Za domem
AutorWiadomość
Za domem
Mały ganek o pomalowanej na jasno-niebieski kolor balustradzie stwarzał wychodne na drugie, równie obszerne podwórko. To z jego widoku można było dostrzec szklarnię, starą szopę, pobliski sad, dalsze, rozległe łąkowe i leśne połacie. Przestrzeń porastała wysoka, bujna trawa. Nad gankiem rozciągał się sznurek na pranie. U podnóża kamiennych schodów spoczywały połamane krzesła ogrodowe i stolik bez dwóch nóg. Krajobraz dopełniały gliniane doniczki z uschniętymi, zamęczonymi pelargoniami i petuniami. Aby podwórko prezentowało się reprezentatywnie potrzebowało gruntowego remontu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 18.03.21 15:42, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Rutyna została przerwana. Cedric wychodząc do pracy nie odprowadził jej ani do domu starszej, leżącej w łóżku kobiety, czy też Lizzie, bądź kogokolwiek innego. Zabrał ją ze sobą. W pierwszym odruchu pomyślała więc, że może pójdą do Miodowego Królestwa do którego zdarzało im się chodzić jeszcze latem. Odświętnie rozczesała więc włosy jak nigdy i przetarła chusteczką buciki. Tak właściwie dziewczynka już kreowała w wyobraźni swoje zamówienie, kiedy to ostatecznie zdała sobie sprawę z tego, że znajdują się w jakiejś kompletnej dziczy pod starym, (a jakże) drewnianym domem. Nie lubiła drewnianych domów. Kojarzyły jej się z zimnem, przeciągami, stęchlizną no i co najgorsze - nudą. Tym bardziej nie była zadowolona ze swojej obecności pod drzwiami tegoż. Rozczarowanie aż krzyczało z jej twarzy i wcale nie kryła go przed obcym dorosłym o smutnym, smętnym spojrzeniu. Mhm, fantastycznie... Westchnęła cierpiętniczo. Czuła się jakby trafiła z jednego więzienia do drugiego. Oby tylko o złagodzonym rygorze...
Niemrawo, nadąsana mruknęła niby to potakująco, kiedy auror wspomniał coś o tym by się zachowywała. Poczuła się dotknięta tym, że jej to powtarza z takim wyrzutem zmieszanym z nakazem. Zawsze się przecież zachowywała - pomyślała. Kiedy drzwi się za nią zamknęły i została ze swoim opiekunem oblekła go krytycznym spojrzeniem od dołu go góry. Zmrużyła nieco oczy, kiedy to tak była zmuszona zadrzeć do góry brodę.
- Co chcesz robić...? - spytała rezolutnie zaplatając drobne ramiona na torsie. No już, powiedz mi co ja mam teraz z tobą zrobić... - zdawało się pytać jej spojrzenie, którym obdarzała Vincenta. Nie była głupią dziewczynką i przez miesiące zdążyła się już nauczyć, że obcy ludzie pod opiekę których lądowała starali się jej zapewniać jakieś mniej lub bardziej chciane rozrywki. To był w zasadzie pewien rodzaj niezdrowej rutyny dziecka przekazywanego z rak do rąk, którym przecież poniekąd była. Co więc w tym przypadku Rineheart dla niej zaplanował i czy miało być to bardzo męczące lub nudne...? Nie było powodów by się z tym czaić
Niemrawo, nadąsana mruknęła niby to potakująco, kiedy auror wspomniał coś o tym by się zachowywała. Poczuła się dotknięta tym, że jej to powtarza z takim wyrzutem zmieszanym z nakazem. Zawsze się przecież zachowywała - pomyślała. Kiedy drzwi się za nią zamknęły i została ze swoim opiekunem oblekła go krytycznym spojrzeniem od dołu go góry. Zmrużyła nieco oczy, kiedy to tak była zmuszona zadrzeć do góry brodę.
- Co chcesz robić...? - spytała rezolutnie zaplatając drobne ramiona na torsie. No już, powiedz mi co ja mam teraz z tobą zrobić... - zdawało się pytać jej spojrzenie, którym obdarzała Vincenta. Nie była głupią dziewczynką i przez miesiące zdążyła się już nauczyć, że obcy ludzie pod opiekę których lądowała starali się jej zapewniać jakieś mniej lub bardziej chciane rozrywki. To był w zasadzie pewien rodzaj niezdrowej rutyny dziecka przekazywanego z rak do rąk, którym przecież poniekąd była. Co więc w tym przypadku Rineheart dla niej zaplanował i czy miało być to bardzo męczące lub nudne...? Nie było powodów by się z tym czaić
| 31 grudnia
– Muszę się przewietrzyć... Chciałbyś mi potowarzyszyć? – Próbowała sprawić, by słowa te wybrzmiały lekko, niezobowiązująco, mimo to między artykułowane cicho zgłoski zakradło się zdradzieckie, należne raczej nieopierzonemu podlotkowi, nie zaś dorosłej kobiecie, napięcie. Przystanęła w pół kroku, blisko, lecz nie zbyt blisko, by nie podsycać niczyich wyobrażeń; kątem oka stale obserwowała młodego Rinehearta, towarzyszącą mu Justine, pogrążonych w rozmowie gości, gdy niby to przypadkiem muskała ramię Foxa w nienachalnej próbie zwrócenia na siebie jego uwagi. Nie mieli okazji porozmawiać na osobności, odkąd postawiła wszystko na jedną kartę i podjęła heroicznego wysiłku wyznania mu swej winy; nie mogła wtedy wiedzieć, czy zasłuży tym sobie na jego pogardę, czy raczej skróci dzielący ich wciąż, dyktowany zdrowym rozsądkiem, wpajaną od maleńkości przyzwoitością, a przy tym uwierający coraz mocniej dystans. I choć niebo runęło jej tamtego grudniowego wieczoru na głowę, bezlitośnie pozbawiając wszelkich złudzeń na temat okoliczności śmierci przedwcześnie zmarłego Caleba, choć dowiedziała się, że w wyniku przeżywanej wciąż tragedii utraciła nie jednego brata, a obu, to zrozumiała też coś jeszcze – był ktoś, kto mógł ofiarować zrozumienie. Kto chciał je ofiarować. Tylko co to tak do końca znaczyło? Jak powinna interpretować dobroć, łagodność, z którą potrafił odganiać lęki? Nieprzeniknione, podszyte niezrozumiałą emocją spojrzenia, którymi szukał jej oczu w półmroku Kurnika...?
Przybrała na usta coś, co w założeniu miało wyglądać jak uśmiech; blady, zamyślony, lecz wciąż uśmiech. Nie przyszła tutaj, by przytłaczać innych niesionym na swych barkach ciężarem, raczej spróbować o nim zapomnieć, choćby na krótki moment. Jednocześnie nie mogła i nie chciała odmówić sobie próby odciągnięcia Fredericka na bok, by zamienić z nim kilka słów w cztery oczy. Upewnić się, że święta upłynęły mu w spokoju, że miał w końcu okazję odpocząć; bo przecież powinien to zrobić, pozwolić sobie na chwilę oddechu. Przestać myśleć tylko i wyłącznie o innych, którzy mogli potrzebować ratunku, o kolejnych patrolach, listach do przechwycenia, a zająć się sobą samym. – Nie daj się prosić – dodała jeszcze równie cicho, tak, by słowa te dotarły jedynie do jego uszu, próbując wlać w swą wypowiedź namiastkę zaczepki. Posłała mu przez ramię ostatnie przeciągłe spojrzenie, po czym ruszyła w dalszą drogę do przedpokoju. Może wychodzenie przed dom, na ten okropny, bezlitośnie wdzierający się pod płaszcze mróz, wcale nie było dobrym pomysłem. Jednak im dłużej przebywała wśród innych, tym silniejszą odczuwała potrzebę ucieczki – nawet jeśli otaczający ją czarodzieje nie byli jej przecież obcy. Siedziała wśród swoich, wśród przyjaciół, a jeśli nie przyjaciół, to osób, z którymi łączyły ją wspólne przekonania i cele. Mimo to coraz mocniej ją coś uwierało, może to wspomnienie barwiącej śnieg krwi Perrota, a może zeszłorocznej zabawy sylwestrowej; tej w Dolinie Godryka, którą przerwały wprowadzające tłum w stan ślepej paniki zamieszki. Preludium do wszystkiego, co nastało po niej, do bezksiężycowej nocy i listów gończych, do publicznych egzekucji, a w końcu koszmaru Tower. Co miał im przynieść kolejny rok...?
Poza tym, tylko na zewnątrz mogli liczyć na odrobinę prywatności, a ta była jej niezbędna, by zebrać się na odwagę, przekuć zamiar w działanie. Kiedy na powrót narzucała na siebie odzienie wierzchnie, przelotnie zacisnęła palce na skrytych w kieszeni, otulonych miękką szmatką przedmiotach, niepotrzebnie sprawdzając, czy na pewno wciąż znajdowały się na swoim miejscu; musiały, wszak przed opuszczeniem Upper Cottage trzy razy upewniła się, że lusterka są bezpiecznie schowane, że ruszą wraz z nią do Akacjowej Ostoi na spotkanie z Vincentem, z Tonks. I z nim. Bo przecież spodziewała się, że go tutaj zastanie. Wyczekiwała jego przybycia. – Jest tu tak spokojnie – mruknęła w zadumie, z ukłuciem niezrozumiałej zazdrości, kiedy znaleźli się już na zewnątrz, a zalegający na podwórzu śnieg zaskrzypiał pod podeszwami wysokich butów. Nie chciała prowadzić go udeptaną ścieżką, ani też sterczeć tuż przed wejściem, bezceremonialnie skierowała się więc przez środek trawnika, w mrok, ku okazałej, ogołoconej z liści jabłoni. Wiedziała, że towarzysz ruszy jej śladem, że skoro podążył za nią aż tutaj, pójdzie i dalej. A przynajmniej miała taką nadzieję. Aż trudno było uwierzyć – patrząc na mrugające w górze gwiazdy, sielski, skąpany w bieli krajobraz – że gdzieś tam, niby daleko, a tak naprawdę wszędzie dookoła, toczyła się wojna. Również w tej chwili, w tym momencie, gdy samolubnie szukała wzrokiem spojrzenia Foxa, stale wahając się, czy to, co chce zrobić, co planowała od dłuższego czasu, nie jest zwyczajnie głupie. Nierozsądne. Niepoprawne. Bo co miał sobie pomyśleć, kiedy wyjawi mu swe zamiary...? Lecz przecież im dłużej o tym myślała, tym wyraźniej widziała, że nie było w tym nic złego. Niestosownego. W obdarowaniu kogoś, jego, prezentem. Za to, co zdążył jej dać, kim stawał się dla niej z każdym kolejnym dniem, świadomie lub nie. – Wszystko w porządku? Z tobą? – zapytała pierwsza, niejako po to, by go uprzedzić, nim podobne pytanie zdążyłoby paść z ust Fredericka. Podskórnie obawiała się, że jak tylko zostaną sami, on wróci do tamtego wieczoru, że poruszą temat zbrodni, która przygnała ją do Kurnika tydzień temu. Kilka zlewających się w jedno, przetykanych krótkimi chwilami odpoczynku dni. Dlatego właśnie wolała skierować rozmowę na inne tory, zręcznie nakłonić go do tego, by skupili się na nim. Posłuchać, jak minęły mu święta, choć nadal nie wiedziała, czy w ogóle powinna o to pytać, skłaniać do refleksji oscylującej wokół, z założenia, zarezerwowanego dla rodziny czasu roku. Czy odespał spędzoną w fotelu, ledwie metr od niej, noc. – Mam coś dla ciebie – dodała jeszcze na jednym wydechu, nagle, nim zdążyłaby zmienić zdanie, celowo zapomnieć o przyniesionych specjalnie z myślą o nim lusterkach. Urwanym, nerwowym ruchem poprawiła opleciony wokół szyi szalik, spoglądając ku twarzy towarzysza z dziwnym błyskiem w oku; teraz już była tego pewna, niemalże panicznie obawiała się jego reakcji. Tego, co ujrzy w jego oczach. Czy zamiast uniesionych wyżej brwi, charakterystycznego, przyprawiającego o szybsze bicie serca i ścisk w dołku uśmiechu nie dostrzeże choćby przelotnego cienia dyskomfortu. Zażenowania. Bo przecież wciąż oddzielał się od niej szczelnym murem, oferował więcej niż brał, nie chcąc dopuścić do swych demonów, obaw, lęków; gwarantował zrozumienie, samemu nie szukając w niej oparcia. Może źle interpretowała wszystkie słowa, gesty, naiwnie dopowiadając mu intencje, które nigdy nie zagościłyby w jego głowie. Może nie była nikim szczególnym, nikim więcej jak tylko sojuszniczką broni, wymagającą ratunku przyjaciółką. Może ekscytacja, która zakiełkowała podczas ich pierwszego prawdziwego spotkania, tego na brzegu Oazy, już dawno w nim wygasła. Lecz nawet wtedy znalazłaby jakieś wytłumaczenie dla swych działań – wszak prosiła go, by miał na nią oko. Zaś dzięki lusterkom miałby większy wgląd w to, czy złamała się już, czy wciąż była w stanie udział w walkach.
Męczyła ją niepewność. Męczyło ją zastanawianie się, czy w ogóle miała prawo odczuwać takie emocje, ciepło i tęsknotę, głód jego obecności, kiedy jednocześnie próbowała uporządkować powracające wyrzuty sumienia, pogodzić się z zadanym przez Kaia ciosem. Lecz to właśnie ostatnie wydarzenia tylko pchnęły ją ku temu, co zamierzała zrobić; spróbować pokazać, że nie teleportowała się do niego bez powodu. Podjąć ryzyko.
Przecież i tak było już za późno, by się wycofać.
– Muszę się przewietrzyć... Chciałbyś mi potowarzyszyć? – Próbowała sprawić, by słowa te wybrzmiały lekko, niezobowiązująco, mimo to między artykułowane cicho zgłoski zakradło się zdradzieckie, należne raczej nieopierzonemu podlotkowi, nie zaś dorosłej kobiecie, napięcie. Przystanęła w pół kroku, blisko, lecz nie zbyt blisko, by nie podsycać niczyich wyobrażeń; kątem oka stale obserwowała młodego Rinehearta, towarzyszącą mu Justine, pogrążonych w rozmowie gości, gdy niby to przypadkiem muskała ramię Foxa w nienachalnej próbie zwrócenia na siebie jego uwagi. Nie mieli okazji porozmawiać na osobności, odkąd postawiła wszystko na jedną kartę i podjęła heroicznego wysiłku wyznania mu swej winy; nie mogła wtedy wiedzieć, czy zasłuży tym sobie na jego pogardę, czy raczej skróci dzielący ich wciąż, dyktowany zdrowym rozsądkiem, wpajaną od maleńkości przyzwoitością, a przy tym uwierający coraz mocniej dystans. I choć niebo runęło jej tamtego grudniowego wieczoru na głowę, bezlitośnie pozbawiając wszelkich złudzeń na temat okoliczności śmierci przedwcześnie zmarłego Caleba, choć dowiedziała się, że w wyniku przeżywanej wciąż tragedii utraciła nie jednego brata, a obu, to zrozumiała też coś jeszcze – był ktoś, kto mógł ofiarować zrozumienie. Kto chciał je ofiarować. Tylko co to tak do końca znaczyło? Jak powinna interpretować dobroć, łagodność, z którą potrafił odganiać lęki? Nieprzeniknione, podszyte niezrozumiałą emocją spojrzenia, którymi szukał jej oczu w półmroku Kurnika...?
Przybrała na usta coś, co w założeniu miało wyglądać jak uśmiech; blady, zamyślony, lecz wciąż uśmiech. Nie przyszła tutaj, by przytłaczać innych niesionym na swych barkach ciężarem, raczej spróbować o nim zapomnieć, choćby na krótki moment. Jednocześnie nie mogła i nie chciała odmówić sobie próby odciągnięcia Fredericka na bok, by zamienić z nim kilka słów w cztery oczy. Upewnić się, że święta upłynęły mu w spokoju, że miał w końcu okazję odpocząć; bo przecież powinien to zrobić, pozwolić sobie na chwilę oddechu. Przestać myśleć tylko i wyłącznie o innych, którzy mogli potrzebować ratunku, o kolejnych patrolach, listach do przechwycenia, a zająć się sobą samym. – Nie daj się prosić – dodała jeszcze równie cicho, tak, by słowa te dotarły jedynie do jego uszu, próbując wlać w swą wypowiedź namiastkę zaczepki. Posłała mu przez ramię ostatnie przeciągłe spojrzenie, po czym ruszyła w dalszą drogę do przedpokoju. Może wychodzenie przed dom, na ten okropny, bezlitośnie wdzierający się pod płaszcze mróz, wcale nie było dobrym pomysłem. Jednak im dłużej przebywała wśród innych, tym silniejszą odczuwała potrzebę ucieczki – nawet jeśli otaczający ją czarodzieje nie byli jej przecież obcy. Siedziała wśród swoich, wśród przyjaciół, a jeśli nie przyjaciół, to osób, z którymi łączyły ją wspólne przekonania i cele. Mimo to coraz mocniej ją coś uwierało, może to wspomnienie barwiącej śnieg krwi Perrota, a może zeszłorocznej zabawy sylwestrowej; tej w Dolinie Godryka, którą przerwały wprowadzające tłum w stan ślepej paniki zamieszki. Preludium do wszystkiego, co nastało po niej, do bezksiężycowej nocy i listów gończych, do publicznych egzekucji, a w końcu koszmaru Tower. Co miał im przynieść kolejny rok...?
Poza tym, tylko na zewnątrz mogli liczyć na odrobinę prywatności, a ta była jej niezbędna, by zebrać się na odwagę, przekuć zamiar w działanie. Kiedy na powrót narzucała na siebie odzienie wierzchnie, przelotnie zacisnęła palce na skrytych w kieszeni, otulonych miękką szmatką przedmiotach, niepotrzebnie sprawdzając, czy na pewno wciąż znajdowały się na swoim miejscu; musiały, wszak przed opuszczeniem Upper Cottage trzy razy upewniła się, że lusterka są bezpiecznie schowane, że ruszą wraz z nią do Akacjowej Ostoi na spotkanie z Vincentem, z Tonks. I z nim. Bo przecież spodziewała się, że go tutaj zastanie. Wyczekiwała jego przybycia. – Jest tu tak spokojnie – mruknęła w zadumie, z ukłuciem niezrozumiałej zazdrości, kiedy znaleźli się już na zewnątrz, a zalegający na podwórzu śnieg zaskrzypiał pod podeszwami wysokich butów. Nie chciała prowadzić go udeptaną ścieżką, ani też sterczeć tuż przed wejściem, bezceremonialnie skierowała się więc przez środek trawnika, w mrok, ku okazałej, ogołoconej z liści jabłoni. Wiedziała, że towarzysz ruszy jej śladem, że skoro podążył za nią aż tutaj, pójdzie i dalej. A przynajmniej miała taką nadzieję. Aż trudno było uwierzyć – patrząc na mrugające w górze gwiazdy, sielski, skąpany w bieli krajobraz – że gdzieś tam, niby daleko, a tak naprawdę wszędzie dookoła, toczyła się wojna. Również w tej chwili, w tym momencie, gdy samolubnie szukała wzrokiem spojrzenia Foxa, stale wahając się, czy to, co chce zrobić, co planowała od dłuższego czasu, nie jest zwyczajnie głupie. Nierozsądne. Niepoprawne. Bo co miał sobie pomyśleć, kiedy wyjawi mu swe zamiary...? Lecz przecież im dłużej o tym myślała, tym wyraźniej widziała, że nie było w tym nic złego. Niestosownego. W obdarowaniu kogoś, jego, prezentem. Za to, co zdążył jej dać, kim stawał się dla niej z każdym kolejnym dniem, świadomie lub nie. – Wszystko w porządku? Z tobą? – zapytała pierwsza, niejako po to, by go uprzedzić, nim podobne pytanie zdążyłoby paść z ust Fredericka. Podskórnie obawiała się, że jak tylko zostaną sami, on wróci do tamtego wieczoru, że poruszą temat zbrodni, która przygnała ją do Kurnika tydzień temu. Kilka zlewających się w jedno, przetykanych krótkimi chwilami odpoczynku dni. Dlatego właśnie wolała skierować rozmowę na inne tory, zręcznie nakłonić go do tego, by skupili się na nim. Posłuchać, jak minęły mu święta, choć nadal nie wiedziała, czy w ogóle powinna o to pytać, skłaniać do refleksji oscylującej wokół, z założenia, zarezerwowanego dla rodziny czasu roku. Czy odespał spędzoną w fotelu, ledwie metr od niej, noc. – Mam coś dla ciebie – dodała jeszcze na jednym wydechu, nagle, nim zdążyłaby zmienić zdanie, celowo zapomnieć o przyniesionych specjalnie z myślą o nim lusterkach. Urwanym, nerwowym ruchem poprawiła opleciony wokół szyi szalik, spoglądając ku twarzy towarzysza z dziwnym błyskiem w oku; teraz już była tego pewna, niemalże panicznie obawiała się jego reakcji. Tego, co ujrzy w jego oczach. Czy zamiast uniesionych wyżej brwi, charakterystycznego, przyprawiającego o szybsze bicie serca i ścisk w dołku uśmiechu nie dostrzeże choćby przelotnego cienia dyskomfortu. Zażenowania. Bo przecież wciąż oddzielał się od niej szczelnym murem, oferował więcej niż brał, nie chcąc dopuścić do swych demonów, obaw, lęków; gwarantował zrozumienie, samemu nie szukając w niej oparcia. Może źle interpretowała wszystkie słowa, gesty, naiwnie dopowiadając mu intencje, które nigdy nie zagościłyby w jego głowie. Może nie była nikim szczególnym, nikim więcej jak tylko sojuszniczką broni, wymagającą ratunku przyjaciółką. Może ekscytacja, która zakiełkowała podczas ich pierwszego prawdziwego spotkania, tego na brzegu Oazy, już dawno w nim wygasła. Lecz nawet wtedy znalazłaby jakieś wytłumaczenie dla swych działań – wszak prosiła go, by miał na nią oko. Zaś dzięki lusterkom miałby większy wgląd w to, czy złamała się już, czy wciąż była w stanie udział w walkach.
Męczyła ją niepewność. Męczyło ją zastanawianie się, czy w ogóle miała prawo odczuwać takie emocje, ciepło i tęsknotę, głód jego obecności, kiedy jednocześnie próbowała uporządkować powracające wyrzuty sumienia, pogodzić się z zadanym przez Kaia ciosem. Lecz to właśnie ostatnie wydarzenia tylko pchnęły ją ku temu, co zamierzała zrobić; spróbować pokazać, że nie teleportowała się do niego bez powodu. Podjąć ryzyko.
Przecież i tak było już za późno, by się wycofać.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez cały wieczór wodziłem za nią wzrokiem; oprowadzałem po pokoju, podpierałem ściany, siadałem na sofie, głaskałem grzbiety książek i doglądałem zawartości glinianych doniczek. Uśmiechałem się, kiedy kąciki jej ust lekko unosiły się ku górze; poważniałem, gdy z zafrasowaniem wsłuchiwała opowieści. Była obok, na wyciągnięcie ręki - a jednak w towarzystwie, choć otaczali nas wyłącznie najbliżsi, nie potrafiłem stanąć przed nią, zaskarbiając jej uwagę wyłącznie dla siebie. A tego przecież chciałem. Tymczasem zachowywałem się jak wygłodniałe zwierzę, jak nieokrzesany nastolatek, który nie potrafił poradzić sobie z najprostszą czynnością. A skoro już o nich mowa - liczyłem na to, że Oscar bawił się równie przednio z przyjaciółmi w Dolinie Godryka, i że - z uwagi na ciężkie czasy oraz utrudniony dostęp do używek - nikt nie wpadł na pomysł upicia się Pięścią Hagrida. Wolałbym oszczędzić Alexandrowi wczesnej pobudki w nowy rok, ponieważ mój syn nabawił się zatrucia. Intuicja podpowiadała mi jednak, że taki scenariusz poranka nie był całkiem oderwany od rzeczywistości. Ostatecznie, doświadczenie było najlepszym nauczycielem.
