Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
Kuchnia z jadalnią
Cała w drewnie, jak zresztą reszta domu, ale przy tym oświetlona i ciepła, nie tylko dzięki parze unoszącej się znad kipiących garnków, ale i dzięki promieniom słońca odnajdującym drogę między gałęziami drzew iglastych rosnących na zmianę z tymi pokrytymi liśćmi. Na jednym krańcu obszernego pomieszczenia znajdują się stare blaty przylegające do pieca, a po na drugim krańcu - stół z ławami ciosanymi w kłodach.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Głośny trzask rozległ się na obrzeżach Gryffidam, przy zagajniku, gdzie dziko rosły maliny, a ja pojawiłem się wśród nich, znów niechcący trafiając w sam środek zarośli, na co zareagowałem bezgłośnym przekleństwem. Kilka rzep przyczepiło mi się do nogawek brązowych spodni, przez co musiałem się schylić i kilka chwil z nimi walczyć, aby pozbyć się tego cholerstwa. Przypadkowo z kieszeni wypadł mi też złoty zegarek; jeszcze tego brakowało, abym zgubił pamiątkę po ojcu. Podniosłem go i zanim schowałem do kieszeni zapinanej na guzik, sprawdziłem godzinę - zbliżała się dziewiętnasta. O tej porze roku wciąż było jednak jasno, ciepło, słonecznie. Słońce bardzo nieśpiesznie chyliło się w stronę zachodu, dopiero za godzinę niebo miało zacząć barwić się na pomarańczowo, czyniąc tę okolicę jeszcze bardziej urokliwą.
To piękna wioska, przyznawałem to szczerze, gdy doprowadziwszy się do porządku, schludnego wyglądu, ruszyłem wydeptaną ścieżką w stronę domów malujących się w dodali. Piękna i spokojna, jakby oderwana od rzeczywistości, ale to tylko pozory. Nawet tutaj mogli pojawić się szmalcownicy. Zaledwie wczorajszej nocy, w bardzo podobnym miejscu, spotkałem czarownicę, pewnie szmalcowniczkę, której niemal udało się uprowadzić mugolkę. Zastanawiałem się wciąż, dlaczego żywą? Odegnałem od siebie myśli o tym, co mogła jej uczynić, wcale jednak nie poczułem się spokojniejszy.
Właściwie to byłem bardzo daleki od spokoju. Jeszcze kilka dni wcześniej sądziłem, że to spotkanie upłynie w neutralnej atmosferze. Zamierzałem odwiedzić Lydię, nałożyć ochronne zaklęcia, upewnić się, że będzie tu bezpieczna i nawet jeśli nie będą stanowić bariery nie do przekroczenia, to dadzą jej czas na reakcję i ucieczkę, skoro nie chciała przenosić się do Oazy. Martwiło mnie wówczas, czy znów zechce poruszyć delikatny temat tego, co między nami było, a czemu ja zdecydowałem się położyć kres - decydując może za nas oboje, ale z myślą, że tak będzie dla niej lepiej. Bezpieczniej. Wyrzuty sumienia ustąpiły jednak złości. Złości na Lydię. Właściwie to poczułem się niejako... oszukany? Obiecała mi, że będzie na siebie uważać. W chwili, gdy leżała zraniona na ziemi przez szmalcownika obiecała, że będzie uważać, po czym dowiaduję się, że dołączyła do Zakonu Feniksa.
Ładne mi uważanie na siebie.
Dotarłem na skraj jej ogrodu, przystanąłem tak, aby nie mogła mnie dostrzec z okna. Wysunąłem z kieszeni rękawa różdżkę, od razu biorąc się do roboty, aby mieć jak najwięcej już za sobą, zanim przyjdzie rozmówić mi się z Lydią - bo już wiedziałem, że to nie będzie ani przyjemna, ani spokojna rozmowa. Ale mimo to chciałem spełnić obietnicę, nałożyć zaklęcia ochronne, zacząłem więc od Zawieruchy, starając się objąć jej działaniem cały ogród wokół domu numer 4 przy Elder Lane. Dopiero dwa kwadranse później, kiedy wypowiedziałem szeptem ostatnią już inkantację, wspiąłem się po schodkach i zapukałem do drzwi.
Nie po raz pierwszy już, zdarzało mi się tu wpadać, choć częściej spotykaliśmy się w moim londyńskim mieszkaniu. Czasami przynosiłem jej kwiaty, ale dzisiaj jedyne co chciałem jej dać to wiadro rozsądku, którego trochę Lydii ostatnimi czasy zabrakło.
becomes law
resistance
becomes duty
W kuchni, na bocznym przyczółku stołu, zawsze leżała rozstawiona plansza do szachów, a na niej, czasem, ale niezwykle w ostatnim czasie rzadko, zmieniając swoje położenie stały figury – białe i czarne. Nie miała ostatnio czasu, żeby dokończyć partię, którą rozgrywała sama ze sobą, i zdawało jej się, że znudzone posążki wielkości kciuka zaczęły prowadzić filozoficzne dysputy, oczywiście w ciszy, były całkiem nieme, bo magia, choć zachęciła je do ruchu w wyznaczonych kierunkach, nie dała im głosu. Teraz Lydia stała nad nimi z dłońmi wspartymi o biodra, nie wsłuchując się za bardzo w bulgoczącą pod przykrywką zupę, w pamięci mając, że powinna w spokoju jeszcze przez chwilę się pogotować. Pachniało w całym pomieszczeniu mieszanką rosołu i aromatycznych przypraw wrzuconych do wywaru, uwalniających swoje esencje tuż obok dryfujących swobodnie warzyw pokrojonych w kostkę i słupki. Pachniało też duszonym mięsem królika podarowanego przez państwa Walles’ów za to, że ostatnim razem przywiozła im z miasteczka trochę materiałów – nie, nie z Londynu, z Dalbury, gdzie stacjonowała znajoma krawcowa. Poruszyła czarnym skoczkiem, bijąc białą wieżę, i już miała odwrócić się, żeby zajrzeć pod pokrywkę, kiedy do jej uszy dotarł głos Kelpie – rżenie miało dziwny charakter, jakby zniecierpliwiony. Spojrzała na zegarek. Nie, przecież karmiła ją przeszło pół godziny temu. Pomyślała, że alarmowała może o gościu, ale z kolei ten zazwyczaj pojawiał się punktualnie. Zamieszała w garnku z zupą, doprawiła solą i odrobiną pieprzu, kiedy po spróbowaniu okazało się, że jest go wciąż za mało.
Usiadła przy stole, przy szachach, ze spokojem po prostu czekając. Odgłosy gotujących się potraw zagłuszyły poniekąd to, co działo się na zewnątrz – okryły miękką otuliną z pary szeptane słowa i wykonywane w trawie i wśród liści kroki, schowały za dymną zasłoną czyjąś obecność. Aż w końcu sama nie zdecydowała się obwieścić swojego przybycia. Wstała od stołu, po raz ostatni poprawiając sukienkę w musztardowym kolorze, zdobioną przy szyi brązową wstążką, którą również związała zaplecionymi na zebranych z boku włosach cienki warkocz. Lubiła tę wersję siebie – tę w sukienkach i spódnicach, z włosami wypuszczonymi z ciasno upiętych fryzur służących w czasie podróży. Tę wersję siebie, która stroiła się dla mężczyzny, na której jej zależało. Zależało. Zabawne słowo, niby określający aktualny stan rzeczy, a jednak zakrawający już o przeszłość. Otworzyła drzwi i widząc za nimi jego twarz, dobrze przecież znaną, zaprosiła go do środka, odsuwając się lekko na bok i zaraz idąc w stronę kuchni, żeby zgasić płomień w piecyku.
– Punktualnie jak zawsze. Herbaty? Czegoś zimnego? Mam sok dyniowy domowej roboty – zawołała do niego z kuchni, jednocześnie dając wskazówkę, gdzie powinien kierować swoje kroki.
