[sen] I żyli długo i szczęśliwie...
AutorWiadomość
Jeden z sierpniowych wieczór spędzał samotnie. Na swoim poddaszu w jednej z londyńskich kamienic, zagraconym i wypełnionym muzyką. Stary gramofon stojący na komodzie grał jedną z ulubionych płyt Smitha, utwory sentymentalne i romantyczne, o miłości trudnej i niespełnionej. Wsłuchując się w melodie i słowa leżał na swoim posłaniu, pod samą okiennicą, a na parapecie stał kielich i pusta już butelka skrzaciego wina. Upił się w samotności, skreślił na pergaminie kilka słów, po czym stwierdził, że są nic nie warte - kartkę podarł i zaklęciem zniszczył, przepadł po tym ślad. Złożył głowę na miękkiej poduszce, wracając myślami do spotkania w Złotym Zniczu, bo od niego nie mógł przestać o niej myśleć. A powieki robiły się coraz cięższe i cięższe...
Na granatowym aksamicie nieba lśniło po stokroć więcej gwiazd niż nad Londynem. Było to raczej złudzenie, przez brak świateł miasta, pomarańczowej łuny ponad budynkami, lecz w śnie Smitha nawet księżyc był jakby większy - jego półkrąg lśnił mocno ponad koronami drzew. Nad nimi też szybował on. Dosłownie szybował, pod postacią niewielkiego ptaka, słynącego z niezwykłego śpiewu. Szczygieł - ileż Harry na jawie marzył o tym, aby opanować sztukę przemiany w to stworzenie! Tu, w głębi swojego snu, już to potrafił. Jako niewielki ptak przemierzał długie mile, walczył z silnym wiatrem ciągnącym z nad morza, by dotrzeć aż do Dover. Oczywiście, w rzeczywistości nie miał zielonego pojęcia gdzie dokładnie znajdowała się siedziba rodu Rosier ani nawet jak dokładnie wyglądała, ale w jego wyobraźni jawiła się jak francuski pałac na wzór jednego z tych, które widział w jakiejś książce. Gnał wybrzeżem, ponad koronami drzew, białymi klifami, słynnymi na cały kraj, i piaszczystymi plażami. Szum fal dodawał mu odwagi i sił. Powietrze przesycone solą napełniało wiarą w to, co miał - mieli - dziś zrobić. W lepsze jutro, w świetlaną przyszłość, w szczęśliwe zakończenie. Harry nie przestawał młócić powietrza skrzydłami, nawet wówczas, gdy w oddali zamajaczył zarys ogromnego pałacu i skrzydlata sylwetka obok niego.
W śnie tym bram strzegł jeden ze smoków, lecz nie zwrócił on uwagi na tak drobne ptactwo jak szczygieł - przy nim wydawał się mniejszy od motyla.
Doskonale wiedział na którym parapecie przysiąść, w którą okiennicę zastukać dziobem, tak jak obiecał - dokładnie trzy razy, później przetrwa i jeszcze dwa. Serce tłukło mu się niemal boleśnie w piersi, kiedy czekał niecierpliwie, aż skrzypnie okiennica i z ciemności nocy wyłoni się ona
Czy dotrzyma obietnicy? Nie wątpił w o. Wieczność miała zacząć się dla nich właśnie dzisiaj.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
I żyli długo i szczęśliwie nie było w ich przypadku zakończeniem opowieści. Ta historia miała dopiero swój początek.
Szczupła postać z niepokojem krążyła po komnacie, delikatny, zwiewny muślin w odcieniu pudrowego różu sunął po posadzce, przecinając jasne, księżycowe smugi. W powietrzu prócz sennego pyłu i intensywnego zapachu słodkich, jaśminowych perfum wisiało napięcie. W głowie młodej kobiety tłumnie gromadziły się myśli, podsuwające najczarniejsze scenariusze, w których to temu, którego wyczekiwała, miało przytrafić się coś strasznego. Czy bram do pałacu nie strzegł groźny smok, którego czujnemu spojrzeniu nic nie umykało? Drżała poruszona, że zgubił drogę, lub ktoś mu przeszkodził i już nigdy więcej nie dostanie szansy na zaznanie szczęścia u boku ukochanego. W samotności i smutku zaczęła odnosić wrażenie, że czas spędzony na oczekiwaniu pochłonął już całą wieczność, lecz gdyby tylko miała pewność, że wybawca wreszcie się zjawi, byłaby gotowa czekać drugie tyle.
Wtem rozległo się ciche pukanie, na którego dźwięk zamknięte w kobiecej piersi serce zabiło mocniej. Bystre spojrzenie natychmiast zwróciło się w stronę okiennicy, lecz gdy za lekką firaną nie dostrzegła żadnej sylwetki, nacisnęła na złocistą klamkę, by wyjrzeć na zewnątrz. Jakież było jej zdziwienie, kiedy w pierwszej sekundzie nie znalazła wyczekiwanego twarzy, dopiero po chwili dostrzegłszy gościa. Oczywiście, że go rozpoznała! Zaraz jej oczy rozświetlił blask, jakby skradły one gwiazdy z nocnego nieba. Przyklękła obok okna, położyła brodę na ułożonych na parapecie rękach i przyjrzała się pięknym, wielobarwnym piórom szczygła.
- Ah, to ty! Czy zgodnie z obietnicą przybyłeś mnie uwolnić? - W towarzystwie wdzięcznego spojrzenia rozbrzmiał rozmarzony głos, swą słodką melodią otulając przybysza. - Z utęsknieniem wypatrywałam cię na horyzoncie, ani przez moment nie wątpiłam, że dotrzymasz słowa. - Szczere słowa szły w parze z szerokim uśmiechem, którym obdarzyła Harry’ego w przypływie niezmiernej radości. - Nie wiem jak udało ci się przemknąć, ale cieszę się, że nareszcie jesteś. - Martwiła się o niego, choć to on przyszedł jej na ratunek.
Ostrożnie wychyliła się zza okna, poszukując wzrokiem skrzydlatej postaci, mogącej pokrzyżować im zaplanowaną ucieczkę. Na szczęście smok wciąż tkwił przy bramie, pełniąc swą straż zupełnie nieświadomy, że został przechytrzony. Powróciła spojrzeniem do szczygła i z cichym westchnieniem ulgi odsunęła od siebie niepokój. W jej głowie kłębiło się wiele pytań, lecz nie wymagały one odpowiedzi. Niezależnie od tego co na nich czekało, ważne było tylko to, że przejdą przez to razem.
Szczupła postać z niepokojem krążyła po komnacie, delikatny, zwiewny muślin w odcieniu pudrowego różu sunął po posadzce, przecinając jasne, księżycowe smugi. W powietrzu prócz sennego pyłu i intensywnego zapachu słodkich, jaśminowych perfum wisiało napięcie. W głowie młodej kobiety tłumnie gromadziły się myśli, podsuwające najczarniejsze scenariusze, w których to temu, którego wyczekiwała, miało przytrafić się coś strasznego. Czy bram do pałacu nie strzegł groźny smok, którego czujnemu spojrzeniu nic nie umykało? Drżała poruszona, że zgubił drogę, lub ktoś mu przeszkodził i już nigdy więcej nie dostanie szansy na zaznanie szczęścia u boku ukochanego. W samotności i smutku zaczęła odnosić wrażenie, że czas spędzony na oczekiwaniu pochłonął już całą wieczność, lecz gdyby tylko miała pewność, że wybawca wreszcie się zjawi, byłaby gotowa czekać drugie tyle.
Wtem rozległo się ciche pukanie, na którego dźwięk zamknięte w kobiecej piersi serce zabiło mocniej. Bystre spojrzenie natychmiast zwróciło się w stronę okiennicy, lecz gdy za lekką firaną nie dostrzegła żadnej sylwetki, nacisnęła na złocistą klamkę, by wyjrzeć na zewnątrz. Jakież było jej zdziwienie, kiedy w pierwszej sekundzie nie znalazła wyczekiwanego twarzy, dopiero po chwili dostrzegłszy gościa. Oczywiście, że go rozpoznała! Zaraz jej oczy rozświetlił blask, jakby skradły one gwiazdy z nocnego nieba. Przyklękła obok okna, położyła brodę na ułożonych na parapecie rękach i przyjrzała się pięknym, wielobarwnym piórom szczygła.
- Ah, to ty! Czy zgodnie z obietnicą przybyłeś mnie uwolnić? - W towarzystwie wdzięcznego spojrzenia rozbrzmiał rozmarzony głos, swą słodką melodią otulając przybysza. - Z utęsknieniem wypatrywałam cię na horyzoncie, ani przez moment nie wątpiłam, że dotrzymasz słowa. - Szczere słowa szły w parze z szerokim uśmiechem, którym obdarzyła Harry’ego w przypływie niezmiernej radości. - Nie wiem jak udało ci się przemknąć, ale cieszę się, że nareszcie jesteś. - Martwiła się o niego, choć to on przyszedł jej na ratunek.
Ostrożnie wychyliła się zza okna, poszukując wzrokiem skrzydlatej postaci, mogącej pokrzyżować im zaplanowaną ucieczkę. Na szczęście smok wciąż tkwił przy bramie, pełniąc swą straż zupełnie nieświadomy, że został przechytrzony. Powróciła spojrzeniem do szczygła i z cichym westchnieniem ulgi odsunęła od siebie niepokój. W jej głowie kłębiło się wiele pytań, lecz nie wymagały one odpowiedzi. Niezależnie od tego co na nich czekało, ważne było tylko to, że przejdą przez to razem.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wkładał ogromny wysiłek w to, by poruszać skrzydłami, przecinać nimi powietrze i pędzić ku jednej z okiennicy pałacu. Z jakiejś przyczyny Harry doskonale wiedział którą wybrać. Z tego samego powodu w pełni panował nad lekkim skrzydlatym ciałem jakie przybrał we śnie. Na jawie wielokrotnie o tym marzył; o zapanowaniu nad trudną sztuką transmutacji, przemianie ludzkiego ciała w zwierzęce, najlepiej ptasie, by wzbić się w powietrze na własnych skrzydłach. Podświadomość Smitha połączyła marzenia te w jedno z fantazjami o najpiękniejszej kobiecie jaką kiedykolwiek ujrzał. Od chwili przypadkowego, niespodziewanego spotkania w Złotym Zniczu odżyły pragnienia o których nigdy nie zapomniał, lecz dla własnego dobra strącał w niepamięć. To nie było proste nawet wówczas, kiedy nie działał już pólwili urok, musiał jednak ruszyć naprzód - w Złotym Zniczu zaś poczuł się tak, jakby los wtrącił go w pułapkę przeszłości albo coś po stokroć gorszego. Teraz był już dorosłym mężczyzną, a ona nie dziewczęciem, a kobietą. Harry nie potrafił przestać myśleć o Evandrze i każdej następnej nocy wyobrażał ją sobie we własnych ramionach; jego umysł wiedział, że jedynie w snach byli bezpieczni i tu mógł pozwolić sobie na wszystko. Na animagię i wyrwanie najpiękniejszej z pereł Wyspy Wright ze smoczych szponów.