Wojenne nastroje nie sprzyjały atmosferze zabawy; nikt nie zabawiał gawiedzi opowieściami, nikt też nie porywał się do tańca, odbierając mi szansę na przełamanie dzielącego nas dystansu. A przecież zaledwie tydzień temu trzymałem ją w ramionach, drżącą, niepewną, kruchą i zagubioną. Zaledwie tydzień temu zasypiałem obok niej w fotelu, niczym strażnik odpędzający koszmary, pewien, że tamtej nocy były gotowe złupieżyć jej umysł. Ściskałem jej dłoń, kiedy zasypiała; przyjemnie ciepłą i miękką, łagodną jak ona cała. I żałowałem. Żałowałem, że kolejnego dnia odeszła, z tym pochmurnym uśmiechem, jakby próbowała mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Nic nie było dobrze.
Codziennie budziłem się z myślą, że zadręcza się tym, czego dokonała. I że nie jestem obok - a przecież chciałem być. Nie mogłem jednak uczynić tego nieproszonym. Być może potrzebowała mnie tylko tamtego wieczoru. W ciągu tygodnia nie nadszedł żaden list. A jednak świadomość, że miałem zobaczyć ją w Akacjowej Ostoi wywoływała przyjemne uczucie ściśniętego i jednocześnie lekkiego żołądka - jakby przytrafiała mi się choroba, która wtłaczała w żyły euforię. Pożądana. Wyczekiwana. I nagle ruszyła w moją stronę. Była jak piorun, który nieoczekiwanie rozdarł pochmurny nieboskłon - zwiastując grad emocji i świetlisty spektakl. Jej pytanie, choć podszyte niepewnością, przyspieszyło bicie mojego serca. Zupełnie jakbym znowu miał siedemnaście lat albo dwadzieścia, a wszystkie doświadczenia, które mnie napiętnowały, nie miały żadnego znaczenia.
- No nie wiem Maeve. To chyba będzie cię kosztowało jedną, dawno zdobytą przysługę. - Głos nie zdradzał tego, co rozgrywało się w mojej głowie, skrupulatnie maskując niepewność, która snuła się za mną ponurym cieniem. Podszyty zaczepnym flirtem i przypudrowany uśmiechem czynił mnie mistrzem ceremonii, Fantastycznym Panem Lisem. Bo tego właśnie chciałem. By codziennie spoglądała na mnie tak samo jak wtedy na wybrzeżu. Z ufnością, ciekawością, zachwytem. Egoistycznie - chciałem tego. Chciałem być jej numerem jeden. Być tym, do którego zawsze przywiedzie ją ratunkowa teleportacja. Być jej bezpieczną przystanią.
Ruszyłem za Maeve niczym zahipnotyzowany, nieświadomie ignorując Justine, która właśnie spytała, czy nie mam ochoty na kawałek pasztetu. Zapewne miałem - moje zapasy żywności na styczeń były skromne, a na przyjęcie przyniosłem ze sobą jedynie butelkę amerykańskiego bourbonu. Było to wszystko, czym mogłem podzielić się z nabliższymi. Cały świat - łącznie z wiszącym nad nami widmem wielkiego głodu - przestał jednak istnieć, kiedy Clearwater skierowała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Przywołałem jej płaszcz, by tylko znaleźć pretekst do krótkiego kontaktu fizycznego. Lekkiego muśnięcia ramion, cholernej gry pozorów, której nie miałem ochoty już dłużej trzymać w ryzach. Jednocześnie strach zaglądał w moje oczy, przypominając o gorzkim smaku odrzucenia, z którym długo nie potrafiłem sobie poradzić. Odrzucenia zupełnie niespodziewanego i niezrozumiałego po dziś dzień.
A przecież życie toczyło się dalej.
Podążałem za Maeve w milczeniu, po raz pierwszy od dawna znajdując przyjemność w ciszy i uśpionej przyrodzie, która pod swoją niewinną osłoną stała się koniem trojańskim. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj ukazywała łagodną naturę, smagając policzki chłodnym wiatrem i wygrywając zadumaną melodię na pustych gałęziach drzew. W końcu byliśmy tylko my - i stara jabłoń, która przyglądała się nam ze stoicką mądrością.
Tej nocy dałbym się oszukać, że nie było żadnej wojny. Tej nocy nie chciałem, żeby była. Żeby znowu przyszła między nas, umościła się wygodnie, zabierając sobą całą przestrzeń z taką zachłannością, że dla nas nie starczało już miejsca. I choć na rozmarzone spostrzeżenie Maeve samo cisnęło na usta jej imię w ironicznym komentarzu, nie przywołałem tego demona, który łapczywie wysysał z nas życiodajne soki.
- Chciałem zapytać cię o to samo. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni… - Urwałem w połowie zdania, w milczeniu odnajdując jej niebieskie tęczówki, teraz zasnute mrokiem nocy, ciemne niczym granat nieboskłonu. Nie chciałem wracać do tamtego wieczoru. Niósł on ze sobą słodko gorzkie wspomnienia - znamię bliskości, ale i rany, które nie miały jeszcze szans na zagojenie. Potrafiła udawać. Pokazać, że trzyma się w garści. Że wszystko jest w porządku. Trzeba było jednak czegoś więcej, by przechytrzyć szczwanego lisa. Nauczyłem się czytać jej mowę ciała. Drobne, nerwowe gesty, przemycane gdzieś w drżącym głosie. Siłę i jednocześnie delikatność, której niepotrzebnie się wstydziła. Nie musiała nic mówić, żebym domyślił się, że nie był to jeszcze moment na refleksje. W tej kwestii czas był jej sprzymierzeńcem. - Myślałem o tobie cały tydzień. - Wysnułem ze śmiałością i łagodnością, rozluźniając napiętą cięciwę ciszy. Odsunąłem pytania na bok, dając pierwszeństwo odczuciom. Nie chciałem przeprowadzać z nią wywiadu. Pytania zabijały spokojną atmosferę. A ta choć raz była nam potrzebna. - O tym, jak sobie radzisz. O tym, czy nie jesteś dla siebie zbyt surowa. Ale teraz… teraz po prostu cieszę się, że mogę cię zobaczyć. - Zuchwale odsłaniałem przed Maeve kolejne karty, choć nie trzymałem asa w rękawie. Miałem ze sobą jedynie nieodłączne naręcze szczerości, które dopadało mnie za każdym razem, będąc moją największą cnotą i przekleństwem jednocześnie. Chciałem tego ryzyka, zupełnie nie spodziewając się, że zaplanowała dla mnie własną grę, w której to ona dyktowała zasady. - Masz coś dla mnie? - Powtórzyłem za nią głosem zabarwionym ciekawością i zaskoczeniem. Wyrzuciła z siebie słowa z taką prędkością, że ledwie zdążyłem oswoić się z tą myślą, która bezrefleksyjnie spłodziła kolejną - ja nic dla ciebie nie mam. Poczucie zakłopotania ukryłem w geście nienaturalnie energicznego wbicia dłoni w kieszenie płaszcza. Uniosłem ramiona, z egzaltowaną podejrzliwością wyginając szyję w kierunku Maeve. - To… coś w rodzaju prezentu świątecznego? - Kącik moich ust mimowolnie uniósł się ku górze w próbie zamaskowania chwilowego ambarasu. Nie chciałem, by wyciągnęła z mojej reakcji pochopne wnioski, a kiedy zlustrowałem jej oblicze, pomimo otulającej nas ciemności dostrzegłem ponure ślady niepewności. Wahała się? - Cokolwiek to jest, nie mam dla ciebie niczego, czym mógłbym się odwdzięczyć. - Dodałem, nie po to, by się usprawiedliwić, ale po to, by zachęcić ją do podobnej szczerości. I w chwili, kiedy wypowiedziałem te słowa na głos, uzmysłowiłem sobie jak bardzo dalekie były od prawdy. - To znaczy… mam. - Zaprzeczyłem zdawkowo, ostro, nieświadomie prostując postawę swojego ciała i ogniskując na niej intensywne spojrzenie. Miałem cholernie dużo. Miałem wszystko. I wszystko byłem gotów jej dać. Czy jeszcze tego nie dostrzegała, czy może dostrzec nie chciała? Ile jeszcze dowodów potrzebowała - o ile w ogóle ich potrzebowała - żeby pozbawić się złudzeń, że nie chciałem jej w roli przyjaciółki? Gwiżdżący w oddali wiatr śmiał mi się w twarz, zapewne kpiąc z mojej naiwności, kiedy ryzykownie wkraczałem na ścieżkę serca. Serca, które podchodziło niemal do gardła. - Ale nie w sensie materialnym. - Wybrzmiewające po dłuższej chwili ciszy słowa nie miały w sobie nic z frywolnego zabarwienia, które towarzyszyło dwóm wcześniejszym pytaniom. Zaprawione powagą zwiastowały obietnicę, która zawisła w powietrzu, pod rozgwieżdżonym niebem rozciągniętym nisko nad nami, tej nocy nieskalanym krwawym piętnem.
Oh Lisie, ty beznadziejny idioto, znowu będziesz się po tym zbierać przez najbliższe dwa lata.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wojenne nastroje nie sprzyjały atmosferze zabawy; nikt nie zabawiał gawiedzi opowieściami, nikt też nie porywał się do tańca, odbierając mi szansę na przełamanie dzielącego nas dystansu. A przecież zaledwie tydzień temu trzymałem ją w ramionach, drżącą, niepewną, kruchą i zagubioną. Zaledwie tydzień temu zasypiałem obok niej w fotelu, niczym strażnik odpędzający koszmary, pewien, że tamtej nocy były gotowe złupieżyć jej umysł. Ściskałem jej dłoń, kiedy zasypiała; przyjemnie ciepłą i miękką, łagodną jak ona cała. I żałowałem. Żałowałem, że kolejnego dnia odeszła, z tym pochmurnym uśmiechem, jakby próbowała mi powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Nic nie było dobrze.
Codziennie budziłem się z myślą, że zadręcza się tym, czego dokonała. I że nie jestem obok - a przecież chciałem być. Nie mogłem jednak uczynić tego nieproszonym. Być może potrzebowała mnie tylko tamtego wieczoru. W ciągu tygodnia nie nadszedł żaden list. A jednak świadomość, że miałem zobaczyć ją w Akacjowej Ostoi wywoływała przyjemne uczucie ściśniętego i jednocześnie lekkiego żołądka - jakby przytrafiała mi się choroba, która wtłaczała w żyły euforię. Pożądana. Wyczekiwana. I nagle ruszyła w moją stronę. Była jak piorun, który nieoczekiwanie rozdarł pochmurny nieboskłon - zwiastując grad emocji i świetlisty spektakl. Jej pytanie, choć podszyte niepewnością, przyspieszyło bicie mojego serca. Zupełnie jakbym znowu miał siedemnaście lat albo dwadzieścia, a wszystkie doświadczenia, które mnie napiętnowały, nie miały żadnego znaczenia.
- No nie wiem Maeve. To chyba będzie cię kosztowało jedną, dawno zdobytą przysługę. - Głos nie zdradzał tego, co rozgrywało się w mojej głowie, skrupulatnie maskując niepewność, która snuła się za mną ponurym cieniem. Podszyty zaczepnym flirtem i przypudrowany uśmiechem czynił mnie mistrzem ceremonii, Fantastycznym Panem Lisem. Bo tego właśnie chciałem. By codziennie spoglądała na mnie tak samo jak wtedy na wybrzeżu. Z ufnością, ciekawością, zachwytem. Egoistycznie - chciałem tego. Chciałem być jej numerem jeden. Być tym, do którego zawsze przywiedzie ją ratunkowa teleportacja. Być jej bezpieczną przystanią.
Ruszyłem za Maeve niczym zahipnotyzowany, nieświadomie ignorując Justine, która właśnie spytała, czy nie mam ochoty na kawałek pasztetu. Zapewne miałem - moje zapasy żywności na styczeń były skromne, a na przyjęcie przyniosłem ze sobą jedynie butelkę amerykańskiego bourbonu. Było to wszystko, czym mogłem podzielić się z nabliższymi. Cały świat - łącznie z wiszącym nad nami widmem wielkiego głodu - przestał jednak istnieć, kiedy Clearwater skierowała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Przywołałem jej płaszcz, by tylko znaleźć pretekst do krótkiego kontaktu fizycznego. Lekkiego muśnięcia ramion, cholernej gry pozorów, której nie miałem ochoty już dłużej trzymać w ryzach. Jednocześnie strach zaglądał w moje oczy, przypominając o gorzkim smaku odrzucenia, z którym długo nie potrafiłem sobie poradzić. Odrzucenia zupełnie niespodziewanego i niezrozumiałego po dziś dzień.
A przecież życie toczyło się dalej.
Podążałem za Maeve w milczeniu, po raz pierwszy od dawna znajdując przyjemność w ciszy i uśpionej przyrodzie, która pod swoją niewinną osłoną stała się koniem trojańskim. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj ukazywała łagodną naturę, smagając policzki chłodnym wiatrem i wygrywając zadumaną melodię na pustych gałęziach drzew. W końcu byliśmy tylko my - i stara jabłoń, która przyglądała się nam ze stoicką mądrością.
Tej nocy dałbym się oszukać, że nie było żadnej wojny. Tej nocy nie chciałem, żeby była. Żeby znowu przyszła między nas, umościła się wygodnie, zabierając sobą całą przestrzeń z taką zachłannością, że dla nas nie starczało już miejsca. I choć na rozmarzone spostrzeżenie Maeve samo cisnęło na usta jej imię w ironicznym komentarzu, nie przywołałem tego demona, który łapczywie wysysał z nas życiodajne soki.
- Chciałem zapytać cię o to samo. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni… - Urwałem w połowie zdania, w milczeniu odnajdując jej niebieskie tęczówki, teraz zasnute mrokiem nocy, ciemne niczym granat nieboskłonu. Nie chciałem wracać do tamtego wieczoru. Niósł on ze sobą słodko gorzkie wspomnienia - znamię bliskości, ale i rany, które nie miały jeszcze szans na zagojenie. Potrafiła udawać. Pokazać, że trzyma się w garści. Że wszystko jest w porządku. Trzeba było jednak czegoś więcej, by przechytrzyć szczwanego lisa. Nauczyłem się czytać jej mowę ciała. Drobne, nerwowe gesty, przemycane gdzieś w drżącym głosie. Siłę i jednocześnie delikatność, której niepotrzebnie się wstydziła. Nie musiała nic mówić, żebym domyślił się, że nie był to jeszcze moment na refleksje. W tej kwestii czas był jej sprzymierzeńcem. - Myślałem o tobie cały tydzień. - Wysnułem ze śmiałością i łagodnością, rozluźniając napiętą cięciwę ciszy. Odsunąłem pytania na bok, dając pierwszeństwo odczuciom. Nie chciałem przeprowadzać z nią wywiadu. Pytania zabijały spokojną atmosferę. A ta choć raz była nam potrzebna. - O tym, jak sobie radzisz. O tym, czy nie jesteś dla siebie zbyt surowa. Ale teraz… teraz po prostu cieszę się, że mogę cię zobaczyć. - Zuchwale odsłaniałem przed Maeve kolejne karty, choć nie trzymałem asa w rękawie. Miałem ze sobą jedynie nieodłączne naręcze szczerości, które dopadało mnie za każdym razem, będąc moją największą cnotą i przekleństwem jednocześnie. Chciałem tego ryzyka, zupełnie nie spodziewając się, że zaplanowała dla mnie własną grę, w której to ona dyktowała zasady. - Masz coś dla mnie? - Powtórzyłem za nią głosem zabarwionym ciekawością i zaskoczeniem. Wyrzuciła z siebie słowa z taką prędkością, że ledwie zdążyłem oswoić się z tą myślą, która bezrefleksyjnie spłodziła kolejną - ja nic dla ciebie nie mam. Poczucie zakłopotania ukryłem w geście nienaturalnie energicznego wbicia dłoni w kieszenie płaszcza. Uniosłem ramiona, z egzaltowaną podejrzliwością wyginając szyję w kierunku Maeve. - To… coś w rodzaju prezentu świątecznego? - Kącik moich ust mimowolnie uniósł się ku górze w próbie zamaskowania chwilowego ambarasu. Nie chciałem, by wyciągnęła z mojej reakcji pochopne wnioski, a kiedy zlustrowałem jej oblicze, pomimo otulającej nas ciemności dostrzegłem ponure ślady niepewności. Wahała się? - Cokolwiek to jest, nie mam dla ciebie niczego, czym mógłbym się odwdzięczyć. - Dodałem, nie po to, by się usprawiedliwić, ale po to, by zachęcić ją do podobnej szczerości. I w chwili, kiedy wypowiedziałem te słowa na głos, uzmysłowiłem sobie jak bardzo dalekie były od prawdy. - To znaczy… mam. - Zaprzeczyłem zdawkowo, ostro, nieświadomie prostując postawę swojego ciała i ogniskując na niej intensywne spojrzenie. Miałem cholernie dużo. Miałem wszystko. I wszystko byłem gotów jej dać. Czy jeszcze tego nie dostrzegała, czy może dostrzec nie chciała? Ile jeszcze dowodów potrzebowała - o ile w ogóle ich potrzebowała - żeby pozbawić się złudzeń, że nie chciałem jej w roli przyjaciółki? Gwiżdżący w oddali wiatr śmiał mi się w twarz, zapewne kpiąc z mojej naiwności, kiedy ryzykownie wkraczałem na ścieżkę serca. Serca, które podchodziło niemal do gardła. - Ale nie w sensie materialnym. - Wybrzmiewające po dłuższej chwili ciszy słowa nie miały w sobie nic z frywolnego zabarwienia, które towarzyszyło dwóm wcześniejszym pytaniom. Zaprawione powagą zwiastowały obietnicę, która zawisła w powietrzu, pod rozgwieżdżonym niebem rozciągniętym nisko nad nami, tej nocy nieskalanym krwawym piętnem.
Oh Lisie, ty beznadziejny idioto, znowu będziesz się po tym zbierać przez najbliższe dwa lata.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 08.04.22 22:06, w całości zmieniany 2 razy
– Jestem gotowa przystać na ten warunek – odparła już bez śladu zawahania, mimowolnie wznosząc kąciki ust nieco wyżej, nim, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby wcale nie towarzyszyło im dławiące napięcie, ruszyli w stronę drzwi, którymi mieli wymknąć się na skąpane w śniegu podwórze. Niech będzie; choćby miała zrzec się prawa do swego wydeptanego w tańcu życzenia, była skłonna tak uczynić, byle tylko wyciągnąć go na ten ziąb, zawłaszczyć sobie jego osobę choćby na kilka minut. Albo kilkanaście. Zależnie od tego, kiedy i jak bardzo zmarzną.
Dlaczego nie podeszła do niego wcześniej? Dlaczego nie skreśliła listu w jedną z tych lepkich od potu, przepełnionych koszmarami nocy? Zwlekała z jakąkolwiek reakcją, choćby najsubtelniejszym gestem, nim nie minął niemalże tydzień od ich ostatniego spotkania...? Bała się. Była przerażona tym bałaganem, który miała w głowie, kakofonią sprzecznych, chwiejnych myśli, a jeszcze bardziej – chaosem emocji. Całym kalejdoskopem uczuć, który szarpał nią, niczym bezwolną marionetką, od euforii do przygnębienia, od ślepego przekonania o swej nieomylności, niezaprzeczalnego prawa do stania się ucieleśnieniem zemsty, do najciemniejszej z głębin wyrzutów sumienia. Potrzebowała czasu, by odzyskać choćby namiastkę kontroli. By dojrzeć do tej rozmowy. I nabrać odwagi.
Z początku nie miała pewności, gdzie leżało źródło zazdrości, która na kilka dobrych chwil rozgościła się w jej sercu, gdy przedzierali się przez zaspy w stronę osamotnionej jabłoni. Czy chodziło o ten pozorny spokój, który otulał ich ze wszystkich stron, koił zmysły, a przy tym ułatwiał mydlenie oczu iluzją, że żyją w zupełnie innych czasach, w innym miejscu, i nie muszą obawiać się, co przyniosą kolejne miesiące, czy o coś zgoła odmiennego. Później zrozumiała jednak, że to nie wszystko. Że podświadomie pragnie tego, co miał Vincent, a o czym ona mogła jedynie pomarzyć, zwłaszcza teraz, pozbawiona dachu nad głową, zdana na łaskę innych – swojego miejsca na ziemi. Domu, stabilizacji. Bezpieczeństwa.
Chciała wejść Foxowi w słowo. A jeśli nie wejść w słowo, to bezceremonialnie zwrócić uwagę na to, co robił. Celowo nie odpowiadał na zadane pytanie, nie podłapywał tematu, na który chciała skierować tory rozpoczynanej rozmowy, ani nie silił się na kurtuazję. Nie ułatwiał. Zamiast tego, nie pozostawiając chwili na oddech, na zachwyt zimowym krajobrazem, przypominał, z czym wiązało się ich ostatnie spotkanie. Jaka wtedy przy nim była: słaba, rozedrgana. Bez zawahania pozbawiał ten wieczór, ich krótki spacer, pozorów beztroski, zmierzając w tylko sobie znanym kierunku. Urwał jednak w pół zdania; nie potrafił odnaleźć odpowiednich słów...? Postanowił, że oszczędzi bólu? Mimowolnie zmarszczyła czoło, pozwoliła, by przez jej twarz przemknął cień smutku, a mina stężała, w milczeniu walcząc z ukłuciem irytacji; wiedziała przecież, czuła, że nie chciał jej skrzywdzić. Że po prostu próbował odnaleźć właściwą drogę. Wtedy jednak odezwał się znowu, odwracając uwagę od zabarwionych niejednoznacznymi emocjami, zasnutymi mgłą obrazów tamtego wieczoru. Jednym krótkim wyznaniem całkowicie wytrącił z równowagi, sprawił, że gwałtownie wciągnęła powietrze, na moment porzuciła maskę dyktowanego rozsądkiem opanowania, odszukując spojrzeniem jego łagodne, roziskrzone oczy. Oczy, w których chciałaby się przeglądać każdego poranka. Myślał o niej? O tym, czy nie jest dla siebie zbyt surowa...? – Ja o tobie też. I chciałam do ciebie napisać. Podziękować. Po prostu... – Bezradnie wzruszyła ramionami. Przyznanie się do tego pielęgnowanego w skrytości serca sekretu przyszło jej łatwiej niż się spodziewała. Ściskający trzewia lęk zelżał pod naporem jego nienachalnej, ożywczej śmiałości; czasami myślała, że znał ją lepiej niż ona sama. Że nauczył się definicji wszelkich drgnień i mimowolnych gestów, wprawnie interpretując znaczenie błędów, na które sobie przy nim pozwalała. Tylko czy na pewno wiedział, co robi? Do czego to wszystko zmierzało, jakie obrazy zaszczepiał w jej głowie? – Chyba po prostu musiałam to przemyśleć. Uspokoić się, chociaż trochę. A dzisiaj, dzisiaj czekałam, aż przestaniesz mi się tylko przyglądać i w końcu do mnie podejdziesz... – wytknęła mu, nim zdążyłaby ugryźć się w język. Mówiła szybciej niż myślała i wątpiła, by powodem tej nieostrożności była niewielka ilość alkoholu, którą wypiła tego wieczoru. Badała spojrzeniem skąpaną w półmroku twarz Foxa, szukając na niej oznak zawahania. Zdziwienia. Albo rozbrajającego uśmiechu. – I nie myśl sobie, że nie wiem, co robisz. Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. – Dźgnęła palcem powietrze gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej, muskając paznokciem jeden z guzików płaszcza, chcąc odwrócić uwagę od tego, co wymsknęło się jej przed momentem; łudziła się, że mrok nocy będzie jej sprzymierzeńcem, tak samo szczypiący chłód zimy – bo to przecież wcale nie tak, że policzki zaczęły palić żywym ogniem w reakcji na nierozważne odsłonięcie się ze swoimi pragnieniami.