Usiadła przy stole, przy szachach, ze spokojem po prostu czekając. Odgłosy gotujących się potraw zagłuszyły poniekąd to, co działo się na zewnątrz – okryły miękką otuliną z pary szeptane słowa i wykonywane w trawie i wśród liści kroki, schowały za dymną zasłoną czyjąś obecność. Aż w końcu sama nie zdecydowała się obwieścić swojego przybycia. Wstała od stołu, po raz ostatni poprawiając sukienkę w musztardowym kolorze, zdobioną przy szyi brązową wstążką, którą również związała zaplecionymi na zebranych z boku włosach cienki warkocz. Lubiła tę wersję siebie – tę w sukienkach i spódnicach, z włosami wypuszczonymi z ciasno upiętych fryzur służących w czasie podróży. Tę wersję siebie, która stroiła się dla mężczyzny, na której jej zależało. Zależało. Zabawne słowo, niby określający aktualny stan rzeczy, a jednak zakrawający już o przeszłość. Otworzyła drzwi i widząc za nimi jego twarz, dobrze przecież znaną, zaprosiła go do środka, odsuwając się lekko na bok i zaraz idąc w stronę kuchni, żeby zgasić płomień w piecyku.
– Punktualnie jak zawsze. Herbaty? Czegoś zimnego? Mam sok dyniowy domowej roboty – zawołała do niego z kuchni, jednocześnie dając wskazówkę, gdzie powinien kierować swoje kroki.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Nie czekałem zbyt długo u progu. Lydia spodziewała się mnie i drzwi otworzyła niemal od razu, a ja utkwiłem na niej spojrzenie na kilka uderzeń serca za długo. Prezentowała się pięknie - bardziej elegancko, niż zwykle, lecz wciąż naturalnie i uroczo. Pasowały do niej kokardy we włosach, na ubraniu. Miała dwadzieścia sześć lat, ale wyglądała na mniej dzięki dziewczęcej urodzie. Przez kilka chwil wpatrywałem się w Lydię intensywnie, jak dawniej, wodząc spojrzeniem po piegowatych policzkach i blond kosmyku włosów, który plątał się w okolicach szyi, walcząc z chęcią, aby odgarnąć go na plecy. Na ten krótki moment zapomniałem, że nie powinienem był tak na nią patrzeć - choć wyraźnie tego chciała. Sugerowało to zaproszenie na kolację w liście, ten strój, zapachy z kuchni, które poczułem od razu - woń pysznej kolacji nęcąca zmysł węchu, od razu pięść głodu zacisnęła mi się mocniej na żołądku.
- Dobry wieczór - odezwałem się po zbyt długiej chwili.
Opanuj się, przywołałem się w myślach do porządku, zerkając gdzieś ponad ramię Lydii, jakbym spodziewał się jeszcze innego domownika. Ona niemal od razu zniknęła w kuchni. Ja zamknąłem za sobą drzwi i przetarłem twarz otwartą dłonią, świadom, że czeka mnie ciężka przeprawa. Podążyłem za Lydią do kuchni, z sercem ciężkim od złości i dziwnej mieszaniny uczuć, których nie potrafiłem nazwać i określić. Obserwując jak krząta się przy piecu czułem ochotę, by podejść i nieśpiesznym ruchem pociągnąć za koniec kokardy, rozplątać ją, tak jak robiłem to jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Zaraz przypomniałem sobie jednak o tym, co stało się w Richmond i słowach Williama, wypowiedzianych podczas obrad Zakonu Feniksa, przez co odruchowo zacisnąłem szczęki, a usta w wąską kreskę.
- Zimny sok dyniowy byłby doskonały, dziękuję - odparłem. Wieczór był letni i bardzo ciepły; kiedy stałem w promieniach zachodzącego słońca zdążyło mi się zrobić gorąco. Do tego przyda się coś do picia, by zwilżyć wargi, bo czułem, że tego wieczoru mogę powiedzieć o wiele więcej, niż przez całą naszą znajomość...
- Zdążyłem nałożyć w ogrodzie jedno zaklęcie. Nazywa się Zawierucha. Gdy zbliży się ktoś nieproszony, będzie mu się wydawać, że w okół twojego domu rozgrywa się jakaś czarodziejska bitwa. Trudno będzie mu odróżnić prawdziwe zaklęcie od iluzji. Nie zatrzymana długo, ale da ci szansę na reakcję - poinformowałem Lydię, po krótce wyjaśniając działanie tego ochronnego czaru, po czym oparłem się o kuchenny blat, splatając przy tym ręce na piersi.
Znów skupiłem na czarownicy spojrzenie, lecz w inny sposób - z powagą i dezaprobatą jednocześnie.
- Jak się czujesz? - spytałem znów, choć te same słowa skreśliłem zaledwie przedwczoraj w liście. Wyglądała dobrze. W leśnej lecznicy szybko uleczono jej rany, przywrócono zdrowie, lecz to nie oznaczało, że możemy zapomnieć o sprawie. - Miałaś naprawdę dużo szczęścia, zdajesz sobie z tego sprawę? Z tego, że może ci go w końcu zabraknąć?
Nie zamierzałem owijać w bawełnę.
- Dobry wieczór - odezwałem się po zbyt długiej chwili.
Opanuj się, przywołałem się w myślach do porządku, zerkając gdzieś ponad ramię Lydii, jakbym spodziewał się jeszcze innego domownika. Ona niemal od razu zniknęła w kuchni. Ja zamknąłem za sobą drzwi i przetarłem twarz otwartą dłonią, świadom, że czeka mnie ciężka przeprawa. Podążyłem za Lydią do kuchni, z sercem ciężkim od złości i dziwnej mieszaniny uczuć, których nie potrafiłem nazwać i określić. Obserwując jak krząta się przy piecu czułem ochotę, by podejść i nieśpiesznym ruchem pociągnąć za koniec kokardy, rozplątać ją, tak jak robiłem to jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Zaraz przypomniałem sobie jednak o tym, co stało się w Richmond i słowach Williama, wypowiedzianych podczas obrad Zakonu Feniksa, przez co odruchowo zacisnąłem szczęki, a usta w wąską kreskę.
- Zimny sok dyniowy byłby doskonały, dziękuję - odparłem. Wieczór był letni i bardzo ciepły; kiedy stałem w promieniach zachodzącego słońca zdążyło mi się zrobić gorąco. Do tego przyda się coś do picia, by zwilżyć wargi, bo czułem, że tego wieczoru mogę powiedzieć o wiele więcej, niż przez całą naszą znajomość...
- Zdążyłem nałożyć w ogrodzie jedno zaklęcie. Nazywa się Zawierucha. Gdy zbliży się ktoś nieproszony, będzie mu się wydawać, że w okół twojego domu rozgrywa się jakaś czarodziejska bitwa. Trudno będzie mu odróżnić prawdziwe zaklęcie od iluzji. Nie zatrzymana długo, ale da ci szansę na reakcję - poinformowałem Lydię, po krótce wyjaśniając działanie tego ochronnego czaru, po czym oparłem się o kuchenny blat, splatając przy tym ręce na piersi.
Znów skupiłem na czarownicy spojrzenie, lecz w inny sposób - z powagą i dezaprobatą jednocześnie.
- Jak się czujesz? - spytałem znów, choć te same słowa skreśliłem zaledwie przedwczoraj w liście. Wyglądała dobrze. W leśnej lecznicy szybko uleczono jej rany, przywrócono zdrowie, lecz to nie oznaczało, że możemy zapomnieć o sprawie. - Miałaś naprawdę dużo szczęścia, zdajesz sobie z tego sprawę? Z tego, że może ci go w końcu zabraknąć?
Nie zamierzałem owijać w bawełnę.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie wiedziała, czego mogła oczekiwać – mogła, nie powinna. Już od jakiegoś czasu ich spotkanie wyglądały tak, jak niegdyś. Nie było już uśmiechów ani długich spojrzeń szukających w rysach twarzy odrobiny światła, tego zapraszającego do bliskości, dotyku. Nie było też słów wypowiadanych z lekkością i potrzebą szczerości, potrzebą odkrycia własnego świata, by można było w nim na chwilę pobyć we dwoje, otworzyć się na ciepło drugiego człowieka. Teraz czuła się w jego obecności jak córka, która wróciła zbyt późno do domu i zobaczyła ojca czekającego na nią w fotelu. Czekała tylko na pytania z jego strony – gdzie byłaś? Z kim? Co robiłaś? Pamiętasz, że obiecałaś mi być punkt dwudziesta druga? Nie była dzieckiem, oboje nie byli, ale najwyraźniej oczekiwanie traktowania ją przez niego w podobny sposób, dorosły sposób, nie miały sensu. Ciągle dążył do jednego.
