Ares Carrow
Nazwisko matki: Lestrange
Miejsce zamieszkania: York, Sandal Castle
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Zarządca Wielkich Stajni
Wzrost: 181
Waga: 93
Kolor włosów: ciemnobrązowe
Kolor oczu: jasnobrązowe
Znaki szczególne: Każda szmata, którą włoży wygląda na nim pięknie.
11 cali Daglezja Pazur nundu
Hogwart, Ravenclaw
pies: Foxhound
węże
zapach siana, stajni i perfumy z magnolii
on na trochnie nestora, podejmujący samodzielne decyzje
jeździectwo, polowanie
Jastrzębie z Falmouth
wyścigi, szermierka
koncertów na fortepian
peter badenhop
Mój pierwszy krzyk połączył się z krzykiem mojej matki. Mój krzyk stawał się coraz bardziej głośny, jej słabł. Ja płakałem rozgoryczony tym, że przyszedłem na ten świat, ona zaczęła łkać z bólu, czując że niedługo przyjdzie jej się z nim pożegnać. Akuszerka, działała ekspresowo. Dobrze wiedziała co się dzieje długo przed tym, nim mój ojciec został poinformowany. Czekający w innej części zamku młody Carrow przejmował się, wiedząc, że narodziny pierworodnego syna będą wielkim świętem. Ze wszystkich sił zachowował spokój na zewnątrz, ale w środku cały się gotował. Miał w głowie słowa jasnowidzki, która przepowiedziała wielkie nieszczęście. Obawiał się, że może dotyczyć to zdrowia dziecka. Odkąd usłyszał tę wizję, koszmary nawiedzały go każdej nocy. Nie mógł spać, coraz mniej czasu spędzał z żoną, zamiast niej wybierając twoarzystwo majestatycznych aetonanów. Nie dzielił się z nikim swoimi obawami, a przeczucie małżonki, że coś jest nie tak, zbytał milczącym przyklepaniem dłoni. Jednocześnie czuł bolesną potrzebę przebywania obok niej. Kiedy tylko był poza zamkiem, tęsknił do niej, a kiedy wracał, nie chciał jej puścić, ale kiedy znów mieli rozmawiać, znów uciekał. W tych dniach migały mu wspomienia zeszłego lata, kiedy razem z Lettie Carrow biegali po radosnym Paryżu. Jak różne były to wspomnienia, jak zupełnie inne miały kolory. Pamiętał, jak zajadali się croissantami, a podczas wieczorów zakrapianych winem poznawali całą masę artystów. Nie zważali nawet na pochodzenie tych ludzi. Byli tam przecież dla siebie,zakochani po uszy, szczęśliwi, a cały świat był tylko tłem przesuwającym się za ich plecami. Najbardziej pamiętne spotkanie to było to, z pewną amerykańską parą. Lettie była zachwycona ich akcentem i pół wieczora chichotała po amerykańsku. Ową parą byli Fitzgeraldowie, zresztą też zaintrygowani anglikami. Scott cały wieczór wypytywał o to, jak ojciec wyprawiał wielkie przyjęcia licząc, że Lettie w końcu na którymś się pojawi. Podonoż napisał o tym później w jakiejś książce, która zrobiła wielką furorę. Ja jej nie czytałem, bo jest pożalsieboże napisana przez mugola. Ale to były inne czasy. Te trzydzieści jeden lat temu, Carrow czuł wolność tak wyjątkową, jak nigdy wcześniej. Przez całe swoje młodzieńcze życie był przecież podporządkowany nestorowi, który decydował o każdym jego kroku. Prawdziwą wolność czuł za każdym razem, kiedy wsiadał na grzbiet któregoś z rodowych rumaków. Ale tym razem wolność miała słodki posmak miłości. A więc tak, młody Carrow był zakochany, a jego podróż poślubna była bajecznym przeżyciem. Rok później, siedząc sztywno w fotelu oczekiwał wiadomości apropo narodzin pierworodnego syna. Po kilkunastu godzinach, został zaproszony do pokoju w którym w kołysce już leżało małe zawiniątko. Widzaąc rumiane policzki dziecka, odetchnął z ulgą i poczuł, że ogarnia go niemożliwe szczęście. Jego emocje poszybowały wysoko, ale już kilka sekund później niczym rozpędzony rollercoaster spadły w dół. Bo oto odwrócił się, żeby pogratulować Lettie, ale kiedy tylko na nią spojrzał zrozumiał, że oto jest owy koszmar o którym przestrzegła go jasnowidzka. Lettie wydawała swoje ostatnie oddechy, blad jej skóra nabrała zielonkawego koloru, a pot na czole dodał wrażenia, że figura jego żony wykuta jest z alabastru. Dopadając do jej łoża miał najgorsze przeczucia. I dopiero po kilku godzinach siedzenia i ściskania jej zimnej dłoni, obcałowywania czoła i szklanych oczu, zrozumiał, że utracił ją na zawsze.
