doprowadź mnie do obłędu
AutorWiadomość
doprowadź mnie do obłędu
Hogwart, listopad 1948
Odkąd tylko wróciła ze swojej tygodniowej nieobecności, unikała Johnatana. Unikała właściwie wszystkich, którzy nie pasowali do świata, w jakim widział ją jej ojciec. Przemykała się korytarzami jak najprędzej, zamykała w dormitorium, próbując znaleźć rozwiązanie dla tego problemu, jaki trapił jej duszę, umysł i ciało. Nie rozmawiała z nikim, oprócz własnego brata, którego rozpierała duma, że nareszcie skończą się te czcze wygłupy i siostra przestanie przynosić mu wstyd, szlajając się z podejrzanymi gryfonami.
Przez to wszystko panna Crabbe nie wiedziała od czego zacząć, chciała po prostu zniknąć jak sen, rozpłynąć się i nie wracać, pozwolić aby o niej zapomniano. Bez bólu i bez cierpienia. Ślepota jej miłosnego uniesienia i przyjaźni, trąciła teraz wonią jakiej się obawiała. Nie dlatego, że jej się nie podobała – bała się ją stracić. Wiedziała, że kłujące ostrza rozpaczy, będą ranić ją za każdym razem gdy choć część tych pięknych wspomnień z minionych lat przegalopuje przez jej głowę. Może wystarczyło rzucić obliviate? A jeśli będzie chciała wrócić, chociażby ulotną myślą? Skrzywiła się, czując jak ciśnienie rozsadzało jej głowę. Zawsze trzeba było podjąć ten cholerny wybór, tak trudny i niemiły dla serca.
„Drogi Johnatanie, musimy porozmawiać. Spotkaj się ze mną, tam gdzie zawsze – o tej samej porze co zwykle.”
Chciała być z nim sama, a obserwatorem tego rozpadu miała być zaledwie natura i nikt więcej. Wiedziała, że widział zmianę – byłby głupi, gdyby nie spostrzegł jej reakcji, chęci ucieczki, gdy za każdym razem wyciągał w jej kierunku dłonie. Dłonie, które chciała złapać, otoczyć się nimi i utonąć, oddając płomiennej rozkoszy. Jednak nie mogła, musiała myśleć trzeźwo i racjonalnie, tak jak pan ojciec powiedział. Należało to ukrócić nim zakwitłoby w coś gorszego.
Czekała nieopodal lasu, opierając się o samotne drzewo i ściskając dłonie na tyle mocno, aby jej paznokcie zsiniały, a knykcie zbielały. Całe jej ciało było zmarznięte od przechadzek po błoniach, a tylko chłód powietrza potrafił w miarę uspokoić jej rozklejające się z żalu serce. Musiała to zrobić, nie było innej opcji. Musiała dać się znienawidzić, odrzucić go i odtrącić. Nie tylko dla siebie, ale też dla jego bezpieczeństwa… Nasłuchała się dostatecznie o tym co powinno robić się ze szlamami. Najlepiej zabić. Ojciec pokazał jej papiery, sugerujące wątpliwy status krwi jej wybranka, a słowa nie mogły wiele zdziałać. Czuła się jak przestępczyni, uchwycona na gorącym uczynku, z którego nie mogła się wyłgać i musiała ponieść konsekwencje zdrożnych czynów. Teraz nawet ultimatum postawione przez ojca o edukacji domowej lub za granicą nie brzmiało, aż tak źle – wyszłoby na jedno, a jednak… chciała pozostać w Hogwarcie. Zarzekała się, że sobie poradzi i gdy nie widziała Johnatana, to było jej łatwiej mówić o nim jak o podrzędnym człowieku – szlamie, mugolaku, nieprawym czarodzieju, kryjącym się pod kłamstwami. I mogła pleść te bolesne wianki dla ojcowskich uszu, mogła zapewniać brata o tym, że „zmądrzała”. Jednak jej ucieczka, za każdym razem gdy go widziała, była jasną wskazówką do panicznego strachu, bo choć jad został wpojony w jej głowę, tak nie chciała tego robić. Gdyby tylko mogła zatrzymać czas… Mgła okrywała wzgórza i góry, nawet wieże Hogwartu zdawały się niknąć w bieli. Głucha cisza pozwalała jedynie, aby słyszała bicie własnego serca, pękającego w szwach. Westchnęła ciężko, odchylając głowę do tyłu i opierając ją o korę drzewa, która wbijała się w jej skórę, sprowadzając myśli na ziemię. W głowie powtarzała formułki, których uczyła się na pamięć, aby nie wylać z ust niezrozumiałego bełkotu. Jesteśmy żałośni, nie mamy przyszłości. Jesteś brudny, ja czysta. Mamy inne priorytety, znajdziesz kogoś godnego siebie. Przecież nie dołączymy do statku pirackiego, ty masz swoją ścieżkę, a ja swoją. Pokręciła głową i skryła twarz w dłoniach, powstrzymując się od płaczu – już dostatecznie sporo uroniła łez w domu, gdy kolejny krzyk ojca rozbrzmiewał nad jej licem, a wkręcane nadgarstki okraszały siniaki od zbyt mocno zaciśniętych nań męskich dłoni. Nie mogła już płakać. Przeklęła soczyście pod nosem i raptownie wyjęła fiolkę z eliksirem od brata, po czym wypiła duszkiem. Bez zastanowienia, aby choć odrobinę uśmierzyć kotłującą się wewnątrz zawieruchę.