We snie ani przez chwilę nie wątpił w to, że okiennica się otworzy. Czekał na to niecierpliwie, serce zaś biło niespokojnie w ptasiej, drobnej piersi, w której zabrakło niemal tchu, kiedy tylko z ciemności wyłoniła się sylwetka Evandry, a w jej oczach jaśniało światło po stokroć jaśniejsze od blasku wszystkich gwiazd jakie tylko płonły we wszechświecie. Bez zwłoki machnął skrzydłami jeszcze kilkukrotnie, by wlecieć do środka i w locie się przemienić; eleganckie, wypastowane buty dotknęły drewnianego parkietu Chateau Rose niemal bezgłośnie, kiedy Smith stanął przy Evandrze w swej ludzkiej postaci. Potargany jak zawsze, a szczęśliwy jak nigdy wcześniej.
- Tak, moja miła - wyszeptał, wpatrując się w nią z zachwytem; miał ochotę się uszczypnąć, by mieć dowód, że to nie sen (ale nie uczynił tego, jeszcze naprawdę by się przebudził). Wziął głęboki oddech, by napawać się zapachem jaśminu jaki otulał półwilę. - Nie śmiałbym złamać danego ci słowa, Evandro - powiedział Harry, po czym śmiało wyciągnął rękę, by ująć kobiecą, delikatną dłoń i schyliwszy się ucałować jej wierzch z niemal nabożną czułością. - Nie mamy wiele czasu. Smok nie wyczuł drobnego ptaka, lecz nas dwoje już może. Musimy się śpieszyć - zastrzegł, po czym wsunął dłoń do kieszeni, by wyciągnąć pomniejszoną miotłę. W jego prawej ręce pojawiła się różdżka, którą machnął krótko, powiększając miotłę do jej naturalnych rozmiarów. - Jesteś gotowa? - upewnił się, obdarzając bladą twarz półwili badawczym spojrzeniem. - Pewna tego? - dodał z zawahaniem. Czy naprawdę chciała porzucić dla niego wszystko i wszystkich? Uciec na koniec świata i jeszcze dalej, by stworzyć wszechświat tylko dla nich dwojga? Wyczekiwał odpowiedzi z mocno bijącym sercem, a usłyszawszy ją nie mógł się powstrzymać - na chwilę zamknął Evandrę w czułym uścisku, by ucałować różane usta. - Uciekajmy zatem, moja miła - wyszeptał.
Przełożył nogę przez miotłę i zaczekał, aż czarownica usiądzie za nim i mocno obejmie go w pasie. Upewniwszy się, że siedzi stabilnie wyciągnął zza pazuchy złożoną w drobną kostkę pelerynę ze lśniącego materiału. - To peleryna-niewidka - wyjaśnił, okrywając ich oboje, radząc kobiecie, by trzymała ją palcami. Odepchnął się wówczas od ziemi i oboje wylecieli przez otwarte okno.
Smith pochylił się nad trzonkiem miotły, starając się lecieć jak najszybciej, a jednocześnie na tyle ostrożnie, by towarzysząca mu ukochana nie ześlizgnęła się z niej. W oddali zaryczał smok, zaś nad pałacem niebo rozjaśniało od jego ognia, który z siebie wyrzucił wściekle. Smith poczuł dreszcz niepokoju, biegnący mu wzdłuż kręgosłupa, nie zrezygnował jednak i nie zatrzymał się.
- Nie patrz za siebie, niedaleko stąd czeka na nas świstoklik - powiedział na tyle głośno, aby Evandra mogła go usłyszeć przez pęd wiatru.
On sam również nie obracał głowy. Miał wrażenie, że słyszy za sobą trzepot smoczych skrzydeł i czuje żar ognia na karku, lecz czuł, że jeśli się obejrzy - to będzie koniec. Kilka minut później wlecieli między drzewa, pędzili przed siebie, manewrując między nimi, by w końcu wylądować na piaszczystej plaży Dover; w oddali majaczyły białe klify.
- Tutaj, chodźmy - zawołał, pozwalając, aby miotła opadła na piasek. Nie była im już potrzebna. Złapał Evandrę za dłoń i pociągnął za sobą, biegnąc w jedynie sobie znanym kierunku; za wyrzuconym przez morze kawałkiem drewna znaleźli niewielki, stary dzbanek do herbaty, który zaczął drżeć. - To już za moment - powiedział Harry, podnosząc go i wyciągając w kierunku Evandry, aby i ona zacisnęła na nim dłoń.
Tak jak zapowiedział - zaledwie chwilę później oboje poczuli szarpnięcie w okolicach pępka, a ich sylwetki rozmyły się w przesyconym morzem powietrzem Dover, a pojawiły na jednej z zatłoczonych uliczkach Paryża, pełnej starych kamienic i tłumów.
- To tylko przystanek - zapowiedział Harry, spoglądając na twarz Evandry niecierpliwie, aby wybadać jej reakcję.
We snie ani przez chwilę nie wątpił w to, że okiennica się otworzy. Czekał na to niecierpliwie, serce zaś biło niespokojnie w ptasiej, drobnej piersi, w której zabrakło niemal tchu, kiedy tylko z ciemności wyłoniła się sylwetka Evandry, a w jej oczach jaśniało światło po stokroć jaśniejsze od blasku wszystkich gwiazd jakie tylko płonły we wszechświecie. Bez zwłoki machnął skrzydłami jeszcze kilkukrotnie, by wlecieć do środka i w locie się przemienić; eleganckie, wypastowane buty dotknęły drewnianego parkietu Chateau Rose niemal bezgłośnie, kiedy Smith stanął przy Evandrze w swej ludzkiej postaci. Potargany jak zawsze, a szczęśliwy jak nigdy wcześniej.
- Tak, moja miła - wyszeptał, wpatrując się w nią z zachwytem; miał ochotę się uszczypnąć, by mieć dowód, że to nie sen (ale nie uczynił tego, jeszcze naprawdę by się przebudził). Wziął głęboki oddech, by napawać się zapachem jaśminu jaki otulał półwilę. - Nie śmiałbym złamać danego ci słowa, Evandro - powiedział Harry, po czym śmiało wyciągnął rękę, by ująć kobiecą, delikatną dłoń i schyliwszy się ucałować jej wierzch z niemal nabożną czułością. - Nie mamy wiele czasu. Smok nie wyczuł drobnego ptaka, lecz nas dwoje już może. Musimy się śpieszyć - zastrzegł, po czym wsunął dłoń do kieszeni, by wyciągnąć pomniejszoną miotłę. W jego prawej ręce pojawiła się różdżka, którą machnął krótko, powiększając miotłę do jej naturalnych rozmiarów. - Jesteś gotowa? - upewnił się, obdarzając bladą twarz półwili badawczym spojrzeniem. - Pewna tego? - dodał z zawahaniem. Czy naprawdę chciała porzucić dla niego wszystko i wszystkich? Uciec na koniec świata i jeszcze dalej, by stworzyć wszechświat tylko dla nich dwojga? Wyczekiwał odpowiedzi z mocno bijącym sercem, a usłyszawszy ją nie mógł się powstrzymać - na chwilę zamknął Evandrę w czułym uścisku, by ucałować różane usta. - Uciekajmy zatem, moja miła - wyszeptał.
Przełożył nogę przez miotłę i zaczekał, aż czarownica usiądzie za nim i mocno obejmie go w pasie. Upewniwszy się, że siedzi stabilnie wyciągnął zza pazuchy złożoną w drobną kostkę pelerynę ze lśniącego materiału. - To peleryna-niewidka - wyjaśnił, okrywając ich oboje, radząc kobiecie, by trzymała ją palcami. Odepchnął się wówczas od ziemi i oboje wylecieli przez otwarte okno.
Smith pochylił się nad trzonkiem miotły, starając się lecieć jak najszybciej, a jednocześnie na tyle ostrożnie, by towarzysząca mu ukochana nie ześlizgnęła się z niej. W oddali zaryczał smok, zaś nad pałacem niebo rozjaśniało od jego ognia, który z siebie wyrzucił wściekle. Smith poczuł dreszcz niepokoju, biegnący mu wzdłuż kręgosłupa, nie zrezygnował jednak i nie zatrzymał się.
- Nie patrz za siebie, niedaleko stąd czeka na nas świstoklik - powiedział na tyle głośno, aby Evandra mogła go usłyszeć przez pęd wiatru.
On sam również nie obracał głowy. Miał wrażenie, że słyszy za sobą trzepot smoczych skrzydeł i czuje żar ognia na karku, lecz czuł, że jeśli się obejrzy - to będzie koniec. Kilka minut później wlecieli między drzewa, pędzili przed siebie, manewrując między nimi, by w końcu wylądować na piaszczystej plaży Dover; w oddali majaczyły białe klify.
- Tutaj, chodźmy - zawołał, pozwalając, aby miotła opadła na piasek. Nie była im już potrzebna. Złapał Evandrę za dłoń i pociągnął za sobą, biegnąc w jedynie sobie znanym kierunku; za wyrzuconym przez morze kawałkiem drewna znaleźli niewielki, stary dzbanek do herbaty, który zaczął drżeć. - To już za moment - powiedział Harry, podnosząc go i wyciągając w kierunku Evandry, aby i ona zacisnęła na nim dłoń.
Tak jak zapowiedział - zaledwie chwilę później oboje poczuli szarpnięcie w okolicach pępka, a ich sylwetki rozmyły się w przesyconym morzem powietrzem Dover, a pojawiły na jednej z zatłoczonych uliczkach Paryża, pełnej starych kamienic i tłumów.
- To tylko przystanek - zapowiedział Harry, spoglądając na twarz Evandry niecierpliwie, aby wybadać jej reakcję.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oszalałe z radości serce sprawiało wrażenie, jakby miało zaraz wyrwać się z jej piersi, gdy tylko w miejscu szczygła pojawiła się znajoma sylwetka. Łobuzerski uśmiech topił ostatnie smutki, odganiał resztki wątpliwości. Powstrzymała w sobie chęć rzucenia się w jego silne objęcia, uniosła dłoń, a na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Przyjemne ciepło rozlało się po półwilim ciele, czując drobny pocałunek złożony na wierzchu dłoni.
- Nic w świecie nie jest w stanie mnie powstrzymać przed szczęściem u twego boku. - Była o tym święcie przekonana, błagała przecież u najwyższych mocy, u losu i przeznaczenia, o siłę w pokonaniu wszelkich przeciwności. - Tak, jestem gotowa - zadeklarowała pewnym głosem. Gotowa na porzucenie pałacowej klatki, która mimo swego ogromu nie wynagradzała braku spełnienia prawdziwie istotnych potrzeb. Bogato zdobione komnaty Château Rose porażały swym pięknem i niesamowitym przepychem. Lakierowane, błyszczące parkiety, złote kandelabry o nigdy niegasnących świecach, zamknięte w potężnych ramach obrazy pędzli najznamienitszych artystów mogły być źródłem zazdrości wielu, ale i miękkość śnieżnobiałej pościeli nie otulała ciepłem, kiedy nie była dzielona z tym, kogo pragnęła mieć u swego boku. Obecność smoka wzmagała niepokój, ciągły strach o własne życie, o przyszłość, która malowała się wyłącznie w czarnych, mrocznych barwach. Żegnała to wszystko bez żalu, bez ukłucia w sercu, pewna bardziej, niż nigdy dotąd. Pozwoliła się objąć, skryć w kochających ramionach. Słodki pocałunek był wyłącznie zapowiedzią pięknej przyszłości, jaka stała przed nimi otworem.