Przez większość mojego młodzieńczego życia przekonany byłem, że ciąży nademną fatum. Jasna sprawa nie dotyczy to piewszysch pięciu lat, gdyż te były rozkosznie sielankowe. Nie pamiętam z nich praktycznie nic poza tym, że uczyłem się jeździectwa - a może powinienem inaczej powiedzieć: to co pamiętam, to to, że potrafiłem dosiadać konia od urodzenia. Im byłem starszy, tym wychodziło mi to bardziej zgrabnie, ale faktem jest, że w mojej pamięci dotyczącej pierwszych lat życia, nie ma wspomnienia niezwiązanego z końmi. Z tamtego okresu też niewiele pamiętam. Dopiero później dowiedziałem się, że rok po śmierci mej matki, po odbyciu należytego okresu żałobnego, ojciec posiadł kolejną żonę. Następczyni Lettie Lestragne - Berenice Crouch wywiązała się szybko z obowiązków małżeńskich i kilka miesięcy po ślubie urodził się mój brat: Ikar. Po nim urodziły się kolejne dzieci i tak zostałem częścią większej całości. To, że nie byłem synem Berenice było mi uświadomione wcześnie, natomiast kobieta naciskała, żebym nazwyał ją matką. I rzeczywiście nazywałem ją tak, aż do momentu w którym pierwszy raz, podczas kłótni odpowiedziałem jej, że nie może mi rozkazywać, bo nawet nie jest moją matką. Przyznała mi później, że przestałem być wtedy dzieckiem. A przecież póki byłem dzieckiem, mogłem spędzać czas na przyjemności. Konie, zabawa, rozpięta koszula i popamione od błota buty. Wrac z zakończeniem okresu dziecięństwa, należało do obowiązków dodać te, które wybierały zwykle matki dla młodych kawalerów. Wtedy zacząłem naukę ksiąg, gry na fortepianie czy etykiety - to z tych mniej przyjemnych. Lubiłem szermierkę i słuchanie opowieści mitologicznych Berenice, ale nader wszystko przepadałem za spędzaniem czasu w stajniach, gdzie pomagałem przy skrzydlatych koniach. Zdarzało mi się nie raz przysnąć nad lekcją retoryki czy języka francuskiego, kiedy noc wcześniej byłem przy narodzinach nowego zwierzęcia. Niestety, do języków nie miałem talentu. Pewnie dlatego, nikt nawet nie zastanawiał się nad tym, żeby posłać mnie do Beaxbeautons, tak jak poczyniono z moim młodszym rodzeństwem.
Pierwszego dnia w szkole wydarzył się straszny wypadek. Oto ja, młody panicz wstępując w mury Hogwartu, gotowy uświetnić mój nowy ślizgoński pokój w odpowiednie barwy, dumnie zasiadłem na stołku i zostałem... krukonem. Absolutnie nie podobała mi się ta sytuacja, ale nauczony godnego zachowania, zszedłem słysząc wokół siebie parsknięcia śmiechem na widok zielonych obszywek przy mankietach mej drogiej szaty. Siedząc przy wspólnym stole razem z całą bandą obcych mi dzieci, pojałem, że po raz kolejny będę skazany na samotność. Ravenclaw. Wszystkie osoby, które dotychczas zdołałem poznać, to członkowie znamienitych rodów arystokratycznych. I siedzieli przy stole ślizgońskim. Ja zaś znalazłem się pomiędzy osobami, które niestety nie wykazywały żadnych oznak przynależności do bogatych rodzin. Poczyniłem szybką obserwację, że jedynie ja mam na palcu pierścień, w mankietach złote spinki, a na szyji bogaty klejnot. Co więcej, jak się okazało, osoba siedząca naprzeciwko mnie nie potrafiła jeść sztućcami - bo jak wyjaśnić to, że nóżkę od kurczaka jadła rękoma? Porażony tą egzotyką, spędziłem większość wieczoru przy wodzie, słuchając jednym uchem opowieści o niemagicznej matce, a drugim o całym kufrze ksiąg, które już przeczytano. Miałem wrażenie, że coś tutaj jest nie tak, a ja trafiłem do surrealistycznej opowieści podobnej do tej, jakiej obraz podarował niegdyś Carrowom przedziwny hiszpan - również mag, ale ekscentryczny, bo żyjący pośród mugoli. Sam nie do końca wiedziałem na czym polega mugolowanie, natomiast wydawało się, że osoby przy stole wiedzą o tym więcej. Spytałem dość nierozważnie, czy można jakoś pomóc tej biedaczce, której matka jest niemagiczna, co z jakiegoś powodu rozbawiło resztę rozmówców. Nie rozumiałem co ich tak uradowało, ale przez kolejne kilka tygodnii wyrzucałem sobie, że powinienem był milczeć. Byłem wtedy tylko dzieckiem, do tego wrzuconym niczym śliwka w kompot w sytuację absurdalną. Ale mimo wszystko, powinienem był zachować klasę godną mego pochodzenia. Pomimo interwencji u dyrektora, nie udało się zmienić mego domu. Na kolejne siedem lat zostałem przypisany do Ravenclawu, chlubnej przystani wszystkich szukających wiedzy. Zawsze mnie zastanawiało co jest takiego wiążącego w decyzji starej czapki, czego nawet dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa nie może podważyć. A jednak to ja, Ares Carrow, który wolał spędzać czas z końmi, zostałem częścią domu dla intelektualistów. Wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego, ale w miarę dorastania, zaczynałem pojmować sens tego wyboru. Mimo wszystko, byłem ciekawstkim młodzieńcem. Czas spędzony ze zwierzetami był również czasem, podczas którego moje szare komórki pracowały na najwyższych obrotach. Całe dorosłe życie spędzałem na liczeniu, logicznej analizie i wyciąganiu wniosków, a wszystko miało swój początek w dniu w którym pewna stara czapka dała mi szansę, bym zamienił zielone wstawki w szacie na ciemnoniebieskie.
Przez cały Hogwart miałem trudności z nawiązywaniem relacji z ludźmi. Spędzałem czas na nauce, lubowałem się w rozwijaniu zainteresowań związanych z magicznymi zwierzętami. Z czasem udało mi się przekonać do garstki osób, natomiast nie była to większość. Przez rówieśników uważany byłem za wyniosłego, przemądrzałego, solidnego ucznia. Nie byłem rozmownym typem, a kiedy już coś powiedziałem, zwykle było to ironiczne, zgryźliwe i często niszczyło zabawę. Nie brakowało mi rozrywek, gdyż za każdym razem, kiedy wracałem do Yorku wyprawiane były bale, a ja rozluźniałem się w towarzystwie kuzynów i kuzynek. Bardzo duża część mojej rodziny i przyjaciół uczęszczała do Beauxbatons. Na przyjęciach odbijałem sobie brak towarzystwa na codzień. Brylowałem na salonach, błyszcząc swoją obszerną wiedzą.
Wracając do szkły, znów zamykałem się w bibliotece. Krukoni byli w tym nawet wygodni: mało kto będzie przeszkadzał Ci w nauce, kiedy sam chce się czegoś nauczyć. Byłem im za to wdzięczny i czasami łapałem się na tym, że tliło się we mnie pewnego rodzaju poczucie przynależności do tego domu dla indywidualistów. Jasna sprawa, to był jedynie mały ogień, który nigdy nie zamienił się w prawdziwy pożar.
Miałem z tą szkołą taki problem, że w Hogwarcie było pełno osób, które nie miały podstawowej wiedzy magicznej. Niektórzy wydawali się przychodzić na lekcje nieprzygotowani, nie wiedzieli nic, nie kojarzyli podstawowych faktów, nie mówiąc już o znajomości zaklęć. Jak się później zorientowałem, były to osoby, które nie odebrały odpowiedniego przygotowania wczesno-szkolneg, bo były z tak zwanych niemagicznych rodzin. Mi się w głowie nie mieściło, że owa placówka - jak ją reklamowano - o wysokiej jakości nauczaniu, przyjmuje w swoje progi podobne osoby. Nie dawano mi szansy na rozwój, ucząc tych mniej inteligentnych rzeczy, których ja musiałem się uczyć jako 7 latek! Z czasem przepaść pomiędzy mną, który chciał odebrać odpowiednie wykształcenie, a tymi osobami była coraz bardziej wyraźna. Wyrobiłem sobie o nich niepochlebne zdanie i coraz bardziej czułem, że gdyby szkoła była przeznaczona jedynie dla członków rodzin szlacheckich, mógłbym osiągnąć zdecydowanie więcej.
Kończąc Hogwart byłem gotowy rozwijać swoje zainteresowania, ale też pomagać w rodzinnym biznesie. Dość prędko określiłem siebie jako przyszłego biznesmena stulecia - ale na ten tytuł muszę jeszcze poczekać.
Nim jednak stałem się poważnym biznesmanem, którym jestem dziś, miałem swój okres buntu. To było trochę po tym, jak skończyłem kolejną udaną podróż zagraniczną z moim wujem i ojcem. Świętowaliśmy to, że nasz biznes idzie do przodu, a krewni wypowiadali się górnolotnie na temat moich umiejętności handlowych. Czułem, że to jest to. Mineły cztery, może nawet pięć lat od zakończenia szkoły. Miałem liczne, ugruntowane kontakty w Londynie, w Królestwie i nawet na Lądzie. Dostałem wielki czek, świętowaliśmy dwa dni. Obiecano mi, że kolejne podróże mogłem wykonywać już samodzielnie. Wykazywałem się podczas nich, starając się lawirować z daleka od polityki, pływać na powierzchni, kiedy czasy zaczynały być coraz to mroczniejsze. Niestety, nieuwikłay w politykę biznes nieco zwolnił. Rozważałem wtedy przyłączenie się do wpływowej grupy, która rosła w siłę. Zapoznałem się z ich postulatami i faktycznie do mnie przemawiały. Sęk w tym, że nie mogłem poświęcać tak dużo czasu na wspieranie działań, bo wtedy wcale nie zajmowałbym się już rodzinnym biznesem. I wtedy, tuż przed decyzją, oznajmiono mi, że niedługo me kawalerskie dni muszą dobiec końca - a ja powinienem przyjąć do wiadomości, że mam jeszcze jeden obowiązek wobec rodziny. Żona. Kandydatkę obiecano mi wybrać w przeciągu kolejnych trzech lat. Obawiałem się tylko tego wyboru, bo dotąd nie zdołałem wyrobić sobie szczególnie zażyłych relacji z żadną ze szlachetnych dam. Niegdyś wzdychałem do jednej, czy drugiej, lecz i one zostały mi już sprzątnięte sprzed nosa przez innych szlachciców. Mój problem polegał na tym, że faktycznie nie potrafiłem spędzać czasu z kobietami szlachetnie urodzonymi. Powiem to tylko raz, później proszę o tym zapomnieć: nudziło mnie ich towarzystwo. Niestety, a przyznaję to tylko w najbardziej nietrzeźwym stanie umysłu, moje upodobania biegają ku tym niepokornym, tym, które mają ogień w oczach, są nieobliczalne i... kontakty z nimi mogą mi zaszkodzić. Nigdy nie zastanawiałem się z czego to wynikało, ale Freud zapewne powiedziałby, że to kwestia braku matki. Wizja narzeczonej zawsze była na horyzoncie, ale zwykle była to odległa wizja "kiedyś, gdzieś". Ale teraz miałem wyznaczony termin. Odrzucałem nadzieję na romantyczną miłość, o tej nie ma mowy w moim przypadku. Mógłbym co prawda szukać narzeczonej na własną rękę, ale zrobiłem szybkie równanie, a liczyć akurat umiem. Zrozumiałem, że skoro i tak będę kolejne 60 lat z jedną kobietą, to następne 3 lata poświęcę na zrobienie wszystkiego by później nie żałować, że czegokolwiek nie zdążyłem zrobić. Spędziłem swoje dwa kawalerskie lata na podróżach, odwiedziłem każdą stolicę świata. Narobiłem sobie kontaktów, nie tylko dobrych, czasami złych. Ale zrobiłem kilka dobrych biznesów. Z innymi znów kontaktami tylko miło spędzałem czas. Paliłem, piłem, byłem raz porwany, opłacono za mnie okup, nieraz się biłem, zszargałem najpiękniejsze brokatowe suknie co tak oburzyło nestora, że zaraz pod groźbą wyrzucenia z rodziny wróciłem do Sandal Castle mając w kieszeni historie o piętnastu rodzajach kobiet, o filozofii, która nie ma znaczenia, o obrazach, których nie chcę już pamiętać. Moja kuzynka brała ślub, później ten sam mężczyzna okrył ją hańbą. Wielkie zagraniczne pieniądze spływały do naszej skrytki, a ja - już grzecznie - wyglądałem dnia, kiedy poznam tę wybrankę nestora. Już przecież przyszedł na to czas.
Od powrotu z podróży, wciąż mam problemy z zasypianiem. Kiedy chodziłem po domu nocami, irytowało to moich kuzynów, kiedy zaś nie pojawiałem się na podwieczorkach, denerwowało to starszych. Bezsenność dawała mi w kość. Podejrzewano nawet, że jest to jedna z tych egzotycznych chorób, na skutek których dostaje się gorączki podobnej do jednej z dziecięcych chorób - plagi koszmarow. Sprawa była o tyle poważna, że wezwano nie jednego, a dwóch lekarzy. Jak się okazało, miałem tak zwane stany depresyjne - rzecz, równie wstydliwą jak wcześniej wspomniana choroba. Mój stan sowodowany był presją pod jaką żyłem przez całe życie, a ujawnił się na skutek rozluźnienia. Polecono nikomu absolutnie o tym nie mówić, ja zaś miałem wziąć się w garść. Branie się w garść było o tyle trudne, o ile żyłem ze swiadomością tego, że jeżeli się nie będę starał, to wszystko zostanie mi odebrane. Przecież nikt kto jest chory psychicznie nie może opiekować się dziedzictwem rodowym. Już raz zawiodłem nestora, kolejnej szansy nie dostanę.
Dlatego nie oponowałem przed poszukiwaniami narzeczonej. I chociaż odkryłem, że z czasem wszystkie lady zaczynają wyglądać tak samo - zostałem narzeczonym jednej. Czas mija mi na prowadzeniu biznesów i dogłądaniu zwierząt. Dla rozrywki wróciłem do zgłębiania wiedzy o leczeniu zwierząt.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 6 | 0 |
Uroki: | 23 | 5 (rożdżka) |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 0 | 0 |
Transmutacja: | 0 | 0 |
Alchemia: | 0 | 0 |
Sprawność: | 13 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | III | 25 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | II | 10 |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność (arystokrata) | II | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (gra na fortepianie) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Taniec klasyczny | I | 0.5 |
Szermierka | I | 0.5 |
Jeździectwo | II | 7 |
Polowanie | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 9 |
Ostatnio zmieniony przez Ares Carrow dnia 18.11.20 19:11, w całości zmieniany 17 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore
[27.07.21] Październik/grudzień
[28.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): + 1 PB
[08.08.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +3 PB
[28.01.21] Wsiąkiewka (lipiec-wrzesień): + 60 PD
[29.01.21] Wykonywanie zawodu (lipiec-wrzesień): +20 PD
[01.02.21] Aktualizacja postaci; - 5 punktów sprawności
[08.08.21] Wykonywanie zawodu (październik-grudzień): +20 PD
[08.08.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +120 PD