Nie widzieliśmy się tydzień. I kilka kolejnych dni, podczas których ewidentnie mnie unikała; widziałem tylko pukle ciemnych włosów znikające za wejściem do Pokoju Wspólnego, do którego nie miałem wstępu, skrawki szkolnych szat umykające za zamkniętymi drzwiami sal lekcyjnych oraz szczupłe palce czym prędzej zabierane z półek szkolnej biblioteki. Unikała mnie także podczas posiłków, chociaż do tej pory zwykliśmy jeść wspólne śniadania (nawet jeśli zdarzało mi się przez to nie chodzić na pierwsze zajęcia, albo zrywać z łóżka zdecydowanie za wcześnie). Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek od Lizzie, ale nie potrafiła odpowiedzieć mi na żadne z zadawanych pytań i widziałem tylko ten paskudny uśmiech Perseusa, jakby pełen dziwnej... satysfakcji? Co też wydarzyło się w kamienicy Crabbe'ów podczas tego dłużącego się w nieskończoność tygodnia? Miałem złe przeczucia, zaś wiadomość, która pojawiła się nagle wcale nie przyniosła ze sobą spokoju - brzmiała zbyt poważnie, ale w końcu musieliśmy stanąć twarzą w twarz - nie mogła wiecznie uciekać bez słowa wyjaśnienia. Tego dnia byłem kompletnie rozkojarzony, nie umiałem skupić się na niczym, a przez całą ostatnią lekcję mój wzrok uciekał w kierunku zegara, odliczając każdą kolejną sekundę do końca; później szybko na górę i znowu w dół, aż na skraj Zakazanego Lasu, w to miejsce, gdzie rozpościera się cudowny widok na jezioro, zaś gruby pień samotnego drzewa sprawia, że nie widać cię z okien zamku. Zarzuciłem na plecy swój znoszony płaszcz, zaś szalik wiązałem w biegu, niedbale owijając nim szyję. Listopadowe wieczory bywały naprawdę chłodne, a ten dzisiejszy, mglisty, wyjątkowo, co czułem dokładnie na każdym odsłoniętym kawałku skóry; wilgotne powietrze osiadało we włosach, na rzęsach i wargach; chociaż godzina wcale nie była taka późna, słońce coraz szybciej chowało się za horyzontem, sprowadzając na świat jesienną szarówkę. Nie byłem w stanie dostrzec Forsythii z daleka, bo i jej sylwetka ginęła gdzieś między mglistymi wstęgami i dopiero kiedy przystaję na skraju lasu widzę, że przyszła; oby tylko nie zechciała znowu uciec - tego się boję, że zaraz zniknie jak spłoszona łania i nie będę w stanie jej dogonić - Jesteś - rzucam szeptem, żeby zaznaczyć swoją obecność, po czym ostrożnie stawiam kolejne kroki. Czuję, że serce bije mi szybciej, jakby zlęknione tą niezbyt sprzyjającą aurą, ale przecież nic jeszcze nie zostało powiedziane. Może niepotrzebnie martwię się na zaś - Twoja wiadomość... - zaczynam i przygryzam lekko dolną wargę - co teraz? Co powinienem powiedzieć? Była niepokojąca? Dziwna? Zbyt poważna? - Co się stało? - pytam w końcu, bo gdy podchodzę bliżej, tak blisko, że dzielą nas właściwie tylko centymetry, to dostrzegam więcej zmian, które budzą więcej niepokojów. Wyciągam ręce, chcąc zamknąć jej szczupłą sylwetkę w uścisku - Możesz mi powiedzieć wszystko - dodaję, bo jeśli coś rzeczywiście wydarzyło się podczas nieobecności, to byłem tutaj, żeby pomóc jej się z tym uporać.
Eliksir był najwyraźniej bardzo sprawnie i dobrze uważonym specyfikiem; Perseus był genialny w eliksirach i niezaprzeczalnie, gdyby przyszło mu uwarzyć wywar żywej śmierci, to z pewnością byłby zabójczy. Jednak to, czym uraczyła się panna Crabbe, było zaledwie specyfikiem uspokajającym, może odrobinę otumaniającym - na ile mógł pomóc? Teoretycznie tylko dzięki niemu była w stanie zachować zimną krew i nie pozwolić, aby błyszczące korale łez, zawisły ponownie na jej rzęsach. Teraz robiła to zaledwie gęsta mgła, skraplając się i płacząc za zmarnowane szanse, jakie przyjdzie stracić zakochanym. Jednakże płacz był jednym, a reszta wciąż mąciła się w głębi jej serca. Drżenie jej ciała pozostawało nie tylko oznaką wyziębienia, ale i całej wewnętrznej burzy, ciskającej gromy po skórze. Ból w klatce piersiowej, utrudniający łapanie kolejnych oddechów, tak ciężkich do zaakceptowania w niedoli, utrudniał poprawne przyswojenie faktu pojawienia się wyczekiwanego towarzysza.
Usłyszawszy jego głos, który tak mile pieścił uszy, przycisnęła się do drzewa, próbując wtopić się w nie, zlać jako jedność, aby niczym kameleon uchylić się przed wzrokiem pragnącym wyjaśnień. Kroki jednak zmusiły ją do odepchnięcia się od pnia i stawienia naprzeciw temu, co miało nadbiec, zniszczyć tak skrzętnie budowaną relację. Piękne uczucie o podwalinach pełnych zaufania i oddania, zdobione gramem szaleństwa… swoistej alchemicznej reakcji, czasem nieprzewidzianej w skutkach, lecz ekscytującej w każdym calu. Powieki wydawały jej się ociężałe, zupełnie jakby nie mogły podnieść się od napływającego rozżalenia. Nie chciała na niego patrzeć, nie od razu. Potrzebowała oswoić się z jego obecnością, a utonięcie w błękicie jego oczu było zbyt łatwe, zbyt kuszące i zbyt zakazane. Potrzebowała zagrać to, najlepiej jak potrafiła, a ciężko było jej go oszukiwać, znał ją na wylot, wiedział, że kłamałaby już od pierwszych słów, które stałyby w opozycji do kochających oczu. Nie potrafiła go nienawidzić, nie umiała być rasistką jak jej rodzice i krewni – była zbyt łagodna.
Gdy tylko jego ramiona znalazły się niebezpiecznie blisko, natychmiast odtrąciła je dłońmi, cofając się o krok. Nie mogła na to pozwolić, było to wszystko za ciężkie i za trudne. Jak miała oszukiwać kogoś, kogo kochała? Kłamać... i to w tak okrutny sposób? Pokręciła głową, czyniąc kolejne kroki w tył, wyszeptała niemo kilka słów zaprzeczenia, niezrozumiale, bełkotliwie i odwróciła się od Johnatana, przyspieszając kroku. Nie powinna uciekać, nie w ten sposób. Znowu? Ile mogła tak trwać? A może lepiej byłoby nic nie mówić? Jednak wówczas miałby nadzieję, a musiała go jej pozbawić. Żyłby w bólu, a chciała jego bezpieczeństwa i szczęścia.