A jednak zaprosiła go na kolację. Zaprosiła go do spędzenia przy wspólnym stole kolejnych chwil obszytych grubo napięciem i rosnącym dystansem. Po co? Może się łudziła, że wyżebrze od niego jeszcze kilka chwil szczęścia. Marzenia ściętej głowy.
Gdy wyciągała się po drewnianą łyżkę wiszącą nad piecem, rana na boku o sobie przypomniała. Poczuła, jak rozpręża się niebezpiecznie, więc od razu, krzywiąc się boleśnie i zatrzymując na chwilę powietrze w płucach, cofnęła dłoń, sięgając powoli po inną, tę leżącą w szufladzie. Była mniejsza, ale niech już straci. Ból zapulsował kilka razy, aż przycichł, przypominając sobie jedynie tępym poczuciem swojej obecności. Magomedykom udało się ją posklejać, mówiła, że wyjdzie z tego w ciągu kilku dni, a z ran nie zostaną blizny, może jedynie jasne pręgi na skórze świadczące o przebytej dolegliwości. Skóra jednak musiała się dostosować do zaistniałej sytuacji, ciało musiało się zregenerować.
Zimny sok dyniowy. Zamówienie od razu wykonała – zakorkowaną, choć opróżnioną do połowy butlę przysunęła bliżej siebie, a różdżką machnęła w stronę szafki, by magią zachęcić dwie szklanki do wysunięcia z niej swoich znajomych sylwetek. Obróciła się w stronę Cedrica, przysłuchując się temu, co mówił. Zawierucha.
– Dziękuję – jakie to uprzejme, pomyślała. Jakie to pozbawione namiętności. Dobry wieczór, dziękuję, sok dyniowy domowej roboty – zamiast pocałunków, dotyku i ciepłego oddechu na szyi. Jakie to inne. Jakie dziwaczne. Przełknęła ślinę, nie wiedząc, czy powinna żałować, czy raczej dziękować losowi za taki obrót sprawy. – To zaklęcie będzie trwało długo? Nie muszę go odnawiać? A jeśli tak, to w jaki sposób mogę to zrobić? – nalała soku do szklanek, zakorkowała butelkę i zaniosła to do stołu. – W porządku. Rany się zrosły, muszę tylko na nie uważać. Kazali odpoczywać, więc odpoczywam – unosiła już szklankę do ust, kiedy Cedric znów zaczął ten temat. Wzniosła oczy ku niebu, nie martwiąc się nawet tym, że na pewno to dostrzegł. Odstawiła sok na stół i westchnęła głośno, przeciągle. – Naprawdę chcesz zaczynać ten temat? Mam się przy tobie do końca zacząć czuć jak strofowane dziecko? – z rezygnacją oparła plecy na krześle, patrząc na niego uparcie. – Jeśli powtórzę po raz tysięczny „wiem”, co ci to da? To był pechowy zbieg okoliczności, to wszystko. Poradziłabym sobie jakoś.
Nie była tego pewna, ale w tamtej chwili na nic innego nie mogła liczyć.
A jednak zaprosiła go na kolację. Zaprosiła go do spędzenia przy wspólnym stole kolejnych chwil obszytych grubo napięciem i rosnącym dystansem. Po co? Może się łudziła, że wyżebrze od niego jeszcze kilka chwil szczęścia. Marzenia ściętej głowy.
Gdy wyciągała się po drewnianą łyżkę wiszącą nad piecem, rana na boku o sobie przypomniała. Poczuła, jak rozpręża się niebezpiecznie, więc od razu, krzywiąc się boleśnie i zatrzymując na chwilę powietrze w płucach, cofnęła dłoń, sięgając powoli po inną, tę leżącą w szufladzie. Była mniejsza, ale niech już straci. Ból zapulsował kilka razy, aż przycichł, przypominając sobie jedynie tępym poczuciem swojej obecności. Magomedykom udało się ją posklejać, mówiła, że wyjdzie z tego w ciągu kilku dni, a z ran nie zostaną blizny, może jedynie jasne pręgi na skórze świadczące o przebytej dolegliwości. Skóra jednak musiała się dostosować do zaistniałej sytuacji, ciało musiało się zregenerować.
Zimny sok dyniowy. Zamówienie od razu wykonała – zakorkowaną, choć opróżnioną do połowy butlę przysunęła bliżej siebie, a różdżką machnęła w stronę szafki, by magią zachęcić dwie szklanki do wysunięcia z niej swoich znajomych sylwetek. Obróciła się w stronę Cedrica, przysłuchując się temu, co mówił. Zawierucha.
– Dziękuję – jakie to uprzejme, pomyślała. Jakie to pozbawione namiętności. Dobry wieczór, dziękuję, sok dyniowy domowej roboty – zamiast pocałunków, dotyku i ciepłego oddechu na szyi. Jakie to inne. Jakie dziwaczne. Przełknęła ślinę, nie wiedząc, czy powinna żałować, czy raczej dziękować losowi za taki obrót sprawy. – To zaklęcie będzie trwało długo? Nie muszę go odnawiać? A jeśli tak, to w jaki sposób mogę to zrobić? – nalała soku do szklanek, zakorkowała butelkę i zaniosła to do stołu. – W porządku. Rany się zrosły, muszę tylko na nie uważać. Kazali odpoczywać, więc odpoczywam – unosiła już szklankę do ust, kiedy Cedric znów zaczął ten temat. Wzniosła oczy ku niebu, nie martwiąc się nawet tym, że na pewno to dostrzegł. Odstawiła sok na stół i westchnęła głośno, przeciągle. – Naprawdę chcesz zaczynać ten temat? Mam się przy tobie do końca zacząć czuć jak strofowane dziecko? – z rezygnacją oparła plecy na krześle, patrząc na niego uparcie. – Jeśli powtórzę po raz tysięczny „wiem”, co ci to da? To był pechowy zbieg okoliczności, to wszystko. Poradziłabym sobie jakoś.
Nie była tego pewna, ale w tamtej chwili na nic innego nie mogła liczyć.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej bywałem w tej kuchni gościem, choć znacznie częściej spotykaliśmy się w moim londyńskim mieszkaniu. Zastanawiałem się, czy Lydia wiedziała, czy może jedynie się domyślała, że niekiedy umyślnie prosiłem, aby skorzystano z jej usług jako gońca, aby dostarczyć mi paczkę - nawet wówczas, gdy nie potrzebowała ona szczególnej ochrony. Chciałem po prostu, by zapukał do moich drzwi. Teraz ja pukałem do jej drzwi, lecz to spotkanie miało mieć zupełnie inny charakter - niezaprzeczalnie trochę tego żałowałem. Brakowało mi jej ciała, miękkości skóry, zapachu włosów, w które mogłem wtulić nad ranem twarz. Każdy potrzebuje drugiego człowieka obok, by poczuć się normalnie, bezpiecznie. Egoistycznie wypełniłem pustkę ciepłem Lydii, lecz gdy zapragnęła więcej, nie tylko dawać, ale i brać - ja wycofałem się jak ostatni kretyn. Nie potrafiłem i nie mogłem jej dać tego, czego chciała i potrzebowała. Tego, na co zasługiwała. Zapaliło się w mojej głowie ostrzegawcze światełko, że to zmierza w niedobrym kierunku - Lydia była dobrą kobietą, zasługiwała na więcej, zasługiwała na znacznie kogoś lepszego niż ja u swojego boku. Trzymając swoje egoistyczne żądze i pragnienia jej ciała na wodzy postępowałem słusznie - tak mi się przynajmniej wydawało, gdy podjąłem decyzję za nas oboje o położeniu kresu tego romansu, nim będzie za późno.
- Nie nadwyrężaj się, proszę, pomogę ci - powiedziałem, zauważywszy, że niektóre ruchy sprawiają jej ból. Nie chciałem, żeby się tak kłopotała z kolacją, zwłaszcza, że wiedziałam, że nie powinienem na niej zostawać. Rozmowa, zaklęcia i pora zniknąć. Skoro jednak zadała sobie tyle trudu, zwłaszcza w tym stanie, zamierzałem jej chociaż pomóc. - Powiedz mi tylko co robić - zaproponowałem, wyciągając rękę, aby podała mi drewnianą łyżkę. Pomoc w kuchni nie była dla mnie żadną ujmą. Allya czasami pozwalała mi obrać kartofle. Na niewiele więcej nie mogłem liczyć, bo uważała, że bardziej jej przeszkadzam, niż pomagam.
