na Anthonym, starając się z jego wypowiedzi wyłapać i zapamiętać wszystkie najistotniejsze informacje. Wyprawa, w której mieli wziąć udział, póki co majaczyła na horyzoncie raczej mgliście; znał jej założenia, a historię Bagmana słyszał już wielokrotnie - nie tylko na jednym z wcześniejszych spotkań Zakonu Feniksa, nazwisko czarodzieja padało też wielokrotnie z ust Rycerzy Walpurgii, składających raporty z misji w Azkabanie. Połączenie tego wszystkiego z badawczą wyprawą na odległą wyspę zamieszkiwaną przez śmierciotule sprawiało, że coraz bardziej chciał dotrzeć do sedna tej sprawy; tylko czy skoro po całej poprzedniej grupie zaginął ślad, mieli szansę to zrobić? Przemknął spojrzeniem po twarzach zgromadzonych w pokoju członków Zakonu Feniksa, gdy Skamander ich przedstawiał, na sekundę dłużej zawieszając wzrok na kobiecie. A więc Tangie, nie Ansuz. - Wyruszamy bez magomedyka? - zapytał, zastanawiając się, czy któreś z nich miało jakieś umiejętności, jeśli chodziło o łatanie obrażeń; jeśli nie, mogło się to okazać problematyczne.
Nachylił się nad mapami przyniesionymi przez czarownicę, zaraz potem uniósł jednak spojrzenie, przywołany głosem siedzącego przy ścianie Dearborna. Skinął głową, gdy Tangie zasugerowała, że powinien odpowiedzieć. - Najbliżej jej do dementora - odparł, sięgając dłonią do twarzy, żeby potrzeć palcami krawędź żuchwy; zastanawiając się, jak wytłumaczyć istotę tych stworzeń najprościej. - Główna różnica polega na tym, że nie wysysają z ofiary duszy, tylko pożerają ją w całości - najczęściej nocą, w trakcie snu. Wygląda jak czarna peleryna narzucona... no, na nic, tym grubsza, im więcej zdążyła zjeść - wyjaśnił, głosem, w którym powaga mieszała się z fascynacją. Śmierciotule były rzadkimi stworzeniami, jednocześnie przerażającymi i niezwykłymi; osobiście nigdy rzecz jasna żadnej nie spotkał - ale fakt, że niewielu było żyjących czarodziejów, który to zrobili, tylko czynił je ciekawszymi. - Jedyny znany sposób na przepędzenie ich to patronus, ale ponieważ śmierciotula atakuje we śnie, prawie nikomu nie udaje się go rzucić. Jeśli tę wyspę w istocie zamieszkują śmierciotule, będziemy musieli wystawiać wartowników - zasugerował, choć już teraz wiedział, że prawdopodobnie przez większość wyprawy nie zmruży oka. - Czy są jakieś eliksiry, które uniemożliwią zaśnięcie? Pomogą zachować czujność umysłu? - zapytał, tknięty nagłą myślą, zwracając się do Asbjorna.
Przeniósł spojrzenie na mapę, śledząc kolejne wskazywane przez Tangie miejsca, a wreszcie zatrzymując wzrok na ostatnim zakreślonym punkcie. Cedric poniekąd zadał już pytanie, które krążyło mu po głowie, zdecydował się jednak je doprecyzować. - Mamy statek? - zapytał, unosząc wzrok na Skamandera, zastanawiając się jednocześnie, czy rozsądniejszym nie byłoby wracanie na noc na jego pokład; zwłaszcza, gdy nie wiedzieli, co czekało ich na lądzie.
Wyprostował się nieco na krześle, wyrwany z własnych myśli pojawieniem się kolejnej osoby. - Dzień dobry - odpowiedział Cedricowi na powitanie, mierząc go krótkim spojrzeniem i podejrzewając, że to on miał być tą obstawą, o której wspomniał Skamander. Zaraz za nim do środka weszła ładna kobieta, która przedstawiła się jako Ansuz, przywitał się więc również i z nią, na końcu kierując spojrzenie w stronę wchodzącego Asbjorna, na którego widok uśmiechnął się szczerze. Nie potrafił jednoznacznie określić, dlaczego, ale polubił Norwega już przy okazji ich pierwszej współpracy nad badaniami, i upływ czasu niczego w tej kwestii nie zmienił. - Dobry - mruknął cicho, kiedy alchemik zajął krzesło obok niego.