W końcu jednak zatrzymała się, a wiatr pociągnął jej ciężką spódnicę i włosy do przodu, rozwiewając w malowniczej melancholii. Szalik w barwach domu Roweny załopotał, niemal zsuwając się ze szczupłej szyi panny. Znów panikowała, a przeklęty eliksir najwyraźniej okazał się jednak niewystarczający. Jakim cudem? Serce wyrywało jej się z piersi, a głowa szalała, budując przeróżne scenariusze tego, co miało się wydarzyć, a co było nieuchronną koniecznością. – Ja… - wydukała w przestrzeń, błądząc wzrokiem po nieprzeniknionej bieli. – Ja… cię… - dukała, próbując łapać powietrze. – Ja cię nie kocham – powiedziała prawie niesłyszalnie, a głos utknął w gardle, odmawiając posłuszeństwa obrzydliwemu kłamstwu. Ciężko było stwierdzić, ile gryfon mógł z tego zrozumieć, a ile nie...
Usłyszawszy jego głos, który tak mile pieścił uszy, przycisnęła się do drzewa, próbując wtopić się w nie, zlać jako jedność, aby niczym kameleon uchylić się przed wzrokiem pragnącym wyjaśnień. Kroki jednak zmusiły ją do odepchnięcia się od pnia i stawienia naprzeciw temu, co miało nadbiec, zniszczyć tak skrzętnie budowaną relację. Piękne uczucie o podwalinach pełnych zaufania i oddania, zdobione gramem szaleństwa… swoistej alchemicznej reakcji, czasem nieprzewidzianej w skutkach, lecz ekscytującej w każdym calu. Powieki wydawały jej się ociężałe, zupełnie jakby nie mogły podnieść się od napływającego rozżalenia. Nie chciała na niego patrzeć, nie od razu. Potrzebowała oswoić się z jego obecnością, a utonięcie w błękicie jego oczu było zbyt łatwe, zbyt kuszące i zbyt zakazane. Potrzebowała zagrać to, najlepiej jak potrafiła, a ciężko było jej go oszukiwać, znał ją na wylot, wiedział, że kłamałaby już od pierwszych słów, które stałyby w opozycji do kochających oczu. Nie potrafiła go nienawidzić, nie umiała być rasistką jak jej rodzice i krewni – była zbyt łagodna.
Gdy tylko jego ramiona znalazły się niebezpiecznie blisko, natychmiast odtrąciła je dłońmi, cofając się o krok. Nie mogła na to pozwolić, było to wszystko za ciężkie i za trudne. Jak miała oszukiwać kogoś, kogo kochała? Kłamać... i to w tak okrutny sposób? Pokręciła głową, czyniąc kolejne kroki w tył, wyszeptała niemo kilka słów zaprzeczenia, niezrozumiale, bełkotliwie i odwróciła się od Johnatana, przyspieszając kroku. Nie powinna uciekać, nie w ten sposób. Znowu? Ile mogła tak trwać? A może lepiej byłoby nic nie mówić? Jednak wówczas miałby nadzieję, a musiała go jej pozbawić. Żyłby w bólu, a chciała jego bezpieczeństwa i szczęścia.
W końcu jednak zatrzymała się, a wiatr pociągnął jej ciężką spódnicę i włosy do przodu, rozwiewając w malowniczej melancholii. Szalik w barwach domu Roweny załopotał, niemal zsuwając się ze szczupłej szyi panny. Znów panikowała, a przeklęty eliksir najwyraźniej okazał się jednak niewystarczający. Jakim cudem? Serce wyrywało jej się z piersi, a głowa szalała, budując przeróżne scenariusze tego, co miało się wydarzyć, a co było nieuchronną koniecznością. – Ja… - wydukała w przestrzeń, błądząc wzrokiem po nieprzeniknionej bieli. – Ja… cię… - dukała, próbując łapać powietrze. – Ja cię nie kocham – powiedziała prawie niesłyszalnie, a głos utknął w gardle, odmawiając posłuszeństwa obrzydliwemu kłamstwu. Ciężko było stwierdzić, ile gryfon mógł z tego zrozumieć, a ile nie...
Nie takiej reakcji się spodziewałem; przecież byliśmy tutaj sami, daleko od nieprzyjaznych spojrzeń, rzucanych nam na korytarzach zamku, daleko od jej brata oraz szlachetnych koleżanek z domu węża, daleko od wszystkich zazdrosnych dziewcząt, które się za mną oglądały i za którymi ja również czasem wodziłem wzrokiem. Unoszę w zdziwieniu obie brwi, ale zabieram ręce, wciskając dłonie w kieszenie. Kiedy się cofa, to ja stawiam kolejne kroki naprzód, sprawiając, że dzielący nas dystans właściwie się nie zmienia - teraz już byłem pewny - coś zdecydowanie się stało, ale wyciągnięcie z niej konkretów będzie trudniejsze niż myślałem; dlaczego? Przecież jeszcze zanim zdecydowaliśmy się na związek mówiliśmy sobie wszystko, byliśmy przyjaciółmi, powiernikami swoich sekretów, dlaczego więc teraz uciekała? Dlaczego nagle wszystko się zmieniło? Ruszam za nią, równie szybkim krokiem, bo na pewno nie odpuszczę, za długo czekałem na wyjaśnienia i nie zamierzałem czekać jeszcze dłużej, więc kiedy w końcu się zatrzymujemy, ponownie wyciągam ku niej jedną rękę, po to tylko by oprzeć ją na dziewczęcym ramieniu. W eter ulatują pierwsze niewyraźne słowa, a moja dłoń zatrzymuje się w pół drogi, bo to krótkie zdanie wyjątkowo boleśnie wwierciło się najpierw w mój umysł, a później inny organ - czuję jak kurczy mi się serce, słyszę w uszach jego nierówne bicie, najpierw wyjątkowo powolne, jakby cały świat na chwilę zmniejszył tempo, a później zbyt szybkie, odbijające się echem w głowie, zupełnie jak dziewczęcy głos. Przyspiesza również oddech, a ja czuję się jak we śnie - wyjątkowo parszywym, takim, z którego chcę się jak najszybciej obudzić, a później równie szybko zapomnieć. Mam ochotę się uszczypnąć, żeby sprawdzić czy to na pewno rzeczywistość, ale dłonie mi się trzęsą, zwijam obie w pięści, wbijając w skórę nierówne paznokcie - i czuje ból, nawet jeśli ten jest dosłownie niczym w porównaniu do tego, który właśnie rozsadza mi klatkę i na krótką chwilę paraliżuje całe ciało. A potem wracam na ziemię i czuję się chyba jeszcze gorzej, bo wszystko wydaje się tak brutalnie realne; tylko, że w takiej rzeczywistości nie chce mi się żyć. Żałuję, że tu przyszedłem, lepiej było istnieć w słodkiej nieświadomości, z myślą, że może ma gorsze dni i niebawem wszystko wróci do normy. Mrugam kilka razy, po czym łapię dziewczynę za nadgarstek i szarpię, by odwróciła się w moją stronę - Powiedz to jeszcze raz - rzucam ostro - Spójrz na mnie i powiedz to - powtarzam; jedną dłoń wciąż zaciskam na jej nadgarstku, zaś drugą unoszę do dziewczęcej twarzy, przytrzymując ją pod brodą, by nie mogła uciec, by patrzyła mi prosto w oczy, bo ja również wbijam ślepia w jej prawie czarne, melancholijne spojrzenie, tam szukając prawdziwych, szczerych odpowiedzi, których nie mogły mi teraz dać drżące usta. Skąd ta zmiana? Przecież jeszcze przed swoim wyjazdem mówiła coś innego.