- Będzie trwało tak długo, dopóki nie zostanie przez mnie ściągnięte lub przez kogoś przełamane. Nie musisz go odnawiać, jest trwałe - odpowiedziałem, wyjaśniając Lydii niejasności co do działania zawieruchy. - Chciałbym nałożyć też kilka innych. Między innymi takie, które powiadomią cię o cudzej obecności na całej posesji, oślepiające intruza... - wyliczałem, zerkając na zegar ścienny - wszystkie te czary miały zająć sporo czasu. Najprostsze zabezpieczenie zajmowało mi ponad kwadrans. Ale do rana jeszcze sporo czasu. Chyba, że Lydia wyrzuci mnie wcześniej za drzwi. Sięgnąłem po postawiony na stole sok, żeby nalać trochę do szklanki.
- Naprawdę - burknąłem stanowczo, uparty jak osioł i niezmordowany w staraniach, gdy na czymś naprawdę mi zależało. A chciałem mieć pewność, że będzie bezpieczna. - Nie chcę słyszeć wiem, a zobaczyć, że wiesz, nie musiałbym wtedy... - traktować cię jak dziecko, dokończyłem w myślach, choć pewnie i Lydia domyśliła się co chciałem powiedzieć. Zacisnąłem na chwilę usta, dobierając kolejne słowa. - To nie pechowy zbieg okoliczności, Lydia - zaprzeczyłem jej słowom, z ciężkim westchnieniem, podchodząc do niej i przyklękając przy krześle, na którym usiadła, aby spojrzeć jej w oczy - intensywnie i niemal namolnie, by nie odwróciła wzroku. - Szmalcowników jest coraz więcej. Ministerstwo im płaci, aby polowali na mugolaków. Z jednym możesz sobie poradzić, ale oni nierzadko polują w grupach. Tamten też miał towarzyszy, tylko się odłączył - kontynuowałem uparcie, chcąc Lydii uświadomić, że to nie tylko pechowy zbieg okoliczności. - Myślisz, że coś sobie ubzdurałem, że chcę cię kontrolować? Mówię ci o tym, bo chcę żebyś była bezpieczna. Proszę, żebyś uważała, bo martwię się, że coś ci się stanie. Ty mi odpowiadasz wiem za każdym razem. Za każdym razem obiecujesz, że będziesz uważać - a potem znajduję cię ze szmalcownikiem na karku i dowiaduję, że wstępujesz do Zakonu Feniksa - powiedziałem rozgoryczonym tonem. Jak mogę ci ufać, że będziesz na siebie uważać, Lydia, przestać traktować cię jak dziecko, kiedy tak się zachowujesz? myślałem, wodząc spojrzeniem od jej oczu, na policzki i usta. Usta, które za każdym razem chciałem pocałować, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. - Tak, wiem o nim - potwierdziłem szybko. Mogła się domyślić, że ja w nim działałem.
- Nie nadwyrężaj się, proszę, pomogę ci - powiedziałem, zauważywszy, że niektóre ruchy sprawiają jej ból. Nie chciałem, żeby się tak kłopotała z kolacją, zwłaszcza, że wiedziałam, że nie powinienem na niej zostawać. Rozmowa, zaklęcia i pora zniknąć. Skoro jednak zadała sobie tyle trudu, zwłaszcza w tym stanie, zamierzałem jej chociaż pomóc. - Powiedz mi tylko co robić - zaproponowałem, wyciągając rękę, aby podała mi drewnianą łyżkę. Pomoc w kuchni nie była dla mnie żadną ujmą. Allya czasami pozwalała mi obrać kartofle. Na niewiele więcej nie mogłem liczyć, bo uważała, że bardziej jej przeszkadzam, niż pomagam.
- Będzie trwało tak długo, dopóki nie zostanie przez mnie ściągnięte lub przez kogoś przełamane. Nie musisz go odnawiać, jest trwałe - odpowiedziałem, wyjaśniając Lydii niejasności co do działania zawieruchy. - Chciałbym nałożyć też kilka innych. Między innymi takie, które powiadomią cię o cudzej obecności na całej posesji, oślepiające intruza... - wyliczałem, zerkając na zegar ścienny - wszystkie te czary miały zająć sporo czasu. Najprostsze zabezpieczenie zajmowało mi ponad kwadrans. Ale do rana jeszcze sporo czasu. Chyba, że Lydia wyrzuci mnie wcześniej za drzwi. Sięgnąłem po postawiony na stole sok, żeby nalać trochę do szklanki.
- Naprawdę - burknąłem stanowczo, uparty jak osioł i niezmordowany w staraniach, gdy na czymś naprawdę mi zależało. A chciałem mieć pewność, że będzie bezpieczna. - Nie chcę słyszeć wiem, a zobaczyć, że wiesz, nie musiałbym wtedy... - traktować cię jak dziecko, dokończyłem w myślach, choć pewnie i Lydia domyśliła się co chciałem powiedzieć. Zacisnąłem na chwilę usta, dobierając kolejne słowa. - To nie pechowy zbieg okoliczności, Lydia - zaprzeczyłem jej słowom, z ciężkim westchnieniem, podchodząc do niej i przyklękając przy krześle, na którym usiadła, aby spojrzeć jej w oczy - intensywnie i niemal namolnie, by nie odwróciła wzroku. - Szmalcowników jest coraz więcej. Ministerstwo im płaci, aby polowali na mugolaków. Z jednym możesz sobie poradzić, ale oni nierzadko polują w grupach. Tamten też miał towarzyszy, tylko się odłączył - kontynuowałem uparcie, chcąc Lydii uświadomić, że to nie tylko pechowy zbieg okoliczności. - Myślisz, że coś sobie ubzdurałem, że chcę cię kontrolować? Mówię ci o tym, bo chcę żebyś była bezpieczna. Proszę, żebyś uważała, bo martwię się, że coś ci się stanie. Ty mi odpowiadasz wiem za każdym razem. Za każdym razem obiecujesz, że będziesz uważać - a potem znajduję cię ze szmalcownikiem na karku i dowiaduję, że wstępujesz do Zakonu Feniksa - powiedziałem rozgoryczonym tonem. Jak mogę ci ufać, że będziesz na siebie uważać, Lydia, przestać traktować cię jak dziecko, kiedy tak się zachowujesz? myślałem, wodząc spojrzeniem od jej oczu, na policzki i usta. Usta, które za każdym razem chciałem pocałować, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. - Tak, wiem o nim - potwierdziłem szybko. Mogła się domyślić, że ja w nim działałem.
becomes law
resistance
becomes duty
Wydawało jej się, że było im dobrze – w tajemnicy, którą oboje przed sobą chowali, w tym, że nie do końca wiedzieli, czym zajmują się, kiedy nie widzą swoich twarzy. On nie wiedział, że była kurierem, gońcem pędzącym z przesyłkami; ona nie wiedziała, z jakimi trudnościami zmierzał się każdego dnia, jak wiele razy mógł znajdować się o milimetr przed śmiercią, gdyby nie jakiś łut szczęścia, nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Rozumieli się wtedy doskonale, chronili swoje tajemnice wyjątkowo uparcie, zapewne twierdząc, że to dla nich dobrze. Chciała wyjść z inicjatywą pierwsza, właściwie wyszła – powiedziała, że czuje się przy nim dobrze, że chciałaby przy nim zostać, udałoby im się zbudować coś z tego, co mają. I wtedy spotkała się ze ścianą. Ślepa uliczka. Podejrzewała, że dalszej drogi nie było, ale wydawało jej się to jakieś nieprawdopodobne – jak można spędzać noce z kobietą, jak można spędzać z nią czas, śmiać się przy porannej kawie i patrzeć na nią ponad szklanym pucharkiem wypełnionym winem, po czym nagle się wycofać pod pretekstem ochrony. Z jednej strony chciała drążyć, zależało jej na nim, chciała z nim być, ale z drugiej… to jak uderzanie głową o ścianę. Bolało i było bezcelowe.