Bardzo chętnie zamieniłby z nim parę słów, ale póki co nie było na to czasu; skupił więc uwagę na Anthonym, starając się z jego wypowiedzi wyłapać i zapamiętać wszystkie najistotniejsze informacje. Wyprawa, w której mieli wziąć udział, póki co majaczyła na horyzoncie raczej mgliście; znał jej założenia, a historię Bagmana słyszał już wielokrotnie - nie tylko na jednym z wcześniejszych spotkań Zakonu Feniksa, nazwisko czarodzieja padało też wielokrotnie z ust Rycerzy Walpurgii, składających raporty z misji w Azkabanie. Połączenie tego wszystkiego z badawczą wyprawą na odległą wyspę zamieszkiwaną przez śmierciotule sprawiało, że coraz bardziej chciał dotrzeć do sedna tej sprawy; tylko czy skoro po całej poprzedniej grupie zaginął ślad, mieli szansę to zrobić? Przemknął spojrzeniem po twarzach zgromadzonych w pokoju członków Zakonu Feniksa, gdy Skamander ich przedstawiał, na sekundę dłużej zawieszając wzrok na kobiecie. A więc Tangie, nie Ansuz. - Wyruszamy bez magomedyka? - zapytał, zastanawiając się, czy któreś z nich miało jakieś umiejętności, jeśli chodziło o łatanie obrażeń; jeśli nie, mogło się to okazać problematyczne.
Nachylił się nad mapami przyniesionymi przez czarownicę, zaraz potem uniósł jednak spojrzenie, przywołany głosem siedzącego przy ścianie Dearborna. Skinął głową, gdy Tangie zasugerowała, że powinien odpowiedzieć. - Najbliżej jej do dementora - odparł, sięgając dłonią do twarzy, żeby potrzeć palcami krawędź żuchwy; zastanawiając się, jak wytłumaczyć istotę tych stworzeń najprościej. - Główna różnica polega na tym, że nie wysysają z ofiary duszy, tylko pożerają ją w całości - najczęściej nocą, w trakcie snu. Wygląda jak czarna peleryna narzucona... no, na nic, tym grubsza, im więcej zdążyła zjeść - wyjaśnił, głosem, w którym powaga mieszała się z fascynacją. Śmierciotule były rzadkimi stworzeniami, jednocześnie przerażającymi i niezwykłymi; osobiście nigdy rzecz jasna żadnej nie spotkał - ale fakt, że niewielu było żyjących czarodziejów, który to zrobili, tylko czynił je ciekawszymi. - Jedyny znany sposób na przepędzenie ich to patronus, ale ponieważ śmierciotula atakuje we śnie, prawie nikomu nie udaje się go rzucić. Jeśli tę wyspę w istocie zamieszkują śmierciotule, będziemy musieli wystawiać wartowników - zasugerował, choć już teraz wiedział, że prawdopodobnie przez większość wyprawy nie zmruży oka. - Czy są jakieś eliksiry, które uniemożliwią zaśnięcie? Pomogą zachować czujność umysłu? - zapytał, tknięty nagłą myślą, zwracając się do Asbjorna.
Przeniósł spojrzenie na mapę, śledząc kolejne wskazywane przez Tangie miejsca, a wreszcie zatrzymując wzrok na ostatnim zakreślonym punkcie. Cedric poniekąd zadał już pytanie, które krążyło mu po głowie, zdecydował się jednak je doprecyzować. - Mamy statek? - zapytał, unosząc wzrok na Skamandera, zastanawiając się jednocześnie, czy rozsądniejszym nie byłoby wracanie na noc na jego pokład; zwłaszcza, gdy nie wiedzieli, co czekało ich na lądzie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Starał się stanąć na wysokości zadania w roli tymczasowego gospodarza. Nietypowa mieszanka nie do końca znanych mu gości wzmocniła uczucie dziwnej ekscytacji, połączonej z delikatnym stresem rozłożonym pomiędzy wszystkimi wnętrznościami. Kątem oka, asekuracyjnie odprowadził przybysza do wyznaczonego pomieszczenia. Zabierając naczynia z drewnianego blatu, wkroczył do salonu wsłuchując się w prezentowaną wypowiedź. Zmarszczył brwi i kiwnął głową odkładając gliniane kubki: – Dobrze. – podsumował krótko w kontekście podwójnej informacji i westchnął przeciągle siadając na brzegu krzesła. Chciał przejść do konkretów niemalże od razu, poznać ustalane wcześniej szczegóły dotyczące egzotycznej wyprawy, przelać swe rozbudzone zaangażowanie. Uczestnictwo, które zaproponował mu Skamander stanowiło nie lada przełom; od początku roku, odkąd powrócił na stare, matczyne tereny angielskiej ziemi nie miał okazji stawić się na żadnej, dalekosiężnej wyprawie. Próbując przywyknąć do nowej rzeczywistości, tonąc w masie rozgrzebanych sprawunków, nie miał możliwości ponownego opuszczenia kraju nawet na kilka, niezobowiązujących dni. Trwał w coraz bardziej skomplikowanej doczesności, która pochłaniała go całkowicie; oddalała skrywane marzenia traktujące wezwanie do ponownego, swobodnego podróżowania po nieznanych i krętych, morskich szlakach. Wybudzony z chwilowego zamyślenia, słysząc ciche postukiwania w obdrapaną framugę frontowych drzwi, poderwał się do pionu wpuszczając współtowarzysza szkolnego dormitorium. Odwzajemnił uścisk i przyjrzał mu się uważnie spod przymrużonych powiek wyłapując ewidentne objawy