Odchrząknęła cicho, zgarbiła ramiona, kiedy dosłyszała w jego głosie nutę zaskoczenia. Zrobiła krok do tyłu, oparła się plecami o pień jabłoni, chowając brodę w splotach wełnianego szalika. Może nie powinna tego robić, wykraczać poza bezpieczną granicę niedookreślonej relacji. Narzucać się ze ściślejszym kontaktem. I już myślała nad tym, co powiedzieć, by obrócić całą sytuację w żart, albo uzasadnić obdarowanie go prezentem niedawną prośbą, by był jej stróżem, by pilnował, czy wciąż jest w stanie wywiązywać się ze swych obowiązków, gdy odezwał się ponownie; z ostrożnością, z przesadną, przerysowaną podejrzliwością, ale i kącikami ust powoli wznoszącymi się ku górze. Albo jeszcze nie miał jej za zbyt nachalną, albo był wprawnym kłamcą, potrafił maskować prawdziwe uczucia iście lisią zaczepką wymieszaną z odpowiednią dawką wyrozumiałości. – W gruncie rzeczy, może to bardziej prezent dla mnie niż dla ciebie – zaczęła, z trudem panując nad nieposłusznym głosem. Odnalazła jego spojrzenie własnym, bezwiednie przygryzając wargę. – Albo raczej dla nas – sprostowała szybko, poufale, z sercem podchodzącym do samego gardła i drżącą z przejęcia dłonią. – I nie, nie oczekiwałam niczego... – W zamian. Umilkła jednak, gdy okazało się, że jeszcze nie skończył, że zmienił zdanie. Nie rozumiała, o czym mówił, o czym myślał, kiedy tak lustrował ją zabarwionym nienazwanym uczuciem wzrokiem. – Naprawdę nie musisz... – Wymyślać. Szukać. Próbować się odwdzięczyć. Spodziewała się, że zaraz znajdzie w kieszeni paczkę landrynek, zagubioną wstążeczkę, niewysłany list. Że da jej tyle, okraszając podarek krótkim śmiechem lub rozbrajającą uwagą. On jednak był poważny. Śmiertelnie poważny. I znów powiedział coś, co sprawiło, że na chwilę zapomniała oddychać, a oczy rozszerzyły się w wyrazie zdziwienia. Nie w sensie materialnym? Czy on naprawdę...? – Ja... Nie wiem, czy wiesz, co robisz. Czy wiesz, o czym myślę, kiedy tak mówisz. Czy rozumiesz, że... – Że co? Że była gotowa skoczyć za nim w ogień? Że zawrócił jej w głowie miesiące temu, a teraz tylko podsycał tlący się w piersi płomień, rozniecał i tak wybujałą wyobraźnię? Że nie zniosłaby, gdyby po prostu postanowił zabawić się jej kosztem? Powoli wyciągnęła przed siebie dłoń, na dłoni miała owinięte miękką szmatką, zaczarowane zwierciadła. – Lusterko dwukierunkowe. Pomyślałam, że dzięki temu już nigdy więcej nie zapadnie między nami cisza. Bo bardzo bym tego nie chciała. Znowu przechodzić przez to, przez co przechodziłam, zanim w końcu odnalazła mnie twoja sowa. – Drżała, lecz nie z zimna, a z emocji; znów ufna, zdająca się na jego osąd. Wciąż nie mówiła wprost, nie odkrywała się z pełnią swej słabości, lecz wierzyła, że zrozumie. Przejrzy na wylot, wyczyta ukryte między słowami znaczenie. I podejmie decyzję, co chce z tą wiedzą zrobić.
Dlaczego nie podeszła do niego wcześniej? Dlaczego nie skreśliła listu w jedną z tych lepkich od potu, przepełnionych koszmarami nocy? Zwlekała z jakąkolwiek reakcją, choćby najsubtelniejszym gestem, nim nie minął niemalże tydzień od ich ostatniego spotkania...? Bała się. Była przerażona tym bałaganem, który miała w głowie, kakofonią sprzecznych, chwiejnych myśli, a jeszcze bardziej – chaosem emocji. Całym kalejdoskopem uczuć, który szarpał nią, niczym bezwolną marionetką, od euforii do przygnębienia, od ślepego przekonania o swej nieomylności, niezaprzeczalnego prawa do stania się ucieleśnieniem zemsty, do najciemniejszej z głębin wyrzutów sumienia. Potrzebowała czasu, by odzyskać choćby namiastkę kontroli. By dojrzeć do tej rozmowy. I nabrać odwagi.
Z początku nie miała pewności, gdzie leżało źródło zazdrości, która na kilka dobrych chwil rozgościła się w jej sercu, gdy przedzierali się przez zaspy w stronę osamotnionej jabłoni. Czy chodziło o ten pozorny spokój, który otulał ich ze wszystkich stron, koił zmysły, a przy tym ułatwiał mydlenie oczu iluzją, że żyją w zupełnie innych czasach, w innym miejscu, i nie muszą obawiać się, co przyniosą kolejne miesiące, czy o coś zgoła odmiennego. Później zrozumiała jednak, że to nie wszystko. Że podświadomie pragnie tego, co miał Vincent, a o czym ona mogła jedynie pomarzyć, zwłaszcza teraz, pozbawiona dachu nad głową, zdana na łaskę innych – swojego miejsca na ziemi. Domu, stabilizacji. Bezpieczeństwa.
Chciała wejść Foxowi w słowo. A jeśli nie wejść w słowo, to bezceremonialnie zwrócić uwagę na to, co robił. Celowo nie odpowiadał na zadane pytanie, nie podłapywał tematu, na który chciała skierować tory rozpoczynanej rozmowy, ani nie silił się na kurtuazję. Nie ułatwiał. Zamiast tego, nie pozostawiając chwili na oddech, na zachwyt zimowym krajobrazem, przypominał, z czym wiązało się ich ostatnie spotkanie. Jaka wtedy przy nim była: słaba, rozedrgana. Bez zawahania pozbawiał ten wieczór, ich krótki spacer, pozorów beztroski, zmierzając w tylko sobie znanym kierunku. Urwał jednak w pół zdania; nie potrafił odnaleźć odpowiednich słów...? Postanowił, że oszczędzi bólu? Mimowolnie zmarszczyła czoło, pozwoliła, by przez jej twarz przemknął cień smutku, a mina stężała, w milczeniu walcząc z ukłuciem irytacji; wiedziała przecież, czuła, że nie chciał jej skrzywdzić. Że po prostu próbował odnaleźć właściwą drogę. Wtedy jednak odezwał się znowu, odwracając uwagę od zabarwionych niejednoznacznymi emocjami, zasnutymi mgłą obrazów tamtego wieczoru. Jednym krótkim wyznaniem całkowicie wytrącił z równowagi, sprawił, że gwałtownie wciągnęła powietrze, na moment porzuciła maskę dyktowanego rozsądkiem opanowania, odszukując spojrzeniem jego łagodne, roziskrzone oczy. Oczy, w których chciałaby się przeglądać każdego poranka. Myślał o niej? O tym, czy nie jest dla siebie zbyt surowa...? – Ja o tobie też. I chciałam do ciebie napisać. Podziękować. Po prostu... – Bezradnie wzruszyła ramionami. Przyznanie się do tego pielęgnowanego w skrytości serca sekretu przyszło jej łatwiej niż się spodziewała. Ściskający trzewia lęk zelżał pod naporem jego nienachalnej, ożywczej śmiałości; czasami myślała, że znał ją lepiej niż ona sama. Że nauczył się definicji wszelkich drgnień i mimowolnych gestów, wprawnie interpretując znaczenie błędów, na które sobie przy nim pozwalała. Tylko czy na pewno wiedział, co robi? Do czego to wszystko zmierzało, jakie obrazy zaszczepiał w jej głowie? – Chyba po prostu musiałam to przemyśleć. Uspokoić się, chociaż trochę. A dzisiaj, dzisiaj czekałam, aż przestaniesz mi się tylko przyglądać i w końcu do mnie podejdziesz... – wytknęła mu, nim zdążyłaby ugryźć się w język. Mówiła szybciej niż myślała i wątpiła, by powodem tej nieostrożności była niewielka ilość alkoholu, którą wypiła tego wieczoru. Badała spojrzeniem skąpaną w półmroku twarz Foxa, szukając na niej oznak zawahania. Zdziwienia. Albo rozbrajającego uśmiechu. – I nie myśl sobie, że nie wiem, co robisz. Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. – Dźgnęła palcem powietrze gdzieś na wysokości jego klatki piersiowej, muskając paznokciem jeden z guzików płaszcza, chcąc odwrócić uwagę od tego, co wymsknęło się jej przed momentem; łudziła się, że mrok nocy będzie jej sprzymierzeńcem, tak samo szczypiący chłód zimy – bo to przecież wcale nie tak, że policzki zaczęły palić żywym ogniem w reakcji na nierozważne odsłonięcie się ze swoimi pragnieniami.
Odchrząknęła cicho, zgarbiła ramiona, kiedy dosłyszała w jego głosie nutę zaskoczenia. Zrobiła krok do tyłu, oparła się plecami o pień jabłoni, chowając brodę w splotach wełnianego szalika. Może nie powinna tego robić, wykraczać poza bezpieczną granicę niedookreślonej relacji. Narzucać się ze ściślejszym kontaktem. I już myślała nad tym, co powiedzieć, by obrócić całą sytuację w żart, albo uzasadnić obdarowanie go prezentem niedawną prośbą, by był jej stróżem, by pilnował, czy wciąż jest w stanie wywiązywać się ze swych obowiązków, gdy odezwał się ponownie; z ostrożnością, z przesadną, przerysowaną podejrzliwością, ale i kącikami ust powoli wznoszącymi się ku górze. Albo jeszcze nie miał jej za zbyt nachalną, albo był wprawnym kłamcą, potrafił maskować prawdziwe uczucia iście lisią zaczepką wymieszaną z odpowiednią dawką wyrozumiałości. – W gruncie rzeczy, może to bardziej prezent dla mnie niż dla ciebie – zaczęła, z trudem panując nad nieposłusznym głosem. Odnalazła jego spojrzenie własnym, bezwiednie przygryzając wargę. – Albo raczej dla nas – sprostowała szybko, poufale, z sercem podchodzącym do samego gardła i drżącą z przejęcia dłonią. – I nie, nie oczekiwałam niczego... – W zamian. Umilkła jednak, gdy okazało się, że jeszcze nie skończył, że zmienił zdanie. Nie rozumiała, o czym mówił, o czym myślał, kiedy tak lustrował ją zabarwionym nienazwanym uczuciem wzrokiem. – Naprawdę nie musisz... – Wymyślać. Szukać. Próbować się odwdzięczyć. Spodziewała się, że zaraz znajdzie w kieszeni paczkę landrynek, zagubioną wstążeczkę, niewysłany list. Że da jej tyle, okraszając podarek krótkim śmiechem lub rozbrajającą uwagą. On jednak był poważny. Śmiertelnie poważny. I znów powiedział coś, co sprawiło, że na chwilę zapomniała oddychać, a oczy rozszerzyły się w wyrazie zdziwienia. Nie w sensie materialnym? Czy on naprawdę...? – Ja... Nie wiem, czy wiesz, co robisz. Czy wiesz, o czym myślę, kiedy tak mówisz. Czy rozumiesz, że... – Że co? Że była gotowa skoczyć za nim w ogień? Że zawrócił jej w głowie miesiące temu, a teraz tylko podsycał tlący się w piersi płomień, rozniecał i tak wybujałą wyobraźnię? Że nie zniosłaby, gdyby po prostu postanowił zabawić się jej kosztem? Powoli wyciągnęła przed siebie dłoń, na dłoni miała owinięte miękką szmatką, zaczarowane zwierciadła. – Lusterko dwukierunkowe. Pomyślałam, że dzięki temu już nigdy więcej nie zapadnie między nami cisza. Bo bardzo bym tego nie chciała. Znowu przechodzić przez to, przez co przechodziłam, zanim w końcu odnalazła mnie twoja sowa. – Drżała, lecz nie z zimna, a z emocji; znów ufna, zdająca się na jego osąd. Wciąż nie mówiła wprost, nie odkrywała się z pełnią swej słabości, lecz wierzyła, że zrozumie. Przejrzy na wylot, wyczyta ukryte między słowami znaczenie. I podejmie decyzję, co chce z tą wiedzą zrobić.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczepny uśmiech przywołał wspomnienie letniego wieczoru, który odszedł bezpowrotnie. A jednak wszystko, co poznałem na dzikim wybrzeżu nadal ukrywało się za palisadą stroskanego oblicza Maeve, jedynie uśpione w wojennym letargu, pokryte kurzem, po którym została jasna smuga. W czasach, w których przyszło nam poznać siebie nawzajem, trudno było być sobą. Trudno było uśmiechać się beztrosko, cieszyć z niespodziewanie łapiącego deszczu, tańczyć do wesołego pogwizdywania czajnika stojącego na ogniu. Jeszcze trudniej - pozostać człowiekiem. Każde jutro niosło niepewność, a sen nie przynosił ukojenia. Może dlatego nie spaliśmy, zmieniając się w duchy, dawne widma samych siebie. Ale byliśmy tam nadal, gdzieś pod tym woalem zmartwień, ciężkim jak pochmurne niebo. Tak jak w tej chwili, zamkniętej w krótkim uśmiechu.
Mróz wdzierał się w nozdrza i szczypał odsłoniętą skórę; przenikał przez materiał aż do samych kości. Ignorowałem jego nieprzyjemne towarzystwo - był jedyną kartą przetargową do chwili na osobności z Maeve, którą w myślach tkałem już od tygodnia. Tymczasem, wchodząc w rolę kapitana, mimo skrupulatnego planowania, nierozważnie obrałem ster na wzburzone wody, kiedy ona ledwo co wdrapała się za burtę. Odniosłem wrażenie, że zdążyłem zirytować ją zanim jeszcze dokończyłem zdanie, w ostatniej chwili gryząc się w język. W słowach okazała jednak więcej łagodności i zawahania, a ja nie potrafiłem rozgryźć, czy wspinała się właśnie na wyżyny stoicyzmu, czy odpuszczanie moich przewin weszło jej już w krew. Mówi dużo, jeszcze więcej się waha, a ja próbuję wejść jej w słowo, chociaż zamiast mówić, wolałbym przycisnąć ją do serca, by pomóc jej odnaleźć spokój. Co robię? Oczywiście nic. Stoję jak zaklęty, a chłodny wiatr śmieje mi się w twarz.
- Wiem. - Jedno miękkie spojrzenie ujawnia więcej niż kaskada słów. Rozumiałem jej stan, wszystkie jej moralne dywagacje, oraz to, że w ostatnich dniach była krucha jak wydmuszka. I w tym jednym spojrzeniu zamknąłem całe to zrozumienie, wraz z emocjonalnym spadochronem i przebaczeniem, na które liczyłem, że kiedyś samej sobie da ten przywilej. To nie musiało być dzisiaj. Ani jutro. Chciałem tylko, żeby pamiętała o mojej obecności. Obnosiłem się z nią coraz bardziej nachalnie, robiąc krok do przodu i opierając jedną dłoń o pień jabłoni, zupełnie jakbym mówił jej - albo samemu sobie - że należało porzucić plany o dezercji, a wraz z nim najlepiej też rozsądek.
- Wystawiłem na próbę twoją cierpliwość. - Kłamstwo, okraszone uśmiechem ukazującym rząd zębów dla zatarcia śladów. Jednocześnie - przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele i skrupulatnie tuszowana ekscytacja jej wyznaniem. - Jeśli nie ująłem tego wystarczająco dosłownie, prawidłowa odpowiedź brzmi - teraz już tak. - Znaczy: teraz już wszystko w porządku. Teraz, kiedy jest już na wyciągnięcie ręki, a ja jak największy idiota pod palcami trzymam korę drzewa zamiast jej włosów, jej skóry, jej ust. Tym samym nic nie jest w porządku, bo serce chce wyskoczyć z żeber, a żołądek najpewniej zawiązał się już w supeł. Wiem już przecież dokąd to wszystko zmierza, jak zachęca mnie kolejnymi, niby niewinnymi gestami, a mimo tego z uporem dziecka powstrzymuję nieuchronny bieg wydarzeń. Równie dobrze mógłbym próbować zatrzymać Księżyc. Wypowiedzieć mu wojnę za to, że świeci. Może nawet bym to zrobił, gdybym nie miał innej na głowie i barkach.
Z niewinnego flirtu w ucieczkę; kiedy cofa się, przyklejając plecy do pnia jabłoni, przez chwilę żałuję swojej nachalności. Niczego już nie rozumiem, odpowiedzi szukając w jej błyszczących oczach. To przedłużające się niedopowiedzenie wyżera mi dziurę w brzuchu, krew kapie na biały śnieg, nie barwiąc go szkarłatem. Rozpędzone myśli pulsują pod kopułą czaszki, one też szukają rysy, przez którą mogłyby wydostać się na zewnątrz. Pośród nich słyszę czasem szyderczy śmiech Lovegood. Jak zawsze triumfuje nade mną, przypominając o wszystkich miesiącach życia w poczuciu odrzucenia. Bycia niewystarczającym. Bycia na chwilę. Jakiego rodzaju biletem było lusterko dwukierunkowe? Miejskim czy dalekobieżnym? Takim, który rozmoczony szybko ląduje w koszu, czy takim, który odkłada się pod poduszkę przez lata, bo chociaż przybywa mu dziur niczym w serze od maszynek konduktorskich, to nadal służy? Czy istniały w ogóle takie bilety? Wielokrotnego użytku. Najlepiej - wiecznego użytku. Dożywotnie. Obsługujące wszystkie wymarzone trasy, bez limitu krajowego.
Tylko w taką podróż chciałem się udać z Maeve.
Może to nie był aż taki biały kruk jaki mi się śnił, a może z tego otumanienia jej towarzystwem dostawałem już omamów słuchowych. Powiedziała - dla nas. Nie ona i ja oddzielnie, tylko my w formie scalonej. Zrzuciłem to na karb przenikliwego zimna, musiało maczać palce w moich zmysłach, poplątać je wedle uznania, dla zabawy. A później mówiła dalej, używając kolejnych słów, które podświadomie chciałem od niej usłyszeć. W środku moje nerwy dygotały jak w ulu, może z chłodu, a może z emocji, które pretendowały do tytułu muzyki. Ostrożnie wyciągnąłem dłoń, opuszkami odgarniając języki materiału. Gładka tafla luster błysnęła w ciemności. Czułem, że jeśli po nie sięgnę, wszystko będzie jak dawniej, choć nie tak samo.
- Maeve... - Uniosłem na nią spojrzenie stalowych oczu, jakbym patrzył na nią po raz pierwszy. Na chwilę cofnąłem dłoń, drugą odpychając się od pnia, bo nonszalancja nie szła w parze ze słowami, które cisnęły się na usta, od miesięcy skrupulatnie spychane w kąt. - Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, czego chcę i co w tej chwili robię. - Wyprostowałem się; głos nie drżał, nie zdradzał zawahania, trwając na antypodach tego, jakie kataklizmy wydarzały się we mnie. Nowa fala anomalii, grudzień 1957. Tylko tym razem nie rozpierzchły się plagą na cały kraj. - Nie potrafię już dłużej udawać twojego przyjaciela. Męczy mnie to. - Prawda brzmiała zimniej niż otulająca nas cisza. Przedzierała noc niczym ostre sople lodu - a przecież nie chciałem, by tak wybrzmiała. - To znaczy… chcę nim być. - Poprawiłem się, na chwilę uciekając od niej wzrokiem. - Ale nie w taki sposób. - Łatwiej było poruszać się w sferze niedomówień. Taki. Ten. Bezimienność pozwalała na pobudzenie wyobraźni, wolną interpretację. - Ty też musisz wiedzieć, co robisz. Nie daje się takich prezentów bezinteresownie. - Nie musiałem jej nawet demaskować. Sama to zrobiła. Ponownie uniosłem oczy, przyglądając się jej obliczu, po czym bez pośpiechu sięgnąłem po wysunięte w moim kierunku lusterko, zamykając je w swojej dłoni. - Przyjmuję twój podarunek. Ale nie chcę, żebyś dawała mi cokolwiek więcej. - Najwięcej dostawałem od niej, kiedy tego nie planowała; wiedziała o tym? - To ja chcę być tym, który daje. - Nakreśliłem z namaszczeniem, bo w tej paradoksalnej matematyce, im więcej jej dawałem, tym więcej miałem sam. Byłem gotów obiecać jej wszystko - nie lubiłem jednak słów, słowa bywały zwodnicze, łatwo można było je wpakować w walizki i wywieźć na wakacje. Opuściłem więc zasłonę milczenia, wpatrując się w nią z intensywnością i taką zachłannością, jakbym z całej tej zimowej gawiedzi - śniegu, ponurego nieba, gwiazd, księżyca i jabłoni - tylko ja miał prawo do przeglądania się w jej oczach. - Maeve… - Wyszeptałem, jakbym zaklinał na ustach pradawne zaklęcie, od którego zawirowało mi w głowie. Chciałem już tylko jednego. Pozbyć się gryzącego mnie strachu, który istniał tylko w mojej świadomości, dręcząc mnie czymś, co wydarzało się wyłącznie w moich najśmielszych snach. Nie wiedziałem, co będzie dalej; wiedziałem jedynie, że będzie inaczej - jednocześnie byłem pewien, że stracę rozum, jeśli spędzę jeszcze jeden dzień trzymając Maeve na dystans. Nie dzień - minutę choćby. Mogłem wmawiać sobie, że dywagacje odstawiam na wysoką półkę, ale prawda była taka, że z każdym drgnięciem wskazówki na tarczy zegara ich ilość jedynie eskalowała, czyniąc moją głowę coraz cięższą, coraz mniej zdatną do przetwarzania rzeczywistości.
Drogę do jej ust odnalazłem zanim zdążyłaby zareagować. Sprawnie i szybko, zupełnie jakbym wyrył ją we własnej wyobraźni. Nie pytając o zdanie sięgnąłem po to, czego chciałem. Podstępnie, z zaskoczenia, nie pozwalając jej na reakcję, nim nasze wargi się spotkały. Mocno i zachłannie skradłem je dla siebie w czułym pocałunku, najpewniej nierozważnie ryzykując wszystko, co już miałem.
Ale jeśli nie mogłem mieć jej całej, być może było lepiej, bym nie miał jej wcale - kolekcjonując wspomnienie, którego zakończenia jeszcze nie znałem.