Szarpnął za ten bardziej obolały nadgarstek. Szarpnął tak, jak szarpał ją ojciec przez te wszystkie dni znęcania się nad jej biedną duszą i ciałem. Jednak Johnatana się nie bała, nigdy jej nie skrzywdził, a nawet gdyby chciał… mógłby ją zabić, a ona nawet nie próbowałaby się bronić. Byłaby na to gotowa nawet w tej chwili, czyż nie byłoby wówczas łatwiej? Szklane od wilgoci usta zastygły w bezruchu, nie mogąc wypowiedzieć ni słowa, a oddech jedynie ulatywał w przestrzeń niespokojnie. Przymknęła powieki, nie mogąc znieść tego pragnącego prawdy spojrzenia. Stchórzyła, a spod rzęs wytoczyła się pojedyncza łza, drążąca swój szlak po policzku, aż opadła w końcu na męską dłoń, gdy zboczyła z kursu przy wargach. Nie mogła powtórzyć tych słów, a mieszanina emocji, jaką teraz czuła zdawała się przyciskać ją do rzeczywistości w bardzo nieprzyjemny sposób.
– To boli, John – wyszeptała i choć dla niego mogło chodzić zaledwie o ból fizyczny, gdy potem wyrwała dłoń z jego uścisku, tak przede wszystkim chodziło jej o duszę. Obróciła głowę raptownie i odeszła na bok, naciągając rękawy szaty na swe posiniaczone nadgarstki. Ojciec chciał je zostawić, mógł kazać uleczyć, ale tego nie zrobił… miała pamiętać. Miało to być przestrogą. Nie powtórzyła już tych pierwszych słów, nie mogła. Kochała go, kochała go tak bardzo, że wolała go stracić teraz, niż rzucić na pastwę gniewu własnego ojca. Zabiję tę szlamę. Jak pan ojciec mógł tak mówić… Jak dobry człowiek, raczył snuć takie groźby?! Nie pojmowała tego do tej chwili, lecz wiedziała, że nie były to słowa rzucone na wiatr.
- Posłuchaj mnie… - zaczęła, podnosząc wzrok i obracając się, by spojrzeć na tak miłą dla jej serca twarz. – My… My do siebie nie pasujemy. Spójrz na mnie, ja… ja jestem… - westchnęła, nie mogło jej przejść to przez gardło, ilekroć próbowałaby wypowiedzieć to zdanie, ta obelga była ponad jej siły. Zaczęła uciekać spojrzeniem, znów błądziła po mgle, starając się znaleźć w niej jakiś punkt, który da jej oparcie do dalszych kłamstw. – My nie… TO nie zadziała – bała się, że drżący głos i nieskładne zdania zepsują całą mistyfikację, na jaką się zdobyła. – To byłaby katastrofa. Bylibyśmy żałośni, wyrwani z różnych światów – recytowała kłamliwie, bo wcale by tak nie było. Przynajmniej z jej strony, gdy zwariowała wręcz na jego punkcie, gdy całkowicie nie obchodziły ją inne panny, gdy wiedziała, że jego serce było jej. Nieważny był dla niej ślub i czy inny małostkowy precedens, ważne było uczucie, jakiego była tak wybitnie pewna. Dla niej byli stworzeni dla siebie, uszyci na miarę i dopełniający się w przedziwny sposób. – Bylibyśmy nieszczęśliwi. Pragnęlibyśmy, żeby to wszystko się nie wydarzyło – i choć jej słowa odnosiły się do ich rozpadającego się związku, tak… mówiła o tej chwili. Żałowała każdego wypowiedzianego słowa. Chciałaby, aby to, co się działo, nie miało miejsca. Wolałaby cofnąć się tydzień wstecz, gdy mogła czule gładzić jego policzki i wplątać palce w gęste włosy. Gdy mogła przylgnąć do niego i słuchać rytmicznego oddechu, upajając się najszczerszym uczuciem. – Z-zobaczysz, ż-że mam rację i… - zawahała się, gdy znów na niego spojrzała, w ten błękit, w którym tak słodko tonęła. – I mi za to podziękujesz – dodała, przygryzając wargę, a zeszklone oczy, nabiegłe czerwonością zastygły w bezruchu na jego twarzy. Czemu musiały być to oczy, dlaczego nie usta… Chciałaby, aby mogły zrobić to jej wargi, ucałować go ten raz ostatni, każdy milimetr otoczyć pieszczotą i pożegnać się w ten sposób. Walczyła z własnym pragnieniem, które pchało jej ducha ku niemu. Jakby miał własną grawitację; był słońcem, wokół którego mogła krążyć, bezsilnie - lecz szczęśliwe - przyczepiona do orbity.