nadchodzącego przeziębienia. Pokręcił głową z dezaprobatą i stojąc w korytarzu wyrzucił do Dearborna: – Nie wyjdziesz stąd bez siatki specyfików, które postawią cię na nogi. Weź też od razu kubek z gorącą herbatą. – zakomunikował w poważnej tonacji, aby na końcu uśmiechnąć się kącikiem ust. Mężczyzna nie prezentował pełni swej formy. Jeśli cała grupa miała być efektywna podczas nadchodzącej wyprawy, musiał dojść do zdrowia w trybie natychmiastowym. Praktycznie nie zarejestrował nagłych słów Skamandera, gdyż kolejne persony zaszczycały skromne progi jesiennej, irlandzkiej posiadłości: kobieta o charakterystycznych gęstych brwiach, którą kojarzył z forum ostatniego spotkania organizacji oraz rudowłosy alchemik, którego aparycja coraz częściej przewijała się podczas wspólnych działań na rzecz Zakonu Feniksa. – Dzień dobry. - odpowiedział uprzejmie zamykając drzwi. Odchrząknął krótko, po czym usadowił się na jednym z wolnych miejsc, tuż obok przyniesionych przez siebie materiałów. Prześlizgnął się po twarzach wszystkich zgromadzonych próbując wybadać przewodnią mieszankę nastrojów wykrzywiających zatroskane rysy twarzy. Miarowy głos blondyna rozniósł się po obszernym, rozgrzanym pokoju. Położył dłonie na blacie, splótł palce i oparł o drewniany element. Uważne, analityczne spojrzenie zostało utkwione w profilu przemawiającego aurora. Na bieżąco przetwarzał siatkę istotnych informacji, zapoznawał się z charakterystyką omawianego bohatera oraz celem jego wyprawy. Większość informacji zdawała się zrozumiała, a pytania, które cisnęły mu się na język pokryte przez pozostałych. Pokiwał głową miarowo i z zainteresowaniem pochylił się nad rozłożonymi mapami. Jego wstępne rozeznanie nie było, aż tak dokładne, gdyż posługiwał się jedynie szczątkowymi zasobami. Śledził omawiane zapiski, wyrysowaną trasę, aby na koniec zatrzymać się na ostatecznej, czerwonej kropce, która miała stać się celem podróży. Podniósł brwi w lekkim zdumieniu: – Nie będzie to łatwa wyprawa... – wypalił nagle, lecz po krótkim zastanowieniu znów kiwnął głową bardziej do swoich myśli. Przedostanie się w tamte regiony przy odpowiednim przygotowaniu i skrupulatnie wystosowanym planie, nie powinno stanowić aż tak wielkiego problemu. Wysłuchał szczegółowej prezentacji obrzydliwych kreatur zamieszkujących ów teren. Marszcząc czoło zapytał od razu: – Czy jest możliwość, aby już wcześniej wyczuć nadchodzące zagrożenie? W przypadku Dementora stykamy się z przeraźliwym chłodem, dziwnym uczuciem pustki i osamotnienia. Czy w przypadku Śmierćtuli możemy mieć styczność z czymś podobnym? – zapytał wprost zerkając na byłego szlachcica. Zgadzał się z potrzebą wystawienia warty, lecz stworzenie tak dobrze wtapiające się w nocną kotarę mogło zaskoczyć nieprzyzwyczajonego do ciemności, powolniejszego strażnika. Gdy chwila ciszy nawiedziła przestrzeń, postanowił wyrzucić następne, skłębione wątpliwości: – Czy wiemy coś więcej na temat samej wyspy? Mam na myśli ukształtowanie terenu, charakterystyczne punkty, miejsca, które mogą na niej występować? – zaczął próbując rozszerzyć swą myśl: – Jesteśmy w stanie mniej więcej określić jej klimat oraz florę, co pozwoli nam odpowiednio przygotować się do wyprawy pod względem ubioru, potrzebnych rekwizytów, czy magicznych specyfików. – wyjaśnił. – Nurtuje mnie jednak fakt, iż Bagman był przede wszystkim runistą, znał się na zabezpieczeniach. Zastanawiam się czy mogą czekać tam na nas jakieś pułapki w postaci miejsc obłożonych paskudnymi klątwami, których nie będziemy się spodziewać. Wiedząc coś więcej na temat samego terytorium, może uda się przewidzieć je zawczasu… – zasugerował pewnie układając w swej głowie plan działania i przeczesując odmęty pamięci w poszukiwaniu znanych mu przekleństw, które mogłyby zabezpieczać strefę o podobnym zasięgu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 27.04.21 13:30, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Do zapachu herbaty w pomieszczeniu dołączyła kolejna ziołowo-korzenna woń, wraz z pojawieniem się rudego czarodzieja. Ale nie tylko od tego atmosfera wydawała się być nieco gęstsza. Ingisson nie był pewien czy powinien być przerażony czy zafascynowany zbiorowiskiem ludzi w tym pomieszczeniu.To całe przedsięwzięcie mogło bardzo prędko skończyć się katastrofą tak wielką, jak wybuch kociołka wielkości tego domu, w którym przyszło im teraz siedzieć. A to dopiero byłby wybuch. W końcu alchemik nie wątpił, że była to bardzo wybuchowa mieszanka. Jak włos jednorożca i kręgosłup skorpeny. Prędzej czy później coś musiało... eksplodować. Także jeśli nie zeżrą ich śmierciotule, zrobią to, metaforycznie, oni sami.