Mróz wdzierał się w nozdrza i szczypał odsłoniętą skórę; przenikał przez materiał aż do samych kości. Ignorowałem jego nieprzyjemne towarzystwo - był jedyną kartą przetargową do chwili na osobności z Maeve, którą w myślach tkałem już od tygodnia. Tymczasem, wchodząc w rolę kapitana, mimo skrupulatnego planowania, nierozważnie obrałem ster na wzburzone wody, kiedy ona ledwo co wdrapała się za burtę. Odniosłem wrażenie, że zdążyłem zirytować ją zanim jeszcze dokończyłem zdanie, w ostatniej chwili gryząc się w język. W słowach okazała jednak więcej łagodności i zawahania, a ja nie potrafiłem rozgryźć, czy wspinała się właśnie na wyżyny stoicyzmu, czy odpuszczanie moich przewin weszło jej już w krew. Mówi dużo, jeszcze więcej się waha, a ja próbuję wejść jej w słowo, chociaż zamiast mówić, wolałbym przycisnąć ją do serca, by pomóc jej odnaleźć spokój. Co robię? Oczywiście nic. Stoję jak zaklęty, a chłodny wiatr śmieje mi się w twarz.
- Wiem. - Jedno miękkie spojrzenie ujawnia więcej niż kaskada słów. Rozumiałem jej stan, wszystkie jej moralne dywagacje, oraz to, że w ostatnich dniach była krucha jak wydmuszka. I w tym jednym spojrzeniu zamknąłem całe to zrozumienie, wraz z emocjonalnym spadochronem i przebaczeniem, na które liczyłem, że kiedyś samej sobie da ten przywilej. To nie musiało być dzisiaj. Ani jutro. Chciałem tylko, żeby pamiętała o mojej obecności. Obnosiłem się z nią coraz bardziej nachalnie, robiąc krok do przodu i opierając jedną dłoń o pień jabłoni, zupełnie jakbym mówił jej - albo samemu sobie - że należało porzucić plany o dezercji, a wraz z nim najlepiej też rozsądek.
- Wystawiłem na próbę twoją cierpliwość. - Kłamstwo, okraszone uśmiechem ukazującym rząd zębów dla zatarcia śladów. Jednocześnie - przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele i skrupulatnie tuszowana ekscytacja jej wyznaniem. - Jeśli nie ująłem tego wystarczająco dosłownie, prawidłowa odpowiedź brzmi - teraz już tak. - Znaczy: teraz już wszystko w porządku. Teraz, kiedy jest już na wyciągnięcie ręki, a ja jak największy idiota pod palcami trzymam korę drzewa zamiast jej włosów, jej skóry, jej ust. Tym samym nic nie jest w porządku, bo serce chce wyskoczyć z żeber, a żołądek najpewniej zawiązał się już w supeł. Wiem już przecież dokąd to wszystko zmierza, jak zachęca mnie kolejnymi, niby niewinnymi gestami, a mimo tego z uporem dziecka powstrzymuję nieuchronny bieg wydarzeń. Równie dobrze mógłbym próbować zatrzymać Księżyc. Wypowiedzieć mu wojnę za to, że świeci. Może nawet bym to zrobił, gdybym nie miał innej na głowie i barkach.
Z niewinnego flirtu w ucieczkę; kiedy cofa się, przyklejając plecy do pnia jabłoni, przez chwilę żałuję swojej nachalności. Niczego już nie rozumiem, odpowiedzi szukając w jej błyszczących oczach. To przedłużające się niedopowiedzenie wyżera mi dziurę w brzuchu, krew kapie na biały śnieg, nie barwiąc go szkarłatem. Rozpędzone myśli pulsują pod kopułą czaszki, one też szukają rysy, przez którą mogłyby wydostać się na zewnątrz. Pośród nich słyszę czasem szyderczy śmiech Lovegood. Jak zawsze triumfuje nade mną, przypominając o wszystkich miesiącach życia w poczuciu odrzucenia. Bycia niewystarczającym. Bycia na chwilę. Jakiego rodzaju biletem było lusterko dwukierunkowe? Miejskim czy dalekobieżnym? Takim, który rozmoczony szybko ląduje w koszu, czy takim, który odkłada się pod poduszkę przez lata, bo chociaż przybywa mu dziur niczym w serze od maszynek konduktorskich, to nadal służy? Czy istniały w ogóle takie bilety? Wielokrotnego użytku. Najlepiej - wiecznego użytku. Dożywotnie. Obsługujące wszystkie wymarzone trasy, bez limitu krajowego.
Tylko w taką podróż chciałem się udać z Maeve.
Może to nie był aż taki biały kruk jaki mi się śnił, a może z tego otumanienia jej towarzystwem dostawałem już omamów słuchowych. Powiedziała - dla nas. Nie ona i ja oddzielnie, tylko my w formie scalonej. Zrzuciłem to na karb przenikliwego zimna, musiało maczać palce w moich zmysłach, poplątać je wedle uznania, dla zabawy. A później mówiła dalej, używając kolejnych słów, które podświadomie chciałem od niej usłyszeć. W środku moje nerwy dygotały jak w ulu, może z chłodu, a może z emocji, które pretendowały do tytułu muzyki. Ostrożnie wyciągnąłem dłoń, opuszkami odgarniając języki materiału. Gładka tafla luster błysnęła w ciemności. Czułem, że jeśli po nie sięgnę, wszystko będzie jak dawniej, choć nie tak samo.
- Maeve... - Uniosłem na nią spojrzenie stalowych oczu, jakbym patrzył na nią po raz pierwszy. Na chwilę cofnąłem dłoń, drugą odpychając się od pnia, bo nonszalancja nie szła w parze ze słowami, które cisnęły się na usta, od miesięcy skrupulatnie spychane w kąt. - Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, czego chcę i co w tej chwili robię. - Wyprostowałem się; głos nie drżał, nie zdradzał zawahania, trwając na antypodach tego, jakie kataklizmy wydarzały się we mnie. Nowa fala anomalii, grudzień 1957. Tylko tym razem nie rozpierzchły się plagą na cały kraj. - Nie potrafię już dłużej udawać twojego przyjaciela. Męczy mnie to. - Prawda brzmiała zimniej niż otulająca nas cisza. Przedzierała noc niczym ostre sople lodu - a przecież nie chciałem, by tak wybrzmiała. - To znaczy… chcę nim być. - Poprawiłem się, na chwilę uciekając od niej wzrokiem. - Ale nie w taki sposób. - Łatwiej było poruszać się w sferze niedomówień. Taki. Ten. Bezimienność pozwalała na pobudzenie wyobraźni, wolną interpretację. - Ty też musisz wiedzieć, co robisz. Nie daje się takich prezentów bezinteresownie. - Nie musiałem jej nawet demaskować. Sama to zrobiła. Ponownie uniosłem oczy, przyglądając się jej obliczu, po czym bez pośpiechu sięgnąłem po wysunięte w moim kierunku lusterko, zamykając je w swojej dłoni. - Przyjmuję twój podarunek. Ale nie chcę, żebyś dawała mi cokolwiek więcej. - Najwięcej dostawałem od niej, kiedy tego nie planowała; wiedziała o tym? - To ja chcę być tym, który daje. - Nakreśliłem z namaszczeniem, bo w tej paradoksalnej matematyce, im więcej jej dawałem, tym więcej miałem sam. Byłem gotów obiecać jej wszystko - nie lubiłem jednak słów, słowa bywały zwodnicze, łatwo można było je wpakować w walizki i wywieźć na wakacje. Opuściłem więc zasłonę milczenia, wpatrując się w nią z intensywnością i taką zachłannością, jakbym z całej tej zimowej gawiedzi - śniegu, ponurego nieba, gwiazd, księżyca i jabłoni - tylko ja miał prawo do przeglądania się w jej oczach. - Maeve… - Wyszeptałem, jakbym zaklinał na ustach pradawne zaklęcie, od którego zawirowało mi w głowie. Chciałem już tylko jednego. Pozbyć się gryzącego mnie strachu, który istniał tylko w mojej świadomości, dręcząc mnie czymś, co wydarzało się wyłącznie w moich najśmielszych snach. Nie wiedziałem, co będzie dalej; wiedziałem jedynie, że będzie inaczej - jednocześnie byłem pewien, że stracę rozum, jeśli spędzę jeszcze jeden dzień trzymając Maeve na dystans. Nie dzień - minutę choćby. Mogłem wmawiać sobie, że dywagacje odstawiam na wysoką półkę, ale prawda była taka, że z każdym drgnięciem wskazówki na tarczy zegara ich ilość jedynie eskalowała, czyniąc moją głowę coraz cięższą, coraz mniej zdatną do przetwarzania rzeczywistości.
Drogę do jej ust odnalazłem zanim zdążyłaby zareagować. Sprawnie i szybko, zupełnie jakbym wyrył ją we własnej wyobraźni. Nie pytając o zdanie sięgnąłem po to, czego chciałem. Podstępnie, z zaskoczenia, nie pozwalając jej na reakcję, nim nasze wargi się spotkały. Mocno i zachłannie skradłem je dla siebie w czułym pocałunku, najpewniej nierozważnie ryzykując wszystko, co już miałem.
Ale jeśli nie mogłem mieć jej całej, być może było lepiej, bym nie miał jej wcale - kolekcjonując wspomnienie, którego zakończenia jeszcze nie znałem.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie podejrzewała nawet, że nie są tu sami. Że choć skrywali się w mroku nocy, z dala od spojrzeń pozostałych gości Ostoi, to ciągle towarzyszyć im będzie ona – bezimienna zjawa, widmo lisiej przeszłości. Nie mogła zdawać sobie sprawy z jej istnienia, mimo to czasem sądziła, że dostrzega na twarzy Fredericka cień zawahania, zwykle skrzętnie skrywanej obawy, która jedynie raz na jakiś czas wypływała na powierzchnię, zajmując miejsce zaczepnego uśmiechu, błysku w zmrużonym, jasnym oku. Oddałaby ostatniego galeona, byle tylko móc go zrozumieć, a przez zrozumienie przynieść ulgę. Trafnie odgadnąć wszelkie lęki, ostrożnie i czule dotrzeć do ich źródła, by na koniec odnaleźć odpowiednie słowa i tymi słowami podważyć słuszność ich istnienia. Zamiast tego znów była tą, która potrzebowała opieki i która brała, zachłannie chłonąc każdy spływający z ust wyraz i każdy gest, wszystko to, co mógł – chciał – jej dać. Tłumaczyła się, czując, że jest mu te wyjaśnienia winna. A on wiedział. Jedno słowo wystarczyło, by umilkła, lecz nie z powodu oszczędności jego wypowiedzi, raczej dobranego do niej tonu. Miękkiego, uspokajającego. W obejmującym ją spojrzeniu, przenikliwym i wyrozumiałym, odnalazła wszystko to, czego tak wygłodniale pragnęła; wbrew temu, co wyznała mu w ciszy Kurnika, wciąż zdawał się widzieć ją taką, jaką chciała dla niego być. Zasługującą na wybaczenie i na dobroć, na zainteresowanie kogoś takiego jak on i listy, które czytała raz po raz, a później chowała przewiązane wstążką na dnie kufra. Czy naprawdę nie dostrzegał w niej bezwzględnej morderczyni? Potwora w niewieściej skórze? Pozwoliła sobie na przedłużającą się chwilę milczenia, gdy gardło ścisnęła zdradziecka słabość, a oczy niemalże zaszły mgłą łez; niemalże, bo wciąż potrafiła jednak wspiąć się na wyżyny samokontroli, przywołać do siebie resztkę opanowania, tym samym zmusić nieposłuszne ciało do zachowania pozorów. Bardziej z przyzwyczajenia niż faktycznej potrzeby; nie musiała już przecież grać przed nim silnej, wykutej ze skały, niewzruszonej. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co robił, kątem oka obserwując każde, choćby najmniejsze drgnienie. Milimetr po milimetrze i krok po kroku zmniejszał dyktowany przyzwoitością dystans, dosłownie i w przenośni, cierpliwie kontynuując rozpoczęte miesiące temu podchody. Oswajał i obłaskawiał, pozwalając przywyknąć do przyglądania się sobie wzajemnie z bliska, choć już latem złapał ją w swe zastawione świadomie lub wcale nie sidła. A ona czekała, pozornie cierpliwie, tak naprawdę zżerana irracjonalnym lękiem i towarzyszącą mu, stale przybierającą na sile ekscytacją. – Lubisz to robić? Wystawiać mnie na próbę? Sprawdzać, gdzie leżą moje granice? – podjęła cicho, niby to chcąc zachować powagę, udać podejrzliwość, jednocześnie bezwiednie odpowiadając uśmiechem na uśmiech; próbowała nie dać tego po sobie poznać, lecz już na starcie przegrywała, gdy raczył ją zadziornym błyskiem w oku i wcielał się w rolę pewnego swego Lisa. I nawet nie zauważyła, kiedy zadarła brodę do góry, przyglądając mu się z uwagą, trochę nachalnie, jak gdyby chciała go tym wzrokiem zganić, jednocześnie próbując przejrzeć tę jego pozę na wylot, jednak podszyta napięciem bliskość utrudniała zachowanie zimnej głowy. Odetchnęła głębiej, wśród zapachów skutego mrozem krajobrazu szukając tego znajomego, należącego do niego. Teraz już tak? Pokręciła krótko, z udawaną dezaprobatą, głową, bo wciąż uparcie unikał odpowiedzi – i to unikał jej na swój niepoprawny, łobuzerski sposób, przyprawiając ją tym samym o nagłą falę wspinającego się wzdłuż kręgosłupa gorąca, nerwowe odgarnięcie wymykających się zza ucha włosów i kolejny tańczący na wargach uśmiech, którego nie potrafiłaby powstrzymać, choćby chciała. – W takim razie gratuluję sobie pomysłu porwania cię na ten ziąb – wymruczała cicho, bez cienia skruchy, nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego głośniejszego dźwięku, a może po prostu nie chcąc, by nie zakłócać nim intymności okraszonej zapomnianą lekkością chwili.
Zaraz jednak pojawiło się dojmujące, odganiające żartobliwy nastrój zwątpienie. Może nie powinna tego robić, przytłaczać go ciężarem podarunku, sprawiać, by czuł się zobowiązany do rewanżu lub wycofał pod wpływem nieoczekiwanego, zagęszczającego atmosferę przejawu uczuć. Może była nieostrożna, niezdarna, pozwoliła sobie właśnie na niewłaściwy ruch, wszak nie wiedziała, jak się do tego zabrać, bo nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji. Obawa przed odrzuceniem, nieudolnie skrywaną szorstkością czy chłodem, skręcała żołądek w ciasny supeł, sprawiała, że w głowie pojawiała się paraliżująca pustka – lecz czy potrafiłaby nie podjąć ryzyka? Pozwolić mu po prostu odejść, spoglądać i rozmawiać w ten sposób z inną? Zrezygnować ze wszystkiego, czego pragnęła, a co otrzymała do tej pory jedynie w najśmielszych snach...? I znów pomyślała, że dostrzega na jego licu, jeszcze do niedawna rozświetlonym szerokim, przyśpieszającym bicie serca uśmiechem, to zdradliwe pęknięcie. Wtedy jednak odzyskał fason, skrył się za starannie odegraną, grubymi nićmi szytą podejrzliwością, która miała ją ośmielić – zaczęła więc mówić, nie bez trudu przyznając się do tego, że z czasem stał się jej słabością, jej pragnieniem i nie potrafiła udawać, że wciąż to wszystko rozumie. Że chciała wierzyć w nich, a nie każde z osobna. Że lusterka dwukierunkowe miały być mostem, trwałym i niezawodnym, który nie runie, gdy tylko nad Anglię przybędzie śnieżyca, a sowy znów zaczną gubić właściwą drogę. Zwłaszcza teraz, kiedy mieszkała w odległej Irlandii, listy docierały z boleśnie długim opóźnieniem. Jednak z każdym kolejnym słowem gubiła się coraz bardziej, a oddech grzęzł jej w gardle. Na nic zdawało się wieloletnie szkolenie wiedźmiej straży, gdy próbowała odkryć się z biorącymi górę nad rozsądkiem i logiką uczuciami. Postawić wszystko na jedną kartę, a później poradzić sobie z konsekwencjami, jakiekolwiek by one nie były.
Nie unikała kontaktu wzrokowego, wprost przeciwnie, sama go szukała, wiedząc, że właśnie stamtąd, z oczu Foxa, dowie się najwięcej. Że odnajdzie w nich odpowiedź na wszystkie pytania, również te, które jeszcze między nimi nie padły, nie mogły odnaleźć drogi na spierzchnięte od mrozu usta. Mimowolnie drgnęła na dźwięk swego imienia, walcząc z narastającą paniką i przemożną chęcią, by uciec, nim dojrzy w jego wejrzeniu choćby namiastkę pogardy czy irytacji. Nie rozumiała, co próbował powiedzieć. Pobladła w reakcji na dalsze słowa, niewiele później poczuła to dziwne szczypanie, wstępujący na oblicze gorąc; nie potrafię dłużej udawać twojego przyjaciela. Co on...? Czy naprawdę? Nie podejrzewała, że właśnie tego wieczoru, gdy stanie przed nim bezbronna, prawdziwa, za karę pozna cierpki, metaliczny smak porażki. Momentalnie przeniosła wzrok gdzieś w bok, na malujące się w ciemności zaspy śniegu, próbując skryć oblicze za jedną z wystudiowanych, gwarantujących bezpieczeństwo masek. Od wielu długich miesięcy podejrzewała, że nie jest dla niego odpowiednia, a wszystko to, co myślała, że dostrzega w jego gestach, było tylko wynikiem maniery, sposobu bycia. Przelotnej fascynacji, która zniknęła tak szybko jak szybko się pojawiła... Chciał nim być, ale nie w taki sposób? Nadal nie rozumiała. – Przepraszam, jeśli powiedziałam ci zbyt wiele, jeśli to było zbyt wiele, jeśli teraz chciałam zbyt wiele... – Musiała wejść mu w słowo, sprawić, żeby przestał mówić, przestał zmierzać w kierunku, którego tak bardzo się bała. I próbowała być przy tym spokojna, zachowawcza, zdystansowana, lecz między kolejne zgłoski zakradło się coś na kształt paniki, a naga, nie obleczona w rękawiczkę dłoń z lusterkami zadrżała wyraźniej od nadmiaru kłębiących się w piersi emocji. – To prawda. Nie będę kłamać. Nie jestem bezinteresowna. Po prostu myślałam, że... – Bezradnie wzruszyła ramionami, uśmiechając się cierpko, krzywo i próbując odrzucić od siebie obrazy, które pielęgnowała w swojej pamięci, a które musiały zaburzyć ogląd sytuacji. Wtedy jednak powiedział coś jeszcze, coś, co sprawiło, że spłynęła na nią ulga, a wszystko zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. – Przyjmujesz? – Uniosła wyżej brwi, szczerze zdziwiona, wciąż wybita z rytmu, szeroko otwartymi oczami odnajdując jego spojrzenie. Serce niemalże nie wyskoczyło z piersi, gdy powoli analizowała wszystko to, co usłyszała, gdy zaczęło docierać do niej, że to wcale nie było odrzucenie, a coś zgoła odmiennego. Z poczuciem dysonansu poznawczego, z wciąż podszeptującą najgorsze scenariusze obawą, obserwowała, jak ofiarowane mu lusterko ginie w kieszeni męskiego płaszcza. – Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy w Dorset? To może działać tylko wtedy, jeśli będzie obustronne – przypomniała mu cicho, już spokojniej, z pewną dozą wstydu, ale i moszczącej się na piersi, jak zadowolony, mruczący kot, radości. Normalnej, dawno zapomnianej euforii. – Chciałabym po prostu, żebyś był. – Zawsze, wbrew wojnie i wbrew rozlewającemu się na całą Anglię szaleństwu, wbrew tej zagrażającej wszystkiemu i wszystkim zgniliźnie, która wylęgła się w centrum stolicy, a teraz sięgała coraz odważniej i coraz dalej, ku nim samym. Nie musiał jej nic dawać, nic poza swą niepodzielną uwagą, specjalnym miejscem w pamięci. I w sercu.
Skrzyżowała z nim wzrok, bez cienia zmieszania badając jego skąpaną w mroku twarz, poznając ją na nowo, znów z bliska, jak wtedy, na wybrzeżu, gdy szykowali się do pierwszego wspólnego tańca. Nie był już wyszczekany i zaczepny, a przynajmniej nie tylko; dopuszczał ją do siebie, pozwalając zobaczyć od innej strony. Dzielny i waleczny, silny, pewny swego, ale też – zdolny do przebaczenia. Wyrozumiały. Czarujący nienachalnym, chłopięcym urokiem. Wiedziała jednak, czuła, że za tą fasadą jest coś więcej, że jest tam ból i lęk, z którymi chciała mu pomóc – gdyby tylko jej na to pozwolił. – Freddie – zawtórowała mu niemalże bezgłośnie, ledwo poruszając ustami, czując, że znów balansują na granicy, jednak tym razem w końcu ją przekroczą. Że przebiegający wśród kręgosłupa dreszcz i to ciężkie, próbujące przewiercić ją na wskroś spojrzenie zwiastują coś więcej, coś, czego jeszcze nie zasmakowała. I choć podskórnie wiedziała, do czego to wszystko zmierza, że nareszcie odnajdzie drogę do jej warg, doprowadzi polowanie do punktu kulminacyjnego, to kiedy w końcu do tego doszło, zamarła w bezruchu. Była pewna, że musiał czuć obijające się o żebra, próbujące wyrwać się na wolność serce i falującą od przyśpieszonego oddechu pierś. Odnalazła oparcie w pniu jabłoni, nie mogąc już ufać swym mięknącym kolanom, powoli odchodząc od zmysłów. Przytłoczona chaosem emocji i myśli poddała się jego woli, nie próbując nawet uciekać, z początku ostrożnie i zachowawczo oddając otrzymaną od niego pieszczotę. A kiedy przestał ją całować, nie pozwoliła, by ich usta rozdzieliły się na długo. Instynktownie przylgnęła do niego blisko, bliżej, dłonią odnajdując poły lisiego płaszcza, powoli wspinając się nią wyżej, aż opuszkami palców odnalazła chropowaty, zmarznięty policzek i musnęła go niemalże tak czule, jak czule, a przy tym nieco niewprawnie, łapczywie próbowała odnaleźć jego wargi, zamknąć je w gorącym, miłosnym uścisku, by posmakować ich raz jeszcze; gesty przemawiały głośniej od słów. Może nie powinna tego robić; może było zbyt wcześnie, może odsłaniała się przed nim zbyt szybko. Może powinna utrzymać pewien dystans, by nie utracić jego zainteresowania. Wtedy nie myślała jednak o tym, nie myślała już o niczym, wszak dochodzące do głosu pragnienie zagłuszało zdrowy rozsądek i wszelkie obawy. Czas stanął w miejscu, pozwalając zapomnieć o wszystkim innym, o bólu i stracie, o wyrzutach sumienia i toczącej się wszędzie dookoła wojnie. Byli już tylko oni, razem.
Lęk miał przypomnieć o sobie dopiero wtedy, gdy znów niepewnie odnajdowała wzrokiem stalowe, skrzące się w ciemności tęczówki Foxa. Co teraz?