Potoczyła za nim spojrzeniem, kiedy pomógł jej sięgnąć po szklanki i zebrać sok. Usiadła wtedy swobodnie przy stole słuchając tego, co chciał przekazać jej o zabezpieczeniu. Brzmiało rozsądnie, tego była pewna. I niczego innego by się po nim nie spodziewała. Kiedy zmienił ton i temat, ściągnęła brwi ku sobie i z cichym westchnięciem oparła dłoń na policzku.
– Nie musiałbyś wtedy traktować mnie jak dziecko? – wyczytała to z jego oczu. Coraz rzadziej widziała w nich blask z nocy, które razem spędzili, a częściej – determinację godną żołnierza gwardii królewskiej, który prędzej by umarł, niż porzucił swoje zadanie. Nawet jej ojciec taki nie był. Jeśli czegoś chciał ją nauczyć, wyrobić pewne zachowania, uczył ją, a nie wymagał, podsuwał myśli, a nie używał aurorskiej perswazji. – Jak chcesz zobaczyć, że wiem? Musiałbyś snuć się za mną jak cień, śledzić każdy mój krok i ruch, i pilnować, żeby czasami przez nieuwagę ne poparzyła się czajnikiem albo nie skręciła wodzy nie w tę uliczkę, co trzeba. Na litość, Cedric, czy ty słyszysz samego siebie? – jej głos brzmiał błagalnie, jakby mówił przestań, bo mam dość. Miała dość. Miała dość, bo pamiętała go inaczej. Pamiętała jego uśmiech i jasne spojrzenie, miękkie, ciepłe, otoczone aurą leniwie wstającego z nocy poranka. Nie chciała go już słuchać, ale mimo wszystko jego głos docierał do uszu, wdzierał się do nich na siłę. – Nie rozwożę paczek od wczoraj, zdaję sobie sprawę z tych zagrożeń, ale, jak widać, podejmuję ryzyko mimo to, bo wiem, że tam, po drugiej stronie miasta, ktoś bez wiadomości, którą trzymam w torbie, może zginąć. Mówiłam ci to wtedy, przy moście. To jest dla mnie najważniejsze. Omijam zagrożenie jak tylko się da. – zamknęła oczy. Omijał temat, jak zwykle. Więc tak ich relacja miała teraz dla niego wyglądać? Spojrzała na niego nagle, zupełnie spłoszona, zadziwiona, kiedy poruszył temat Zakonu. Nikt o tym nie wiedział. Nikt. – Billy ci powiedział?
Nie mogła w to uwierzyć. Nie zrobiłby tego. Zacisnęła na chwilę zęby, odwracając zaraz wzrok.
– Stwierdziłam, że się przydam. I nadal tak twierdzę.
Nie mogła tak bezczynnie siedzieć. Musiała mieć swój cel.
Potoczyła za nim spojrzeniem, kiedy pomógł jej sięgnąć po szklanki i zebrać sok. Usiadła wtedy swobodnie przy stole słuchając tego, co chciał przekazać jej o zabezpieczeniu. Brzmiało rozsądnie, tego była pewna. I niczego innego by się po nim nie spodziewała. Kiedy zmienił ton i temat, ściągnęła brwi ku sobie i z cichym westchnięciem oparła dłoń na policzku.
– Nie musiałbyś wtedy traktować mnie jak dziecko? – wyczytała to z jego oczu. Coraz rzadziej widziała w nich blask z nocy, które razem spędzili, a częściej – determinację godną żołnierza gwardii królewskiej, który prędzej by umarł, niż porzucił swoje zadanie. Nawet jej ojciec taki nie był. Jeśli czegoś chciał ją nauczyć, wyrobić pewne zachowania, uczył ją, a nie wymagał, podsuwał myśli, a nie używał aurorskiej perswazji. – Jak chcesz zobaczyć, że wiem? Musiałbyś snuć się za mną jak cień, śledzić każdy mój krok i ruch, i pilnować, żeby czasami przez nieuwagę ne poparzyła się czajnikiem albo nie skręciła wodzy nie w tę uliczkę, co trzeba. Na litość, Cedric, czy ty słyszysz samego siebie? – jej głos brzmiał błagalnie, jakby mówił przestań, bo mam dość. Miała dość. Miała dość, bo pamiętała go inaczej. Pamiętała jego uśmiech i jasne spojrzenie, miękkie, ciepłe, otoczone aurą leniwie wstającego z nocy poranka. Nie chciała go już słuchać, ale mimo wszystko jego głos docierał do uszu, wdzierał się do nich na siłę. – Nie rozwożę paczek od wczoraj, zdaję sobie sprawę z tych zagrożeń, ale, jak widać, podejmuję ryzyko mimo to, bo wiem, że tam, po drugiej stronie miasta, ktoś bez wiadomości, którą trzymam w torbie, może zginąć. Mówiłam ci to wtedy, przy moście. To jest dla mnie najważniejsze. Omijam zagrożenie jak tylko się da. – zamknęła oczy. Omijał temat, jak zwykle. Więc tak ich relacja miała teraz dla niego wyglądać? Spojrzała na niego nagle, zupełnie spłoszona, zadziwiona, kiedy poruszył temat Zakonu. Nikt o tym nie wiedział. Nikt. – Billy ci powiedział?
Nie mogła w to uwierzyć. Nie zrobiłby tego. Zacisnęła na chwilę zęby, odwracając zaraz wzrok.
– Stwierdziłam, że się przydam. I nadal tak twierdzę.
Nie mogła tak bezczynnie siedzieć. Musiała mieć swój cel.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Było dobrze, bardzo dobrze, a przynajmniej przez pewien czas. Do momentu, gdy zorientowałem się, że Lydia pragnie więcej, niż byłem w stanie jej dać. Uświadomiłem sobie wówczas jak byłem głupi i samolubny. Jak ślepy i niemądry, gdy sam brnąłem w to coraz głębiej i ciągnąłem ją za sobą obietnicami wspólnego wieczoru, wychylonych pucharków wina i kilku dni spędzonych nad jeziorem. Od samego początku wiedziałem przecież, że ma dobre serce - czyste i szlachetne, a kobietom takim jak ona nie wystarczą wyłącznie wspólnie spędzane noce, gorący dotyk i ciepły oddech przekazywany z ust do ust. Nie wystarczy, bo zasługiwała na więcej. Na wszystko co najlepsze. A ja jedynie samolubnie brałem, nie dając nic w zamian. Wypełniałem pustkę jej radosną obecnością. Leczyłem samotność ciepłem malinowych warg. Byłem chyba tak zaślepiony tym komfortem jakie dawało mi towarzystwo Lydii, możliwość wtulenia policzka w jej ciepłą skórę w chłodną noc, tym, że gdy przez sen wyciągałem rękę trafiałem na miękkie włosy, by je pogłaskać, że nie widziałem albo nie chciałem widzieć tego jak zaczyna się w to coraz bardziej angażować. Bo tak było wygodniej. Myśleć, że potrzebuje tego, czego potrzebuję ja i nic ponad to.
Byłem głupi, samolubny i ślepy. Teraz to wiedziałem.
Chciałem się wycofać, kiedy jeszcze był na to czas, bo wydawało mi się, że nie jest za późno. Na to, by przerwać to w miarę bezboleśnie - znowu jednak byłem w błędzie. Za późno dla niej, za późno dla mnie. Łapałem się na myślach o tym, gdzie jest, na zamartwianiu się, czy jest bezpieczna, złości na to, że nie była i nie słucha tego, co do niej mówię. Gdyby nie było za późno, to nie byłoby mnie tutaj wcale. Poprosiłbym kogoś innego, by nałożył zaklęcia na ten dom, gdyby zwróciła się z tym do mnie sama. A mimo to nie potrafiłem sam wyjrzeć zza muru, który wokół siebie wzniosłem, uznając, że tak będzie lepiej - zarówno dla mnie, jak i dla niej. Lydia zasługiwała przecież na więcej, na kogoś, kto doceni ją w pełni i pokocha tak jak kocha się pierwszy raz naprawdę. Ja nie mogłem jej tego dać i w chwilach, kiedy łapałem się na tym, że wracam wciąż do niej myślami czułem przytłaczające wyrzuty sumienia - jakbym znów dopuszczał się zdrady Allyi. Tym razem pamięci o niej. O wiele łatwiej było po prostu spędzić z kimś noc, zrzucając to na karb potrzeb fizycznych, rozładowania napięcia, a po stokroć trudniej wytłumaczyć przed samym sobą to... Co się działo w mojej głowie i czego po prostu bałem się określić.