Dearborn wydawał się jeszcze bardziej niezadowolony niż zazwyczaj, ale w sumie to jakby Åsbjørn tak pociągał nosem i miał taki katar to też byłby wpieniony. Również z tego powodu obawiał się tego wyjazdu. W końcu miała to być wyprawa badawcza i chociaż potrzebowali ochrony to czy na pewno był to najlepszy pomysł? Alchemik wiedział, że w obecności aurora ciężko mu będzie się odprężyć, a zdenerwowanie nigdy nie pomagało w myśleniu. Teraz też tak było. Po tym jak odpowiedział uśmiechem na uśmiech Percivala, usiadł z zasępioną miną przy stole i wbijał się w krzesło, od czasu do czasu nieco nerwowo poruszając nogą w tiku. Słuchając Skamandera zerkał po pozostałych, starając sięwybadać nastroje. I to, co go trochę uspokoiło to ot, że przy stole zdawali się być zgromadzeni naprawdę rzeczowi, poważni ludzie. Do tego, jak po przedstawieniu wszystkich wynikało, specjaliści w swoich dziedzinach. Dobrze. Jeżeli mieli iść na śmierciotule... to potrzebowali najlepszych z najlepszych. I jeszcze z dwa worki szczęścia.
Spoglądał po każdym, kto kolejno zabierał głos, z każdym pytaniem popadając w coraz głębsze zamyślenie. Na dłużej zawiesił oko na Tangie, bo swojskość z jaką się wysławiała była dla niego czymś dość przyjemnym. Rzadko ludzie nauki posługiwali się takim prostym językiem: to była miła odmiana od przyjętego standardu, w który Norweg też się wpasowywał. Bo gdy szło o kwestie naukowe... okazywało się, że małomówny alchemik jednak znał dość sporo słów. Pochylił się więc zaraz nad mapami, starając się nie skupiać na tym, jak daleko na południe znajdował się ich cel wyprawy. To będzie dla niego kolejny szok krajoznawczy i wydawało się, że wstrząśnie nim równie mocno co jego przybycie do Anglii. Patrząc na geograficzne pergaminy nie mógł jednak zacząć zastanawiać się co z podróżą, lecz nim zdołał sformułować pytanie głos zabrał Percival.
Pojęcie Norwega o śmierciotulach było dość wąskie, a słowa eksperta w magizoologii były mu na wagę złota. Zasępił się nieco bardziej, wiedząc, że będzie potrzebował uzupełnić swoje zapasy ingrediencji. I to szybko.
– Istnieją – przytaknął na pytanie i zamilknął na krótki moment. Zdawał sobie sprawę, że oczekiwano od niego bardziej wyczerpującej odpowiedzi, dlatego wziął głębszy oddech i spróbował sobie wyobrazić, że w pokoju jest sam. Jest sam i po prostu powtarza wiedzę. – Antidotum na Wywar Żywej Śmierci jest eliksir przebudzający, specyfik z grupy eliksirów magomedycznych. Bezbarwny, bez smaku, wydziela bezbarwne pary o zapachu ziołowym. Eliksir przebudzający nie tylko kontruje działanie tego konkretnego wywaru. Zażywany w stanie innym niż po zażyciu Wywaru Żywej Śmierci powoduje u pijącego bezsenność. Jego działanie utrzymuje się około dwudziestu czterech godzin, po tym czasie wraca normalne odczuwanie senności, znużenia – mówił z pamięci tak, jakby czytał z książki, właściwie zapominając, że należało robić dłuższe przerwy na dostarczenie tlenu do płuc, a tym samym do mózgu. – Jednakże, zbyt częste używanie eliksiru przebudzającego doprowadza do przemęczenia organizmu i wyczerpania, które powoduje zapadnięcie w niemożliwy do przerwania sen trwający około doby – wyjaśnił, czując, że zdecydowanie za rzadko w międzyczasie brał oddechy. Wziął więc kilka i niepewnie spojrzał po pozostałych zgromadzonych. – Nie zalecałbym go zażyć więcej niż dwa razy na osobę w czasie tygodnia. Jeśli, oczywiście, jeśli się na to zdecydujemy – dodał ciszej, rozumiejąc, że może to nie był aż tak dobry pomysł. – I, do tego statku, podróży, to –zaczął trochę plątać się w słowach – czy mamy kogoś kto nim popłynie? Kto zna tamte wody? Bo nic nam po mojej nawigacji jeśli, no, jeśli nie. nawigacja i to co na wodzie to dwie różne... sprawy – powiedział, bo choć na wyznaczaniu drogi gwiazdami i kierunkami świata się znał, tak pływanie to była zupełnie inna para kamaszy, jak przekonał się w czasie tych czternastu wypraw do Durmstrangu i z powrotem.