– To boli, John – wyszeptała i choć dla niego mogło chodzić zaledwie o ból fizyczny, gdy potem wyrwała dłoń z jego uścisku, tak przede wszystkim chodziło jej o duszę. Obróciła głowę raptownie i odeszła na bok, naciągając rękawy szaty na swe posiniaczone nadgarstki. Ojciec chciał je zostawić, mógł kazać uleczyć, ale tego nie zrobił… miała pamiętać. Miało to być przestrogą. Nie powtórzyła już tych pierwszych słów, nie mogła. Kochała go, kochała go tak bardzo, że wolała go stracić teraz, niż rzucić na pastwę gniewu własnego ojca. Zabiję tę szlamę. Jak pan ojciec mógł tak mówić… Jak dobry człowiek, raczył snuć takie groźby?! Nie pojmowała tego do tej chwili, lecz wiedziała, że nie były to słowa rzucone na wiatr.
- Posłuchaj mnie… - zaczęła, podnosząc wzrok i obracając się, by spojrzeć na tak miłą dla jej serca twarz. – My… My do siebie nie pasujemy. Spójrz na mnie, ja… ja jestem… - westchnęła, nie mogło jej przejść to przez gardło, ilekroć próbowałaby wypowiedzieć to zdanie, ta obelga była ponad jej siły. Zaczęła uciekać spojrzeniem, znów błądziła po mgle, starając się znaleźć w niej jakiś punkt, który da jej oparcie do dalszych kłamstw. – My nie… TO nie zadziała – bała się, że drżący głos i nieskładne zdania zepsują całą mistyfikację, na jaką się zdobyła. – To byłaby katastrofa. Bylibyśmy żałośni, wyrwani z różnych światów – recytowała kłamliwie, bo wcale by tak nie było. Przynajmniej z jej strony, gdy zwariowała wręcz na jego punkcie, gdy całkowicie nie obchodziły ją inne panny, gdy wiedziała, że jego serce było jej. Nieważny był dla niej ślub i czy inny małostkowy precedens, ważne było uczucie, jakiego była tak wybitnie pewna. Dla niej byli stworzeni dla siebie, uszyci na miarę i dopełniający się w przedziwny sposób. – Bylibyśmy nieszczęśliwi. Pragnęlibyśmy, żeby to wszystko się nie wydarzyło – i choć jej słowa odnosiły się do ich rozpadającego się związku, tak… mówiła o tej chwili. Żałowała każdego wypowiedzianego słowa. Chciałaby, aby to, co się działo, nie miało miejsca. Wolałaby cofnąć się tydzień wstecz, gdy mogła czule gładzić jego policzki i wplątać palce w gęste włosy. Gdy mogła przylgnąć do niego i słuchać rytmicznego oddechu, upajając się najszczerszym uczuciem. – Z-zobaczysz, ż-że mam rację i… - zawahała się, gdy znów na niego spojrzała, w ten błękit, w którym tak słodko tonęła. – I mi za to podziękujesz – dodała, przygryzając wargę, a zeszklone oczy, nabiegłe czerwonością zastygły w bezruchu na jego twarzy. Czemu musiały być to oczy, dlaczego nie usta… Chciałaby, aby mogły zrobić to jej wargi, ucałować go ten raz ostatni, każdy milimetr otoczyć pieszczotą i pożegnać się w ten sposób. Walczyła z własnym pragnieniem, które pchało jej ducha ku niemu. Jakby miał własną grawitację; był słońcem, wokół którego mogła krążyć, bezsilnie - lecz szczęśliwe - przyczepiona do orbity.
Śledzę spojrzeniem pojedynczą łzę, która spływa po jej gładkim policzku wprost na moją dłoń; jest wręcz paląca - piecze w skórę oraz powieki, bo czuję, że i mnie chce się płakać, gdy wciąż wbijam spojrzenie w jej smutne oczy. Luzuję uścisk i daję jej się wyrwać, a gdy tylko się odwraca, ukradkiem przecieram nadgarstkiem ślepia. Przecież nie rozkleję się, ani teraz, ani później... prawda? Każde kolejne dziewczęce słowo jest jak ostrze, wbijające się w coś więcej niż materialne ciało; chyba wolałbym żeby zadała mi fizyczny ból, nie wiem, kopniak prosto między nogi nie były tak bolesny - wtedy mógłbym być zły, teraz byłem po prostu rozczarowany. Spójrz na mnie - więc patrzę i milczę, dając jej wyrzucić z siebie wszystko; wszystko co kompletnie nie trzyma się kupy - przecież nie mogła tak myśleć, po co to całe gdybanie? Byłaby, bylibyśmy, pragnęlibyśmy... w pierwszej chwili chcę zaprzeczyć, uznać, że nie dowiemy się dopóki nie spróbujemy, że przecież byliśmy szczęśliwi, może nawet błagać o to, by jeszcze to wszystko przemyślała; opuszczam spojrzenie na wilgotne od wieczornej mgły źdźbła traw, rozchylam wargi, ale zanim wypadnie z nich choćby słowo, coś do mnie dociera, nagle wszystko staje się jasne - to oczywiste, szanowna przedstawicielka prawie szlachetnego rodu Crabbe, potomkini Blacków nie mogła spotykać się ze szl... z kimś takim jak ja. Ależ byłem głupi! Przecież to się za nami ciągnęło od początku, myślałem, że ma gdzieś opinię innych, a jednak - w końcu uległa i to chyba zabolało najbardziej, fakt, że powiedziała to wszystko ze względu na debilne, wymyślone przez jakiegoś zakompleksionego zjeba podziały. Nie byliśmy wyrwani z różnych światów, świat był jeden, a my wszyscy byliśmy dziećmi tej samej Matki Natury. Unoszę wzrok na Forsythię - Pamiętasz tamten dzień w Hogsmeade? To było tuż przed świętami, miasteczko wyglądało pięknie ozdobione świecącymi girlandami i oprószone śniegiem. Wypiliśmy chyba z tysiąc kremowych piw - parskam śmiechem, chociaż to smutny śmiech, pozbawiony choćby nutki radości - Złapałaś mnie za rękę i wtedy na jednym z tych łańcuchów wyrosła jemioła, więc pocałowałem cię po raz pierwszy... Masz rację, żałuję, że to zrobiłem. Myślałem, że jesteś inna niż te wszystkie panny obnoszące się ze swoim urodzeniem, ale jesteś dokładnie taka sama - kręcę głową, nie spuszczając z niej spojrzenia - O to chodzi, prawda? O to, że jestem szlamą, powiedz to głośno, chcę to usłyszeć z twoich ust - może wtedy będzie łatwiej ją znienawidzić, może będzie łatwiej odejść i zostawić za sobą te wszystkie piękne wspomnienia, które dzieliliśmy; bo nie chciałem już walczyć, kiedy nawet ona spisała nas na straty. Nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę się działo, myślałem, że nie da sobie wyprać mózgu, ale najwidoczniej się pomyliłem.
I ona również parsknęła śmiechem na to wspomnienie, bo było łamiące w tej chwili serce. Pamiętała ten chłód szczypiący policzki i to ciepło jego ust, rozgaszczające się w jej duszy, gdy w końcu zebrali się na odwagę sięgnięcia po szczęście, które mogło ich połączyć. Pragnęła w tym pozostać, a cień uśmiechu przemknął przez lico, wiedziony złudnymi resztkami nadziei, że będzie dobrze. Chciała to ratować i gdy mówił, postąpiła krok do przodu, jak zaklęta chcąc pochwycić tę dłoń jeszcze raz, wrócić do pierwszego pocałunku i nie odrywać się od niego.
Żałuję. Zatrzymała się raptownie, a wtedy wszystko pękło. Nie walczył. Poddał to tak łatwo? Skrzywdziła go, ale myślała... Właściwie już nieważne było, co myślała, spoważniała gwałtownie. Wyglądała, jakby coś w niej zdechło i zaczęło gnić, pozostawiając paskudny fetor. Miał ją za te panny, z taką lekkością przypiął jej tę łatkę, której przez lata próbowała się wyrzekać, lawirując między towarzystwem. Zabolało ją, z jaką łatwością zrozumiał, o co chodziło. Ścisnęła dłonie w pięści, wypuszczając powoli powietrze. Musiała mu to powiedzieć, wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, to wróci, będzie żądał dalszych wyjaśnień i wiedziała, że sama będzie lgnęła do niego. Potrzebowała odizolować się od rzeczywistości, znaleźć się znów w domowym zaciszu i wyobrazić ojca, który żądał od niej tych słów. Ciemne oczy spoczęły na twarzy Johnatana, jednak spoglądały gdzieś dalej, patrzyły poza formą fizyczną, uciekając od tej sytuacji. – Jesteś szlamą – słowa były twarde, wypowiadane powoli, precyzyjnie, jakby miały stanowić potężną inkantację czarnomagicznego zaklęcia. I po nich było już łatwiej, jakby struna usilnie trzymająca ją przy poglądach pękła, na rzecz zapadnięcia się w mroku. Tak trzeba było, tak musiało się stać. Czuła jak gdyby wielki ciężar opadł z jej ramion, wyrywając ze sobą resztki emocji. Stała się powłoką, bez niczego w środku. Przez te kilka sekund, wydawało jej się, że tak czują się czarnoksiężnicy – jakie to było łatwe, jak łatwo było wtedy nie myśleć o innych, skupić się na sobie i własnym interesie. Pozbyła się ciężaru i nastała swoista lekkość. Chwila, w której jeszcze nie poniosła konsekwencji swojego działania, zaledwie te krótkie ułamki sekund, w których dane jej było rozkoszować się dumą za wykonane zadanie. Jednak jej dobrotliwe usposobienie zaraz przywoływało ją do pionu i nim cokolwiek innego się zadziało, poczuła, jak drżą jej nogi, a umysł rozpada się na drobne kawałeczki, pogrążając się w poczuciu winy i chaosie. Nie mogła jednak się poddawać, ani nie mogła zaprzepaścić tego, na co się zdobyła. Dualizm jej natury toczył wewnętrzną wojnę, jednak ojcowska ulubienica ciemności wygrywała, powstrzymując głos i ruchy rwące się do przeprosin. I było jej żal, ale również i gniew wzbierał na sile - jesteś dokładnie taka sama – nie była. Różniło ją zbyt wiele od jej szlacheckiego kuzynostwa, butnych znajomych ojca czy dawnych przyjaciółek mamusi, ale za taką miała być uważana, wszak groźba tego co mogło się stać, jeśli takiej by nie grała, stanowiła trzon jej obecnego postępowania. Choć Johnatan nie wiedział, to chroniła go w ten sposób. Tracąc, walczyła o jego dobro. Wściekała się jednak, że tego nie mógł dostrzec, że tak łatwo dał się wrobić w to kłamstwo, ale może to była cała siła tej sytuacji, bo była w stanie o niego zadbać - nawet jeśli w tej chwili tak tragicznie to wyglądało.
Żałuję. Zatrzymała się raptownie, a wtedy wszystko pękło. Nie walczył. Poddał to tak łatwo? Skrzywdziła go, ale myślała... Właściwie już nieważne było, co myślała, spoważniała gwałtownie. Wyglądała, jakby coś w niej zdechło i zaczęło gnić, pozostawiając paskudny fetor. Miał ją za te panny, z taką lekkością przypiął jej tę łatkę, której przez lata próbowała się wyrzekać, lawirując między towarzystwem. Zabolało ją, z jaką łatwością zrozumiał, o co chodziło. Ścisnęła dłonie w pięści, wypuszczając powoli powietrze. Musiała mu to powiedzieć, wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, to wróci, będzie żądał dalszych wyjaśnień i wiedziała, że sama będzie lgnęła do niego. Potrzebowała odizolować się od rzeczywistości, znaleźć się znów w domowym zaciszu i wyobrazić ojca, który żądał od niej tych słów. Ciemne oczy spoczęły na twarzy Johnatana, jednak spoglądały gdzieś dalej, patrzyły poza formą fizyczną, uciekając od tej sytuacji. – Jesteś szlamą – słowa były twarde, wypowiadane powoli, precyzyjnie, jakby miały stanowić potężną inkantację czarnomagicznego zaklęcia. I po nich było już łatwiej, jakby struna usilnie trzymająca ją przy poglądach pękła, na rzecz zapadnięcia się w mroku. Tak trzeba było, tak musiało się stać. Czuła jak gdyby wielki ciężar opadł z jej ramion, wyrywając ze sobą resztki emocji. Stała się powłoką, bez niczego w środku. Przez te kilka sekund, wydawało jej się, że tak czują się czarnoksiężnicy – jakie to było łatwe, jak łatwo było wtedy nie myśleć o innych, skupić się na sobie i własnym interesie. Pozbyła się ciężaru i nastała swoista lekkość. Chwila, w której jeszcze nie poniosła konsekwencji swojego działania, zaledwie te krótkie ułamki sekund, w których dane jej było rozkoszować się dumą za wykonane zadanie. Jednak jej dobrotliwe usposobienie zaraz przywoływało ją do pionu i nim cokolwiek innego się zadziało, poczuła, jak drżą jej nogi, a umysł rozpada się na drobne kawałeczki, pogrążając się w poczuciu winy i chaosie. Nie mogła jednak się poddawać, ani nie mogła zaprzepaścić tego, na co się zdobyła. Dualizm jej natury toczył wewnętrzną wojnę, jednak ojcowska ulubienica ciemności wygrywała, powstrzymując głos i ruchy rwące się do przeprosin. I było jej żal, ale również i gniew wzbierał na sile - jesteś dokładnie taka sama – nie była. Różniło ją zbyt wiele od jej szlacheckiego kuzynostwa, butnych znajomych ojca czy dawnych przyjaciółek mamusi, ale za taką miała być uważana, wszak groźba tego co mogło się stać, jeśli takiej by nie grała, stanowiła trzon jej obecnego postępowania. Choć Johnatan nie wiedział, to chroniła go w ten sposób. Tracąc, walczyła o jego dobro. Wściekała się jednak, że tego nie mógł dostrzec, że tak łatwo dał się wrobić w to kłamstwo, ale może to była cała siła tej sytuacji, bo była w stanie o niego zadbać - nawet jeśli w tej chwili tak tragicznie to wyglądało.
Pierwsza myśl - to nie może dziać się naprawdę, to tylko zły sen, z którego za moment się obudzę, Harry jak zwykle będzie śpiewał przy porannym układaniu fryzury i nie da mi pospać, później zbiegnę na dół, by zjeść śniadanie wraz z Forsycją i opowiem jej o wszystkim, a ona rzuci coś w stylu ale z ciebie głupek, po czym ucałuje mnie w czoło, zapewniając, że to pomoże na koszmary; druga myśl - przesłyszałem się, to musi być jakiś debilny, kompletnie nieśmieszny żart, być może zaraz ktoś wyskoczy zza drzewa i krzyknie - mamy cię! ale się zesrałeś, ale to było śmieszne, ale dobre, wkurzyłbym się, ale jednocześnie odetchnął z ulgą; wreszcie myśl trzecia, najbardziej zresztą dobijająca - naprawdę to powiedziała, a więc to koniec, definitywny i realny. Milczę przez dłuższą chwilę, a echo tych dwóch słów odbija się gdzieś w mojej głowie. Marszczę nos i ściągam brwi, zaś dłonie same zaciskają się w pięści, na moment wstrzymuję powietrze, by ostatecznie wypuścić je ze świstem, pospinane ciało nieznacznie się rozluźnia i wreszcie się odzywam - Powodzenia w waszym świecie - rzucam ze złością. To by było na tyle, mogę iść i faktycznie wymijam dziewczynę stawiając kilka kroków w stronę zamku. Tylko nie mogę tak po prostu odejść, to jest silniejsze ode mnie, więc zatrzymuję się ledwie kawałek dalej, sięgając do kieszeni wysłużonego płaszcza by wydobyć z niej zmarnowaną, krzywo skręconą fajkę, którą odpalam za pomocą mugolskiej zapalniczki. Zaciągam się dymem, powoli i głęboko, ledwie powstrzymując się od kaszlu, a wraz z kolejną gryzącą chmurą, spomiędzy moich warg wypada także kilka słów - Wiesz co? Wcale nie życzę ci powodzenia, mam nadzieję, że ktoś kiedyś cię skrzywdzi tak jak ty mnie - chciałbym żeby to była prawda, chciałbym tak myśleć, powoli dokończyć szluga, zgnieść go w mokrej trawie i zostawić za sobą to wszystko, wracając do zamku, ale gdy zerkam przez ramię i widzę, że tam stoi, to po prostu pękam, czuję się rozbity jak głowa naszego szukającego po ostatnim spotkaniu z tłuczkiem, skrajne emocje kłębią się we mnie i zmieniają jak obrazy w kalejdoskopie; już nie wiem co czuję, a co powinienem czuć, huczy mi we łbie, zaś papieros powoli wypada spomiędzy palców - Forka, proszę... - zaczynam cicho, bo głos grzęźnie gdzieś w gardle - Nie rób mi tego, przecież nie myślimy tak, ani ty, ani ja... - nie mogła tak myśleć, wiedziałem to, za długo się znaliśmy; ja również nie umiałem życzyć jej żadnych przykrości. Stoję w miejscu, wciąż odwrócony do dziewczyny plecami i chowam twarz w dłoniach, a ciężar tej całej absurdalnej, nierealnej sytuacji przytłacza mnie tak bardzo, że prawie łamią mi się pod nim kolana.
Zabolały ją kolejne wytoczone słowa, były jak kule armatnie, które zatapiały jej okręt doczesnego jestestwa. Nie mogła już jednak wołać o pomoc, pozostało jej zatopić się w bezdennych wodach, zalewających jej płuca słoną wodą. Dokładnie tak samo jak chmura dymu, która zawiała od strony Johnatana. Wzdrygnęła się, sama nie do końca rozumiejąc złość, jaka w niej narosła, trawiąc tkanki jak pleśń – grzyb żywiący się nieszczęściem tej sytuacji. A potem… Nastało najgorsze, tak bardzo pragnęła utulić go, przeprosić i zapewnić, że wszystko będzie w porządku. Uspokoić nerwy swoje, jak i jego kojącym pocałunkiem. Jednak nie mogła. Nie po to wspinała się tak wysoko, aby zaprzepaścić cały trud – aby złamać się na dźwięk jego rozpaczy. Jak miałaby to potem rozwiązać? Krzyki ojca zbyt głęboko wżarły się w jej głowę i ze strachu nie mogła pozwolić sobie na zawahanie. Musiała być odważniejsza, ten jeden jedyny raz postąpić sprzecznie z każdą komórką swojego ciała. Zaczęła wymieniać w myślach sytuacje, w których ją zawiódł. Gorączkowo i irracjonalnie doszukiwać się elementów ich relacji, jakie dawały jej zaledwie złość. Starała się wmówić sobie nienawiść, lecz nie mogła. Nie potrafiła. Może miało to nadejść z czasem? Nie mogła jednak czekać.
– Johnatanie – wypowiedziała bez emocji, jak żywy trup, w którym zabrakło człowieczeństwa. – Teraz nie liczy się już, co myślę. To koniec. Będę dla ciebie jedynie trucizną, - a ty dla mnie - wyrokiem potępienia. – Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo cię kocham. Przechodząc beznamiętnie obok ukochanego, całymi siłami starała się powstrzymać od przylgnięcia ku niemu, od złożenia pocałunku, od dotknięcia delikatnie dłoni i splecenia palców, które darzyła tak wielkim uczuciem. Zatrzymała się i zerknęła za siebie, lecz nie patrzyła na niego, nie mogła – spoglądała dalej, obok, gdzieś gdzie go nie było, ale chciała udawać, że to jemu się przygląda z takim brakiem uczuć. – Zresztą, masz w czyje ramiona wpadać. Nic nie znaczę dla ciebie, tak jak ty i dla mnie nic nie znaczysz – podsumowała gorzko, odwracając się w kierunku zamku i ruszyła pospiesznym krokiem, znikając we mgle. Z czasem krok zmienił się w bieg i nie, nie pobiegła do pokoju wspólnego. Próżno jej było szukać wśród zaczytanych wówczas krukonów, zbłądziła między korytarzami, aż trafiła do wieży zegarowej, gdzie chwyciła brata, który czekał tu na nią od godziny, oczekując jedynej słusznej wersji opowieści tego co zdarzyło się między Forsythią, a jej byłym lubym. I nie musiała już kłamać, zakończyła to, postawiła kropkę. Bolesną, zbyt gęsto przepełnioną atramentem – na tyle, aby niebieska plama, przebiła się na kolejne strony, będąc niczym piętno, brudzące czyste stronice jej przyszłości.
– Johnatanie – wypowiedziała bez emocji, jak żywy trup, w którym zabrakło człowieczeństwa. – Teraz nie liczy się już, co myślę. To koniec. Będę dla ciebie jedynie trucizną, - a ty dla mnie - wyrokiem potępienia. – Nigdy nie dowiesz się, jak bardzo cię kocham. Przechodząc beznamiętnie obok ukochanego, całymi siłami starała się powstrzymać od przylgnięcia ku niemu, od złożenia pocałunku, od dotknięcia delikatnie dłoni i splecenia palców, które darzyła tak wielkim uczuciem. Zatrzymała się i zerknęła za siebie, lecz nie patrzyła na niego, nie mogła – spoglądała dalej, obok, gdzieś gdzie go nie było, ale chciała udawać, że to jemu się przygląda z takim brakiem uczuć. – Zresztą, masz w czyje ramiona wpadać. Nic nie znaczę dla ciebie, tak jak ty i dla mnie nic nie znaczysz – podsumowała gorzko, odwracając się w kierunku zamku i ruszyła pospiesznym krokiem, znikając we mgle. Z czasem krok zmienił się w bieg i nie, nie pobiegła do pokoju wspólnego. Próżno jej było szukać wśród zaczytanych wówczas krukonów, zbłądziła między korytarzami, aż trafiła do wieży zegarowej, gdzie chwyciła brata, który czekał tu na nią od godziny, oczekując jedynej słusznej wersji opowieści tego co zdarzyło się między Forsythią, a jej byłym lubym. I nie musiała już kłamać, zakończyła to, postawiła kropkę. Bolesną, zbyt gęsto przepełnioną atramentem – na tyle, aby niebieska plama, przebiła się na kolejne strony, będąc niczym piętno, brudzące czyste stronice jej przyszłości.
Nie nadeszły żadne słowa otuchy, żadne czułe, ani choćby przyjazne gesty. Była zimna i pozbawiona uczuć jak worek kości, gorsza niż mgliste, wilgotne powietrze, które aktualnie wżynało się boleśnie w płuca z każdym kolejnym oddechem. Kim jesteś i dlaczego cię nie poznaję? Co zrobiłaś z Forsythią Crabbe, którą znałem? Opuszczam ręce, wbijając spojrzenie w jej twarz - dziwnie obcą i pustą, w oczy, które zdawały się patrzeć gdzieś indziej, choć byłem pewien, że wbija je w moją sylwetkę. Milczę, bo choćbym błagał i się płaszczył nie zmieni zdania - klamka zapadła, już nie było nas, to był koniec wyjątkowo długiego jak na mnie związku, a przede wszystkim pielęgnowanej latami przyjaźni. Czy z Lizzie postąpi podobnie, bo przecież i ona nie była na tyle godna, by pokazywać się w jej towarzystwie. Odprowadzam ją spojrzeniem dopóki nie zniknie w gęstej mgle, dopóki nie rozmyje się gdzieś w wieczornej szarówce. I nie wiem co ze sobą zrobić. Chyba pierwszy raz w moim krótkim życiu czuję się aż tak podle, tak bardzo niesprawiedliwie... Szedłem tutaj z nadzieją, wracałem kompletnie przybity i chyba nie chciałem jeszcze o tym rozmawiać, chociaż byłem pewien, że zauważą, a Smith nie odpuści, będzie wiercił aż mu wszystkiego nie opowiem. Może chociaż zaproponuje alkohol i uda się zapomnieć choć na chwilę... A może czułe ramiona Annie Scott okażą się lepszą terapią? Ona przecież znała mnie najdłużej, najlepiej, zawsze była przy mnie kiedy potrzebowałem, zawsze mogłem na nią liczyć, na wsparcie i słowa współczucia... Chociaż chyba najbardziej chciałem po prostu napisać do mamy, wyżalić się w liście, nie musząc patrzeć nikomu w oczy. Ona zrozumie, ojoja i naklei plasterek na złamane serduszko, powie coś mądrego i z czasem mi przejdzie. Ponoć czas leczył rany. A może chciałem tylko samotności, cichej i przygnębiającej, po której nastąpi swego rodzaju katharsis. Nie wiem. Chciałbym żeby ten dzień nigdy się nie wydarzył. Chciałbym zniknąć.
/ztx2
/ztx2
doprowadź mnie do obłędu
Szybka odpowiedź