Westchnąłem ciężko i pokręciłem głową, gdy spytała czy sam słyszę siebie - choć to nie była odpowiedź na to retoryczne pytanie. Nie, nie miałem zamiaru jej śledzić, snuć się jak cień i kontrolować na każdym kroku.
- Nie traktuję cię jak dziecko - westchnąłem, splatając ręce na piersi; musiałem wybrnąć jakoś z tej sytuacji, nie chciałem, aby to tak odbierała. - Mam cię za dorosłą, odpowiedzialną kobietę. Jedynie wciąż nie do końca świadomą tego jak obrzydliwy i paskudny potrafi być ten świat. Ja wiem i jedyne co próbuję zrobić, to cię przed tym ochronić, bo doświadczenie tego na własnej skórze nie zmieni twojego życia na lepsze. Cierpienie wcale nie uszlachetnia - odparłem. - Może i nie rozwozisz paczek od wczoraj. Nie umniejszam temu, co robisz. Wiem, ze starasz się pomóc i chwała ci za to, za to, że są jeszcze ludzie jak ty. Chciałbym jedynie mieć pewność, że potraktujesz moje słowa poważnie i będziesz omijać Londyn. Chcę dalej ci ufać i wiedzieć, że gdy powiesz: wiem, będę uważać, to właśnie zrobisz - powtórzyłem, nie odejmując wzroku od jej piegowatej twarzy; ona była uparta i ja także. Dwa osły, które nie potrafiły dojść do porozumienia, bo każde chciało postawić na swoim. - To, że się martwię sprawia, że czujesz się jak dziecko? Wolałaś, gdy tego nie robiłem? - spytałem podirytowany, bo zaczęło mnie to już konfundować. Nie okazywałem jej więcej, niż pożądanie i pragnienie - źle, niedobrze, za mało. Martwiłem się o nią, o jej bezpieczeństwo, życie i zdrowie - też źle, niedobrze, nie traktujesz mnie poważnie i jak dorosłą. Z kobietami czasami można było się pogubić.
- Owszem - potwierdziłem. Tyle mogłem zdradzić. To, że wiedzieli już wszyscy pozostali członkowie Zakonu Feniksa pozostawiłem w sferze niedopowiedzeń. Zacisnąłem wargi tak mocno, że aż pobielały. - Nie twierdzę, że się nie przydasz. Martwi mnie jedynie, czy jesteś na to gotowa. Ludzie giną w tej walce - powiedziałem poważnie. - Wiesz, że mogą cię stracić za działanie dla Zakonu Feniksa? Chodzą pogłoski, że niebawem ma się odbyć publiczna egzekucja - dodałem w desperackiej nadziei, że może nie zdaje sobie sprawy z tego, czym to grozi.
Byłem głupi, samolubny i ślepy. Teraz to wiedziałem.
Chciałem się wycofać, kiedy jeszcze był na to czas, bo wydawało mi się, że nie jest za późno. Na to, by przerwać to w miarę bezboleśnie - znowu jednak byłem w błędzie. Za późno dla niej, za późno dla mnie. Łapałem się na myślach o tym, gdzie jest, na zamartwianiu się, czy jest bezpieczna, złości na to, że nie była i nie słucha tego, co do niej mówię. Gdyby nie było za późno, to nie byłoby mnie tutaj wcale. Poprosiłbym kogoś innego, by nałożył zaklęcia na ten dom, gdyby zwróciła się z tym do mnie sama. A mimo to nie potrafiłem sam wyjrzeć zza muru, który wokół siebie wzniosłem, uznając, że tak będzie lepiej - zarówno dla mnie, jak i dla niej. Lydia zasługiwała przecież na więcej, na kogoś, kto doceni ją w pełni i pokocha tak jak kocha się pierwszy raz naprawdę. Ja nie mogłem jej tego dać i w chwilach, kiedy łapałem się na tym, że wracam wciąż do niej myślami czułem przytłaczające wyrzuty sumienia - jakbym znów dopuszczał się zdrady Allyi. Tym razem pamięci o niej. O wiele łatwiej było po prostu spędzić z kimś noc, zrzucając to na karb potrzeb fizycznych, rozładowania napięcia, a po stokroć trudniej wytłumaczyć przed samym sobą to... Co się działo w mojej głowie i czego po prostu bałem się określić.
Westchnąłem ciężko i pokręciłem głową, gdy spytała czy sam słyszę siebie - choć to nie była odpowiedź na to retoryczne pytanie. Nie, nie miałem zamiaru jej śledzić, snuć się jak cień i kontrolować na każdym kroku.
- Nie traktuję cię jak dziecko - westchnąłem, splatając ręce na piersi; musiałem wybrnąć jakoś z tej sytuacji, nie chciałem, aby to tak odbierała. - Mam cię za dorosłą, odpowiedzialną kobietę. Jedynie wciąż nie do końca świadomą tego jak obrzydliwy i paskudny potrafi być ten świat. Ja wiem i jedyne co próbuję zrobić, to cię przed tym ochronić, bo doświadczenie tego na własnej skórze nie zmieni twojego życia na lepsze. Cierpienie wcale nie uszlachetnia - odparłem. - Może i nie rozwozisz paczek od wczoraj. Nie umniejszam temu, co robisz. Wiem, ze starasz się pomóc i chwała ci za to, za to, że są jeszcze ludzie jak ty. Chciałbym jedynie mieć pewność, że potraktujesz moje słowa poważnie i będziesz omijać Londyn. Chcę dalej ci ufać i wiedzieć, że gdy powiesz: wiem, będę uważać, to właśnie zrobisz - powtórzyłem, nie odejmując wzroku od jej piegowatej twarzy; ona była uparta i ja także. Dwa osły, które nie potrafiły dojść do porozumienia, bo każde chciało postawić na swoim. - To, że się martwię sprawia, że czujesz się jak dziecko? Wolałaś, gdy tego nie robiłem? - spytałem podirytowany, bo zaczęło mnie to już konfundować. Nie okazywałem jej więcej, niż pożądanie i pragnienie - źle, niedobrze, za mało. Martwiłem się o nią, o jej bezpieczeństwo, życie i zdrowie - też źle, niedobrze, nie traktujesz mnie poważnie i jak dorosłą. Z kobietami czasami można było się pogubić.
- Owszem - potwierdziłem. Tyle mogłem zdradzić. To, że wiedzieli już wszyscy pozostali członkowie Zakonu Feniksa pozostawiłem w sferze niedopowiedzeń. Zacisnąłem wargi tak mocno, że aż pobielały. - Nie twierdzę, że się nie przydasz. Martwi mnie jedynie, czy jesteś na to gotowa. Ludzie giną w tej walce - powiedziałem poważnie. - Wiesz, że mogą cię stracić za działanie dla Zakonu Feniksa? Chodzą pogłoski, że niebawem ma się odbyć publiczna egzekucja - dodałem w desperackiej nadziei, że może nie zdaje sobie sprawy z tego, czym to grozi.
becomes law
resistance
becomes duty
To bolało. Źle ulokowane uczucia, nietrafione marzenia, dystans – one drapały jak stary, swędzący sweter, który chciało się za wszelką cenę zdjąć, porzucić i zapomnieć. Najgorsze było w tym wszystkim to, że ten ból nie był fizyczny, nie widziało się go, nie ronił krwistych łez, które można było zetrzeć i pozwolić, by rana się zrosła, może pomóc, okryć lnianym bandażem. Istniała w głowie, w sercu, i bolała przy każdym jego uderzeniu, po każdym spojrzeniu na oczy, na usta, na kształt twarzy, na jej rysy, które przy odpowiednim świetle zmieniały magicznie charakter. Wolała patrzeć na nie w nocy, przy blasku świec albo, gdy te gasły, w mlecznym blasku księżycowej łuny sączącej się przez rzadkie zasłonki. Miękł wtedy przedziwnie, stawał się jasny, świetlisty niemal, granice jego szczęki nie napinały się tak mocno, jak wtedy, gdy oświetlało je słońce. Nie krzywił się tak, nie twardniał, kiedy otulały go ciemności nocy, jakby tylko wtedy mógł uwolnić cząstkę siebie, o której świat mógł zapomnieć. Lubiła mówić sobie, że tylko przy niej taki był, tylko wtedy, gdy dotykała dłonią jego policzka, ogrzewała je, by za chwilę ucałować. To bolało – ta pustka, o której poszerzanie się sam dbał, o której istotę sam dbał. To powiększające się wrażenie popełnienia zbyt dużego błędu, by można było go po prostu przejść obok. Więc niech ten sweter drapie. Będzie drapał długo. Bardzo długo.