Dearborn wydawał się jeszcze bardziej niezadowolony niż zazwyczaj, ale w sumie to jakby Åsbjørn tak pociągał nosem i miał taki katar to też byłby wpieniony. Również z tego powodu obawiał się tego wyjazdu. W końcu miała to być wyprawa badawcza i chociaż potrzebowali ochrony to czy na pewno był to najlepszy pomysł? Alchemik wiedział, że w obecności aurora ciężko mu będzie się odprężyć, a zdenerwowanie nigdy nie pomagało w myśleniu. Teraz też tak było. Po tym jak odpowiedział uśmiechem na uśmiech Percivala, usiadł z zasępioną miną przy stole i wbijał się w krzesło, od czasu do czasu nieco nerwowo poruszając nogą w tiku. Słuchając Skamandera zerkał po pozostałych, starając sięwybadać nastroje. I to, co go trochę uspokoiło to ot, że przy stole zdawali się być zgromadzeni naprawdę rzeczowi, poważni ludzie. Do tego, jak po przedstawieniu wszystkich wynikało, specjaliści w swoich dziedzinach. Dobrze. Jeżeli mieli iść na śmierciotule... to potrzebowali najlepszych z najlepszych. I jeszcze z dwa worki szczęścia.
Spoglądał po każdym, kto kolejno zabierał głos, z każdym pytaniem popadając w coraz głębsze zamyślenie. Na dłużej zawiesił oko na Tangie, bo swojskość z jaką się wysławiała była dla niego czymś dość przyjemnym. Rzadko ludzie nauki posługiwali się takim prostym językiem: to była miła odmiana od przyjętego standardu, w który Norweg też się wpasowywał. Bo gdy szło o kwestie naukowe... okazywało się, że małomówny alchemik jednak znał dość sporo słów. Pochylił się więc zaraz nad mapami, starając się nie skupiać na tym, jak daleko na południe znajdował się ich cel wyprawy. To będzie dla niego kolejny szok krajoznawczy i wydawało się, że wstrząśnie nim równie mocno co jego przybycie do Anglii. Patrząc na geograficzne pergaminy nie mógł jednak zacząć zastanawiać się co z podróżą, lecz nim zdołał sformułować pytanie głos zabrał Percival.
Pojęcie Norwega o śmierciotulach było dość wąskie, a słowa eksperta w magizoologii były mu na wagę złota. Zasępił się nieco bardziej, wiedząc, że będzie potrzebował uzupełnić swoje zapasy ingrediencji. I to szybko.
– Istnieją – przytaknął na pytanie i zamilknął na krótki moment. Zdawał sobie sprawę, że oczekiwano od niego bardziej wyczerpującej odpowiedzi, dlatego wziął głębszy oddech i spróbował sobie wyobrazić, że w pokoju jest sam. Jest sam i po prostu powtarza wiedzę. – Antidotum na Wywar Żywej Śmierci jest eliksir przebudzający, specyfik z grupy eliksirów magomedycznych. Bezbarwny, bez smaku, wydziela bezbarwne pary o zapachu ziołowym. Eliksir przebudzający nie tylko kontruje działanie tego konkretnego wywaru. Zażywany w stanie innym niż po zażyciu Wywaru Żywej Śmierci powoduje u pijącego bezsenność. Jego działanie utrzymuje się około dwudziestu czterech godzin, po tym czasie wraca normalne odczuwanie senności, znużenia – mówił z pamięci tak, jakby czytał z książki, właściwie zapominając, że należało robić dłuższe przerwy na dostarczenie tlenu do płuc, a tym samym do mózgu. – Jednakże, zbyt częste używanie eliksiru przebudzającego doprowadza do przemęczenia organizmu i wyczerpania, które powoduje zapadnięcie w niemożliwy do przerwania sen trwający około doby – wyjaśnił, czując, że zdecydowanie za rzadko w międzyczasie brał oddechy. Wziął więc kilka i niepewnie spojrzał po pozostałych zgromadzonych. – Nie zalecałbym go zażyć więcej niż dwa razy na osobę w czasie tygodnia. Jeśli, oczywiście, jeśli się na to zdecydujemy – dodał ciszej, rozumiejąc, że może to nie był aż tak dobry pomysł. – I, do tego statku, podróży, to –zaczął trochę plątać się w słowach – czy mamy kogoś kto nim popłynie? Kto zna tamte wody? Bo nic nam po mojej nawigacji jeśli, no, jeśli nie. nawigacja i to co na wodzie to dwie różne... sprawy – powiedział, bo choć na wyznaczaniu drogi gwiazdami i kierunkami świata się znał, tak pływanie to była zupełnie inna para kamaszy, jak przekonał się w czasie tych czternastu wypraw do Durmstrangu i z powrotem.