Lot na miotle nie był ulubionym środkiem transportu Evandry, tyle że w rzeczywistości. Nie prezentowała się nań wystarczająco godnie, więc po uzyskaniu zaliczenia w Hogwarcie, unikała wszelkich mioteł. Teraz byli w zupełnie innej, sennej rzeczywistości, gdzie wszystko było możliwe. Zajęła miejsce za czarodziejem, przylgnąwszy do niego ciasno, jakby w obawie, że jeśli nie obejmie go wystarczająco mocno, ten rozpłynie się zaraz niczym zły sen. Zgodnie z poleceniem złapała w palce śliski, błyszczący materiał peleryny, nie zadając dodatkowych pytań czy aby na pewno smok ich nie dostrzeże, Harry’emu ufała bezgranicznie.
Serce podskoczyło jej do gardła, bijąc w szaleńczym tempie, gdy pęd wiatru dął i świszczał, łopocząc magiczną peleryną, szczęśliwie nie odsłaniając ich przed czujnym wzrokiem strażnika. Zaciskała mocno powieki, starając się też nie nasłuchiwać czy ktoś podąża ich tropem, a w mgnieniu oka znaleźli się na białej plaży. Ufnie ściskała męską dłoń, czując jak pantofle zatapiają się w piaszczystym podłożu, ale wciąż nie było chwili do stracenia. Kusiło, by po raz ostatni obejrzeć się na mury pałacu, lecz wtedy to Smith podszedł doń ze starym dzbankiem, który był biletem do nowego, lepszego świata. Z Kent już nic więcej ją nie łączyło, pewnie chwyciła za porcelanowe uszko, posyłając mężczyźnie wesołe spojrzenie.
Uderzył ją nagły gwar przesuwających się po zatłoczonej uliczce ludzi. Zamrugała kilkakrotnie, oniemiała niespodziewaną zmianą.
- Już czuję tę wolność - powiedziała z uśmiechem, wprowadzając do płuc słodkie, paryskie powietrze. - Za tobą pójdę i na koniec świata. - Szczere wyznanie poprzedziło utkwione w Harrym spojrzenie. W jasnych oczach tańczyły zachwycone, podekscytowane iskierki. Już teraz byli poza zasięgiem tych, którzy życzyli im źle, nikt ich nie mógł dogonić. - Chodźmy więc, tędy. - Ujęła jego dłoń, splatając palce ze swoimi i pociągnęła w górę uliczki, jakby doskonale wiedziała jaki jest dalszy plan. Mijali kolejnych ludzi, którzy pochłonięci własnymi sprawami zdawali się w ogóle nie zwracać na nich uwagi. Wyszli na wybrukowany, tętniący życiem plac, a szczupłe palce Evandry zacisnęły się nieco mocniej. Nowe miejsce nie przytłaczało swym ogromem, zupełnie jakby dobrze je znała, jakby opuszczając Anglię wreszcie znaleźli się w domu.
- Nic w świecie nie jest w stanie mnie powstrzymać przed szczęściem u twego boku. - Była o tym święcie przekonana, błagała przecież u najwyższych mocy, u losu i przeznaczenia, o siłę w pokonaniu wszelkich przeciwności. - Tak, jestem gotowa - zadeklarowała pewnym głosem. Gotowa na porzucenie pałacowej klatki, która mimo swego ogromu nie wynagradzała braku spełnienia prawdziwie istotnych potrzeb. Bogato zdobione komnaty Château Rose porażały swym pięknem i niesamowitym przepychem. Lakierowane, błyszczące parkiety, złote kandelabry o nigdy niegasnących świecach, zamknięte w potężnych ramach obrazy pędzli najznamienitszych artystów mogły być źródłem zazdrości wielu, ale i miękkość śnieżnobiałej pościeli nie otulała ciepłem, kiedy nie była dzielona z tym, kogo pragnęła mieć u swego boku. Obecność smoka wzmagała niepokój, ciągły strach o własne życie, o przyszłość, która malowała się wyłącznie w czarnych, mrocznych barwach. Żegnała to wszystko bez żalu, bez ukłucia w sercu, pewna bardziej, niż nigdy dotąd. Pozwoliła się objąć, skryć w kochających ramionach. Słodki pocałunek był wyłącznie zapowiedzią pięknej przyszłości, jaka stała przed nimi otworem.
Lot na miotle nie był ulubionym środkiem transportu Evandry, tyle że w rzeczywistości. Nie prezentowała się nań wystarczająco godnie, więc po uzyskaniu zaliczenia w Hogwarcie, unikała wszelkich mioteł. Teraz byli w zupełnie innej, sennej rzeczywistości, gdzie wszystko było możliwe. Zajęła miejsce za czarodziejem, przylgnąwszy do niego ciasno, jakby w obawie, że jeśli nie obejmie go wystarczająco mocno, ten rozpłynie się zaraz niczym zły sen. Zgodnie z poleceniem złapała w palce śliski, błyszczący materiał peleryny, nie zadając dodatkowych pytań czy aby na pewno smok ich nie dostrzeże, Harry’emu ufała bezgranicznie.
Serce podskoczyło jej do gardła, bijąc w szaleńczym tempie, gdy pęd wiatru dął i świszczał, łopocząc magiczną peleryną, szczęśliwie nie odsłaniając ich przed czujnym wzrokiem strażnika. Zaciskała mocno powieki, starając się też nie nasłuchiwać czy ktoś podąża ich tropem, a w mgnieniu oka znaleźli się na białej plaży. Ufnie ściskała męską dłoń, czując jak pantofle zatapiają się w piaszczystym podłożu, ale wciąż nie było chwili do stracenia. Kusiło, by po raz ostatni obejrzeć się na mury pałacu, lecz wtedy to Smith podszedł doń ze starym dzbankiem, który był biletem do nowego, lepszego świata. Z Kent już nic więcej ją nie łączyło, pewnie chwyciła za porcelanowe uszko, posyłając mężczyźnie wesołe spojrzenie.
Uderzył ją nagły gwar przesuwających się po zatłoczonej uliczce ludzi. Zamrugała kilkakrotnie, oniemiała niespodziewaną zmianą.
- Już czuję tę wolność - powiedziała z uśmiechem, wprowadzając do płuc słodkie, paryskie powietrze. - Za tobą pójdę i na koniec świata. - Szczere wyznanie poprzedziło utkwione w Harrym spojrzenie. W jasnych oczach tańczyły zachwycone, podekscytowane iskierki. Już teraz byli poza zasięgiem tych, którzy życzyli im źle, nikt ich nie mógł dogonić. - Chodźmy więc, tędy. - Ujęła jego dłoń, splatając palce ze swoimi i pociągnęła w górę uliczki, jakby doskonale wiedziała jaki jest dalszy plan. Mijali kolejnych ludzi, którzy pochłonięci własnymi sprawami zdawali się w ogóle nie zwracać na nich uwagi. Wyszli na wybrukowany, tętniący życiem plac, a szczupłe palce Evandry zacisnęły się nieco mocniej. Nowe miejsce nie przytłaczało swym ogromem, zupełnie jakby dobrze je znała, jakby opuszczając Anglię wreszcie znaleźli się w domu.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jestem gotowa, te słowa sprawiły, że i Smithowi szczęście niemal rozdarło pierś. Uśmiechnął się szeroko, rozczulony i radosny, jakby wokół dworu wcale nie czyhał na nich krwiożerczy smok, którego ognisty oddech spopieliłby ich oboje w mgnieniu oka. To nic, wszystko nic, poradzi sobie z tym - przecież tak powiedział.
- Nikt i nic nas nie powstrzyma, najdroższa - obiecał cicho Harry, pochylając się ku niej, aby jeszcze przed ucieczką skraść Evandrze słodki pocałunek, składając tym samym kolejną obietnicę - zabierze ją stąd. Zabierze daleko, ocali przed despotycznym mężem i ułudą szlacheckich dworów, gdzie uśmiechy były fałszywe, słowa nieszczere. On zaś nie kłamał, zakląłby się na wszystko i przysiągł na życie własne, swej matki, na swój głos i gitarę - na wszystko co posiadał. Evandra była wszak tego warta. Warta, aby zaryzykować dla niej wszystko, w tym i własne życie. Warta więcej niż całe Chateau Rose, jego skarbce i smoczy rezerwat razem wzięte. Więcej niż wszystkie klejnoty, brylanty i złoto Wielkiej Brytanii, ba! Całego świata. Między innymi właśnie dlatego, że gotowa była dla niego, dla nich wszystko to porzucić. Chateau Rose, złote galeony, drogie sukienki i klejnoty. Cóż znaczyły bogactwa, luksusy i drogie podarki, jeśli człowiek nie mógł mieć tego, co było w życiu najważniejsze - prawdziwej miłości? Złota klatka wciąż pozostawała jedynie klatką. W takiej grzechem było trzymać rajskiego ptaka, a jakże inaczej mógł określić taką piękność o jeszcze piękniejszym sercu? Harry nie przypuszczał, że można pokocha tak mocno, tak szalenie, że zdolny będzie podjąć każde ryzyko, byleby móc ocalić swą ukochaną i ich uczucie. Nie mieli szansy, tu w Anglii, by miłość ta mogła zaznać spełnienia.
Był pewien, że się uda - i udało się! Czyż jeśli człowiek nie pragnie czegoś wystarczająco bardzo, to cały świat sprzysięga się, by mu w tym dopomóc? W rzeczywistości to była wierutna bzdura, lecz nie w tym śnie. Tu i teraz, czyli nigdzie i nigdy, wszystko było możliwe i układało się tak jak Smith to sobie wymarzył w najśmielszych pragnieniach. Pozostawili za sobą daleko Chateau Rose, smoka, całą Wielką Brytanię. Angielskie zimno, sztywne konwenanse i wojnę. Wokół nich teraz rozbrzmiewał gwarem Paryż. Rozmowy, śmiechy, muzyka. Ludzie zachowywali się tu jak gdyby nigdy nic. Była to tak przyjemna odmiana po ostatnich miesiącach spędzonych w Londynie, pustym i zakrwawionym... Odsunął od siebie jednak te myśli. Strącił za krawędź niepamięci, swe spojrzenie skupiając na roześmianej twarzy Evandry. Jakże mógłby myśleć o podobnych potwornościach, kiedy miał ją obok? Gdy uśmiechała się tak radośnie i obiecywała mu, że pójdzie z nim nawet i na koniec świata? Harry ujął jej dłonie, uniósł i ucałował czule, spoglądając w błękitne oczy.