– Przeczysz sam sobie – burknęła nieszczęśliwie, marszcząc wargi, bo wciąż chciała ukryć przed nim chęć płaczu. Ilekroć na niego patrzyła, tak wyprostowanego, tak wzdychającego nad nią, ta chęć z siłą tarana wzbijała się pod powiekami. – Gdybyś chciał mnie chronić, to nauczyłbyś mnie walczyć albo robić coś, żeby pozbyć się szybko tego, który akurat chce mi zrobić krzywdę. Nie zamkniesz mnie pod kloszem, Cedric. Nie tylko dlatego, bo ja się nie dam. Nie dam się, owszem, ale nie zamkniesz mnie pod kloszem głównie dlatego, bo dookoła nas trwa wojna, która zawsze odnajdzie swoje ofiary. Zawsze. Ja żyję, Cedric, ja oddycham i pracuję, ja zarabiam na własny chleb i poruszam się na własnych nogach. Jestem żywa, a żywego stworzenia nie zamkniesz w klatce, w którą tak usiłujesz mnie wepchnąć. – nie chciała tego, Merlinie, jak ona tego nie chciała. – Traktuję je poważnie! Traktuję je poważnie, jak tylko mogę, bo nie chcę głupio zginąć! Mam rodzinę, mam… – przez chwilę patrzyła na niego tępo, z jakimś wewnętrznym przerażeniem. Mam ciebie. Nie, nie mam ciebie. Chciałabym cię mieć, ale ty mi na to nigdy nie pozwolisz. Odwróciła się od niego, z impetem podchodząc do okna, wyglądając za nie całkiem bezcelowo, dopóki słyszała z tyłu jego głos. Taki twardy, taki stanowczy, protekcjonalny. Nie mogła tego ścierpieć. Uniosła dłoń do ust, wargi przykrywając kciukiem, jakby nad czymś uparcie myślała. Miała chas w głowie. Pociągnęła kilka razy nosem, oczy zawilgotniały. – Wolałam, kiedy traktowałeś mnie jak kobietę.
Nie patrzyła na niego. Nie chciała. Nie mogła.
– Mówisz to tak, jakby już mieli stracić mnie na placu egzekucyjnym. A stoję tutaj, bezpieczna. – pokręciła z zawodem głową. – Billy nie bez powodu powiedział mi o Zakonie Feniksa. Jest was tam więcej, nie będę sama. Chociaż wydaje mi się, że ty bezpowrotnie mnie od miesięcy opuszczasz. – głos drżał, mokry był od przełykasz łez, chaotyczny. – I jeśli chcesz mnie tak jeszcze męczyć, bo męczysz, Cedric… to ja już nie chcę. Bo to nie jest zamartwianie się. Nigdy mnie tak nie traktowałeś. Ilekroć się spotykaliśmy, nigdy.
– Przeczysz sam sobie – burknęła nieszczęśliwie, marszcząc wargi, bo wciąż chciała ukryć przed nim chęć płaczu. Ilekroć na niego patrzyła, tak wyprostowanego, tak wzdychającego nad nią, ta chęć z siłą tarana wzbijała się pod powiekami. – Gdybyś chciał mnie chronić, to nauczyłbyś mnie walczyć albo robić coś, żeby pozbyć się szybko tego, który akurat chce mi zrobić krzywdę. Nie zamkniesz mnie pod kloszem, Cedric. Nie tylko dlatego, bo ja się nie dam. Nie dam się, owszem, ale nie zamkniesz mnie pod kloszem głównie dlatego, bo dookoła nas trwa wojna, która zawsze odnajdzie swoje ofiary. Zawsze. Ja żyję, Cedric, ja oddycham i pracuję, ja zarabiam na własny chleb i poruszam się na własnych nogach. Jestem żywa, a żywego stworzenia nie zamkniesz w klatce, w którą tak usiłujesz mnie wepchnąć. – nie chciała tego, Merlinie, jak ona tego nie chciała. – Traktuję je poważnie! Traktuję je poważnie, jak tylko mogę, bo nie chcę głupio zginąć! Mam rodzinę, mam… – przez chwilę patrzyła na niego tępo, z jakimś wewnętrznym przerażeniem. Mam ciebie. Nie, nie mam ciebie. Chciałabym cię mieć, ale ty mi na to nigdy nie pozwolisz. Odwróciła się od niego, z impetem podchodząc do okna, wyglądając za nie całkiem bezcelowo, dopóki słyszała z tyłu jego głos. Taki twardy, taki stanowczy, protekcjonalny. Nie mogła tego ścierpieć. Uniosła dłoń do ust, wargi przykrywając kciukiem, jakby nad czymś uparcie myślała. Miała chas w głowie. Pociągnęła kilka razy nosem, oczy zawilgotniały. – Wolałam, kiedy traktowałeś mnie jak kobietę.
Nie patrzyła na niego. Nie chciała. Nie mogła.
– Mówisz to tak, jakby już mieli stracić mnie na placu egzekucyjnym. A stoję tutaj, bezpieczna. – pokręciła z zawodem głową. – Billy nie bez powodu powiedział mi o Zakonie Feniksa. Jest was tam więcej, nie będę sama. Chociaż wydaje mi się, że ty bezpowrotnie mnie od miesięcy opuszczasz. – głos drżał, mokry był od przełykasz łez, chaotyczny. – I jeśli chcesz mnie tak jeszcze męczyć, bo męczysz, Cedric… to ja już nie chcę. Bo to nie jest zamartwianie się. Nigdy mnie tak nie traktowałeś. Ilekroć się spotykaliśmy, nigdy.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Na te nieszczęśliwe burknięcia odpowiedziałem skrzywieniem ust. Pogłębiło się znacznie, kiedy zaczęła mówić o tym, że gdybym naprawdę chciał ją ochronić, to nauczyłbym ją walczyć. Nie potrafiłem powstrzymać wyrazu zdziwienia jaki przemknął po mojej twarzy, zanim zdążyłem nad sobą zapanować. Uniesione brwi, wybałuszone niemal oczy, lekko rozchylone usta i krótkie parsknięcie pełne niedowierzania. Naprawdę tak sądziła? Tego oczekiwała? Wciągnięcia w sam środek walki, nauki pojedynkowania się, niszczenia drugiego człowieka, by nigdy nie była już taka jak wcześniej?
- Najwyraźniej nasze definicje ochrony drugiej osoby znacznie się od siebie różnią - odpowiedziałem lodowatym tonem. W moich oczach była delikatną, miękką kobietą, łagodną i dobrą, nie chciałem, by musiała się zmieniać, chciałem ją przed tą koniecznością ochronić. Przed trudnymi wyborami, wyrzutami sumienia, nieprzespanymi nocami, lizaniem ran i stawaniem do walki. Gdyby tylko wiedziała jak to jest, to nie plotłaby takich bzdur. Nie chciałem jej zamknąć w klatce, jak uparcie starała mi się wmówić, a trzymać z daleka od tego zepsucia - byłem pewien, że to mogło się udać, gdyby tylko wykazała trochę chęci współpracy i mi zaufała. Tymczasem robiła mi wszystko na przekór, jakby chciała mnie ukarać za to, do czego doszło - a właściwie do czego nie doszło. Nie dałeś mi tego, czego chciałam, więc nie myśl, że będę cię słuchać, tak zaczynałem to odbierać. - Według ciebie tylko w klatce można być bezpiecznym? - spytałem, nie kryjąc przy tym sarkazmu, bo zaczynałem czuć się podirytowany. Wydawało mi się, że Lydia odwraca kota ogonem i moje dobre intencje przedstawia jako maniakalną próbę kontroli jej osoby. To nie było tak. Westchnąłem ciężko, pozostawiając to poważne traktowanie moich słów bez odpowiedzi, wiedziała już co o tym sądzę. Uchwyciłem spojrzenie czarownicy, kiedy wpatrywała się we mnie z jakimś przerażeniem, urywając zdanie w połowie. Przygryzłem wargę. Domyślałem się tego, co chciała powiedzieć.