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Anthony nie wiedział jakiego rodzaju zaraza toczyła aurora i z tego samego powodu założył z góry, że po prostu lepiej będzie jak znajdzie się trochę dalej. Zwłaszcza od niego. Nawet jeśli nie było to zaraźliwe to Dearborn wyglądał okropnie i od samego patrzenia na niego można było poczuć się gorzej. Nieznaczny dyskomfort i tak go nie ominął. Czuł upierdliwe, dociekliwe spojrzenie Cedricka nasilające się z każdą chwilą, kiedy to wymieniał kolejnych uczestników wyprawy. Nie musiał nawet oglądać się na niego bo w głowie aż mu pulsowało od niemego pytania co ja mam do tego cyrku. Skamander chrząknął chcąc strzepać z siebie niewygodna presję kolegi z barków, a następnie jak gdyby nigdy nic kontynuował.
- Wyprawa Elijaha miała miejsce 34 lata temu. Bez względu na to jak wrócił to wyprawa nie była jednodniową, jednoosobową wycieczką, którą odbył z przypadkowymi czarodziejami. Czegoś szukali, być może coś znaleźli, być może coś badali - musieli mieć do tego warunki zwłaszcza kiedy spędzili na wyspie jakiś czas. Wnioskuję, że dobrym tropem będzie próba zlokalizowania miejsca w którym mogli obozować i od tego można zacząć zwracając jednak już od samego początku uwagę na potencjalne magiczne anomalie, dziwnie zachowujące się stworzenia, runiczne transkrypcje, czyli wszystko to co mogłoby zaintrygować naukowca pokroju Bagmana - trudno było uściślić czego szukali więc nie potrafił precyzyjniej odpowiedzieć Dearbornowi. Ruszali tropem naukowca, który nie dzielił się swoimi odkryciami ze światem. Mogli, lecz nie musieli na wyspie znaleźć niczego sensownego, użytecznego. Jeżeli jednak Voldemort zainteresował się dorobkiem tego człowieka to Anthony zamierzał podjąć się tego hazardu.
- Tak, ruszacie bez magomedyka. Próbowałem znaleźć jakiegokolwiek wolnego, lecz sytuacja w Anglii wygląda, jak wygląda i zorganizowanie jednego na wyłączność jest trudne - wyjaśnił potwierdzając spostrzeżenie Percivala - W związku z tym sugerowałabym skontaktowanie się z naszymi alchemikami, nawet zgłoszenie Asbjornowi dziś waszych zapotrzebowań na eliksiry, które należałoby sporządzić jeszcze przed wyprawą. Cedric jako auror przeszedł podstawowy kurs pierwszej pomocy więc posiada wiedzę o stosowaniu tych mniej powszechnych. Asbjorn miał swój epizod pracy na oddziale w Mungu więc poradzi sobie z dawkowaniem tych bardziej skomplikowanych - nie wiedział, czy ich to pokrzepiało ale musiało - Jeżeli jednak ktokolwiek z was posiada kontakt do uzdrowiciela, który byłby wstanie wyruszyć to jestem otwarty na kandydatury - jeżeli znali kogokolwiek gotowego wyruszyć to nie zamierzał pozbawiać ich sięgnięcia po tę możliwość.
Skamander skinął głową kiedy Percival wyjaśnił Cedricowi kwestię śmierciotul
- Przez to właśnie, że śmierciotule i dementorzy są podobni mam podejrzenie, że badania Bagmana mogły mieć związek z próbą ich kontrolowania, jakiegoś rodzaju zaklinania. Atak na Azkaban w którym umieszczony był Bagman miał miejsce w czerwcu '56, następnie w październiku Voldemort posiadał już kontrolę nad dementorami. Być może nie jest też przypadkiem, że Wilhelmina postradała zmysły i jej miejsce na stanowisku Ministra zajął chwilowo jej syn, który miał podobne skłonności. Trudno mi powiedzieć, czy jego fantazje były preludium do całej sytuacji, czy też luźną inspiracją dla wroga - zamilkł na chwilę - jest to jednak moja prywatna teoria szyta dość grubymi nićmi i poprzedzona wieloma niewiadomymi. Równie dobrze może mieć to związek z czarną różdżką w która jest posiadaniu Voldemorta, a Bagman jest mu potrzebny do czegoś innego - Cedric pytał o konkretniejsze poszlaki i tego nad czym mógł prowadzić badania Bagman więc Anthony podzielił się z nim własnymi przypuszczeniami, które mogły być trafne, lecz również wcale nie musiały. Nie mogli zamykać się na inne scenariusze, możliwości. - w chwili obecnej posiadamy za mało faktycznej wiedzy by móc realnie nad tym dywagować. Myślę, że więcej sensowniejszych teorii będziecie wstanie wysnuć, kiedy już pojawicie się na miejscu.