- Jeśli będzie trzeba, to zabiorę cię i na koniec świata. Tam, gdzie będziesz bezpieczna, gdzie będziemy szczęśliwi. Tylko ty i ja - obiecał, całując każdy palec z osobna; nie musiał już obawiać się, że ktoś ich nakryje, że ktoś ich zobaczy. Naprawdę byli wolni. Świat stał przed nimi otworem. - Gdzie tylko zechcesz, kochanie - odpowiedział Harry radośnie, splatając dłoń z drobną rączką Evandry; tym razem to on podążył za nią, idąc brukowaną uliczką, która tętniła życiem. Mimo późnej pory Paryż wciąż nie spał. W kawiarniach i restauracjach przesiadywali czarodzieje i czarownice sączący wino, dyskutujący o sztuce i słuchający muzyki na żywo. Nie mógł się wręcz doczekać, kiedy i oni do nich dołączą, lecz na tę noc miał inne plany. W pewnym momencie to on zmienił kierunek ich spaceru, zabierając do dzielnicy spokojniejszej, cichszej. Stare kamienice zachwycały kunsztem architekta, w blasku ulicznych latarni i księżyca wszystko wyglądało o wiele bardziej magicznie.
- Chodź, pokażę ci coś - powiedział Harry z uśmiechem, który krył w sobie jakiś sekret, gdy prowadził półwilę do jednej z klatek schodowych, a później po schodach - na najwyższe piętro. Stanąwszy przed drzwiami z numerem siedem wyciągnął z kieszeni klucz i je otworzył; przepuścił Evandrę przodem i machnął krótko różdżką zapalając świece. Znaleźli się w niewielkim mieszkaniu na poddaszu. Składało się z kuchni, salonu i niewielkiej sypialni ukrytej za czerwoną kotarą; skromne, lecz przytulne i czyste.
- To na początek, najdroższa. Kiedy zacznę występować przeniesiemy się gdzieś indziej - powiedział Smith nieco zawstydzony. Jako lady Lestrange, później lady Rosier przywykła do bogatszych wnętrz, lecz czyż nie najważniejsze było to, że mogli być tu razem? Harry stanął przy oknie i uchylił je, wpuszczając do środka świeże powietrze, pachnące kwitnącym pod kamienicą bzem. - Spójrz tylko - zachęcił ją cicho, aby stanęła obok i równie mocno jak on zachwyciła się widokiem rozpościerającym się na wieżę Eiffla. Pewnego dnia, gdy formalności dobiegną końca, zamierzał jej się pod nią oświadczyć. Evandra Smith - jakże słodko to brzmiało w jego głowie.
Sam przyglądał się wieży jedynie chwilę. Jego spojrzenie samo biegło do twarzy Evandry, nie potrafił się powstrzymać. Tak jak rosnącego z każdą chwilą pragnienia. - Kocham cię - wyszeptał, pochylając się ku niej i obdarzając słodkie usta półwili zachłannym pocałunkiem.
- Nikt i nic nas nie powstrzyma, najdroższa - obiecał cicho Harry, pochylając się ku niej, aby jeszcze przed ucieczką skraść Evandrze słodki pocałunek, składając tym samym kolejną obietnicę - zabierze ją stąd. Zabierze daleko, ocali przed despotycznym mężem i ułudą szlacheckich dworów, gdzie uśmiechy były fałszywe, słowa nieszczere. On zaś nie kłamał, zakląłby się na wszystko i przysiągł na życie własne, swej matki, na swój głos i gitarę - na wszystko co posiadał. Evandra była wszak tego warta. Warta, aby zaryzykować dla niej wszystko, w tym i własne życie. Warta więcej niż całe Chateau Rose, jego skarbce i smoczy rezerwat razem wzięte. Więcej niż wszystkie klejnoty, brylanty i złoto Wielkiej Brytanii, ba! Całego świata. Między innymi właśnie dlatego, że gotowa była dla niego, dla nich wszystko to porzucić. Chateau Rose, złote galeony, drogie sukienki i klejnoty. Cóż znaczyły bogactwa, luksusy i drogie podarki, jeśli człowiek nie mógł mieć tego, co było w życiu najważniejsze - prawdziwej miłości? Złota klatka wciąż pozostawała jedynie klatką. W takiej grzechem było trzymać rajskiego ptaka, a jakże inaczej mógł określić taką piękność o jeszcze piękniejszym sercu? Harry nie przypuszczał, że można pokocha tak mocno, tak szalenie, że zdolny będzie podjąć każde ryzyko, byleby móc ocalić swą ukochaną i ich uczucie. Nie mieli szansy, tu w Anglii, by miłość ta mogła zaznać spełnienia.
Był pewien, że się uda - i udało się! Czyż jeśli człowiek nie pragnie czegoś wystarczająco bardzo, to cały świat sprzysięga się, by mu w tym dopomóc? W rzeczywistości to była wierutna bzdura, lecz nie w tym śnie. Tu i teraz, czyli nigdzie i nigdy, wszystko było możliwe i układało się tak jak Smith to sobie wymarzył w najśmielszych pragnieniach. Pozostawili za sobą daleko Chateau Rose, smoka, całą Wielką Brytanię. Angielskie zimno, sztywne konwenanse i wojnę. Wokół nich teraz rozbrzmiewał gwarem Paryż. Rozmowy, śmiechy, muzyka. Ludzie zachowywali się tu jak gdyby nigdy nic. Była to tak przyjemna odmiana po ostatnich miesiącach spędzonych w Londynie, pustym i zakrwawionym... Odsunął od siebie jednak te myśli. Strącił za krawędź niepamięci, swe spojrzenie skupiając na roześmianej twarzy Evandry. Jakże mógłby myśleć o podobnych potwornościach, kiedy miał ją obok? Gdy uśmiechała się tak radośnie i obiecywała mu, że pójdzie z nim nawet i na koniec świata? Harry ujął jej dłonie, uniósł i ucałował czule, spoglądając w błękitne oczy.
- Jeśli będzie trzeba, to zabiorę cię i na koniec świata. Tam, gdzie będziesz bezpieczna, gdzie będziemy szczęśliwi. Tylko ty i ja - obiecał, całując każdy palec z osobna; nie musiał już obawiać się, że ktoś ich nakryje, że ktoś ich zobaczy. Naprawdę byli wolni. Świat stał przed nimi otworem. - Gdzie tylko zechcesz, kochanie - odpowiedział Harry radośnie, splatając dłoń z drobną rączką Evandry; tym razem to on podążył za nią, idąc brukowaną uliczką, która tętniła życiem. Mimo późnej pory Paryż wciąż nie spał. W kawiarniach i restauracjach przesiadywali czarodzieje i czarownice sączący wino, dyskutujący o sztuce i słuchający muzyki na żywo. Nie mógł się wręcz doczekać, kiedy i oni do nich dołączą, lecz na tę noc miał inne plany. W pewnym momencie to on zmienił kierunek ich spaceru, zabierając do dzielnicy spokojniejszej, cichszej. Stare kamienice zachwycały kunsztem architekta, w blasku ulicznych latarni i księżyca wszystko wyglądało o wiele bardziej magicznie.
- Chodź, pokażę ci coś - powiedział Harry z uśmiechem, który krył w sobie jakiś sekret, gdy prowadził półwilę do jednej z klatek schodowych, a później po schodach - na najwyższe piętro. Stanąwszy przed drzwiami z numerem siedem wyciągnął z kieszeni klucz i je otworzył; przepuścił Evandrę przodem i machnął krótko różdżką zapalając świece. Znaleźli się w niewielkim mieszkaniu na poddaszu. Składało się z kuchni, salonu i niewielkiej sypialni ukrytej za czerwoną kotarą; skromne, lecz przytulne i czyste.
- To na początek, najdroższa. Kiedy zacznę występować przeniesiemy się gdzieś indziej - powiedział Smith nieco zawstydzony. Jako lady Lestrange, później lady Rosier przywykła do bogatszych wnętrz, lecz czyż nie najważniejsze było to, że mogli być tu razem? Harry stanął przy oknie i uchylił je, wpuszczając do środka świeże powietrze, pachnące kwitnącym pod kamienicą bzem. - Spójrz tylko - zachęcił ją cicho, aby stanęła obok i równie mocno jak on zachwyciła się widokiem rozpościerającym się na wieżę Eiffla. Pewnego dnia, gdy formalności dobiegną końca, zamierzał jej się pod nią oświadczyć. Evandra Smith - jakże słodko to brzmiało w jego głowie.
Sam przyglądał się wieży jedynie chwilę. Jego spojrzenie samo biegło do twarzy Evandry, nie potrafił się powstrzymać. Tak jak rosnącego z każdą chwilą pragnienia. - Kocham cię - wyszeptał, pochylając się ku niej i obdarzając słodkie usta półwili zachłannym pocałunkiem.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
”Tylko ty i ja”, tak brzmiało najpiękniejsze zaklęcie o niezwykłej mocy, na dźwięk którego uśmiech z twarzy półwili miał nigdy nie schodzić. Oto otwierało się przed nimi nowe życie, upragniona wolność, o którą tak walczyli. Skrępowanie już im nie przystoi, w Paryżu każdy miał szansę na szczęście, wystarczyło po nie sięgnąć.
”Chodź, pokażę ci coś.” Zatrzymała się zaintrygowana, ufnie zwracając swoje kroki ku wskazanej kamienicy. Wąskie przejścia w niczym nie przypominały korytarzy w Château Rose. Uwaga półwili miast skupiać się na odrapanych ścianach, skupiona była na niespodziance. Z uniesioną w wolnej dłoni fałdą długiej spódnicy wspięła się za nim po stromych stopniach na najwyższe piętro. Niewielkie mieszkanie także dalekie było od przestrzeni, do jakich przywykła przez całe dotychczasowe życie, a chwilowa wizyta w kuchni uświadomiła, że nigdy nie miała okazji, by spróbować gotowania. Zbyt drobny był to szczegół, by zająć nim umysł, bo ton czarodzieja rozczulił ją do cna.
- Moglibyśmy występować razem, jeśli chcesz - podsunęła nieśmiało, choć nie chciała kraść uwagi i uznania, na jakie zasługiwał. Harry to świetny muzyk o niesamowitym głosie, jaki już wkrótce pokocha nie tylko cała Francja. Wspólne występy byłyby niczym zwieńczenie marzeń o wspólnej przyszłości. Leniwe poranki spędzone na tworzeniu muzyki, dalekie wyjazdy do najznamienitszych teatrów, bijących się o ich atencję, byleby tylko móc zobaczyć ich na scenie. Bankiety, z których uciekaliby tylnym wyjściem, by w świetle księżyca krążyć beztrosko po nowych miejscach, pozwolić by był on świadkiem ich niegasnącej miłości. Nie musieli obawiać się o pieniądze, wystarczyło przecież, by pozbyła się jednego ze zdobiących jej palce pierścionków z osadzonym weń drogocennym kamieniem, a ich fundusz od razu wzrósłby kilkakrotnie. Tyle że dla Evandry bogactwo było kwestią drugorzędną, zwłaszcza kiedy jej życie miało rozpocząć się na nowo, piękniejsze i nareszcie szczęśliwe.