- Może tak właśnie traktuję kobiety. Staram się nimi opiekować, tego mnie nauczono. Życie nie ogranicza się tylko do romantycznych schadzek - powiedziałem, wstając z klęczek; może zbyt ostro i brutalnie, lecz zagotowało się i we mnie. Poczułem się wręcz urażony. Nie traktowałem jej jak kobietę? A jak kogo? Myślałem, że zdążyła mnie już trochę poznać - moje konserwatywne podejście do ról kobiecych i męskich, staromodne maniery. Nauczono mnie tego, by kobietą się opiekować, strzec jej bezpieczeństwa i chronić ją. To właśnie starałem się robić. Allya, w takich chwilach, nigdy nie wyrzucała mi, że traktuję ją jak dziecko. Może miała mniej uparty i niezależny charakter, a ja do niego przywykłem i tych samych cech podświadomie szukałem w Lydii. Wypierałem się tego, bo sądziłem, że to obraza dla nich obu - mojej nieżyjącej żony i samej Lydii.
Podszedłem do okna, odwracając się do Moore plecami, by spojrzeć na ogród i zastanowić się chwilę. Jedną rękę wsparłem o biodro, drugą uniosłem, by przeczesać włos, dając sobie moment.
- Mogą i ciebie stracić, jeśli dalej będziesz tak niefrasobliwie odwiedzać Londyn - odparłem. Odwróciłem się do niej dopiero wtedy, gdy usłyszałem, że płacze. Ton mokry od łez, szlochliwy i smutny sprawił, że wyparowała moja irytacja, ustępując miejsca kolejnym wyrzutom sumienia.
Czy ja cię opuszczam? Milczałem, nie odpowiadając na te słowa, nie chcąc wypowiadać kolejnych, które pogłębiły jedynie zadane rany. Znów pomyślałem o tym, że popełniłem błąd dając Lydii odczuć, że trwam obok i jestem dla niej. Cholerny egoista.
- Przepraszam - wydusiłem z siebie w końcu, próbując uchwycić spojrzenie Lydii. Za to, że nie potrafiłem potraktować cię lepiej, za to, że sam sobie nie potrafię pozwolić na to, by to zrobić. - Nie chciałem cię zranić. Ja... - Co właściwie chciałem powiedzieć? Uniosłem dłoń do twarzy, kciukiem i palcem wskazującym rozmasowując skronie w zastanowieniu. - Chciałem być wobec ciebie w porządku. Zachować się uczciwie. Nie sądziłem, że to zabrnie tak... - daleko. Nie wiem po co to mówiłem. Nie oczekiwałem przecież, że udzieli mi rozgrzeszenia, bo to wcale nie byłoby szczere. Lydia miała rację winiąc mnie za to, co teraz czuła, za ten ból. - Pójdę już, jeśli sobie tego życzysz. Nałożę zaklęcia i pójdę.
Odpowiedziała mi pełna napięcia cisza. Nie musiała jednak nic mówić. Rozumiałem. Zbyt długo ją odtrącałem, dawałem sprzeczne sygnały, mąciłem w jej głowie. Zasługiwała na więcej, niż mogłem jej dać - i pora było usunąć się. Wyszedłem z kuchni i jeszcze niespełna godzinę spędziłem na zewnątrz, nakładając zaklęcia ochronne.
| zt x2
- Najwyraźniej nasze definicje ochrony drugiej osoby znacznie się od siebie różnią - odpowiedziałem lodowatym tonem. W moich oczach była delikatną, miękką kobietą, łagodną i dobrą, nie chciałem, by musiała się zmieniać, chciałem ją przed tą koniecznością ochronić. Przed trudnymi wyborami, wyrzutami sumienia, nieprzespanymi nocami, lizaniem ran i stawaniem do walki. Gdyby tylko wiedziała jak to jest, to nie plotłaby takich bzdur. Nie chciałem jej zamknąć w klatce, jak uparcie starała mi się wmówić, a trzymać z daleka od tego zepsucia - byłem pewien, że to mogło się udać, gdyby tylko wykazała trochę chęci współpracy i mi zaufała. Tymczasem robiła mi wszystko na przekór, jakby chciała mnie ukarać za to, do czego doszło - a właściwie do czego nie doszło. Nie dałeś mi tego, czego chciałam, więc nie myśl, że będę cię słuchać, tak zaczynałem to odbierać. - Według ciebie tylko w klatce można być bezpiecznym? - spytałem, nie kryjąc przy tym sarkazmu, bo zaczynałem czuć się podirytowany. Wydawało mi się, że Lydia odwraca kota ogonem i moje dobre intencje przedstawia jako maniakalną próbę kontroli jej osoby. To nie było tak. Westchnąłem ciężko, pozostawiając to poważne traktowanie moich słów bez odpowiedzi, wiedziała już co o tym sądzę. Uchwyciłem spojrzenie czarownicy, kiedy wpatrywała się we mnie z jakimś przerażeniem, urywając zdanie w połowie. Przygryzłem wargę. Domyślałem się tego, co chciała powiedzieć.
- Może tak właśnie traktuję kobiety. Staram się nimi opiekować, tego mnie nauczono. Życie nie ogranicza się tylko do romantycznych schadzek - powiedziałem, wstając z klęczek; może zbyt ostro i brutalnie, lecz zagotowało się i we mnie. Poczułem się wręcz urażony. Nie traktowałem jej jak kobietę? A jak kogo? Myślałem, że zdążyła mnie już trochę poznać - moje konserwatywne podejście do ról kobiecych i męskich, staromodne maniery. Nauczono mnie tego, by kobietą się opiekować, strzec jej bezpieczeństwa i chronić ją. To właśnie starałem się robić. Allya, w takich chwilach, nigdy nie wyrzucała mi, że traktuję ją jak dziecko. Może miała mniej uparty i niezależny charakter, a ja do niego przywykłem i tych samych cech podświadomie szukałem w Lydii. Wypierałem się tego, bo sądziłem, że to obraza dla nich obu - mojej nieżyjącej żony i samej Lydii.
Podszedłem do okna, odwracając się do Moore plecami, by spojrzeć na ogród i zastanowić się chwilę. Jedną rękę wsparłem o biodro, drugą uniosłem, by przeczesać włos, dając sobie moment.
- Mogą i ciebie stracić, jeśli dalej będziesz tak niefrasobliwie odwiedzać Londyn - odparłem. Odwróciłem się do niej dopiero wtedy, gdy usłyszałem, że płacze. Ton mokry od łez, szlochliwy i smutny sprawił, że wyparowała moja irytacja, ustępując miejsca kolejnym wyrzutom sumienia.
Czy ja cię opuszczam? Milczałem, nie odpowiadając na te słowa, nie chcąc wypowiadać kolejnych, które pogłębiły jedynie zadane rany. Znów pomyślałem o tym, że popełniłem błąd dając Lydii odczuć, że trwam obok i jestem dla niej. Cholerny egoista.
- Przepraszam - wydusiłem z siebie w końcu, próbując uchwycić spojrzenie Lydii. Za to, że nie potrafiłem potraktować cię lepiej, za to, że sam sobie nie potrafię pozwolić na to, by to zrobić. - Nie chciałem cię zranić. Ja... - Co właściwie chciałem powiedzieć? Uniosłem dłoń do twarzy, kciukiem i palcem wskazującym rozmasowując skronie w zastanowieniu. - Chciałem być wobec ciebie w porządku. Zachować się uczciwie. Nie sądziłem, że to zabrnie tak... - daleko. Nie wiem po co to mówiłem. Nie oczekiwałem przecież, że udzieli mi rozgrzeszenia, bo to wcale nie byłoby szczere. Lydia miała rację winiąc mnie za to, co teraz czuła, za ten ból. - Pójdę już, jeśli sobie tego życzysz. Nałożę zaklęcia i pójdę.
Odpowiedziała mi pełna napięcia cisza. Nie musiała jednak nic mówić. Rozumiałem. Zbyt długo ją odtrącałem, dawałem sprzeczne sygnały, mąciłem w jej głowie. Zasługiwała na więcej, niż mogłem jej dać - i pora było usunąć się. Wyszedłem z kuchni i jeszcze niespełna godzinę spędziłem na zewnątrz, nakładając zaklęcia ochronne.
| zt x2
becomes law
resistance
becomes duty
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź