Mała szklarnia
AutorWiadomość
Mała szklarnia
Miejsce, w którym znajdował się drewniany domek sprzyjał różnorodnym uprawom. Pani Morisson miała rękę do wszystkich roślin rozstawionych w domu, a także do corocznych plonów. Prowadziła niewielkie poletko z podstawowymi warzywami, a w malutkiej, starannie zbudowanej przez mężna szklarni, uprawiała okazy potrzebujące dużo światła, ciepła i odpowiedniego nawodnienia. Wysiewy niektórych ziół, kopru, czy młodej sałaty pozostawały tam do dziś, rosnąć dziko i samoczynnie. Miejsce to, po odpowiednim zagospodarowaniu było idealne do rozpoczęcia magicznej hodowli.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
6.11
Sięgając myślą w przeszłość, prawie nie pamiętał już tygodni pozbawionych dławiącego poczucia winy, pustki, beznadziei. Spróbował przypomnieć sobie Michaela sprzed kilku miesięcy. Michaela, w którego Rineheart tchnął nadzieję przy szklaneczce whiskey pół roku temu, który częstował Vincenta przetworami z anyżku, który samemu będąc pijanym w sztok śmiał się do łez obserwując przyjaciela nad talerzem zupy na weselu Macmillana. Michaela, któremu Vincent z taką powagą opowiadał o konieczności kupienia własnego domu, zagrzania własnego miejsca. Który powinien odwiedzić to miejsce już dawno temu, z podziwem należnym dla determinacji przyjaciela. Porozmawiać o remoncie i o prowadzeniu domu. O takim prawdziwym remoncie - na przykład o malowaniu ścian, a nie o usuwaniu wilkołaczych pazurów z tarasowych desek.
Przyjaciela?
Nie był pewien, czy pęknięciem na ich stosunkowo nowej przyjaźni było aresztowanie Justine - moment, który powinni znieść wspólnie, a który stworzył między nimi głęboką wyrwę. W głębi duszy czuł, że rysa pojawiła się już wcześniej, gdy stracił przy Vincencie panowanie nad sobą przed domem Cory. Gdy Rineheart zobaczył go naprawdę - egoistycznego, chwiejnego, niepewnego własnych uczuć i otwierającego kolejne rany swoimi nieudolnymi próbami pocieszenia tej niewinnej istoty. A prawdy o sobie Michael nie mógł czasami znieść - i może nawet podźwignąłby się z tamtego lipcowego kryzysu, gdyby nie dwudziesty pierwszy sierpnia, gdyby nie zderzenie z najgorszą możliwych prawd. Nie zapanował nad własnymi emocjami, stał się potworem, którego tak się obawiał - bezużytecznym bratem uwięzionym w lesie w pełnię, nieprzygotowanym na najgorsze aurorem, zagrożeniem dla Hannah.
Obwiniał głównie siebie, ale tak łatwo było obwiniać też kogoś innego.
Nie wprost, do tego się nie posunął. Vincent nie był jednak głupcem, musiał wyczuć mur ciszy, złość w spojrzeniu aurora. Może nawet - oby nie! - dotarły do niego gniewne słowa, które wypsnęły się Michaelowi przy Hannah, przy innych. Byli przecież różni, jak ogień i woda. Tonks by tam zginął, Rineheart miał prawo żyć. Jego rozsądek wydawał się niegdyś Michaelowi cenny, ale w sierpniu zupełnie go nie rozumiał.
Zrozumiał dopiero w Azkabanie, zamknięty w lodowatej pułapce.
Już dawno powinien przeprosić i podziękować - ale mur ciszy tylko rósł. Przemienił się w październiku, po raz kolejny i kolejny, w typowy dla siebie sposób unikając innych, z ulgą pozostawiając Justine z Vincentem na osobności i przejmując dyżur przy siostrze wtedy, gdy czuł się odrobinę spokojniej. Mijali się, uprzejmie acz na dystans, w akompaniamencie Kerstin i Justine, rzadko sami. Rozmowa wydawała się tak trudna.
Był tchórzem.
Ale już nie chciał. Nie mógł. Nie powinien. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się trochę jak Michael sprzed kilku miesięcy, a trochę jak nowy Michael, który spróbuje być odważnym. Odważnym w słowach, bo odwagi w czynach nigdy mu nie brakowało. Już przez tydzień nie miał żadnego złego dnia, eliksiry i czas spełniały chyba swoją rolę, to powinien być dobry moment. Czuł, że nad sobą panuje, że wilkołak nie panoszy się dziś w jego głowie. Ostatnio nawet Fenrir był spokojniejszy.
Michael próbował zaś uporządkować i zrozumieć swoje emocje - tylko tak mógł je w końcu opanować, a właśnie tego pragnął się nauczyć. Pomagało mu myślenie o nich, jak o kolorach. Przymknął oczy, lądując w Irlandii. Strach był niebieskoszary, trochę jak kolor lodu. Wiara, że będzie dobrze - jasnozielona. Trochę jak te rośliny, które hodował Rineheart.
Zapukał do drzwi domu, choć jego wzrok z ciekawością mknął ku szklarniom. Nie rozpraszaj się, Mike.
-Vincent. To ja. - gospodarz się go spodziewał, ale i tak Michael zapowiedział się głośniejszym tonem, gdy tylko usłyszał kroki zmierzające do drzwi.
Nie umiał rozmawiać o takich rzeczach, więc postanowił wyrzucić z siebie sedno sprawy, gdy tylko drzwi się uchyliły.