Ujmując jego dłoń przysunęła się bliżej i podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Jasne oczy rozwarły się szeroko, jakby wieżę Eiffla widziała po raz pierwszy w życiu. Uśmiechnęła się szerzej, kiedy do nozdrzy dotarł słodki zapach bzu. - Jest niezwykła. - Z zaróżowionych ust wydarło się westchnienie zachwytu, kiedy tkwiąc przy oknie sięgała wzrokiem do otulonej migotliwym światłem budowli. Czy istniało miejsce równie romantyczne, co przytulne mieszkanie na poddaszu kamienicy z takim widokiem? Czując na sobie jego wzrok oderwała się od okna, by ich spojrzenia mogły się spotkać. Od zawsze wiedziała, że w czekoladowej toni tęczówek Smitha mogłaby tonąć bez końca. - I ja ciebie, Harry - odparła także szeptem, nim jeszcze ich wargi złączyły się ze sobą w śmiałym, ale jakże naturalnym pocałunku. Zbyt długo czekała na tę chwilę, by znów zwlekać i powstrzymywać zniecierpliwione dłonie. Uniosła je na męskie ramiona i wniknęła pod materiał szaty, zsuwając go wciąż subtelnym gestem, by wnet zbędna warstwa opadła głucho na deski drewnianego parkietu. Wspięła się wysoko na palcach z rękoma zarzuconymi na jego szyję, dodatkowy krok zniwelował ich dystans i spragnione ciała przylgnęły do siebie ciasno. Wyrywające się z piersi serce, mimo osiągnięcia wolności, jakiej szukało, wcale nie zwalniało swego bicia, zbyt podekscytowane dotykiem błądzących po niej dłoni. Wraz z kolejnym zachłannym pocałunkiem z różanych ust wydarło się ciche westchnienie, w umyśle było już tylko miejsce na zwieńczenie ich miłości wśród sypialnianych poduszek. Pociągnęła ukochanego ku czerwonej kotarze, po drodze pozbywając się własnych pantofli. Nie od razu opadła na wąski materac, usiadła na skraju, niespiesznie rozpinając guziki jego koszuli.
”Chodź, pokażę ci coś.” Zatrzymała się zaintrygowana, ufnie zwracając swoje kroki ku wskazanej kamienicy. Wąskie przejścia w niczym nie przypominały korytarzy w Château Rose. Uwaga półwili miast skupiać się na odrapanych ścianach, skupiona była na niespodziance. Z uniesioną w wolnej dłoni fałdą długiej spódnicy wspięła się za nim po stromych stopniach na najwyższe piętro. Niewielkie mieszkanie także dalekie było od przestrzeni, do jakich przywykła przez całe dotychczasowe życie, a chwilowa wizyta w kuchni uświadomiła, że nigdy nie miała okazji, by spróbować gotowania. Zbyt drobny był to szczegół, by zająć nim umysł, bo ton czarodzieja rozczulił ją do cna.
- Moglibyśmy występować razem, jeśli chcesz - podsunęła nieśmiało, choć nie chciała kraść uwagi i uznania, na jakie zasługiwał. Harry to świetny muzyk o niesamowitym głosie, jaki już wkrótce pokocha nie tylko cała Francja. Wspólne występy byłyby niczym zwieńczenie marzeń o wspólnej przyszłości. Leniwe poranki spędzone na tworzeniu muzyki, dalekie wyjazdy do najznamienitszych teatrów, bijących się o ich atencję, byleby tylko móc zobaczyć ich na scenie. Bankiety, z których uciekaliby tylnym wyjściem, by w świetle księżyca krążyć beztrosko po nowych miejscach, pozwolić by był on świadkiem ich niegasnącej miłości. Nie musieli obawiać się o pieniądze, wystarczyło przecież, by pozbyła się jednego ze zdobiących jej palce pierścionków z osadzonym weń drogocennym kamieniem, a ich fundusz od razu wzrósłby kilkakrotnie. Tyle że dla Evandry bogactwo było kwestią drugorzędną, zwłaszcza kiedy jej życie miało rozpocząć się na nowo, piękniejsze i nareszcie szczęśliwe.
Ujmując jego dłoń przysunęła się bliżej i podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Jasne oczy rozwarły się szeroko, jakby wieżę Eiffla widziała po raz pierwszy w życiu. Uśmiechnęła się szerzej, kiedy do nozdrzy dotarł słodki zapach bzu. - Jest niezwykła. - Z zaróżowionych ust wydarło się westchnienie zachwytu, kiedy tkwiąc przy oknie sięgała wzrokiem do otulonej migotliwym światłem budowli. Czy istniało miejsce równie romantyczne, co przytulne mieszkanie na poddaszu kamienicy z takim widokiem? Czując na sobie jego wzrok oderwała się od okna, by ich spojrzenia mogły się spotkać. Od zawsze wiedziała, że w czekoladowej toni tęczówek Smitha mogłaby tonąć bez końca. - I ja ciebie, Harry - odparła także szeptem, nim jeszcze ich wargi złączyły się ze sobą w śmiałym, ale jakże naturalnym pocałunku. Zbyt długo czekała na tę chwilę, by znów zwlekać i powstrzymywać zniecierpliwione dłonie. Uniosła je na męskie ramiona i wniknęła pod materiał szaty, zsuwając go wciąż subtelnym gestem, by wnet zbędna warstwa opadła głucho na deski drewnianego parkietu. Wspięła się wysoko na palcach z rękoma zarzuconymi na jego szyję, dodatkowy krok zniwelował ich dystans i spragnione ciała przylgnęły do siebie ciasno. Wyrywające się z piersi serce, mimo osiągnięcia wolności, jakiej szukało, wcale nie zwalniało swego bicia, zbyt podekscytowane dotykiem błądzących po niej dłoni. Wraz z kolejnym zachłannym pocałunkiem z różanych ust wydarło się ciche westchnienie, w umyśle było już tylko miejsce na zwieńczenie ich miłości wśród sypialnianych poduszek. Pociągnęła ukochanego ku czerwonej kotarze, po drodze pozbywając się własnych pantofli. Nie od razu opadła na wąski materac, usiadła na skraju, niespiesznie rozpinając guziki jego koszuli.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Bardzo bym chciał. Nie śmiałem zaproponować ci tego wcześniej, by cię nie urazić. Uczyniłabyś mi tym wielki zaszczyt, najdroższa - odparł od razu Harry, bez najmniejszego zawahania, tonem pełnym entuzjazmu i radości. Zupełnie nie rozumiał tej nieśmiałości z jaką wysunęła propozycję wspólnych występów, gdy to on był przy niej właściwie nikim - barowym grajkiem z namiastką talentów, podczas kiedy Evandra, potomkini wil, wychowała się przy istotach o najsłodszych głosach. Przy syrenach, od których mogła się uczyć i w oczach Smitha przejęła część ich talentu, umiejętności, słuchu. Sama była jak syrena - olśniewająca i o śpiewie tak pięknym, że kojącym, niemalże uzdrawiającym, niczym balsam dla uszu i wszystkich innych zmysłów. - A myślałem o tym... Mam tyle pomysłów... - podjął początkowo rozentuzjazmowany, urwał jednak w pół słowa, ujęło go bowiem z jakim zachwytem wpatrywała się w majaczącą w oddali wieżę Eiffla. Plany na wspólne występy, repertuar, wyprowadzkę... To wszystko mogło zaczekać. Do jutra, przyszłego miesiąca, może nawet przyszłego roku. Na wszystko mieli już czas. Całe mnóstwo czasu. Właściwie całe życie. Oszczędności miał na tyle, aby zapewnić im skromne utrzymanie na najbliższe miesiące i jemu w pełni to by wystarczyło, nie potrzebował więcej niż obecność Evandry, dach nad głową i gitara. Miał to teraz i czuł zarazem, że ma wszystko.
Harry z trudem odjął wzrok od twarzy o rysach tak zachwycających, że zapierających dech w piersiach, aby wraz z Evandrą chwilę przyglądać się w wieży. Miał także inne plany. Plany, które obejmowały pierścionek, leżący jeszcze w gablocie jednego z paryskich jubilerów - ale na pewno niebawem zdobędzie na niego galeony - i jeden z letnich, ciepłych wieczorów na polach elizejskich. Nie mógł doczekać się tej chwili, kiedy padnie przed nią na jedno kolano i poprosi, aby uczyniła mu także kolejny z zaszczytów - i została jego żoną. W tym śnie, na tym poddaszu Harry miał dziwną, niezachwianą pewność, że usłyszy odpowiedź twierdzącą; tu spełniały się wszystkie jego marzenia, wszystkie pragnienia. Na kocham cię odpowiedziała tym samym, pocałunek odwzajemniła nie mniej zachłannie.
Usta Evandry smakowały świeżo i słodko, przywodziły mu na myśl pierwsze, czerwcowe truskawki, delikatne tchnienie wiosennego wiatru. Gdyby to działo się naprawdę, to i tak byłby pewien, że śni. Jej bliskość, gdy przylgnęła do niego niecierpliwie, pozbywając się wierzchniej szaty z ramion Smitha, sprawiła, że nabrał jeszcze większej pewności i śmiałości, że i to nie wyłącznie jego pragnienia. Sam przysunął się do Evandry jeszcze bliżej, tak blisko, że dzieliły ich tylko centymetry, tylko jej dłonie rozpinające guziki koszuli. Całował ją wciąż zachłannie, coraz namiętniej, jakby za chwilę miała zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, choć jeszcze przed chwilą sam sobie powtarzał, że mają czas, tak wiele czasu. Nie chciał już jednak czekać. Czekał długo, zbyt długo na tę chwilę; wyobrażał ją sobie setki tysięcy razy, nie mógłby zliczyć, w nocy, za dnia, we śnie i na jawie. Wreszcie nadeszła i nie potrafił się już kontrolować. Podążył za Evandrą w stronę czerwonej kotary jak po nici, własnymi dłońmi niemalże zrywając z niej płaszcz i odważnie sięgając za plecy, aby rozpiąć guziki sukienki z zadziwiającą szybkością. Co prawda kilka z nich spadło na drewniany parkiet, żadne z nich jednak się tym nie przejęło. Z żalem odsunął głowę, aby spojrzeć Evandrze w oczy raz jeszcze, jego oddech stał się zaś nierówny i coraz szybszy. Pozbył się koszuli, rzucając ją na podłogę, po czym ujął jej twarz w dłonie raz jeszcze.
- Jesteś najwspanialszą... najwspanialszym co mi się przytrafiło, co mnie spotkało - wyszeptał gorączkowo. - Piękniejszym wierszem, niż mógłbym napisać. Nie potrafię ująć w słowa jak bardzo cię pragnę - mówił dalej, jego dłonie zaś równie niecierpliwie i gorączkowo ściągały z półwili sukienkę, odsłaniały bladą, miękką skórę, nim jeszcze usiadła na skraju łóżka. Spojrzał na nią z góry, napawając się tym widokiem, półnagą Evandrą pozbywającą się jego ubrania z równą pożądliwością. Pomógł jej w tym, ściągając spodnie, po czym pochylił się nad nią, kładąc dłonie po obu jej bokach. Znów ją pocałował, napierając na kobietę, aby położyła się na plecach, na miękkiej pościeli, choć może nie tak drogiej, nie jedwabnej, do jakich przywykła - czy to miało jednak jakiekolwiek znaczenie, kiedy wargi Smitha przywarły do miękkiej skóry jej łabędziej szyi, obdarzając ją kolejnymi pocałunkami, schodzącymi coraz niżej i niżej. Całował cudownie wystający obojczyk, dłonie zaś błądziły po jej smukłym ciele, odsuwając materiał koronkowej bielizny. To nierealne, naprawdę nierealne, niemożliwe, aby ludzka skóra była tak miękka i przyjemna w dotyku; czuł, jakby dotykał najdelikatniejszego jedwabiu, a zarazem czegoś cholernie gorącego. Dłoń Harrego zamknęła się na nagiej piersi, kiedy na chwilę powrócił do jej ust, by znów obdarzyć je zachłannym pocałunkiem, a udo wsunął między jej własne.
- I niczego, i nikogo innego nie pragnąłem bardziej od ciebie - gorący szept, przekazany z ust do ust, przerwał pocałunek, którym teraz znów darzył linię jej szczęki, szyję, schodził niżej i niżej, docierając do miękkich piersi.
Harry z trudem odjął wzrok od twarzy o rysach tak zachwycających, że zapierających dech w piersiach, aby wraz z Evandrą chwilę przyglądać się w wieży. Miał także inne plany. Plany, które obejmowały pierścionek, leżący jeszcze w gablocie jednego z paryskich jubilerów - ale na pewno niebawem zdobędzie na niego galeony - i jeden z letnich, ciepłych wieczorów na polach elizejskich. Nie mógł doczekać się tej chwili, kiedy padnie przed nią na jedno kolano i poprosi, aby uczyniła mu także kolejny z zaszczytów - i została jego żoną. W tym śnie, na tym poddaszu Harry miał dziwną, niezachwianą pewność, że usłyszy odpowiedź twierdzącą; tu spełniały się wszystkie jego marzenia, wszystkie pragnienia. Na kocham cię odpowiedziała tym samym, pocałunek odwzajemniła nie mniej zachłannie.
Usta Evandry smakowały świeżo i słodko, przywodziły mu na myśl pierwsze, czerwcowe truskawki, delikatne tchnienie wiosennego wiatru. Gdyby to działo się naprawdę, to i tak byłby pewien, że śni. Jej bliskość, gdy przylgnęła do niego niecierpliwie, pozbywając się wierzchniej szaty z ramion Smitha, sprawiła, że nabrał jeszcze większej pewności i śmiałości, że i to nie wyłącznie jego pragnienia. Sam przysunął się do Evandry jeszcze bliżej, tak blisko, że dzieliły ich tylko centymetry, tylko jej dłonie rozpinające guziki koszuli. Całował ją wciąż zachłannie, coraz namiętniej, jakby za chwilę miała zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu, choć jeszcze przed chwilą sam sobie powtarzał, że mają czas, tak wiele czasu. Nie chciał już jednak czekać. Czekał długo, zbyt długo na tę chwilę; wyobrażał ją sobie setki tysięcy razy, nie mógłby zliczyć, w nocy, za dnia, we śnie i na jawie. Wreszcie nadeszła i nie potrafił się już kontrolować. Podążył za Evandrą w stronę czerwonej kotary jak po nici, własnymi dłońmi niemalże zrywając z niej płaszcz i odważnie sięgając za plecy, aby rozpiąć guziki sukienki z zadziwiającą szybkością. Co prawda kilka z nich spadło na drewniany parkiet, żadne z nich jednak się tym nie przejęło. Z żalem odsunął głowę, aby spojrzeć Evandrze w oczy raz jeszcze, jego oddech stał się zaś nierówny i coraz szybszy. Pozbył się koszuli, rzucając ją na podłogę, po czym ujął jej twarz w dłonie raz jeszcze.
- Jesteś najwspanialszą... najwspanialszym co mi się przytrafiło, co mnie spotkało - wyszeptał gorączkowo. - Piękniejszym wierszem, niż mógłbym napisać. Nie potrafię ująć w słowa jak bardzo cię pragnę - mówił dalej, jego dłonie zaś równie niecierpliwie i gorączkowo ściągały z półwili sukienkę, odsłaniały bladą, miękką skórę, nim jeszcze usiadła na skraju łóżka. Spojrzał na nią z góry, napawając się tym widokiem, półnagą Evandrą pozbywającą się jego ubrania z równą pożądliwością. Pomógł jej w tym, ściągając spodnie, po czym pochylił się nad nią, kładąc dłonie po obu jej bokach. Znów ją pocałował, napierając na kobietę, aby położyła się na plecach, na miękkiej pościeli, choć może nie tak drogiej, nie jedwabnej, do jakich przywykła - czy to miało jednak jakiekolwiek znaczenie, kiedy wargi Smitha przywarły do miękkiej skóry jej łabędziej szyi, obdarzając ją kolejnymi pocałunkami, schodzącymi coraz niżej i niżej. Całował cudownie wystający obojczyk, dłonie zaś błądziły po jej smukłym ciele, odsuwając materiał koronkowej bielizny. To nierealne, naprawdę nierealne, niemożliwe, aby ludzka skóra była tak miękka i przyjemna w dotyku; czuł, jakby dotykał najdelikatniejszego jedwabiu, a zarazem czegoś cholernie gorącego. Dłoń Harrego zamknęła się na nagiej piersi, kiedy na chwilę powrócił do jej ust, by znów obdarzyć je zachłannym pocałunkiem, a udo wsunął między jej własne.
- I niczego, i nikogo innego nie pragnąłem bardziej od ciebie - gorący szept, przekazany z ust do ust, przerwał pocałunek, którym teraz znów darzył linię jej szczęki, szyję, schodził niżej i niżej, docierając do miękkich piersi.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Brak zawahania bijący zarówno z twarzy, jak i głosu Harry’ego świadczył o podjętej przezeń decyzji, czym lady Rosier była zupełnie niezrażona. Schlebiało jej, że zadał sobie tak wiele trudu, by zarówno marzyć o nich jak o nierozłącznej parze, jednocześnie bacząc na jej opinię. Liczył się z jej zdaniem, miast śladem pewnych siebie kawalerów narzucać własne. Wspólna muzyczna przyszłość jawiła się w wyobraźni niezwykle radośnie i optymistycznie, Evandra już nie mogła się doczekać podróży po świecie w akompaniamencie dźwięków gitary i melodyjnych śpiewów. Czy chcieliby przemierzać kolejne kontynenty tylko we dwoje, a może dołączyliby do artystycznej trupy, stając się częścią zespołu i tworząc wielką, wspaniałą rodzinę? Plany i rozważania można byłoby snuć długimi dniami, jeśli nie miesiącami, lecz w tamtym momencie żadne z nich nie zamierzało oddawać się przemyśleniom ani chwili dłużej. Zwłaszcza, że jeszcze nie zdążyli nacieszyć się wolnością.
Zresztą nie miały one żadnego znaczenia.
Dotychczas przemawiała przez nią nieśmiałość, bo przed nim zwykle prezentowała się skromnie. Niewinnie odwracane spojrzenia, ukradkowe muśnięcie dłoni, niepozostawianie niczego przypadkowi, w zamian za to sprytnie uknuta intryga, mająca uśpić czujność męskiego umysłu. Uczucie, jakim go darzyła było szczere, tętniąca w półwilim sercu miłość była prawdziwa, a wiara we wspólnie osiągnięte szczęście niezachwiana. W tym momencie nic nie wskazywało na to, że w tej naprędkiej ucieczce i szaleńczej podróży nastąpi jeszcze jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Głuchy dźwięk sypiących się na drewniane podłogi guzików zadziałał pobudzająco, zdradzając niecierpliwość, ale i gotowość do przekroczenia kolejnej granicy, a tego nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Delikatny, biegnący wzdłuż ciała dreszcz ogarnął kobiecą sylwetkę, gdy poły sukienki zsunęły się z ramion i pudrowy róż rozlał się po posadzce. Słodkie słówka toczyły miód na uszy, a cierpliwość się opłaciła. Mając zawieszone nad sobą spojrzenie przepełnione nienasyconą żądzą zdawała się popychać Harry’ego ku szaleństwu, a o to przecież jej chodziło. Skórzany pasek w mgnieniu oka wyślizgnął się ze szlufek, drżące palce sprawnie radziły sobie z precyzyjnymi zadaniami, zwłaszcza pod tak czujnym wzrokiem. To nie uległość zmusiła ją do przylgnięcia plecami do bawełnianej pościeli, a znajomość kroków zmysłowego tańca, w którym nie do końca jasnym było, kto kogo prowadził. Rozgrzana pod dotykiem gorączkowych dłoni i spragnionych ust skóra czarownicy zdawała się parzyć, pulsującą weń miłosną mocą. To takie chwile zwieńczały jej istnienie, dla takich chwil żyła na tym ziemskim padole, dla urywanych oddechów, deklaracji uczuć, sunących po nagim ciele palców, a przede wszystkim, dla męskich umysłów, otumanionych jej niezwykłą siłą, gotowych zrobić wszystko dla spełnienia żądzy.
- Posiądź mnie na zawsze - szeptała w odpowiedzi z majączącym się na twarzy zagadkowym uśmiechem. Rozpływała się pod upragnionym dotykiem, kiedy wilgotne pocałunki znaczyły trasę od kobiecych ust do łaknących pieszczoty piersi. Naparła biodrami na męskie udo, by cienka warstwa bielizny drażniła jeszcze bardziej, umilając sobie niecierpliwie oczekiwanie na chwilę spełnienia.
W półmroku dochodzącego zza czerwonej kotary światła z trudem można było dostrzec jak kobieca skóra mieni się niezwykłym blaskiem, ni to brokatem, ni błyszczącą perłą. Pastelowa łuska nadal była aksamitnie miękka, nierealne i niemożliwe, by ludzka skóra była tak przyjemna w dotyku. Pod przymkniętymi powiekami błękit oczu zaszedł mgłą, a przyspieszony oddech nabrał głębi. Teraz, w zacisznej samotni, gdy miała go już tylko dla siebie, nie było potrzeby, aby dłużej się ukrywać. Wzmagał się w niej głód, wiecznie nienasycony, domagający spełnienia. Krążąca w żyłach Evandry krew łączyła w sobie nie tylko uwodzicielską moc wil, ale i nieustanne pragnienie zemsty syren, wodnych nimf zdradzonych przez okrutną Afrodytę, która z zazdrości zamieniła je w potwory.
Nagle z zaskakującą siłą objęła go ramionami i pchnęła na bok, zamieniając miejscami. Biodrami przycisnęła go do miękkości materaca, a pochylając się ku mężczyźnie wsparła na przedramionach. Kaskada złotych włosów rozsypała się na poduszce, otaczając tych dwoje nieprzeniknioną kurtyną. Korzystając z bliskości wzrok syreny bez pośpiechu przesunął się po twarzy czarodzieja, wydostający się spomiędzy różanych ust oddech omiótł ciepłem jego policzki.
- Dziś kończą się twoje poszukiwania wielkiej miłości. Oto miłosny pocałunek łączy nas na wieczność. - Różane wargi zaczepnie musnęły usta Harry'ego. Słodki głos lady Rosier wybrzmiał w gęstniejącym powietrzu, gorąca dłoń o szczupłych palcach, zakończonych ostro szponami wsunęła się między nich niepostrzeżenie i owinęła wokół szyi Smitha, z wolna wzmacniając swój uścisk. - Teraz już należysz do mnie.
Dotychczas przemawiała przez nią nieśmiałość, bo przed nim zwykle prezentowała się skromnie. Niewinnie odwracane spojrzenia, ukradkowe muśnięcie dłoni, niepozostawianie niczego przypadkowi, w zamian za to sprytnie uknuta intryga, mająca uśpić czujność męskiego umysłu. Uczucie, jakim go darzyła było szczere, tętniąca w półwilim sercu miłość była prawdziwa, a wiara we wspólnie osiągnięte szczęście niezachwiana. W tym momencie nic nie wskazywało na to, że w tej naprędkiej ucieczce i szaleńczej podróży nastąpi jeszcze jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Głuchy dźwięk sypiących się na drewniane podłogi guzików zadziałał pobudzająco, zdradzając niecierpliwość, ale i gotowość do przekroczenia kolejnej granicy, a tego nie trzeba było jej dwa razy powtarzać. Delikatny, biegnący wzdłuż ciała dreszcz ogarnął kobiecą sylwetkę, gdy poły sukienki zsunęły się z ramion i pudrowy róż rozlał się po posadzce. Słodkie słówka toczyły miód na uszy, a cierpliwość się opłaciła. Mając zawieszone nad sobą spojrzenie przepełnione nienasyconą żądzą zdawała się popychać Harry’ego ku szaleństwu, a o to przecież jej chodziło. Skórzany pasek w mgnieniu oka wyślizgnął się ze szlufek, drżące palce sprawnie radziły sobie z precyzyjnymi zadaniami, zwłaszcza pod tak czujnym wzrokiem. To nie uległość zmusiła ją do przylgnięcia plecami do bawełnianej pościeli, a znajomość kroków zmysłowego tańca, w którym nie do końca jasnym było, kto kogo prowadził. Rozgrzana pod dotykiem gorączkowych dłoni i spragnionych ust skóra czarownicy zdawała się parzyć, pulsującą weń miłosną mocą. To takie chwile zwieńczały jej istnienie, dla takich chwil żyła na tym ziemskim padole, dla urywanych oddechów, deklaracji uczuć, sunących po nagim ciele palców, a przede wszystkim, dla męskich umysłów, otumanionych jej niezwykłą siłą, gotowych zrobić wszystko dla spełnienia żądzy.
- Posiądź mnie na zawsze - szeptała w odpowiedzi z majączącym się na twarzy zagadkowym uśmiechem. Rozpływała się pod upragnionym dotykiem, kiedy wilgotne pocałunki znaczyły trasę od kobiecych ust do łaknących pieszczoty piersi. Naparła biodrami na męskie udo, by cienka warstwa bielizny drażniła jeszcze bardziej, umilając sobie niecierpliwie oczekiwanie na chwilę spełnienia.
W półmroku dochodzącego zza czerwonej kotary światła z trudem można było dostrzec jak kobieca skóra mieni się niezwykłym blaskiem, ni to brokatem, ni błyszczącą perłą. Pastelowa łuska nadal była aksamitnie miękka, nierealne i niemożliwe, by ludzka skóra była tak przyjemna w dotyku. Pod przymkniętymi powiekami błękit oczu zaszedł mgłą, a przyspieszony oddech nabrał głębi. Teraz, w zacisznej samotni, gdy miała go już tylko dla siebie, nie było potrzeby, aby dłużej się ukrywać. Wzmagał się w niej głód, wiecznie nienasycony, domagający spełnienia. Krążąca w żyłach Evandry krew łączyła w sobie nie tylko uwodzicielską moc wil, ale i nieustanne pragnienie zemsty syren, wodnych nimf zdradzonych przez okrutną Afrodytę, która z zazdrości zamieniła je w potwory.
Nagle z zaskakującą siłą objęła go ramionami i pchnęła na bok, zamieniając miejscami. Biodrami przycisnęła go do miękkości materaca, a pochylając się ku mężczyźnie wsparła na przedramionach. Kaskada złotych włosów rozsypała się na poduszce, otaczając tych dwoje nieprzeniknioną kurtyną. Korzystając z bliskości wzrok syreny bez pośpiechu przesunął się po twarzy czarodzieja, wydostający się spomiędzy różanych ust oddech omiótł ciepłem jego policzki.
- Dziś kończą się twoje poszukiwania wielkiej miłości. Oto miłosny pocałunek łączy nas na wieczność. - Różane wargi zaczepnie musnęły usta Harry'ego. Słodki głos lady Rosier wybrzmiał w gęstniejącym powietrzu, gorąca dłoń o szczupłych palcach, zakończonych ostro szponami wsunęła się między nich niepostrzeżenie i owinęła wokół szyi Smitha, z wolna wzmacniając swój uścisk. - Teraz już należysz do mnie.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było tak wiele kobiet, że kręciło mu się w głowie.
Nie mógł zaprzeczyć temu, że miał kochliwe serce. Właściwie od zawsze. Jeszcze zanim wkroczył w okres dojrzewania i poznał czym naprawdę jest pożądanie, to wydawało mu się, że w brzuchu trzepocą mu liczne motyle, w głowie myśli wirują niczym rój wściekłych pszczół, gdy powracał nimi do ślicznej twarzy guwernantki lub mugolki z sąsiedniej wioski, która sprzedawała owoce i warzywa na targu. Uczucia przemijały, powracały, uderzały w niego to mocniej, to lżej; tylko jedno pozostało z nim na lata, na zawsze i nie chciało przygasnąć, nie pozwoliło się ugasić, choć próbował to uczynić, dla własnego i jej dobra. Od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzał na oczy Evandrę Lestrange czuł, że jest inna niż wszystkie inne dziewczęta jakie poznał. Nie tylko przez wzgląd na niezwykły gen, płynący w błękitnych żyłach, pólwili czar niepozwalający odwrócić od niej wzroku. W błękitnych, syrenich oczach kryło się coś, czego nie potrafił nazwać. Światło, które nigdy nie gasło i przyciągało Harry'ego jak ćmę, mimo że mógł się jedynie sparzyć. W jego sytuacji było głupotą, aby próbować zdobyć serce takiej dziewczyny - arystokratki, półwili, szlachetnej damy, wielkiej artystki, utalentowanej kobiety. Kim był przy niej? Czuł, że nikim. Smith wiedział, że nie mógł dać jej więcej niż własne serce i piosenki, dlatego tak długo walczył ze sobą, próbując się odsunąć i zapomnieć. Tę jedną jedyną dziewczynę szanował zbyt mocno, pragnął dla niej szczęścia, dlatego wzbraniał się przed poważniejszym krokiem. Przyrzeczono ją innemu, potężniejszemu i wpływowemu czarodziejowi, los miał wobec Evandry inne plany.
Serce nie było jednak sługą.
Ani jego własne, ani jej. Jak długo mogli z tym walczyć? Ileż cierpienia mieli znieść w odosobnieniu, kiedy tak naprawdę przeznaczone było im być ze sobą? Wiedział to właściwie od zawsze. Czuł to pod skórą, kiedy krew płynęła w żyłach szybciej, gdy tylko przechodziła obok. Myśli wracały do niej zawsze, niemal każdej nocy, nawet wtedy, kiedy był z inną kobietą. Kogokolwiek nie trzymałby w ramionach - zawsze wyobrażał sobie twarz Evandry. Jej złociste włosy rozsypane na poduszce i bladą skórę mieniącą się w blasku księżyca. Marzył o niej tak długo i wytrwale, że odczuwał niemal fizyczny ból przez tęsknotę, która dopiero teraz mogła wreszcie odnaleźć spełnienie. Wciąż wydawało mu się to tak bardzo nierealne. Kobieta z jego snów, jego marzenie, spełnienie największych pragnień porzuciła dla niego wszystko. Męża, nazwisko, rodowe dziedzictwo, pozycję i bogactwa. Prawdziwe szczęście mogli odnaleźć wyłącznie we własnych ramionach. Nieważne, czy wśród drogich arrasów i gobelinów, jedząc ze złotych talerzy i pijąc najdroższe wina, czy mieszkając na poddaszu kamienicy i dzieląc się pajdą chleba. Pragnienie siebie samych w końcu by ich wykończyło. Smith był tego pewien, że on mógłby postradać zmysły, gdyby wciąż mieli pozostać rozdzieleni.
Właściwie i teraz był tego bliski.
Upajał go zapach skóry Evandry, jej miękkość i ciepło. Mocniej niż jakikolwiek alkohol i używka jakich miał okazję dotąd spróbować. Szumiało mu w uszach, krew krążyła w żyłach szybko, naga pierś falowała pod wpływem coraz płytszego oddechu. Patrzył na nią i wiedział, że nigdy nie zdoła nacieszyć się tym widokiem - krągłych piersi, których różowe, stwardniałe sutki drażnił koniuszkiem języka, płaskiego brzucha i delikatnie zaokrąglonych bioder, po jakich wodził niecierpliwie dłońmi, jakby miała za chwilę uciec z ich małżeńskiego łoża.
- Będziesz moja już na zawsze - wychrypiał napastliwie, znów całując różane usta namiętnie i zachłannie; głos Smitha zabrzmiał niemal zaborczo, jak rzadko kiedy, kiedy był już tak pewien swego i uczuć Evandry względem niego - nie pozwoliłby jej już odejść. Zbyt długo trzymał własny egoizm na uwięzi. Teraz, kiedy pozwoliła mu posmakować samej siebie, nie mógłby bez niej żyć. Nie miał apodyktycznej natury, pragnął jej szczęścia, był gotów spełnić każde życzenie, jeśli tylko mógłby to uczynić, postępować zgodnie z kaprysami pólwili, lecz nie odejdzie już, nie odsunie się; wiedział, że będzie przy niej trwał - dopóki nie rozłączy ich śmierć.