Zaraz jednak pojawiło się dojmujące, odganiające żartobliwy nastrój zwątpienie. Może nie powinna tego robić, przytłaczać go ciężarem podarunku, sprawiać, by czuł się zobowiązany do rewanżu lub wycofał pod wpływem nieoczekiwanego, zagęszczającego atmosferę przejawu uczuć. Może była nieostrożna, niezdarna, pozwoliła sobie właśnie na niewłaściwy ruch, wszak nie wiedziała, jak się do tego zabrać, bo nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji. Obawa przed odrzuceniem, nieudolnie skrywaną szorstkością czy chłodem, skręcała żołądek w ciasny supeł, sprawiała, że w głowie pojawiała się paraliżująca pustka – lecz czy potrafiłaby nie podjąć ryzyka? Pozwolić mu po prostu odejść, spoglądać i rozmawiać w ten sposób z inną? Zrezygnować ze wszystkiego, czego pragnęła, a co otrzymała do tej pory jedynie w najśmielszych snach...? I znów pomyślała, że dostrzega na jego licu, jeszcze do niedawna rozświetlonym szerokim, przyśpieszającym bicie serca uśmiechem, to zdradliwe pęknięcie. Wtedy jednak odzyskał fason, skrył się za starannie odegraną, grubymi nićmi szytą podejrzliwością, która miała ją ośmielić – zaczęła więc mówić, nie bez trudu przyznając się do tego, że z czasem stał się jej słabością, jej pragnieniem i nie potrafiła udawać, że wciąż to wszystko rozumie. Że chciała wierzyć w nich, a nie każde z osobna. Że lusterka dwukierunkowe miały być mostem, trwałym i niezawodnym, który nie runie, gdy tylko nad Anglię przybędzie śnieżyca, a sowy znów zaczną gubić właściwą drogę. Zwłaszcza teraz, kiedy mieszkała w odległej Irlandii, listy docierały z boleśnie długim opóźnieniem. Jednak z każdym kolejnym słowem gubiła się coraz bardziej, a oddech grzęzł jej w gardle. Na nic zdawało się wieloletnie szkolenie wiedźmiej straży, gdy próbowała odkryć się z biorącymi górę nad rozsądkiem i logiką uczuciami. Postawić wszystko na jedną kartę, a później poradzić sobie z konsekwencjami, jakiekolwiek by one nie były.
Nie unikała kontaktu wzrokowego, wprost przeciwnie, sama go szukała, wiedząc, że właśnie stamtąd, z oczu Foxa, dowie się najwięcej. Że odnajdzie w nich odpowiedź na wszystkie pytania, również te, które jeszcze między nimi nie padły, nie mogły odnaleźć drogi na spierzchnięte od mrozu usta. Mimowolnie drgnęła na dźwięk swego imienia, walcząc z narastającą paniką i przemożną chęcią, by uciec, nim dojrzy w jego wejrzeniu choćby namiastkę pogardy czy irytacji. Nie rozumiała, co próbował powiedzieć. Pobladła w reakcji na dalsze słowa, niewiele później poczuła to dziwne szczypanie, wstępujący na oblicze gorąc; nie potrafię dłużej udawać twojego przyjaciela. Co on...? Czy naprawdę? Nie podejrzewała, że właśnie tego wieczoru, gdy stanie przed nim bezbronna, prawdziwa, za karę pozna cierpki, metaliczny smak porażki. Momentalnie przeniosła wzrok gdzieś w bok, na malujące się w ciemności zaspy śniegu, próbując skryć oblicze za jedną z wystudiowanych, gwarantujących bezpieczeństwo masek. Od wielu długich miesięcy podejrzewała, że nie jest dla niego odpowiednia, a wszystko to, co myślała, że dostrzega w jego gestach, było tylko wynikiem maniery, sposobu bycia. Przelotnej fascynacji, która zniknęła tak szybko jak szybko się pojawiła... Chciał nim być, ale nie w taki sposób? Nadal nie rozumiała. – Przepraszam, jeśli powiedziałam ci zbyt wiele, jeśli to było zbyt wiele, jeśli teraz chciałam zbyt wiele... – Musiała wejść mu w słowo, sprawić, żeby przestał mówić, przestał zmierzać w kierunku, którego tak bardzo się bała. I próbowała być przy tym spokojna, zachowawcza, zdystansowana, lecz między kolejne zgłoski zakradło się coś na kształt paniki, a naga, nie obleczona w rękawiczkę dłoń z lusterkami zadrżała wyraźniej od nadmiaru kłębiących się w piersi emocji. – To prawda. Nie będę kłamać. Nie jestem bezinteresowna. Po prostu myślałam, że... – Bezradnie wzruszyła ramionami, uśmiechając się cierpko, krzywo i próbując odrzucić od siebie obrazy, które pielęgnowała w swojej pamięci, a które musiały zaburzyć ogląd sytuacji. Wtedy jednak powiedział coś jeszcze, coś, co sprawiło, że spłynęła na nią ulga, a wszystko zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. – Przyjmujesz? – Uniosła wyżej brwi, szczerze zdziwiona, wciąż wybita z rytmu, szeroko otwartymi oczami odnajdując jego spojrzenie. Serce niemalże nie wyskoczyło z piersi, gdy powoli analizowała wszystko to, co usłyszała, gdy zaczęło docierać do niej, że to wcale nie było odrzucenie, a coś zgoła odmiennego. Z poczuciem dysonansu poznawczego, z wciąż podszeptującą najgorsze scenariusze obawą, obserwowała, jak ofiarowane mu lusterko ginie w kieszeni męskiego płaszcza. – Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy w Dorset? To może działać tylko wtedy, jeśli będzie obustronne – przypomniała mu cicho, już spokojniej, z pewną dozą wstydu, ale i moszczącej się na piersi, jak zadowolony, mruczący kot, radości. Normalnej, dawno zapomnianej euforii. – Chciałabym po prostu, żebyś był. – Zawsze, wbrew wojnie i wbrew rozlewającemu się na całą Anglię szaleństwu, wbrew tej zagrażającej wszystkiemu i wszystkim zgniliźnie, która wylęgła się w centrum stolicy, a teraz sięgała coraz odważniej i coraz dalej, ku nim samym. Nie musiał jej nic dawać, nic poza swą niepodzielną uwagą, specjalnym miejscem w pamięci. I w sercu.
Skrzyżowała z nim wzrok, bez cienia zmieszania badając jego skąpaną w mroku twarz, poznając ją na nowo, znów z bliska, jak wtedy, na wybrzeżu, gdy szykowali się do pierwszego wspólnego tańca. Nie był już wyszczekany i zaczepny, a przynajmniej nie tylko; dopuszczał ją do siebie, pozwalając zobaczyć od innej strony. Dzielny i waleczny, silny, pewny swego, ale też – zdolny do przebaczenia. Wyrozumiały. Czarujący nienachalnym, chłopięcym urokiem. Wiedziała jednak, czuła, że za tą fasadą jest coś więcej, że jest tam ból i lęk, z którymi chciała mu pomóc – gdyby tylko jej na to pozwolił. – Freddie – zawtórowała mu niemalże bezgłośnie, ledwo poruszając ustami, czując, że znów balansują na granicy, jednak tym razem w końcu ją przekroczą. Że przebiegający wśród kręgosłupa dreszcz i to ciężkie, próbujące przewiercić ją na wskroś spojrzenie zwiastują coś więcej, coś, czego jeszcze nie zasmakowała. I choć podskórnie wiedziała, do czego to wszystko zmierza, że nareszcie odnajdzie drogę do jej warg, doprowadzi polowanie do punktu kulminacyjnego, to kiedy w końcu do tego doszło, zamarła w bezruchu. Była pewna, że musiał czuć obijające się o żebra, próbujące wyrwać się na wolność serce i falującą od przyśpieszonego oddechu pierś. Odnalazła oparcie w pniu jabłoni, nie mogąc już ufać swym mięknącym kolanom, powoli odchodząc od zmysłów. Przytłoczona chaosem emocji i myśli poddała się jego woli, nie próbując nawet uciekać, z początku ostrożnie i zachowawczo oddając otrzymaną od niego pieszczotę. A kiedy przestał ją całować, nie pozwoliła, by ich usta rozdzieliły się na długo. Instynktownie przylgnęła do niego blisko, bliżej, dłonią odnajdując poły lisiego płaszcza, powoli wspinając się nią wyżej, aż opuszkami palców odnalazła chropowaty, zmarznięty policzek i musnęła go niemalże tak czule, jak czule, a przy tym nieco niewprawnie, łapczywie próbowała odnaleźć jego wargi, zamknąć je w gorącym, miłosnym uścisku, by posmakować ich raz jeszcze; gesty przemawiały głośniej od słów. Może nie powinna tego robić; może było zbyt wcześnie, może odsłaniała się przed nim zbyt szybko. Może powinna utrzymać pewien dystans, by nie utracić jego zainteresowania. Wtedy nie myślała jednak o tym, nie myślała już o niczym, wszak dochodzące do głosu pragnienie zagłuszało zdrowy rozsądek i wszelkie obawy. Czas stanął w miejscu, pozwalając zapomnieć o wszystkim innym, o bólu i stracie, o wyrzutach sumienia i toczącej się wszędzie dookoła wojnie. Byli już tylko oni, razem.
Lęk miał przypomnieć o sobie dopiero wtedy, gdy znów niepewnie odnajdowała wzrokiem stalowe, skrzące się w ciemności tęczówki Foxa. Co teraz?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ślina niosła na język niewygodne pytania. Pytania, których tydzień temu nie miałem śmiałości zadać, nie wiedząc, czy przypadkiem nie przygniotą jej swoim ciężarem, który starałem przecież utrzymać na własnych barkach, byleby tylko nie musiała robić tego sama. I tak tuliłem ją w ramionach, póki nie wypłakała całej swojej złości i strachu, dopóki nie opadła z sił, odpływając w objęcia Morfeusza, jednocześnie zastanawiając się, czy ukryła ciało, czy zatarła ślady, czy była bezpieczna, i czy nie było świadków. Nie potrafiłem jednak podjąć się tego pragmatyzmu, nie upewniając wpierw, że nie wyniszczy on wątłego ducha Maeve, nadkruszonego i delikatnego jak płomień świecy na wietrze. Nie teraz i nie tutaj, kiedy wyłowiła mnie z tłumu i ukoronowała laurowym wieńcem prywatności; nie w chwili, która zbyt długo czekała na swój właściwy moment, odwlekając się miesiącami, nieustannie odtrącana na rzecz spraw ważniejszych. Niesienia pomocy. Walki. Wojny. Nie chciałem, by moim jedynym celem w życiu była rebelia. By wyłącznie ona napędzała krew w moich żyłach, wyznaczała drogę człowieczeństwa. Trudno było go szukać w czasie, który żądał ofiar, wyzwalał najdziksze instynkty i obdzierał z humanitaryzmu.
A Maeve? Była zewem, który popychał mnie w te miejsca mojej świadomości, które bardzo chciałem zachować, a które w codzienności zaczynały uwierać. I być może to ja potrzebowałem jej bardziej niż ona mnie - jeśli potrzebowała mnie w ogóle. Dotychczas nawet nie śmiałem snuć podobnych scenariuszy; zawsze zdystansowana, za palisadą ciszy nie dopuszczała mnie do swojego świata, aż nagle, zaledwie tydzień temu, trudno było znaleźć uzasadnienie przypadkowości, dlaczego w chwili ucieczki podświadomość pchnęła ją akurat na próg Kurnika. Jeszcze trudniej - ignorować nadzieję, która zaczęła tlić się w sercu; tak uschniętym, że wystarczyła mała iskra, by wywołać pożar.
- Lubię. - Nie zaprzeczam, w odwecie wręcz ordynarnie skracając dzielący nas dystans. Roszczeniowy gest ukrywam za uśmiechem i na chwilę nabieram pewności siebie, ocierając się o zaczepny flirt. - A najbardziej w tym wszystkim lubię to, że ty też wydajesz się przy tym dobrze bawić. - Myślę szybko, jeszcze szybciej dokonuję roszady i wysuwam się na prowadzenie, choć nie toczymy żadnego pojedynku. - Nie mylę się? - Być może trafiam zaklęciem w płot, ale mój głos nie zdradza zawahania. Odnajduję przyjemność w tej wymuszonej demaskaradzie, słownych przepychankach, podjęciu rękawicy, której nikt nie rzucał. Jeszcze większą - w badaniu jej oczu nasycających się się ogniem, który nie parzy, ale kusi słodyczą. Wiem już, że chcę jej, chociaż wcale jej nie wybrałem. Że każde słowo, każdy gest, każde spojrzenie prowadzi mnie już tylko do jednej drogi, że wszystkie kompasy i wszyscy nawigatorzy świata, każdy układ gwiazd i planet wskazują jeden tylko kierunek, jakby cały świat zapadł na chorobę Maeve. Ale ona przecież nie była chorobą, była raczej jej przeciwieństwem, czułem to w moich trzewiach i w żyłach, które pulsowały życiem tym mocniej, im bliżej się znajdowała.
I znów uciekała, pozostawiając mnie w białej gorączce, uczuciem wiecznego nienasycenia, wyrzutem tchórzostwa. Drażniła jak osa, raz bliżej, raz dalej, aż do momentu, kiedy błysk lusterka nie wywołał wyostrzenia zmysłów, uwalniając drzemiące we mnie zwierzę, bezlitosnego drapieżnika, łowcę, który nie potrafił już dłużej utrzymać swoich instynktów na wodzy. W geście zaprzeczenia kręciłem głową, kiedy próbowała wejść mi w słowo; uwielbiałem jej słuchać, ale tym razem nie chciałem jej słuchać, zahipnotyzowany gładką, srebrzystą taflą. Nonszalancko dotknąłem opuszkami palców jej usta, badając ich miękką fakturę i chcąc dać jej do zrozumienia, że tym razem to ja tkałem ten scenariusz, to ja dyktowałem zasady. A kiedy znów podniosła głos, bezceremonialnie wszedłem jej w zdanie, nie pozwalając, by błędna interpretacja moich słów zaślepiła jej rzeczywistość, która nagle, w tej mroźnej ciszy, wydawała się nieskomplikowana.
- A nie jest? - Pytanie zawisło gdzieś w powietrzu, gęstym nie od mrozu, a od emocji, które brały swoje korzenie w niewypowiedzianych słowach, ciężkich niczym ołowiane kule. Nie wiedziałem co się stanie ze mną, ani co się stanie z nami obojgiem, kiedy w końcu dotrę tam, dokąd zmierzałem od wielu miesięcy. Wystarczyło jednak, by nasze usta spotkały się i wiedziałem już, że nie będę pragnął innych niż tych należących do Maeve. Kilka łagodnych jak płatki kwiatów muśnięć sparaliżowało mój układ nerwowy przeładowaniem bodźców; złapałem Maeve w pół, nie będąc pewnym, czy to ona zaczęła słaniać się na miękkich kolanach, czy to raczej ja straciłem kontrolę nad własnym ciałem, przenosząc się do innego wymiaru i innych czasów, beztroskich i ulotnych. Gdyby w tamtej chwili ktoś zajrzał do mojej głowy, zapewne stwierdziłby o mojej niepoczytalności. Chwilowe otrzeźwienie spłynęło lodowatym dreszczem wzdłuż linii mojego kręgosłupa, uwalniając Maeve od bezwolności, od siły, wobec której nie pozwoliłem jej wnieść sprzeciwu. W tym krótkim momencie upłynął jeden wiek niepewności, zamazany kolejnym pocałunkiem, tym razem gwałtowniejszym i mocniejszym, bardziej zachłannym, dzikim. Dłońmi poznałem linię jej żuchwy, chłodne policzki, by w końcu zanurzyć dłonie w głąb jej włosów, nie przerywając pieszczoty, która odbierała oddech. Pod językiem miała mleko i miód, którego słodycz przełamywała nieporadne potknięcia dwójki nieobcych sobie ludzi, stęsknionych za czymś, czego nigdy wcześniej nie posmakowali. A jednak, kiedy w końcu do tego doszło, nie było w tym niczego niewłaściwego.
- Będę. - Przypieczętowałem jej prośbę szeptem, przyklejając czoło do jej czoła i ujmując w dłonie jej lica. - Nie chcę już żadnych murów między nami. - Pokręciłem głową, nadal nie podnosząc głosu. Nie drżał, w przeciwieństwie do nerwów rozsianych po moim ciele - te drgały jakby dyrygował nimi szalony kapelmistrz. - Wolałbym, żebyśmy budowali mosty. Tak trwałe, że żadna wojna ich nie skruszy. - Z wyrachowaną czułością przesunąłem palce głębiej, mijając jej uszy osłonięte płaszczem, by zapleść dłonie na karku Maeve. Nie potrafiłem tego powstrzymać. W zachłanności chciałem poznać każdy kawałek jej ciała, każdy centymetr odsłoniętej skóry, a także - słodka Morgano - tej, którą ukrywała pod szatami. - Nie możesz być moją przyjaciółką, bo jeśli nią pozostaniesz, to popadnę w szaleństwo. Oczarowałaś mnie w dniu, kiedy wyłowiłem twój wianek z morza. Zaklęłaś moje serce, moje ciało i mój umysł urokiem potężniejszym niż magia, którą znam. Kocham cię, Maeve, i jeśli twoim życzeniem jest, żebym po prostu był, przyjemnością będzie uczynić ci ten honor. Chcę tego. Chcę należeć do ciebie.
I choć już kiedyś przyszło mi wypowiadać podobne słowa, tym razem przywołanie ich nie niosło ze sobą strachu i wątpliwości, a dziwny spokój w czasach, w których nikt o spokoju nie mówił.
A Maeve? Była zewem, który popychał mnie w te miejsca mojej świadomości, które bardzo chciałem zachować, a które w codzienności zaczynały uwierać. I być może to ja potrzebowałem jej bardziej niż ona mnie - jeśli potrzebowała mnie w ogóle. Dotychczas nawet nie śmiałem snuć podobnych scenariuszy; zawsze zdystansowana, za palisadą ciszy nie dopuszczała mnie do swojego świata, aż nagle, zaledwie tydzień temu, trudno było znaleźć uzasadnienie przypadkowości, dlaczego w chwili ucieczki podświadomość pchnęła ją akurat na próg Kurnika. Jeszcze trudniej - ignorować nadzieję, która zaczęła tlić się w sercu; tak uschniętym, że wystarczyła mała iskra, by wywołać pożar.
- Lubię. - Nie zaprzeczam, w odwecie wręcz ordynarnie skracając dzielący nas dystans. Roszczeniowy gest ukrywam za uśmiechem i na chwilę nabieram pewności siebie, ocierając się o zaczepny flirt. - A najbardziej w tym wszystkim lubię to, że ty też wydajesz się przy tym dobrze bawić. - Myślę szybko, jeszcze szybciej dokonuję roszady i wysuwam się na prowadzenie, choć nie toczymy żadnego pojedynku. - Nie mylę się? - Być może trafiam zaklęciem w płot, ale mój głos nie zdradza zawahania. Odnajduję przyjemność w tej wymuszonej demaskaradzie, słownych przepychankach, podjęciu rękawicy, której nikt nie rzucał. Jeszcze większą - w badaniu jej oczu nasycających się się ogniem, który nie parzy, ale kusi słodyczą. Wiem już, że chcę jej, chociaż wcale jej nie wybrałem. Że każde słowo, każdy gest, każde spojrzenie prowadzi mnie już tylko do jednej drogi, że wszystkie kompasy i wszyscy nawigatorzy świata, każdy układ gwiazd i planet wskazują jeden tylko kierunek, jakby cały świat zapadł na chorobę Maeve. Ale ona przecież nie była chorobą, była raczej jej przeciwieństwem, czułem to w moich trzewiach i w żyłach, które pulsowały życiem tym mocniej, im bliżej się znajdowała.
I znów uciekała, pozostawiając mnie w białej gorączce, uczuciem wiecznego nienasycenia, wyrzutem tchórzostwa. Drażniła jak osa, raz bliżej, raz dalej, aż do momentu, kiedy błysk lusterka nie wywołał wyostrzenia zmysłów, uwalniając drzemiące we mnie zwierzę, bezlitosnego drapieżnika, łowcę, który nie potrafił już dłużej utrzymać swoich instynktów na wodzy. W geście zaprzeczenia kręciłem głową, kiedy próbowała wejść mi w słowo; uwielbiałem jej słuchać, ale tym razem nie chciałem jej słuchać, zahipnotyzowany gładką, srebrzystą taflą. Nonszalancko dotknąłem opuszkami palców jej usta, badając ich miękką fakturę i chcąc dać jej do zrozumienia, że tym razem to ja tkałem ten scenariusz, to ja dyktowałem zasady. A kiedy znów podniosła głos, bezceremonialnie wszedłem jej w zdanie, nie pozwalając, by błędna interpretacja moich słów zaślepiła jej rzeczywistość, która nagle, w tej mroźnej ciszy, wydawała się nieskomplikowana.
- A nie jest? - Pytanie zawisło gdzieś w powietrzu, gęstym nie od mrozu, a od emocji, które brały swoje korzenie w niewypowiedzianych słowach, ciężkich niczym ołowiane kule. Nie wiedziałem co się stanie ze mną, ani co się stanie z nami obojgiem, kiedy w końcu dotrę tam, dokąd zmierzałem od wielu miesięcy. Wystarczyło jednak, by nasze usta spotkały się i wiedziałem już, że nie będę pragnął innych niż tych należących do Maeve. Kilka łagodnych jak płatki kwiatów muśnięć sparaliżowało mój układ nerwowy przeładowaniem bodźców; złapałem Maeve w pół, nie będąc pewnym, czy to ona zaczęła słaniać się na miękkich kolanach, czy to raczej ja straciłem kontrolę nad własnym ciałem, przenosząc się do innego wymiaru i innych czasów, beztroskich i ulotnych. Gdyby w tamtej chwili ktoś zajrzał do mojej głowy, zapewne stwierdziłby o mojej niepoczytalności. Chwilowe otrzeźwienie spłynęło lodowatym dreszczem wzdłuż linii mojego kręgosłupa, uwalniając Maeve od bezwolności, od siły, wobec której nie pozwoliłem jej wnieść sprzeciwu. W tym krótkim momencie upłynął jeden wiek niepewności, zamazany kolejnym pocałunkiem, tym razem gwałtowniejszym i mocniejszym, bardziej zachłannym, dzikim. Dłońmi poznałem linię jej żuchwy, chłodne policzki, by w końcu zanurzyć dłonie w głąb jej włosów, nie przerywając pieszczoty, która odbierała oddech. Pod językiem miała mleko i miód, którego słodycz przełamywała nieporadne potknięcia dwójki nieobcych sobie ludzi, stęsknionych za czymś, czego nigdy wcześniej nie posmakowali. A jednak, kiedy w końcu do tego doszło, nie było w tym niczego niewłaściwego.
- Będę. - Przypieczętowałem jej prośbę szeptem, przyklejając czoło do jej czoła i ujmując w dłonie jej lica. - Nie chcę już żadnych murów między nami. - Pokręciłem głową, nadal nie podnosząc głosu. Nie drżał, w przeciwieństwie do nerwów rozsianych po moim ciele - te drgały jakby dyrygował nimi szalony kapelmistrz. - Wolałbym, żebyśmy budowali mosty. Tak trwałe, że żadna wojna ich nie skruszy. - Z wyrachowaną czułością przesunąłem palce głębiej, mijając jej uszy osłonięte płaszczem, by zapleść dłonie na karku Maeve. Nie potrafiłem tego powstrzymać. W zachłanności chciałem poznać każdy kawałek jej ciała, każdy centymetr odsłoniętej skóry, a także - słodka Morgano - tej, którą ukrywała pod szatami. - Nie możesz być moją przyjaciółką, bo jeśli nią pozostaniesz, to popadnę w szaleństwo. Oczarowałaś mnie w dniu, kiedy wyłowiłem twój wianek z morza. Zaklęłaś moje serce, moje ciało i mój umysł urokiem potężniejszym niż magia, którą znam. Kocham cię, Maeve, i jeśli twoim życzeniem jest, żebym po prostu był, przyjemnością będzie uczynić ci ten honor. Chcę tego. Chcę należeć do ciebie.
I choć już kiedyś przyszło mi wypowiadać podobne słowa, tym razem przywołanie ich nie niosło ze sobą strachu i wątpliwości, a dziwny spokój w czasach, w których nikt o spokoju nie mówił.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ciągle wisiała nad nimi groźba depczącego po piętach niebezpieczeństwa, ten cień, długi i ciemny jak najczarniejsza z nocy, który przywoływał wspomnienia walącego się przy akompaniamencie ogłuszającego huku Tower, porastającego kamienny dziedziniec lasu ściętych głów, a w końcu upiornej, nawiedzającej ją i w snach, i na jawie więźniarki. Ciągle stawiali czoła okropnościom otaczającej ich rzeczywistości, już nie nowej, wciąż jednak tak samo uwierającej, niewygodnej, obcej. Czy dałoby się do tego przyzwyczaić? Do wszechobecnego strachu, do bestialstwa i postępującej znieczulicy...? Nie chciała sobie na to pozwolić, na zobojętnienie, martwicę sumienia. Widziała w nim swą szansę na normalność, na namiastkę czegoś dobrego i ciepłego, co nadałoby tym okrutnym czasom innego wydźwięku. I lgnęła do niego jak ćma do ognia, mimo podskórnej obawy, że spłonie, jeśli znajdzie się zbyt blisko, że da się poznać, a później zranić, w imię uczucia, które mąciło zmysły i wiodło na pokuszenie. Był ognikiem, który kierował na niepewny, nieznany grunt, przyciągnął, nęcił – nie potrafiłaby jednak uwierzyć w jego złe intencje, choćby nawet jakiekolwiek przed nią skrywał. Nie po tym, jak uratował ją przed nią samą i pozwolił zasnąć w swych uspokajających obietnicą bezpieczeństwa ramionach, nie w chwili, kiedy uśmiechał się w taki sposób, zaczepny i lisi, ale ani trochę wilczy.
– Całkiem dobrze – odpowiedziała z pozornym opanowaniem, spokojem, któremu zadawał jednak kłam figlarny błysk w zmęczonym oku. Nie chciała mu przyznać racji, przynajmniej nie w pełni i nie wprost; musiała stawić choć odrobinę niegroźnego oporu, zadrzeć nosa, nadepnąć mu na palce, by nie poczuł się zbyt pewnie. Albo raczej nie znudził zbyt szybko. Bo przecież wyczekiwała takich momentów, w których wytrwale badał te granice, od długich lat tkwiące w tym samym miejscu, jeszcze bardziej – tych, w których miał je przesuwać, choćby o cal, ostrożnie i cierpliwie, nie wykonując przy tym zbyt gwałtownych ruchów, by przypadkiem jej nie spłoszyć.
Nerwy miała napięte jak postronki, lecz tym razem powodem nie była obawa o swe życie czy palące pragnienie zemsty, a ta bliskość, od której kręciło jej się w głowie, która stawiała w stan gotowości, nakazywała myśleć o tym, czego jeszcze nie poznała, a o czym snuła wyobrażenia w zaciszu swej sypialni, gdy nie mogła zmrużyć oka. Im wyraźniej rysował się cel tego spotkania – w końcu miał rację, nie była bezinteresowna, nawet przez chwilę – tym większy i groźniejszy stawał wspinający wzdłuż kręgosłupa, kręg po kręgu, strach; dookreślenie tego, czego od niego, od nich, chciała, było koniecznością, ale i ryzykiem, rzuceniem na głęboką wodę. Problem polegał na tym, że nigdy nie nauczyła się pływać.
Czym innym była odwaga w obliczu wroga, czym innym – ta, której potrzeba było, by stanąć przed nim bezbronną, szczerą i dopuścić go do swych najwstydliwszych pragnień. Przyznać, że wbrew szaleństwu i chaosowi, który osaczał ich ze wszystkich stron, traumie ostatnich wydarzeń, skrycie wyczekiwała tego wieczoru; że to dla niego wybrała tę sukienkę i z myślą o nim podkreślała oczy odnalezioną na dnie szkatułki kredką, nim zorientowała się, co tak właściwie robi. Że stroi się, gdy za oknem szaleje wojna. Dlatego gdy tylko powiedziała o lusterkach, serce stanęło jej w gardle, a dłoń wyraźnie zadrżała; mimo to wciąż tkwiła w tej samej pozycji, uparcie czekając na jakikolwiek znak, grymas, drgnienie. A kiedy pozwoliła sobie na zbyt wiele, sparzyła się i wiedziona narastającą paniką zaczęła wycofywać, tłumaczyć, przepraszać – nie mogła go dłużej słuchać, czekać na kolejne słowa, które miały paść z jego ust i tylko pogorszyć i tak beznadziejną już sytuację, obrócić w niwecz powoli odbudowywany spokój ducha – skutecznie uciszył ją tym jednym krótkim gestem, słodko-gorzką pieszczotą, bezceremonialnym przyłożeniem palca do warg. Momentalnie umilkła, odnajdując go spojrzeniem szeroko otwartych oczu, zagubiona i wybita z rytmu. Jak miała to rozumieć? Co chciał jeszcze powiedzieć? Miał po prostu dość? W innej sytuacji, przy kimś innym zareagowałaby irytacją, złością, w pełni uzasadnionym oburzeniem; teraz jednak posłusznie oczekiwała swego wyroku, godząc się z myślą, że jest zdana na jego łaskę. Że złożyła swój los w jego ręce już wtedy, gdy przywiodła ich na to skąpane w mroku, przysypane śniegiem podwórze. I tylko pohukujące między koronami drzew sowy miały być świadkami jej porażki.
Nie potrafiła wytrzymać tak długo, nawet wbrew wyraźnemu sygnałowi, że powinna przestać mu przerywać, dać dokończyć rozpoczętą myśl; gwałtownie zaczerpnęła powietrza i znów zaczęła mówić, byle tylko jakoś to naprawić, naprostować, zanim zabrną za daleko, zanim straci w jego oczach, usłyszy, że to jakaś pomyłka. Jednak wtedy to on wszedł jej w słowo, stanowczo, lecz bez śladu gniewu, a panika zaczęła topnieć pod naporem lisiego spojrzenia. Wciąż patrzył na nią tak samo, jak wtedy, na rozświetlonym konstelacją ognisk wybrzeżu, gdy chował jedno z lusterek do kieszeni swego płaszcza, tym samym przypieczętowując niepisaną umowę.
– Mam nadzieję, że jest – odparła słabo, ledwie dosłyszalnie, czując, jak nadmiar stresu odzywa się pod postacią skręcających trzewia mdłości; wiedziała już, że jest, nawet jeśli wciąż nie potrafiła mówić o tym wprost. I było to dla niej nowe. Ustalanie zasad. Dopuszczanie do głosu rozbudzonej obrazami, które tak skutecznie zaszczepiał w jej głowie nadziei. Ulgi, na którą nie zasłużyła. – Ale w takim razie nie możesz stawiać wszystkiemu czoła w pojedynkę. I tylko dawać. Chciałabym być dla ciebie wsparciem, nie tylko ciężarem. – Przygryzła wargę, wciąż blada, nie do końca świadoma, że już może przestać się bać; zmusiła go, by spojrzał na nią, prosto w oczy. Czy potrafił to zrozumieć? Widziała w nim obrońcę, widziała też skałę, gdy wszystko dookoła przypominało ruchome piaski, lecz także – kogoś, dla kogo była gotowa na wiele, więcej niż wiele. Wszystko.
Kiedy w końcu złączyli się w pierwszym pocałunku, było zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażała, niekiedy śniąc na jawie, pozwalając, by myśli samowolnie orbitowały wokół jego osoby, przekraczały granice, których oni nie mieli śmiałości naruszyć. Zachłannie, lecz miękko, gwałtownie, a jednocześnie czule. Właściwie. I lepiej, bo w końcu naprawdę. Nie chciała, żeby przestał, zbyt spragniona bliskości, dotyku, ciepłego oddechu i powracającego zapachu wrzosu, kwiatu jej serca, smutku i wojny. Jedynie z początku onieśmielona, zesztywniała od nadmiaru myśli i bodźców, później już sama bezbłędnie odnalazła drogę do jego ust, łakoma i nienasycona. Czekała na niego tak długo, dłużej niż mógłby przypuszczać. I zapominała o wszystkim innym, o całym świecie, z uparcie zamkniętymi oczami zapoznając z ciepłem jego dłoni, powoli wędrujących od policzków do linii żuchwy, później zakradających się za materiał płaszcza i sploty szalika, wywołujących kolejne fale dreszczy. Nie pozostawała mu dłużna, opuszkami palców badając chropowatość policzka, rysujące się pod zziębniętą skórą kości, widniejącą na karku bliznę, której historii jeszcze nie zdążyła poznać.
Przełknęła ślinę, jeszcze przez chwilę nie potrafiąc odzyskać nad sobą kontroli, odnaleźć jego tęczówek wzrokiem. Kurczowo trzymała się męskiego płaszcza, na poły po to, by nie spróbował nawet zwiększyć dzielącej ich odległości, zniknąć jak zbyt długo śniony sen, na poły po to, by nie stracić równowagi, wciąż porażona intensywnością doznania. – Ja też tego chcę. – Budować mosty, nie mury. Stworzyć coś, co przetrwałoby ten sztorm, te trzęsienia ziemi, pozwoliło uratować iskrę człowieczeństwa, którą wciąż tliła się w ich piersiach. A nawet jeśli wciąż byli tańczącymi w trakcie huraganu latawcami, odnajdowała pociechę w myśli, że od tej pory mieli stawiać mu czoła razem. – Nie potrafię dłużej wypierać się, co czuję. Mimo tego, co się ostatnio wydarzyło... Co zrobiłam. – Pozwoliła powiekom ciężko opaść, gdy wędrujący dalej, śmielej dotyk utrudnił zebranie myśli, ubranie ich w słowa. Był źródłem palącej gorączki, nieokiełznanego głodu, ale i wywoływanego tym głodem wstydu. Poruszyła się lekko, by ułatwić mu to zadanie, bez słów zachęcając, by kontynuował, wciąż czoło przy czole, blisko.
Tym razem to ona sądziła, że się przesłyszała. Lał miód na jej serce, wspominając dzień, w którym się poznali, rozwijając myśl o przyjaźni, a później poszedł o krok dalej, a raczej postawił wszystko na jedną kartę, odważnie, szaleńczo, z niekłamanym uczuciem. Kochał ją? Wyraźnie drgnęła, na krótką chwilę zapominając oddychać, odsuwając twarz o cal, by dzięki temu łatwiej skrzyżować z nim spojrzenia; to tylko wyobraźnia płatała jej figla, czy naprawdę to powiedział? Czy rozumiał, że to nie tylko słowa, piękne i wzniosłe, a poważna obietnica? Że po tym już miało nie być odwrotu, nie dla niej, i że musiał wziąć odpowiedzialność za to, co sobie oswoił? Za nią? Milczała; z pobladłą twarzą i niewielką zmarszczką przecinającą czoło, z ostrożnością, ale i ściskającym gardło wzruszeniem. Cierpiała, gdy nie było go obok, każdej nocy obawiała się, czy na pewno bezpiecznie wrócił do Kurnika, czy był cały i zdrowy, czy miała z nim jeszcze kiedykolwiek porozmawiać. A im silniej się ze sobą wiązali, splatali swe losy, tym bardziej obawiała się, co miały przynieść kolejne dni. Mimo to nie potrafiła zdobyć się na tę samą odwagę, odpowiedzieć wyznaniem na wyznanie, nawet jeśli nieznośny głosik z tyłu głowy podpowiadał, że im dłużej zwleka, tym gorzej; że przecież tego właśnie Fox musi od niej oczekiwać, przejawu wzajemności.
Odetchnęła głębiej, próbując uspokoić gonitwę myśli, obijające się o żebra serce, stłumić wchłaniany z każdym mroźnym oddechem strach. – Będę twoją przyjaciółką. Ale i kimś więcej, skoro naprawdę tego chcesz. Będę wszystkim, czego potrzebujesz – odpowiedziała w końcu, gdy już odzyskała kontrolę nad swym głosem, gorącym, łamiącym się szeptem, znów ufnie opierając o niego głowę; musnęła nosem nos, ustami usta, znów igrając z nim i ze sobą samą. Lękała się, że jest niewystarczająca. Że nie podoła temu, z czym wiązało się dbanie o prawdziwą relację, stawianiu stabilnych fundamentów, wznoszeniu kolejnych pięter, a później dbaniu, by była prawdziwym domem. Jednocześnie – wiedziała, że dla niego chciała spróbować. – Każdego dnia boję się, że już cię nie zobaczę. Twojego uśmiechu. I że nie zdążymy zatańczyć na boso na żadnej z dzikich plaż. Boję się też bólu. Tego, który wzajemnie możemy sobie sprawić i tego, który złamałby mi serce, gdyby cokolwiek ci się stało. Nigdy nie... Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Ale jeszcze bardziej bałabym się nie zaryzykować. Patrzeć jak wyławiasz wianek innej. Pozwolić ci odejść. – Ekscytacja współistniała z paraliżującą obawą, z instynktowną zachowawczością. Z poczuciem, że nie ma prawa do szczęścia, a jednocześnie wszystko to, czego potrzebowała, miała tuż obok, pod ręką – i że jej szczęście miało mądre, przeszywające na wskroś oczy.
– Całkiem dobrze – odpowiedziała z pozornym opanowaniem, spokojem, któremu zadawał jednak kłam figlarny błysk w zmęczonym oku. Nie chciała mu przyznać racji, przynajmniej nie w pełni i nie wprost; musiała stawić choć odrobinę niegroźnego oporu, zadrzeć nosa, nadepnąć mu na palce, by nie poczuł się zbyt pewnie. Albo raczej nie znudził zbyt szybko. Bo przecież wyczekiwała takich momentów, w których wytrwale badał te granice, od długich lat tkwiące w tym samym miejscu, jeszcze bardziej – tych, w których miał je przesuwać, choćby o cal, ostrożnie i cierpliwie, nie wykonując przy tym zbyt gwałtownych ruchów, by przypadkiem jej nie spłoszyć.
Nerwy miała napięte jak postronki, lecz tym razem powodem nie była obawa o swe życie czy palące pragnienie zemsty, a ta bliskość, od której kręciło jej się w głowie, która stawiała w stan gotowości, nakazywała myśleć o tym, czego jeszcze nie poznała, a o czym snuła wyobrażenia w zaciszu swej sypialni, gdy nie mogła zmrużyć oka. Im wyraźniej rysował się cel tego spotkania – w końcu miał rację, nie była bezinteresowna, nawet przez chwilę – tym większy i groźniejszy stawał wspinający wzdłuż kręgosłupa, kręg po kręgu, strach; dookreślenie tego, czego od niego, od nich, chciała, było koniecznością, ale i ryzykiem, rzuceniem na głęboką wodę. Problem polegał na tym, że nigdy nie nauczyła się pływać.
Czym innym była odwaga w obliczu wroga, czym innym – ta, której potrzeba było, by stanąć przed nim bezbronną, szczerą i dopuścić go do swych najwstydliwszych pragnień. Przyznać, że wbrew szaleństwu i chaosowi, który osaczał ich ze wszystkich stron, traumie ostatnich wydarzeń, skrycie wyczekiwała tego wieczoru; że to dla niego wybrała tę sukienkę i z myślą o nim podkreślała oczy odnalezioną na dnie szkatułki kredką, nim zorientowała się, co tak właściwie robi. Że stroi się, gdy za oknem szaleje wojna. Dlatego gdy tylko powiedziała o lusterkach, serce stanęło jej w gardle, a dłoń wyraźnie zadrżała; mimo to wciąż tkwiła w tej samej pozycji, uparcie czekając na jakikolwiek znak, grymas, drgnienie. A kiedy pozwoliła sobie na zbyt wiele, sparzyła się i wiedziona narastającą paniką zaczęła wycofywać, tłumaczyć, przepraszać – nie mogła go dłużej słuchać, czekać na kolejne słowa, które miały paść z jego ust i tylko pogorszyć i tak beznadziejną już sytuację, obrócić w niwecz powoli odbudowywany spokój ducha – skutecznie uciszył ją tym jednym krótkim gestem, słodko-gorzką pieszczotą, bezceremonialnym przyłożeniem palca do warg. Momentalnie umilkła, odnajdując go spojrzeniem szeroko otwartych oczu, zagubiona i wybita z rytmu. Jak miała to rozumieć? Co chciał jeszcze powiedzieć? Miał po prostu dość? W innej sytuacji, przy kimś innym zareagowałaby irytacją, złością, w pełni uzasadnionym oburzeniem; teraz jednak posłusznie oczekiwała swego wyroku, godząc się z myślą, że jest zdana na jego łaskę. Że złożyła swój los w jego ręce już wtedy, gdy przywiodła ich na to skąpane w mroku, przysypane śniegiem podwórze. I tylko pohukujące między koronami drzew sowy miały być świadkami jej porażki.
Nie potrafiła wytrzymać tak długo, nawet wbrew wyraźnemu sygnałowi, że powinna przestać mu przerywać, dać dokończyć rozpoczętą myśl; gwałtownie zaczerpnęła powietrza i znów zaczęła mówić, byle tylko jakoś to naprawić, naprostować, zanim zabrną za daleko, zanim straci w jego oczach, usłyszy, że to jakaś pomyłka. Jednak wtedy to on wszedł jej w słowo, stanowczo, lecz bez śladu gniewu, a panika zaczęła topnieć pod naporem lisiego spojrzenia. Wciąż patrzył na nią tak samo, jak wtedy, na rozświetlonym konstelacją ognisk wybrzeżu, gdy chował jedno z lusterek do kieszeni swego płaszcza, tym samym przypieczętowując niepisaną umowę.
– Mam nadzieję, że jest – odparła słabo, ledwie dosłyszalnie, czując, jak nadmiar stresu odzywa się pod postacią skręcających trzewia mdłości; wiedziała już, że jest, nawet jeśli wciąż nie potrafiła mówić o tym wprost. I było to dla niej nowe. Ustalanie zasad. Dopuszczanie do głosu rozbudzonej obrazami, które tak skutecznie zaszczepiał w jej głowie nadziei. Ulgi, na którą nie zasłużyła. – Ale w takim razie nie możesz stawiać wszystkiemu czoła w pojedynkę. I tylko dawać. Chciałabym być dla ciebie wsparciem, nie tylko ciężarem. – Przygryzła wargę, wciąż blada, nie do końca świadoma, że już może przestać się bać; zmusiła go, by spojrzał na nią, prosto w oczy. Czy potrafił to zrozumieć? Widziała w nim obrońcę, widziała też skałę, gdy wszystko dookoła przypominało ruchome piaski, lecz także – kogoś, dla kogo była gotowa na wiele, więcej niż wiele. Wszystko.
Kiedy w końcu złączyli się w pierwszym pocałunku, było zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażała, niekiedy śniąc na jawie, pozwalając, by myśli samowolnie orbitowały wokół jego osoby, przekraczały granice, których oni nie mieli śmiałości naruszyć. Zachłannie, lecz miękko, gwałtownie, a jednocześnie czule. Właściwie. I lepiej, bo w końcu naprawdę. Nie chciała, żeby przestał, zbyt spragniona bliskości, dotyku, ciepłego oddechu i powracającego zapachu wrzosu, kwiatu jej serca, smutku i wojny. Jedynie z początku onieśmielona, zesztywniała od nadmiaru myśli i bodźców, później już sama bezbłędnie odnalazła drogę do jego ust, łakoma i nienasycona. Czekała na niego tak długo, dłużej niż mógłby przypuszczać. I zapominała o wszystkim innym, o całym świecie, z uparcie zamkniętymi oczami zapoznając z ciepłem jego dłoni, powoli wędrujących od policzków do linii żuchwy, później zakradających się za materiał płaszcza i sploty szalika, wywołujących kolejne fale dreszczy. Nie pozostawała mu dłużna, opuszkami palców badając chropowatość policzka, rysujące się pod zziębniętą skórą kości, widniejącą na karku bliznę, której historii jeszcze nie zdążyła poznać.
Przełknęła ślinę, jeszcze przez chwilę nie potrafiąc odzyskać nad sobą kontroli, odnaleźć jego tęczówek wzrokiem. Kurczowo trzymała się męskiego płaszcza, na poły po to, by nie spróbował nawet zwiększyć dzielącej ich odległości, zniknąć jak zbyt długo śniony sen, na poły po to, by nie stracić równowagi, wciąż porażona intensywnością doznania. – Ja też tego chcę. – Budować mosty, nie mury. Stworzyć coś, co przetrwałoby ten sztorm, te trzęsienia ziemi, pozwoliło uratować iskrę człowieczeństwa, którą wciąż tliła się w ich piersiach. A nawet jeśli wciąż byli tańczącymi w trakcie huraganu latawcami, odnajdowała pociechę w myśli, że od tej pory mieli stawiać mu czoła razem. – Nie potrafię dłużej wypierać się, co czuję. Mimo tego, co się ostatnio wydarzyło... Co zrobiłam. – Pozwoliła powiekom ciężko opaść, gdy wędrujący dalej, śmielej dotyk utrudnił zebranie myśli, ubranie ich w słowa. Był źródłem palącej gorączki, nieokiełznanego głodu, ale i wywoływanego tym głodem wstydu. Poruszyła się lekko, by ułatwić mu to zadanie, bez słów zachęcając, by kontynuował, wciąż czoło przy czole, blisko.
Tym razem to ona sądziła, że się przesłyszała. Lał miód na jej serce, wspominając dzień, w którym się poznali, rozwijając myśl o przyjaźni, a później poszedł o krok dalej, a raczej postawił wszystko na jedną kartę, odważnie, szaleńczo, z niekłamanym uczuciem. Kochał ją? Wyraźnie drgnęła, na krótką chwilę zapominając oddychać, odsuwając twarz o cal, by dzięki temu łatwiej skrzyżować z nim spojrzenia; to tylko wyobraźnia płatała jej figla, czy naprawdę to powiedział? Czy rozumiał, że to nie tylko słowa, piękne i wzniosłe, a poważna obietnica? Że po tym już miało nie być odwrotu, nie dla niej, i że musiał wziąć odpowiedzialność za to, co sobie oswoił? Za nią? Milczała; z pobladłą twarzą i niewielką zmarszczką przecinającą czoło, z ostrożnością, ale i ściskającym gardło wzruszeniem. Cierpiała, gdy nie było go obok, każdej nocy obawiała się, czy na pewno bezpiecznie wrócił do Kurnika, czy był cały i zdrowy, czy miała z nim jeszcze kiedykolwiek porozmawiać. A im silniej się ze sobą wiązali, splatali swe losy, tym bardziej obawiała się, co miały przynieść kolejne dni. Mimo to nie potrafiła zdobyć się na tę samą odwagę, odpowiedzieć wyznaniem na wyznanie, nawet jeśli nieznośny głosik z tyłu głowy podpowiadał, że im dłużej zwleka, tym gorzej; że przecież tego właśnie Fox musi od niej oczekiwać, przejawu wzajemności.