-Przyszedłem podziękować. I przeprosić. I… potrzebujesz tu może pułapek? - tego ostatniego zdania nie zaplanował, ale wyrwało się samo, niczym aurorski instynkt, albo desperacka próba zdjęcia z siebie choć odrobiny niezręczności. Nie wyjaśnił jeszcze, za co dziękuje i przeprasza - na to przyjdzie jeszcze czas, zresztą może gospodarz sam się domyślał.
Sięgając myślą w przeszłość, prawie nie pamiętał już tygodni pozbawionych dławiącego poczucia winy, pustki, beznadziei. Spróbował przypomnieć sobie Michaela sprzed kilku miesięcy. Michaela, w którego Rineheart tchnął nadzieję przy szklaneczce whiskey pół roku temu, który częstował Vincenta przetworami z anyżku, który samemu będąc pijanym w sztok śmiał się do łez obserwując przyjaciela nad talerzem zupy na weselu Macmillana. Michaela, któremu Vincent z taką powagą opowiadał o konieczności kupienia własnego domu, zagrzania własnego miejsca. Który powinien odwiedzić to miejsce już dawno temu, z podziwem należnym dla determinacji przyjaciela. Porozmawiać o remoncie i o prowadzeniu domu. O takim prawdziwym remoncie - na przykład o malowaniu ścian, a nie o usuwaniu wilkołaczych pazurów z tarasowych desek.
Przyjaciela?
Nie był pewien, czy pęknięciem na ich stosunkowo nowej przyjaźni było aresztowanie Justine - moment, który powinni znieść wspólnie, a który stworzył między nimi głęboką wyrwę. W głębi duszy czuł, że rysa pojawiła się już wcześniej, gdy stracił przy Vincencie panowanie nad sobą przed domem Cory. Gdy Rineheart zobaczył go naprawdę - egoistycznego, chwiejnego, niepewnego własnych uczuć i otwierającego kolejne rany swoimi nieudolnymi próbami pocieszenia tej niewinnej istoty. A prawdy o sobie Michael nie mógł czasami znieść - i może nawet podźwignąłby się z tamtego lipcowego kryzysu, gdyby nie dwudziesty pierwszy sierpnia, gdyby nie zderzenie z najgorszą możliwych prawd. Nie zapanował nad własnymi emocjami, stał się potworem, którego tak się obawiał - bezużytecznym bratem uwięzionym w lesie w pełnię, nieprzygotowanym na najgorsze aurorem, zagrożeniem dla Hannah.
Obwiniał głównie siebie, ale tak łatwo było obwiniać też kogoś innego.
Nie wprost, do tego się nie posunął. Vincent nie był jednak głupcem, musiał wyczuć mur ciszy, złość w spojrzeniu aurora. Może nawet - oby nie! - dotarły do niego gniewne słowa, które wypsnęły się Michaelowi przy Hannah, przy innych. Byli przecież różni, jak ogień i woda. Tonks by tam zginął, Rineheart miał prawo żyć. Jego rozsądek wydawał się niegdyś Michaelowi cenny, ale w sierpniu zupełnie go nie rozumiał.
Zrozumiał dopiero w Azkabanie, zamknięty w lodowatej pułapce.
Już dawno powinien przeprosić i podziękować - ale mur ciszy tylko rósł. Przemienił się w październiku, po raz kolejny i kolejny, w typowy dla siebie sposób unikając innych, z ulgą pozostawiając Justine z Vincentem na osobności i przejmując dyżur przy siostrze wtedy, gdy czuł się odrobinę spokojniej. Mijali się, uprzejmie acz na dystans, w akompaniamencie Kerstin i Justine, rzadko sami. Rozmowa wydawała się tak trudna.
Był tchórzem.
Ale już nie chciał. Nie mógł. Nie powinien. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się trochę jak Michael sprzed kilku miesięcy, a trochę jak nowy Michael, który spróbuje być odważnym. Odważnym w słowach, bo odwagi w czynach nigdy mu nie brakowało. Już przez tydzień nie miał żadnego złego dnia, eliksiry i czas spełniały chyba swoją rolę, to powinien być dobry moment. Czuł, że nad sobą panuje, że wilkołak nie panoszy się dziś w jego głowie. Ostatnio nawet Fenrir był spokojniejszy.
Michael próbował zaś uporządkować i zrozumieć swoje emocje - tylko tak mógł je w końcu opanować, a właśnie tego pragnął się nauczyć. Pomagało mu myślenie o nich, jak o kolorach. Przymknął oczy, lądując w Irlandii. Strach był niebieskoszary, trochę jak kolor lodu. Wiara, że będzie dobrze - jasnozielona. Trochę jak te rośliny, które hodował Rineheart.
Zapukał do drzwi domu, choć jego wzrok z ciekawością mknął ku szklarniom. Nie rozpraszaj się, Mike.
-Vincent. To ja. - gospodarz się go spodziewał, ale i tak Michael zapowiedział się głośniejszym tonem, gdy tylko usłyszał kroki zmierzające do drzwi.
Nie umiał rozmawiać o takich rzeczach, więc postanowił wyrzucić z siebie sedno sprawy, gdy tylko drzwi się uchyliły.
-Przyszedłem podziękować. I przeprosić. I… potrzebujesz tu może pułapek? - tego ostatniego zdania nie zaplanował, ale wyrwało się samo, niczym aurorski instynkt, albo desperacka próba zdjęcia z siebie choć odrobiny niezręczności. Nie wyjaśnił jeszcze, za co dziękuje i przeprasza - na to przyjdzie jeszcze czas, zresztą może gospodarz sam się domyślał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Mała szklarnia
Szybka odpowiedź