Kiedy na stoliku pojawiła się mapa wyspy i Tangie to po krótce przedstawiła Anthony skupił się na odpowiadaniu na pozostałe kwestie zwłaszcza te wysunięte przez Vincenta.
- Nie wiele zachowało się informacji o samej wyspie. Nie dużo map ją zresztą też uwzględnia. To co wiemy na pewno to to, że nie leży daleko od równika więc panujący na niej klimat będzie tropikalny. Przygotowując zapasy na wyprawę będzie należało wziąć pod uwagę wszędobylską wilgoć. Nie ma bardziej szczegółowych map przedstawiających wyspę niż ta. Niestety, jak widać jest dość prymitywna, stara i nie uwzględnia wysokości terenu - sapnął wysuwając jeden z pergaminów nad którym jeszcze kilka miesięcy temu wraz Tangie pracowali. Mapa była stara i właściwie bardziej niż mapę przypominała rysunek uwzględniający kontury wyspy - nie wiem więc czy po tym, że południe wyspy jest narysowane dość oble może oznaczać, że jest tam łagodniejsze nabrzeże niż na północy - przesunął palcem na pofalowane zawijasy - będziecie musieli to ocenić już kiedy znajdziecie się w jej pobliżu - nie było innego wyjścia, nie mógł im zaproponować więcej.
- Jeżeli chodzi o kwestię transportu...To nie, nie posiadamy statku, nie posiadamy też naszych ludzi którzy mogliby was zabrać, lecz znalazłem ludzi, którzy będą wstanie was tam dotransportować. jest to statek towarowy który pływa pomiędzy Norwegią, a Meksykiem. Będą mogli was zabrać z Wysp Owczych i wysadzić na wyspie, a po tygodniu zabrać was w drugą stronę. Termin to 28 listopada, a 4 grudnia. Tylko tu pojawia się kwestia tego, że transport, cudze umiejętności oraz brak nadmiaru pytań kosztuje. Dwieście galeonów od głowy. - zamilkł dając każdemu chwilę na oswojenie się z tą informacją - Ja nie jadę, lecz jestem wstanie opłacić jednej osobie całość lub część podróży. Pozostaje też kwestia tego jak dostać się z Anglii na Wyspy Owcze. Posiadacie jakieś kontakty...? - spojrzał na po wszystkich, lecz z oczywistych względów, na dłużej pozostawił swoje spojrzenie na Percivalu i Vincencie.
|3 tura, 72h[bylobrzydkobedzieladnie]
- Wyprawa Elijaha miała miejsce 34 lata temu. Bez względu na to jak wrócił to wyprawa nie była jednodniową, jednoosobową wycieczką, którą odbył z przypadkowymi czarodziejami. Czegoś szukali, być może coś znaleźli, być może coś badali - musieli mieć do tego warunki zwłaszcza kiedy spędzili na wyspie jakiś czas. Wnioskuję, że dobrym tropem będzie próba zlokalizowania miejsca w którym mogli obozować i od tego można zacząć zwracając jednak już od samego początku uwagę na potencjalne magiczne anomalie, dziwnie zachowujące się stworzenia, runiczne transkrypcje, czyli wszystko to co mogłoby zaintrygować naukowca pokroju Bagmana - trudno było uściślić czego szukali więc nie potrafił precyzyjniej odpowiedzieć Dearbornowi. Ruszali tropem naukowca, który nie dzielił się swoimi odkryciami ze światem. Mogli, lecz nie musieli na wyspie znaleźć niczego sensownego, użytecznego. Jeżeli jednak Voldemort zainteresował się dorobkiem tego człowieka to Anthony zamierzał podjąć się tego hazardu.