Odetchnęła głębiej, próbując uspokoić gonitwę myśli, obijające się o żebra serce, stłumić wchłaniany z każdym mroźnym oddechem strach. – Będę twoją przyjaciółką. Ale i kimś więcej, skoro naprawdę tego chcesz. Będę wszystkim, czego potrzebujesz – odpowiedziała w końcu, gdy już odzyskała kontrolę nad swym głosem, gorącym, łamiącym się szeptem, znów ufnie opierając o niego głowę; musnęła nosem nos, ustami usta, znów igrając z nim i ze sobą samą. Lękała się, że jest niewystarczająca. Że nie podoła temu, z czym wiązało się dbanie o prawdziwą relację, stawianiu stabilnych fundamentów, wznoszeniu kolejnych pięter, a później dbaniu, by była prawdziwym domem. Jednocześnie – wiedziała, że dla niego chciała spróbować. – Każdego dnia boję się, że już cię nie zobaczę. Twojego uśmiechu. I że nie zdążymy zatańczyć na boso na żadnej z dzikich plaż. Boję się też bólu. Tego, który wzajemnie możemy sobie sprawić i tego, który złamałby mi serce, gdyby cokolwiek ci się stało. Nigdy nie... Nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Ale jeszcze bardziej bałabym się nie zaryzykować. Patrzeć jak wyławiasz wianek innej. Pozwolić ci odejść. – Ekscytacja współistniała z paraliżującą obawą, z instynktowną zachowawczością. Z poczuciem, że nie ma prawa do szczęścia, a jednocześnie wszystko to, czego potrzebowała, miała tuż obok, pod ręką – i że jej szczęście miało mądre, przeszywające na wskroś oczy.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
To mógł być maj. Mogliśmy leżeć na zielonej łące, skąpani w południowym słońcu i smagani źdźbłami trawy trzymać się za ręce. Mogliśmy wdychać powietrze przepełnione zapachem wzrastających kwiatów i spacerować nad rzeką, mocząc stopy w chłodnej wodzie. Wiedziałem jednak, że taki maj miał nie nadejść w najbliższej przyszłości, a towarzysząca nam grobowa sceneria studziła zapał do beztroskich umizgów. Wyrosłem już z naiwności, a jednocześnie chciałem przywołać na usta jej posmak. Odnalazłem go pod językiem Maeve, rozkoszując się nim przez chwilę, lecz niezbyt długo. Rozkosz uzależniała zbyt łatwo - a ja musiałem pozostać blisko skutej lodem ziemi. Dobrze, że chociaż niebo pozostawało dziś bezchmurne, czuwając nad nami miliardem par błyszczących oczu i srebrząc granatowy firmament magicznym pyłem - wolałem zapamiętać ich blask odbijający się w oczach Maeve niż przenikliwy mróz. Jej dotyk, lekkie smagnięcie opuszków po chropowatej brodzie, zapach włosów, miękką skórę na karku. I słowa, które w końcu uspokoiły bijące w niepokoju serce, zmęczone od emocji, które niosło w sobie przez ostatnie pół roku.
Nie wiedziałem, co się ze mną stanie, kiedy już zderzę ją z prawdą. Nie byłem gotowy na to, by nasze drogi się rozeszły, tak samo jak nie zwykłem do wzajemności - los szczerzył do mnie ostre kły, zabierając mi ją sprzed nosa za każdym razem, kiedy mi na tym zależało. A może była to tylko kara za mój żywot lekkoducha, odwet za wszystkie złamane serca i łzy wyduszone w poduszkę, które miałem na sumieniu. Skłamałbym, gdybym zaprzeczył, że mi się należało.
Byłem lisem, z całym bagażem lisich przywar włącznie. A ona? Potrafiła oswoić mnie jednym spojrzeniem, odciągając od ukrywania się w lisiej norze. Nie wybraliśmy siebie, los sam wepchnął mi w dłonie jej wianek, po czym trafił piorunem i zostawił zwęglonego na środku plaży.
- Wiem, co zrobiłaś, Maeve. Ale to nie zmienia tego, co do ciebie czuję. - Byliśmy coraz bliżej i coraz ciaśniej, coraz mocniej, jakby niewidzialna siła próbowała zespolić nasze ciała w jedno. Czoło przy czole, nos przy nosie - i tylko usta oderwane od siebie. - Ty też wiesz, co zrobiłem. I nadal chcesz. Nie uciekasz. - Zauważam, przenikając ją spojrzeniem stalowych tęczówek. Mieliśmy na sumieniu te same zbrodnie - a jednak wierzyłem, że z naszej dwójki to ona była lepsza, to ona niosła w sobie więcej światła. I dlatego jej potrzebowałem. - Bez względu na wszystko jestem po twojej stronie. I tak pozostanie. - Nie było innego lekarstwa na przetrwanie czasów, w które zostaliśmy wrzuceni. I wiedziałem, że miałem u boku właściwą sojuszniczkę. Jedynym strachem była jej odmowa. Milczenie. Odejście. Odsłoniłem się przed nią ze swoich najśmielszych pragnień i uczuć, wierząc, że nie wykorzysta tego przeciwko mnie. Że zechce podjąć tę wspólną wędrówkę, wcale nie łatwą, usłaną różami pełną zdradzieckich kolców. Stawiając wszystko na jedną kartę nie oczekiwałem, że z jej ust padną podobne deklaracje - ale tak długo, jak poddawała się delikatnym pieszczotom, odpuszczając przede mną kolejne palisady, wierzyłem, że oboje zmierzaliśmy w tą samą stronę.
- Nie będziesz. Jesteś. - Wszystkim, czego potrzebuję. Wsparciem. Przyjaciółką. - Nie chcę, byś wiedziona moimi słowami wyznaczyła sobie zadanie, na wysokości którego musisz stanąć. Ty już tam jesteś. Zakochałem się w tobie takiej, jaką jesteś, a nie w tej, do jakiej masz urastać. Rozumiesz mnie, Mave? - Moje słowa łączyły w sobie ostrość i chłód sopli lodu z miękkością dotyku jedwabiu na skórze. Odkleiłem się od jej czoła, jedną dłonią odgarniając zabłąkany kosmyk włosów za jej ucho, a drugą lekko unosząc jej podbródek. - Chcę ciebie taką, jaką znam. I tą, której jeszcze nie znam - również. - Moje inteligentne i przenikliwe spojrzenie szukało w jej oczach zrozumienia. Nie musiałem sięgać po legilimencję, by odczytać jej myśli. Wiedziałem, że za mądrością bijącą z niebieskich tęczówek już zdążyła wybudować tor przeszkód i wznieść poprzeczkę, którą musiała przeskoczyć, najlepiej w stylu akrobatycznym. A przecież nie dopatrywałem się w niej cyrkowej artystki, a towarzyszki życia.
Trudno było podążać za jej słowami, podczas gdy na ustach ciągle czułem jej smak, a poruszane wiatrem włosy łaskotały moje czoło, kusząc bliskością. Nozdrza wachlowały gniewnie, dręczone zapachem pożądania. Chciałem więcej - słodka Morgano, chciałem jej ust, jej skóry, dłoni, oczu, i wszystkiego co skrywało się pod płaszczem. Przeklinałem tę zimę, która trzymała nas na dystans warstwami ciepłych okryć. Głowa dyktowała zachowanie rozsądku, uszanowanie dystansu - ale lisia natura pozostawała nieposkromiona, skora do łamania przyjętych zasad. Dłonią, którą jeszcze przed chwilą odgarniałem włosy z jej czoła, rozpiąłem jeden guzik płaszcza, wślizgując się pod jego ciepłą okrywę i z łatwością odnajdując talię Maeve. Przemknąłem zimnymi palcami wzdłuż materiału sukienki, zatrzymując się na linii pleców przyciągnąłem ją do siebie jeszcze bliżej, jeszcze mocniej. I nadal niewystarczająco.
- Twoje obawy nie są bezpodstawne. - Niechętnie przyznałem rację jej słowom. Smakowały smutkiem i popiołem. - Żadne z nas nie wie, co przyniesie wojna. Walka zawsze będzie dla mnie priorytetem. Nie złożę różdżki, dopóki ludzie będą ginąć w imię ideologii. Ty też nie. Ale nie chcę, żebyśmy żyli w strachu przed tym, co złego może nas spotkać. Bo wiem, że możemy też dać sobie wiele dobrego. Potrzebuję cię. Żeby się w tym wszystkim nie zgubić. - Czy była gotowa wziąć ten ciężar? Powstrzymać mnie od zatracenia się w zgorzknieniu i zobojętnieniu, zachować z dala od mściwości i bezwzględności? Czy wiedziała, że bez niej nie potrafiłem już dostrzec w odbiciu Lisa, którym stałem się przed laty? - To nie ma znaczenia, Maeve. - Pokręciłem głową; jej przeszłe doświadczenia - lub ich brak - nie miały wpływu na to, czy chciałem ją u swego boku. - To nie jest test przyjęcia na szkolenie w wiedźmiej straży. - Lekki uśmiech przemknął przez moje oblicze, rozdmuchując wiszący nad nami ciężar rozmowy. - Nie chcę wyławiać już żadnych wianków poza twoim. - Sprzeciwiłem się, pieczętując swoje słowa kolejnym, elektryzującym pocałunkiem, tak niecierpliwym i pożądającym, jakby miał być już naszym ostatnim.
Nie wiedziałem, co się ze mną stanie, kiedy już zderzę ją z prawdą. Nie byłem gotowy na to, by nasze drogi się rozeszły, tak samo jak nie zwykłem do wzajemności - los szczerzył do mnie ostre kły, zabierając mi ją sprzed nosa za każdym razem, kiedy mi na tym zależało. A może była to tylko kara za mój żywot lekkoducha, odwet za wszystkie złamane serca i łzy wyduszone w poduszkę, które miałem na sumieniu. Skłamałbym, gdybym zaprzeczył, że mi się należało.
Byłem lisem, z całym bagażem lisich przywar włącznie. A ona? Potrafiła oswoić mnie jednym spojrzeniem, odciągając od ukrywania się w lisiej norze. Nie wybraliśmy siebie, los sam wepchnął mi w dłonie jej wianek, po czym trafił piorunem i zostawił zwęglonego na środku plaży.
- Wiem, co zrobiłaś, Maeve. Ale to nie zmienia tego, co do ciebie czuję. - Byliśmy coraz bliżej i coraz ciaśniej, coraz mocniej, jakby niewidzialna siła próbowała zespolić nasze ciała w jedno. Czoło przy czole, nos przy nosie - i tylko usta oderwane od siebie. - Ty też wiesz, co zrobiłem. I nadal chcesz. Nie uciekasz. - Zauważam, przenikając ją spojrzeniem stalowych tęczówek. Mieliśmy na sumieniu te same zbrodnie - a jednak wierzyłem, że z naszej dwójki to ona była lepsza, to ona niosła w sobie więcej światła. I dlatego jej potrzebowałem. - Bez względu na wszystko jestem po twojej stronie. I tak pozostanie. - Nie było innego lekarstwa na przetrwanie czasów, w które zostaliśmy wrzuceni. I wiedziałem, że miałem u boku właściwą sojuszniczkę. Jedynym strachem była jej odmowa. Milczenie. Odejście. Odsłoniłem się przed nią ze swoich najśmielszych pragnień i uczuć, wierząc, że nie wykorzysta tego przeciwko mnie. Że zechce podjąć tę wspólną wędrówkę, wcale nie łatwą, usłaną różami pełną zdradzieckich kolców. Stawiając wszystko na jedną kartę nie oczekiwałem, że z jej ust padną podobne deklaracje - ale tak długo, jak poddawała się delikatnym pieszczotom, odpuszczając przede mną kolejne palisady, wierzyłem, że oboje zmierzaliśmy w tą samą stronę.
- Nie będziesz. Jesteś. - Wszystkim, czego potrzebuję. Wsparciem. Przyjaciółką. - Nie chcę, byś wiedziona moimi słowami wyznaczyła sobie zadanie, na wysokości którego musisz stanąć. Ty już tam jesteś. Zakochałem się w tobie takiej, jaką jesteś, a nie w tej, do jakiej masz urastać. Rozumiesz mnie, Mave? - Moje słowa łączyły w sobie ostrość i chłód sopli lodu z miękkością dotyku jedwabiu na skórze. Odkleiłem się od jej czoła, jedną dłonią odgarniając zabłąkany kosmyk włosów za jej ucho, a drugą lekko unosząc jej podbródek. - Chcę ciebie taką, jaką znam. I tą, której jeszcze nie znam - również. - Moje inteligentne i przenikliwe spojrzenie szukało w jej oczach zrozumienia. Nie musiałem sięgać po legilimencję, by odczytać jej myśli. Wiedziałem, że za mądrością bijącą z niebieskich tęczówek już zdążyła wybudować tor przeszkód i wznieść poprzeczkę, którą musiała przeskoczyć, najlepiej w stylu akrobatycznym. A przecież nie dopatrywałem się w niej cyrkowej artystki, a towarzyszki życia.
Trudno było podążać za jej słowami, podczas gdy na ustach ciągle czułem jej smak, a poruszane wiatrem włosy łaskotały moje czoło, kusząc bliskością. Nozdrza wachlowały gniewnie, dręczone zapachem pożądania. Chciałem więcej - słodka Morgano, chciałem jej ust, jej skóry, dłoni, oczu, i wszystkiego co skrywało się pod płaszczem. Przeklinałem tę zimę, która trzymała nas na dystans warstwami ciepłych okryć. Głowa dyktowała zachowanie rozsądku, uszanowanie dystansu - ale lisia natura pozostawała nieposkromiona, skora do łamania przyjętych zasad. Dłonią, którą jeszcze przed chwilą odgarniałem włosy z jej czoła, rozpiąłem jeden guzik płaszcza, wślizgując się pod jego ciepłą okrywę i z łatwością odnajdując talię Maeve. Przemknąłem zimnymi palcami wzdłuż materiału sukienki, zatrzymując się na linii pleców przyciągnąłem ją do siebie jeszcze bliżej, jeszcze mocniej. I nadal niewystarczająco.
- Twoje obawy nie są bezpodstawne. - Niechętnie przyznałem rację jej słowom. Smakowały smutkiem i popiołem. - Żadne z nas nie wie, co przyniesie wojna. Walka zawsze będzie dla mnie priorytetem. Nie złożę różdżki, dopóki ludzie będą ginąć w imię ideologii. Ty też nie. Ale nie chcę, żebyśmy żyli w strachu przed tym, co złego może nas spotkać. Bo wiem, że możemy też dać sobie wiele dobrego. Potrzebuję cię. Żeby się w tym wszystkim nie zgubić. - Czy była gotowa wziąć ten ciężar? Powstrzymać mnie od zatracenia się w zgorzknieniu i zobojętnieniu, zachować z dala od mściwości i bezwzględności? Czy wiedziała, że bez niej nie potrafiłem już dostrzec w odbiciu Lisa, którym stałem się przed laty? - To nie ma znaczenia, Maeve. - Pokręciłem głową; jej przeszłe doświadczenia - lub ich brak - nie miały wpływu na to, czy chciałem ją u swego boku. - To nie jest test przyjęcia na szkolenie w wiedźmiej straży. - Lekki uśmiech przemknął przez moje oblicze, rozdmuchując wiszący nad nami ciężar rozmowy. - Nie chcę wyławiać już żadnych wianków poza twoim. - Sprzeciwiłem się, pieczętując swoje słowa kolejnym, elektryzującym pocałunkiem, tak niecierpliwym i pożądającym, jakby miał być już naszym ostatnim.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nadal chciała, nie uciekała, nie przed nim. Wprost przeciwnie, z każdym kolejnym dniem, każdą upływającą godziną czy minutą, lgnęła do niego coraz bardziej, nie wyobrażając sobie, by mógł znów zniknąć. Zostawić samą z coraz większym, z trudem dźwiganym na barkach ciężarem. Był siłą i zdecydowaniem, których jej brakowało, lecz również – kimś, na kogo spoglądała z wyrozumiałością, czułością, ciepłem, wszystkim tym, czego nie potrafiła zaoferować sobie samej. Zabijał, ale po to, by chronić innych. Krzywdził, jednak w imię sprawiedliwości, walki nie tylko o lepsze jutro, lecz – jakiekolwiek. Gdyby nie stawiali oporu, nie wznieśli różdżek przeciwko zaślepionemu ideą ekskluzywności oprawcy, już dawno skończyliby martwi, w jednej ze skrytych wśród drzew bezimiennego lasu mogił. Nie chodziło o to, by przeżyć. Nie tylko. Musieli zrobić wszystko, by zachować w sobie iskrę człowieczeństwa, wrażliwości, dobra, za którą ruszyli w bój, a która wciąż tliła się w ich piersiach, chwiejna i rozedrgana, uginająca się pod wpływem kolejnych podmuchów zimowego wiatru; chciała tego dla niego. Żeby wciąż potrafił odnaleźć w sobie beztroskę, radość, determinację nie tylko do stawiania czoła przeciwnościom losu, do znajdowania się w oku cyklonu, ale też uśmiechu. – I nie ucieknę – zapewniła go miękkim szeptem, stale balansując między wstydem, rozwagą, a dyktującym kolejne gesty uczuciem. Przyglądała mu się z bliska, spod wpół przymkniętych powiek, chcąc zapamiętać ten wieczór na długo, ogrzewać się jego wspomnieniem w chwilach zwątpienia. Jeszcze przed chwilą lękała się, w jakim kierunku zmierza ich rozmowa, czy nie jest ona początkiem końca, teraz zaś rozpływała w cieple i słodyczy, po raz pierwszy smakując jego warg, słów, które niosły ze sobą obietnicę wspólnej przyszłości. – Ani teraz, ani później. – Nieśpieszna wędrówka opuszek palców po męskim policzku wciąż trwała; z początku ledwie muskała zziębniętą skórę, ostrożnie badając fakturę zarostu, linię żuchwy, dopiero z czasem robiąc się śmielsza, sięgając dalej. – Bo znam cię na tyle, żeby wiedzieć, że nie brakuje ci odwagi. Siły, żeby robić to, co słuszne. Brać na siebie ciężar trudnych decyzji. Uratowałeś mnie, Fox. – W Tower, bez chwili zawahania rozprawiając się z nadciągającymi strażnikami, i w Kurniku, oferując zrozumienie, cierpliwość, troskę. Na dwa tak diametralnie różne sposoby. – I nie tylko mnie. Chciałabym, żebyś o tym pamiętał. Ale też o tym, że wciąż jesteśmy ludźmi. Mimo tego, do czego zmusza nas konflikt. – Nie tylko wojownikami, szpiegami, pionkami na szachownicy możnych, ale po prostu – ludźmi. Ze wszystkimi ich zaletami i przywarami, z naręczem wyrzutów sumienia, wątpliwości, lecz również gorącymi sercami, nieodpartym pragnieniem bezpieczeństwa i stabilizacji. Dopuszczenie emocji do głosu, przyznanie się do swych uczuć, sprawiło, że stała się podatna na zranienie, bezbronna i krucha, wiedziała o tym. Na ile bezsennych, przepełnionych strachem nocy godziła się, wiążąc swój los z jego...?
Nieświadomy uśmiech, który zabłądził w okolicy kącików ust, nagle zniknął, gdy znajdujący się tuż obok, stykający się z nią nosami Fox przejrzał ją na wskroś i trafnie odgadnął, co działo się w jej głowie; nie przywykła do tego, do bycia diagnozowaną. Bez śladu oporu poddała się jego ruchom, pozwalając, by skierował podbródek wyżej, nienachalnie nakłonił do spojrzenia sobie wprost w oczy – pociemniałe, upstrzone odbiciem towarzyszących im gwiazd. Zamrugała, gdy powtórzył to znowu, bez cienia wstydu czy zawahania, zakochał się. W niej. – Rozumiem – przytaknęła cicho, ostrożnie, niejako speszona tym, co z niej wyczytał, tą czułą naganą. Powoli rozkładała jego słowa na czynniki pierwsze, nie potrafiąc im tak od razu zaufać, nie w pełni. Niełatwo było zapomnieć o latach dystansu i zachowawczości, chowania za wachlarzem wystudiowanych, wykutych z kamienia masek. – Wiem, że będę popełniać błędy, nie uniknę ich, choćbym bardzo tego chciała... – Przełknęła ślinę, nagle urywając, nim zapędziłaby się w litanię obaw i lęków; zmarszczyła przy tym brwi, lustrując go uważnym, zabarwionym silną emocją wzrokiem. Jak miała to powiedzieć? Sprawić, by i on zrozumiał? – Spróbuję nie zadręczać się wizją nieosiągalnej perfekcji – obiecała przez ściśnięte gardło; bo przecież miała do tego skłonność, dążenia do ideałów, którym nigdy nie miała sprostać. – Choć zasługujesz na nią jak nikt inny. Pozwól mi jednak postawić przed sobą to jedno zadanie. Chcę stawać się lepszą. Dla nas. – Bo już nie dla niej i dla niego z osobna. Nauczyć wszystkiego, co wiązało się z wkroczeniem na tę samą drogę. Odłożenia dumy i egoizmu na bok, burzenia skrupulatnie wznoszonych do tej pory murów, przyznawania do wszystkich wad. Widział i doświadczył więcej od niej, zdawała sobie z tego sprawę, jedynie oczyma wyobraźni wracając do obrazów dalekich wędrówek, o których tak chętnie słuchała, spijając z jego ust każde kolejne wyznanie. I chciała być dla niego towarzyszką, która dotrzyma mu kroku, nie zaś przeszkodą, kulą u nogi.
Nie wiedziała już, czy to, co mówi, ma jakikolwiek sens, czy potrafi ubrać swe myśli w słowa. Nieprzystojna bliskość, z którą przyszło im prowadzić tę rozmowę, odurzała, drażniła zmysły, odbierając kontrolę nad bijącym szaleńczo sercem i mięknącym pod wpływem lisiego dotyku ciałem. Zwilżyła zaczerwienione od niedawnej pieszczoty wargi, nieudolnie próbując zapanować nad chaosem, który objął panowanie w jej głowie. Zdjęta miłosną gorączką, nie wiedziała już, czego pragnie bardziej – by dalej koił szeptem, słowami skierowanymi tylko do jej uszu odganiał obawy i lęki, czy pozwolił kolejnemu pocałunkowi przemówić jeszcze głośniej. Oddech zamarł w piersi, gdy zaskoczył ją po raz kolejny, posunął o krok dalej, sięgając pod materiał płaszcza, a później, kiedy już dłoń skończyła wędrówkę wzdłuż talii, przyciągnął bliżej, sprawiając, że przylgnęli do siebie jeszcze ściślej. Zadrżała, również z powodu towarzyszącego im mrozu, szczypiącego skórę zimna. – Wiem – odpowiedziała tylko, próbując nie brzmieć smutno, utrzymać nostalgię na wodzy, w tym jednym słowie zaklinając cały kalejdoskop uczuć. Wiedziała, że dopóki wojna będzie trwać, on zawsze znajdzie się w centrum wydarzeń; że będzie walczył do samego końca – tego przeklętego konfliktu lub jego samego. Wyzionie ducha, ratując innych. Uwodził swą niezłomnością, uporem, zdecydowaniem, choć wiedziała, czuła to w kościach, że strach o niego doprowadzi ją pewnego dnia do szaleństwa. Lub wpędzi do grobu. – Pomogę ci. Tym razem to ja pomogę tobie nie pogubić kroków – zapewniła stanowczo, szeroko otwartymi oczami odnajdując srebrzące się w mroku spojrzenie; ujęła jego twarz w dłonie, czule, delikatnie, wciąż oswajając się z przyzwoleniem na poufałość, z tym, że był jej. – I wiem, że to nie jest test czy egzamin... – mruknęła z ostrzegawczą nutą w głosie, choć nie umiała nie odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech, przelotnie zapomnieć o gęstej, poważnej atmosferze ich schadzki. Bała się swojego braku doświadczenia, bycia nieopierzonym podlotkiem, mimo tego, że metryka mówiła inaczej. Zanim jednak zdążyłaby powiedzieć coś jeszcze, uciszył ją upragnionym pocałunkiem; gwałtownym, roznamiętnionym, słodkim. Wątpliwości zaczęły topnieć, a w końcu całkiem zniknęły, ustępując miejsca niezachwianej pewności, że razem dadzą sobie radę, ze wszystkim. Wiedziona instynktem, wciąż niezaspokojonym głodem, który zdawał się tylko rosnąć z każdą kolejną pieszczotą, nieśpiesznie przeniosła dłonie dalej, za uszy, na kark, znów muskając skrytą wśród włosów bliznę, pilnując, by nie odsunął się choćby na cal.
– Myślisz, że powinniśmy wracać? – zapytała cicho, wprost w jego usta, gdy łapała oddech, uspokajała próbujące wyrwać się z piersi serce; nie wiedziała, ile już minęło, odkąd przeprosili pozostałych i poszli się przewietrzyć. I nie myślałaby o tym, wciąż zawłaszczając go tylko dla siebie, gdyby nie dobiegające od strony domu hałasy, głośniejsze, wyraźniejsze rozmowy. Ktoś się zbliżał? Wyglądał przez okno? – A może... może chcesz iść na spacer? Gdzieś dalej? – dodała jeszcze, samej wahając się miedzy tymi dwoma scenariuszami; trudno było zignorować przenikający wszelkie warstwy odzienia wiatr, lecz wiedziała przecież, że tam, przy wszystkich, będzie inaczej. Że znów zamknie się w klatce powinności, zasad, dyktowanych przyzwoitością ograniczeń. I nie była pewna, czy jest już na to gotowa.
Nieświadomy uśmiech, który zabłądził w okolicy kącików ust, nagle zniknął, gdy znajdujący się tuż obok, stykający się z nią nosami Fox przejrzał ją na wskroś i trafnie odgadnął, co działo się w jej głowie; nie przywykła do tego, do bycia diagnozowaną. Bez śladu oporu poddała się jego ruchom, pozwalając, by skierował podbródek wyżej, nienachalnie nakłonił do spojrzenia sobie wprost w oczy – pociemniałe, upstrzone odbiciem towarzyszących im gwiazd. Zamrugała, gdy powtórzył to znowu, bez cienia wstydu czy zawahania, zakochał się. W niej. – Rozumiem – przytaknęła cicho, ostrożnie, niejako speszona tym, co z niej wyczytał, tą czułą naganą. Powoli rozkładała jego słowa na czynniki pierwsze, nie potrafiąc im tak od razu zaufać, nie w pełni. Niełatwo było zapomnieć o latach dystansu i zachowawczości, chowania za wachlarzem wystudiowanych, wykutych z kamienia masek. – Wiem, że będę popełniać błędy, nie uniknę ich, choćbym bardzo tego chciała... – Przełknęła ślinę, nagle urywając, nim zapędziłaby się w litanię obaw i lęków; zmarszczyła przy tym brwi, lustrując go uważnym, zabarwionym silną emocją wzrokiem. Jak miała to powiedzieć? Sprawić, by i on zrozumiał? – Spróbuję nie zadręczać się wizją nieosiągalnej perfekcji – obiecała przez ściśnięte gardło; bo przecież miała do tego skłonność, dążenia do ideałów, którym nigdy nie miała sprostać. – Choć zasługujesz na nią jak nikt inny. Pozwól mi jednak postawić przed sobą to jedno zadanie. Chcę stawać się lepszą. Dla nas. – Bo już nie dla niej i dla niego z osobna. Nauczyć wszystkiego, co wiązało się z wkroczeniem na tę samą drogę. Odłożenia dumy i egoizmu na bok, burzenia skrupulatnie wznoszonych do tej pory murów, przyznawania do wszystkich wad. Widział i doświadczył więcej od niej, zdawała sobie z tego sprawę, jedynie oczyma wyobraźni wracając do obrazów dalekich wędrówek, o których tak chętnie słuchała, spijając z jego ust każde kolejne wyznanie. I chciała być dla niego towarzyszką, która dotrzyma mu kroku, nie zaś przeszkodą, kulą u nogi.
Nie wiedziała już, czy to, co mówi, ma jakikolwiek sens, czy potrafi ubrać swe myśli w słowa. Nieprzystojna bliskość, z którą przyszło im prowadzić tę rozmowę, odurzała, drażniła zmysły, odbierając kontrolę nad bijącym szaleńczo sercem i mięknącym pod wpływem lisiego dotyku ciałem. Zwilżyła zaczerwienione od niedawnej pieszczoty wargi, nieudolnie próbując zapanować nad chaosem, który objął panowanie w jej głowie. Zdjęta miłosną gorączką, nie wiedziała już, czego pragnie bardziej – by dalej koił szeptem, słowami skierowanymi tylko do jej uszu odganiał obawy i lęki, czy pozwolił kolejnemu pocałunkowi przemówić jeszcze głośniej. Oddech zamarł w piersi, gdy zaskoczył ją po raz kolejny, posunął o krok dalej, sięgając pod materiał płaszcza, a później, kiedy już dłoń skończyła wędrówkę wzdłuż talii, przyciągnął bliżej, sprawiając, że przylgnęli do siebie jeszcze ściślej. Zadrżała, również z powodu towarzyszącego im mrozu, szczypiącego skórę zimna. – Wiem – odpowiedziała tylko, próbując nie brzmieć smutno, utrzymać nostalgię na wodzy, w tym jednym słowie zaklinając cały kalejdoskop uczuć. Wiedziała, że dopóki wojna będzie trwać, on zawsze znajdzie się w centrum wydarzeń; że będzie walczył do samego końca – tego przeklętego konfliktu lub jego samego. Wyzionie ducha, ratując innych. Uwodził swą niezłomnością, uporem, zdecydowaniem, choć wiedziała, czuła to w kościach, że strach o niego doprowadzi ją pewnego dnia do szaleństwa. Lub wpędzi do grobu. – Pomogę ci. Tym razem to ja pomogę tobie nie pogubić kroków – zapewniła stanowczo, szeroko otwartymi oczami odnajdując srebrzące się w mroku spojrzenie; ujęła jego twarz w dłonie, czule, delikatnie, wciąż oswajając się z przyzwoleniem na poufałość, z tym, że był jej. – I wiem, że to nie jest test czy egzamin... – mruknęła z ostrzegawczą nutą w głosie, choć nie umiała nie odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech, przelotnie zapomnieć o gęstej, poważnej atmosferze ich schadzki. Bała się swojego braku doświadczenia, bycia nieopierzonym podlotkiem, mimo tego, że metryka mówiła inaczej. Zanim jednak zdążyłaby powiedzieć coś jeszcze, uciszył ją upragnionym pocałunkiem; gwałtownym, roznamiętnionym, słodkim. Wątpliwości zaczęły topnieć, a w końcu całkiem zniknęły, ustępując miejsca niezachwianej pewności, że razem dadzą sobie radę, ze wszystkim. Wiedziona instynktem, wciąż niezaspokojonym głodem, który zdawał się tylko rosnąć z każdą kolejną pieszczotą, nieśpiesznie przeniosła dłonie dalej, za uszy, na kark, znów muskając skrytą wśród włosów bliznę, pilnując, by nie odsunął się choćby na cal.
– Myślisz, że powinniśmy wracać? – zapytała cicho, wprost w jego usta, gdy łapała oddech, uspokajała próbujące wyrwać się z piersi serce; nie wiedziała, ile już minęło, odkąd przeprosili pozostałych i poszli się przewietrzyć. I nie myślałaby o tym, wciąż zawłaszczając go tylko dla siebie, gdyby nie dobiegające od strony domu hałasy, głośniejsze, wyraźniejsze rozmowy. Ktoś się zbliżał? Wyglądał przez okno? – A może... może chcesz iść na spacer? Gdzieś dalej? – dodała jeszcze, samej wahając się miedzy tymi dwoma scenariuszami; trudno było zignorować przenikający wszelkie warstwy odzienia wiatr, lecz wiedziała przecież, że tam, przy wszystkich, będzie inaczej. Że znów zamknie się w klatce powinności, zasad, dyktowanych przyzwoitością ograniczeń. I nie była pewna, czy jest już na to gotowa.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Choć nigdy wcześniej go nie zaznałem, okazałem się wygłodniały jej dotyku, rozkoszując się najmniejszą pieszczotą - i czując, jak każde muśnięcie palca w poprzek zimnej skóry pozostawiało po sobie ślad rozgrzanej blizny, pulsującej krwią i mącącą zmysły. Nie była nachalna - ale doświadczenie Maeve wszystkimi zmysłami zachwiało trzymaną przeze mnie w ryzach dyscypliną, pozwalając myślom karmić się odważnymi fantazjami. Pożądałem jej - nie tylko sercem, ale i ciałem, które reagowało na każdy dostarczony przez Clearwater bodziec. Gdyby zamilkła, zapewne pozostałym w sferze fantasmagorii, jej miękki głos przywołał mnie jednak do porządku. Szanowałem ją, jej delikatność i nie mogłem pozwolić sobie na to, by moje skrywane żądze spopieliły tę znajomość.
- Tylko dzięki tobie odnajduję w sobie resztki człowieczeństwa. Ale może… może tak miało być. Może wcale byś mnie nie polubiła, gdybyś poznała mnie kilka lat wcześniej. - Byłem inny. Nie tak fantastyczny, ale też nie tak wyczerpany i ponury. Czy zniosłaby mnie innego - wyszczekanego i aroganckiego, zbyt pewnego siebie, żartującego z niebezpieczeństwa? Kiedy myślałem o sobie z przeszłości sam bym siebie nie zniósł. - Ponoć życie tak plecie nasz los, że nawet jeśli tkwimy w punkcie, w którym z jakiegoś powodu nie chcemy tkwić, ale też nie możemy się ruszyć, to ono i tak stwarza nam sytuację, w której lądujemy tam, gdzie nasze miejsce. - Byłem gotów opowiedzieć jej o sobie z przeszłości - choć jeszcze nie w pełni. Zupełnie tak, jakbym ja z przeszłości miał sprawić, że Maeve odejdzie. - Moje, najwyraźniej, znajduje się przy tobie. - Tego akurat byłem pewien. Bo potrzebowałem jej tak samo jak ona potrzebowała mnie. - Wobec tego będziemy popełniać błędy razem. I razem je naprawiać. - Uśmiechnąłem się nieporadnie, otwierając jej furtkę do tego nieidealnego świata. Jeśli mieliśmy wyruszyć w tę podróż razem, nie liczył się jej cel ani to, czy wybieraliśmy się nią pierwszą klasą. Chodziło tylko o podróż - z uśmiechem na ustach, a czasem posmakiem słonych łez na języku. - Wiem, Maeve. Ale tylko pod warunkiem, że nie będziesz czynić nic wbrew sobie. - Czułem jednak, że dopilnowanie tego leżało w mojej kwestii - tę część planu zachowałem jednak dla siebie. Nie chciałem, by na jej szczupłych barkach spoczywał jakikolwiek ciężar presji.
Myśli odpłynęły ponownie, gdy bliskość przekraczała coraz to śmielej granice przyzwoitości. Trzymałem ją mocno i czule, całowałem, i gdyby jej głos ponowie nie sprowadził mnie na ziemię, łatwo mógłbym zapomnieć o powściągliwości.
- Możemy się przejść, jeśli nie jest ci zimno - ale to ty musisz postawić granic, bo ja mógłbym wydłużać naszą schadzkę do niepoważnie dalekiego spaceru. Lubię być w twoim towarzystwie. I nie potrzeba mi nikogo więcej.
ztx2
- Tylko dzięki tobie odnajduję w sobie resztki człowieczeństwa. Ale może… może tak miało być. Może wcale byś mnie nie polubiła, gdybyś poznała mnie kilka lat wcześniej. - Byłem inny. Nie tak fantastyczny, ale też nie tak wyczerpany i ponury. Czy zniosłaby mnie innego - wyszczekanego i aroganckiego, zbyt pewnego siebie, żartującego z niebezpieczeństwa? Kiedy myślałem o sobie z przeszłości sam bym siebie nie zniósł. - Ponoć życie tak plecie nasz los, że nawet jeśli tkwimy w punkcie, w którym z jakiegoś powodu nie chcemy tkwić, ale też nie możemy się ruszyć, to ono i tak stwarza nam sytuację, w której lądujemy tam, gdzie nasze miejsce. - Byłem gotów opowiedzieć jej o sobie z przeszłości - choć jeszcze nie w pełni. Zupełnie tak, jakbym ja z przeszłości miał sprawić, że Maeve odejdzie. - Moje, najwyraźniej, znajduje się przy tobie. - Tego akurat byłem pewien. Bo potrzebowałem jej tak samo jak ona potrzebowała mnie. - Wobec tego będziemy popełniać błędy razem. I razem je naprawiać. - Uśmiechnąłem się nieporadnie, otwierając jej furtkę do tego nieidealnego świata. Jeśli mieliśmy wyruszyć w tę podróż razem, nie liczył się jej cel ani to, czy wybieraliśmy się nią pierwszą klasą. Chodziło tylko o podróż - z uśmiechem na ustach, a czasem posmakiem słonych łez na języku. - Wiem, Maeve. Ale tylko pod warunkiem, że nie będziesz czynić nic wbrew sobie. - Czułem jednak, że dopilnowanie tego leżało w mojej kwestii - tę część planu zachowałem jednak dla siebie. Nie chciałem, by na jej szczupłych barkach spoczywał jakikolwiek ciężar presji.
Myśli odpłynęły ponownie, gdy bliskość przekraczała coraz to śmielej granice przyzwoitości. Trzymałem ją mocno i czule, całowałem, i gdyby jej głos ponowie nie sprowadził mnie na ziemię, łatwo mógłbym zapomnieć o powściągliwości.
- Możemy się przejść, jeśli nie jest ci zimno - ale to ty musisz postawić granic, bo ja mógłbym wydłużać naszą schadzkę do niepoważnie dalekiego spaceru. Lubię być w twoim towarzystwie. I nie potrzeba mi nikogo więcej.
ztx2
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
|04.04.1958, poranek
Przyjemnie jest w końcu wybrać się w ramach pracy gdzie indziej, niż non stop przewalać się wśród tych samych zapiździałych kamienic i równych irytująco identycznych ceglanych robotniczych domków na przedmieściach. Nie były to wakacje, o nie… ale przysłowiowe pranie mord gdzieś w innym miejscu mogłam uznać za takie krótkie “wczasy pod gruszą”.
Tak że uzbrojona w plik dokumentów w skóżanej teczce oraz kolegę o bardzo dziwnym, nawet jak na moje gusta poczuciem humoru, udałam się do Irlandii, by sprawnie przeprowadzić zajęcie domu o bardzo urokliwej nazwie “Akacjowa Ostoja”. Pewnie miejscowi są też niezwykle urokliwi i w urokliwy sposób pójdą sobie w chuj, nie robiąc mi problemów.
Pogoda znowu była do dupy - lało tak, że w mgnieniu oka przemokliśmy, mimo tego, że w okolicę przenieśliśmy się świstoklikiem. Ani fajki zapalić, ani nic.
-A żeby ich wszystkich trafił szlag z tym deszczem - wymamrotałam i z kieszeni skórzanego płaszcza wyciągnęłam piersiówkę, żeby pociągnąć łyk. Odkaszlnęłam i zwróciłam się do kumpla - Dobra, Arluk. Tezroq ishni tugatib, uyga ketaylik.*
Był taki niepisany zwyczaj w pracy, żeby w pracy posługiwać się goblideguckim. I robiły to nie tylko osoby, w których żyłach płynęła krew goblinów, ale tez po prostu ludzcy pracownicy Banku Gringotta. Oczywiście od tych pierwszych wymagało się, że będą mówić idealnie i nie wybaczano im aż tak bardzo drobnych językowych potknięć. I tu wychodzi chujnia, bo mój goblidegucki mocno zardzewiał od czasu, kiedy moje kontakty z rodziną zostały ograniczone do minimum. Na szczęście miałam takich kumpli jak Alruk, którzy nie przewracali oczami i nie poprawiali mnie na każdym kroku, kiedy coś popieprzyłam w wypowiedzi. W ogóle typ chyba na mnie leci, bo też nie ciśnie z mojego akcentu, a i czasem rzuca tekstami, które w zamyśle chyba mają być flirciarskie… ale brzmią bardziej jak mój najebany wuj Staszek Wroński, zarywający do panien na weselach.
Okolica domu, którym mieliśmy się za chwile zająć, była wyjątkowo zarośnięta. Wyglądało to tak, jakby chaszcze i krzaki różnych kształtów oraz wielkości, uznały, że zajmą jako pierwsze ten teren na własność i żadna siła nie zdoła ich stąd wyrwać. Cóż, pewnie znajdą się kupcy na taki milusi domek. Z drugiej strony… może sama go sobie kupię i machnę tu szklarnie z diablim zielem. Podobno mało tego towaru ostatnio na rynku, bo jest chujnia z dostawami. Ale to pieśń przyszłości.
Teraz trzeba odwalić brudną robotę.
-Bu yerda hech qanday tuzoq yo‘qligiga ishonch hosil qiling, men ijarachilar bilan gaplashaman** - rzuciłam do goblina, zanim mocno zapukałam do drzwi, waląc metalową pięścią w drzwi, bo liczy się odpowiedni efekt na wejściu. Tym bardziej że - jak to się mówi - ja to się w tańcu nie pierdolę.
|*Skończmy to szybko i wracajmy do domu.
**Sprawdź, czy nie ma tu pułapek, a ja sobie porozmawiam z lokatorami.
Przy sobie - amulet zastraszający, eliksir grozy (moc 40), eliksir niezłomności (moc 41); Alruk ma staty - OPCM 30; Numerologia 3, geomancja 2, spostrzegawczość 2, runy 2, angielski 2
Przyjemnie jest w końcu wybrać się w ramach pracy gdzie indziej, niż non stop przewalać się wśród tych samych zapiździałych kamienic i równych irytująco identycznych ceglanych robotniczych domków na przedmieściach. Nie były to wakacje, o nie… ale przysłowiowe pranie mord gdzieś w innym miejscu mogłam uznać za takie krótkie “wczasy pod gruszą”.
Tak że uzbrojona w plik dokumentów w skóżanej teczce oraz kolegę o bardzo dziwnym, nawet jak na moje gusta poczuciem humoru, udałam się do Irlandii, by sprawnie przeprowadzić zajęcie domu o bardzo urokliwej nazwie “Akacjowa Ostoja”. Pewnie miejscowi są też niezwykle urokliwi i w urokliwy sposób pójdą sobie w chuj, nie robiąc mi problemów.
Pogoda znowu była do dupy - lało tak, że w mgnieniu oka przemokliśmy, mimo tego, że w okolicę przenieśliśmy się świstoklikiem. Ani fajki zapalić, ani nic.
-A żeby ich wszystkich trafił szlag z tym deszczem - wymamrotałam i z kieszeni skórzanego płaszcza wyciągnęłam piersiówkę, żeby pociągnąć łyk. Odkaszlnęłam i zwróciłam się do kumpla - Dobra, Arluk. Tezroq ishni tugatib, uyga ketaylik.*
Był taki niepisany zwyczaj w pracy, żeby w pracy posługiwać się goblideguckim. I robiły to nie tylko osoby, w których żyłach płynęła krew goblinów, ale tez po prostu ludzcy pracownicy Banku Gringotta. Oczywiście od tych pierwszych wymagało się, że będą mówić idealnie i nie wybaczano im aż tak bardzo drobnych językowych potknięć. I tu wychodzi chujnia, bo mój goblidegucki mocno zardzewiał od czasu, kiedy moje kontakty z rodziną zostały ograniczone do minimum. Na szczęście miałam takich kumpli jak Alruk, którzy nie przewracali oczami i nie poprawiali mnie na każdym kroku, kiedy coś popieprzyłam w wypowiedzi. W ogóle typ chyba na mnie leci, bo też nie ciśnie z mojego akcentu, a i czasem rzuca tekstami, które w zamyśle chyba mają być flirciarskie… ale brzmią bardziej jak mój najebany wuj Staszek Wroński, zarywający do panien na weselach.
Okolica domu, którym mieliśmy się za chwile zająć, była wyjątkowo zarośnięta. Wyglądało to tak, jakby chaszcze i krzaki różnych kształtów oraz wielkości, uznały, że zajmą jako pierwsze ten teren na własność i żadna siła nie zdoła ich stąd wyrwać. Cóż, pewnie znajdą się kupcy na taki milusi domek. Z drugiej strony… może sama go sobie kupię i machnę tu szklarnie z diablim zielem. Podobno mało tego towaru ostatnio na rynku, bo jest chujnia z dostawami. Ale to pieśń przyszłości.
Teraz trzeba odwalić brudną robotę.
-Bu yerda hech qanday tuzoq yo‘qligiga ishonch hosil qiling, men ijarachilar bilan gaplashaman** - rzuciłam do goblina, zanim mocno zapukałam do drzwi, waląc metalową pięścią w drzwi, bo liczy się odpowiedni efekt na wejściu. Tym bardziej że - jak to się mówi - ja to się w tańcu nie pierdolę.
|*Skończmy to szybko i wracajmy do domu.
**Sprawdź, czy nie ma tu pułapek, a ja sobie porozmawiam z lokatorami.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Głośne stukanie do drzwi poniosło się wyraźnie po wszystkich pomieszczeniach w domu, doskonale słyszalne dla każdego, kto w chwili nadejścia pracowników Gringotta znajdowałby się w środku. Oczekiwanie na odpowiedź nie należało do przyjemności, na zewnątrz było zimno - a chłodny, ulewny deszcz, tylko wzmagał to uczucie, sprawiając, że każda minuta dłużyła się trzykrotnie bardziej.
Póki co drzwi pozostawały zamknięte, a ze środka domu dobiegała wyłącznie cisza.
Wątek, zgodnie z tym listem, pozostaje pod opieką mistrza gry, który zainterweniuje, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Vincent, ze względu na zgłoszoną nieobecność, ma czas na reakcję do 9.05 włącznie - do tego czasu w wątku mogą pojawić się też inne postacie, o ile ich obecność w domu będzie uzasadniona fabularnie. Wątek na ten moment nie zagraża życiu ani zdrowiu żadnej z biorących w nim udział postaci, jednak do jego zakończenia zabronione jest rozgrywanie wątków z datą po 4 kwietnia mających miejsce w obrębie tego subforum.
Jeśli na dom zostały nałożone jakiekolwiek zabezpieczenia, mistrz gry prosi o przesłanie linków do postów z nakładaniem drogą prywatnej wiadomości.
Póki co drzwi pozostawały zamknięte, a ze środka domu dobiegała wyłącznie cisza.
Vincent, ze względu na zgłoszoną nieobecność, ma czas na reakcję do 9.05 włącznie - do tego czasu w wątku mogą pojawić się też inne postacie, o ile ich obecność w domu będzie uzasadniona fabularnie. Wątek na ten moment nie zagraża życiu ani zdrowiu żadnej z biorących w nim udział postaci, jednak do jego zakończenia zabronione jest rozgrywanie wątków z datą po 4 kwietnia mających miejsce w obrębie tego subforum.
Jeśli na dom zostały nałożone jakiekolwiek zabezpieczenia, mistrz gry prosi o przesłanie linków do postów z nakładaniem drogą prywatnej wiadomości.
Mijające minuty niczego nie zmieniły, ze środka domu nikt nie wyszedł, drzwi nie stanęły otworem - budynek był pusty. Gdziekolwiek znajdował się właściciel, nie była to Akacjowa Ostoja.
Zlata, ze względu na brak fabularnej reakcji ze strony Vincenta, możesz uznać, że w domu nie zastałaś nikogo i kontynuować zajęcie nieruchomości w towarzystwie lusterka lub innej postaci, o ile jej obecność w wątku będzie fabularnie uzasadniona (taki wątek możesz rozliczyć jako wątek z pracą). Możesz też dokonać zajęcia w formie opowiadania z wykonywaniem zawodu (ale nie obie te rzeczy jednocześnie). Po zakończeniu wątku/opowiadania, mistrz gry prosi o informację.
Vincent, dom tym samym staje się własnością banku, nie możesz prowadzić w nim rozgrywek. Dług możesz uznać za uregulowany.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Vincent, dom tym samym staje się własnością banku, nie możesz prowadzić w nim rozgrywek. Dług możesz uznać za uregulowany.
Mistrz gry nie kontynuuje rozgrywki.
Za domem
Szybka odpowiedź