- Tak, ruszacie bez magomedyka. Próbowałem znaleźć jakiegokolwiek wolnego, lecz sytuacja w Anglii wygląda, jak wygląda i zorganizowanie jednego na wyłączność jest trudne - wyjaśnił potwierdzając spostrzeżenie Percivala - W związku z tym sugerowałabym skontaktowanie się z naszymi alchemikami, nawet zgłoszenie Asbjornowi dziś waszych zapotrzebowań na eliksiry, które należałoby sporządzić jeszcze przed wyprawą. Cedric jako auror przeszedł podstawowy kurs pierwszej pomocy więc posiada wiedzę o stosowaniu tych mniej powszechnych. Asbjorn miał swój epizod pracy na oddziale w Mungu więc poradzi sobie z dawkowaniem tych bardziej skomplikowanych - nie wiedział, czy ich to pokrzepiało ale musiało - Jeżeli jednak ktokolwiek z was posiada kontakt do uzdrowiciela, który byłby wstanie wyruszyć to jestem otwarty na kandydatury - jeżeli znali kogokolwiek gotowego wyruszyć to nie zamierzał pozbawiać ich sięgnięcia po tę możliwość.
Skamander skinął głową kiedy Percival wyjaśnił Cedricowi kwestię śmierciotul
- Przez to właśnie, że śmierciotule i dementorzy są podobni mam podejrzenie, że badania Bagmana mogły mieć związek z próbą ich kontrolowania, jakiegoś rodzaju zaklinania. Atak na Azkaban w którym umieszczony był Bagman miał miejsce w czerwcu '56, następnie w październiku Voldemort posiadał już kontrolę nad dementorami. Być może nie jest też przypadkiem, że Wilhelmina postradała zmysły i jej miejsce na stanowisku Ministra zajął chwilowo jej syn, który miał podobne skłonności. Trudno mi powiedzieć, czy jego fantazje były preludium do całej sytuacji, czy też luźną inspiracją dla wroga - zamilkł na chwilę - jest to jednak moja prywatna teoria szyta dość grubymi nićmi i poprzedzona wieloma niewiadomymi. Równie dobrze może mieć to związek z czarną różdżką w która jest posiadaniu Voldemorta, a Bagman jest mu potrzebny do czegoś innego - Cedric pytał o konkretniejsze poszlaki i tego nad czym mógł prowadzić badania Bagman więc Anthony podzielił się z nim własnymi przypuszczeniami, które mogły być trafne, lecz również wcale nie musiały. Nie mogli zamykać się na inne scenariusze, możliwości. - w chwili obecnej posiadamy za mało faktycznej wiedzy by móc realnie nad tym dywagować. Myślę, że więcej sensowniejszych teorii będziecie wstanie wysnuć, kiedy już pojawicie się na miejscu.
Kiedy na stoliku pojawiła się mapa wyspy i Tangie to po krótce przedstawiła Anthony skupił się na odpowiadaniu na pozostałe kwestie zwłaszcza te wysunięte przez Vincenta.
- Nie wiele zachowało się informacji o samej wyspie. Nie dużo map ją zresztą też uwzględnia. To co wiemy na pewno to to, że nie leży daleko od równika więc panujący na niej klimat będzie tropikalny. Przygotowując zapasy na wyprawę będzie należało wziąć pod uwagę wszędobylską wilgoć. Nie ma bardziej szczegółowych map przedstawiających wyspę niż ta. Niestety, jak widać jest dość prymitywna, stara i nie uwzględnia wysokości terenu - sapnął wysuwając jeden z pergaminów nad którym jeszcze kilka miesięcy temu wraz Tangie pracowali. Mapa była stara i właściwie bardziej niż mapę przypominała rysunek uwzględniający kontury wyspy - nie wiem więc czy po tym, że południe wyspy jest narysowane dość oble może oznaczać, że jest tam łagodniejsze nabrzeże niż na północy - przesunął palcem na pofalowane zawijasy - będziecie musieli to ocenić już kiedy znajdziecie się w jej pobliżu - nie było innego wyjścia, nie mógł im zaproponować więcej.
- Jeżeli chodzi o kwestię transportu...To nie, nie posiadamy statku, nie posiadamy też naszych ludzi którzy mogliby was zabrać, lecz znalazłem ludzi, którzy będą wstanie was tam dotransportować. jest to statek towarowy który pływa pomiędzy Norwegią, a Meksykiem. Będą mogli was zabrać z Wysp Owczych i wysadzić na wyspie, a po tygodniu zabrać was w drugą stronę. Termin to 28 listopada, a 4 grudnia. Tylko tu pojawia się kwestia tego, że transport, cudze umiejętności oraz brak nadmiaru pytań kosztuje. Dwieście galeonów od głowy. - zamilkł dając każdemu chwilę na oswojenie się z tą informacją - Ja nie jadę, lecz jestem wstanie opłacić jednej osobie całość lub część podróży. Pozostaje też kwestia tego jak dostać się z Anglii na Wyspy Owcze. Posiadacie jakieś kontakty...? - spojrzał na po wszystkich, lecz z oczywistych względów, na dłużej pozostawił swoje spojrzenie na Percivalu i Vincencie.
|3 tura, 72h[bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 03.06.21 22:48, w całości zmieniany 2 razy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Schody na piętro
Szybka odpowiedź