- W chwili, gdy cię ujrzałem moje poszukiwania dobiegły końca - odparł szeptem, wodząc dłońmi po jej biodrach, kiedy znalazła się na nim. Obserwował ją z rozczuleniem, poddając się każdemu ruchowi kobiety; legł pod nią, unosząc biodra, aby znaleźć się jeszcze bliżej. Niemal szelmowski uśmiech pojawił się na wąskich wargach, gdy dłoń Evandry, zakończona szponami jakie miała w spadku po dzikich przodkiniach, zacisnęła się na męskiej szyi. Mogłaby go pozbawić go oddechu, gdyby tylko chciała, nie opierałby się. - Należę do ciebie, a ty do mnie, moja pani. Spełnię każde twoje pragnienie - wychrypiał cicho, na tyle, na ile pozwalały mu palce zaciśnięte wokół szyi. Poddawał się jej, lecz nie leżał nieruchomo; dłoń wsunęła się pomiędzy blade, kobiece uda, odnajdując wilgotną kobiecość i drażniąc ją opuszkami palców w czułej, lecz coraz mocniej pieszczocie, gdy wtargnęły do ciepłego wnętrza; wzrok Harr'ego zogniskowany był na jej twarzy, pragnąc ujrzeć na niej rozkosz, przekonać się, że czuje to co on. Dopiero po kilku chwilach, kiedy druga z dłoni ściskała krągłą pierś, palce zaciskały się na twardym sutku, opuścił ją, by ująć własną męskość i uczynić wreszcie to, czego pragnął od tylu latu - połączyć się z Evandrą naprawdę. Głębokie westchnienie zmąciło ciszę, kiedy poczuł ciepło i wilgoć jej płci; dłonie zacisnęły się mocno na biodrach, zmuszając, aby zaczęła się unosić i lekko opadać, najpierw w nieśpiesznym rytmie, choć męski oddech zupełnie mu nie dorównywał. Cieszył oko falującymi piersiami, biodrami przyśniętymi do jego własnych, to było jednak za mało. Złapał Evandrę za nadgarstek, odjął jej dłoń od własnej szyi, aby przewrócić ją na bok i zaraz po tym na brzuch, trzymając za biodra, które uniósł i docisnął do nich własne, znów wchodząc w nią mocniej. Dłoń wplątał w złociste włosy zmuszając ją do uniesienia głowy; on także się pochylił, a ciepły oddech pieścił ucho, gdy wchodził w nią coraz mocniej i gwałtowneij.
- Jesteś tylko moja, bogini piękna i miłości. Od dziś aż po wieczność, bo i śmierć nie zdoła nas rozłączyć. Obiecuję ci to - szeptał jej do ucha rozgorączkowany, by po chwili całować rozgrzaną skórę karku i szyi; nic innego się już nie liczyło.
Istnieli wyłącznie oni.
Nie mógł zaprzeczyć temu, że miał kochliwe serce. Właściwie od zawsze. Jeszcze zanim wkroczył w okres dojrzewania i poznał czym naprawdę jest pożądanie, to wydawało mu się, że w brzuchu trzepocą mu liczne motyle, w głowie myśli wirują niczym rój wściekłych pszczół, gdy powracał nimi do ślicznej twarzy guwernantki lub mugolki z sąsiedniej wioski, która sprzedawała owoce i warzywa na targu. Uczucia przemijały, powracały, uderzały w niego to mocniej, to lżej; tylko jedno pozostało z nim na lata, na zawsze i nie chciało przygasnąć, nie pozwoliło się ugasić, choć próbował to uczynić, dla własnego i jej dobra. Od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzał na oczy Evandrę Lestrange czuł, że jest inna niż wszystkie inne dziewczęta jakie poznał. Nie tylko przez wzgląd na niezwykły gen, płynący w błękitnych żyłach, pólwili czar niepozwalający odwrócić od niej wzroku. W błękitnych, syrenich oczach kryło się coś, czego nie potrafił nazwać. Światło, które nigdy nie gasło i przyciągało Harry'ego jak ćmę, mimo że mógł się jedynie sparzyć. W jego sytuacji było głupotą, aby próbować zdobyć serce takiej dziewczyny - arystokratki, półwili, szlachetnej damy, wielkiej artystki, utalentowanej kobiety. Kim był przy niej? Czuł, że nikim. Smith wiedział, że nie mógł dać jej więcej niż własne serce i piosenki, dlatego tak długo walczył ze sobą, próbując się odsunąć i zapomnieć. Tę jedną jedyną dziewczynę szanował zbyt mocno, pragnął dla niej szczęścia, dlatego wzbraniał się przed poważniejszym krokiem. Przyrzeczono ją innemu, potężniejszemu i wpływowemu czarodziejowi, los miał wobec Evandry inne plany.
Serce nie było jednak sługą.
Ani jego własne, ani jej. Jak długo mogli z tym walczyć? Ileż cierpienia mieli znieść w odosobnieniu, kiedy tak naprawdę przeznaczone było im być ze sobą? Wiedział to właściwie od zawsze. Czuł to pod skórą, kiedy krew płynęła w żyłach szybciej, gdy tylko przechodziła obok. Myśli wracały do niej zawsze, niemal każdej nocy, nawet wtedy, kiedy był z inną kobietą. Kogokolwiek nie trzymałby w ramionach - zawsze wyobrażał sobie twarz Evandry. Jej złociste włosy rozsypane na poduszce i bladą skórę mieniącą się w blasku księżyca. Marzył o niej tak długo i wytrwale, że odczuwał niemal fizyczny ból przez tęsknotę, która dopiero teraz mogła wreszcie odnaleźć spełnienie. Wciąż wydawało mu się to tak bardzo nierealne. Kobieta z jego snów, jego marzenie, spełnienie największych pragnień porzuciła dla niego wszystko. Męża, nazwisko, rodowe dziedzictwo, pozycję i bogactwa. Prawdziwe szczęście mogli odnaleźć wyłącznie we własnych ramionach. Nieważne, czy wśród drogich arrasów i gobelinów, jedząc ze złotych talerzy i pijąc najdroższe wina, czy mieszkając na poddaszu kamienicy i dzieląc się pajdą chleba. Pragnienie siebie samych w końcu by ich wykończyło. Smith był tego pewien, że on mógłby postradać zmysły, gdyby wciąż mieli pozostać rozdzieleni.
Właściwie i teraz był tego bliski.
Upajał go zapach skóry Evandry, jej miękkość i ciepło. Mocniej niż jakikolwiek alkohol i używka jakich miał okazję dotąd spróbować. Szumiało mu w uszach, krew krążyła w żyłach szybko, naga pierś falowała pod wpływem coraz płytszego oddechu. Patrzył na nią i wiedział, że nigdy nie zdoła nacieszyć się tym widokiem - krągłych piersi, których różowe, stwardniałe sutki drażnił koniuszkiem języka, płaskiego brzucha i delikatnie zaokrąglonych bioder, po jakich wodził niecierpliwie dłońmi, jakby miała za chwilę uciec z ich małżeńskiego łoża.
- Będziesz moja już na zawsze - wychrypiał napastliwie, znów całując różane usta namiętnie i zachłannie; głos Smitha zabrzmiał niemal zaborczo, jak rzadko kiedy, kiedy był już tak pewien swego i uczuć Evandry względem niego - nie pozwoliłby jej już odejść. Zbyt długo trzymał własny egoizm na uwięzi. Teraz, kiedy pozwoliła mu posmakować samej siebie, nie mógłby bez niej żyć. Nie miał apodyktycznej natury, pragnął jej szczęścia, był gotów spełnić każde życzenie, jeśli tylko mógłby to uczynić, postępować zgodnie z kaprysami pólwili, lecz nie odejdzie już, nie odsunie się; wiedział, że będzie przy niej trwał - dopóki nie rozłączy ich śmierć.
- W chwili, gdy cię ujrzałem moje poszukiwania dobiegły końca - odparł szeptem, wodząc dłońmi po jej biodrach, kiedy znalazła się na nim. Obserwował ją z rozczuleniem, poddając się każdemu ruchowi kobiety; legł pod nią, unosząc biodra, aby znaleźć się jeszcze bliżej. Niemal szelmowski uśmiech pojawił się na wąskich wargach, gdy dłoń Evandry, zakończona szponami jakie miała w spadku po dzikich przodkiniach, zacisnęła się na męskiej szyi. Mogłaby go pozbawić go oddechu, gdyby tylko chciała, nie opierałby się. - Należę do ciebie, a ty do mnie, moja pani. Spełnię każde twoje pragnienie - wychrypiał cicho, na tyle, na ile pozwalały mu palce zaciśnięte wokół szyi. Poddawał się jej, lecz nie leżał nieruchomo; dłoń wsunęła się pomiędzy blade, kobiece uda, odnajdując wilgotną kobiecość i drażniąc ją opuszkami palców w czułej, lecz coraz mocniej pieszczocie, gdy wtargnęły do ciepłego wnętrza; wzrok Harr'ego zogniskowany był na jej twarzy, pragnąc ujrzeć na niej rozkosz, przekonać się, że czuje to co on. Dopiero po kilku chwilach, kiedy druga z dłoni ściskała krągłą pierś, palce zaciskały się na twardym sutku, opuścił ją, by ująć własną męskość i uczynić wreszcie to, czego pragnął od tylu latu - połączyć się z Evandrą naprawdę. Głębokie westchnienie zmąciło ciszę, kiedy poczuł ciepło i wilgoć jej płci; dłonie zacisnęły się mocno na biodrach, zmuszając, aby zaczęła się unosić i lekko opadać, najpierw w nieśpiesznym rytmie, choć męski oddech zupełnie mu nie dorównywał. Cieszył oko falującymi piersiami, biodrami przyśniętymi do jego własnych, to było jednak za mało. Złapał Evandrę za nadgarstek, odjął jej dłoń od własnej szyi, aby przewrócić ją na bok i zaraz po tym na brzuch, trzymając za biodra, które uniósł i docisnął do nich własne, znów wchodząc w nią mocniej. Dłoń wplątał w złociste włosy zmuszając ją do uniesienia głowy; on także się pochylił, a ciepły oddech pieścił ucho, gdy wchodził w nią coraz mocniej i gwałtowneij.
- Jesteś tylko moja, bogini piękna i miłości. Od dziś aż po wieczność, bo i śmierć nie zdoła nas rozłączyć. Obiecuję ci to - szeptał jej do ucha rozgorączkowany, by po chwili całować rozgrzaną skórę karku i szyi; nic innego się już nie liczyło.
Istnieli wyłącznie oni.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szumnie powtarzane przestrogi, jakoby kobiety - a zwłaszcza wile czy syreny - miały ściągać na mężczyzn zgubę i należy trzymać się od nich z dala, ginęły gdzieś wśród bajek, lekceważone i ignorowane; zwyczajnie bagatelizowano ich wagę, byleby usprawiedliwić słabość i chęć poddania się ich zgubnej mocy. Ileż to śmiałków ginęło od tańczących płomieni, ilu padało pociętych ostrymi szponami, tracąc swój żywot w zaślepieniu pięknem i poganiającą żądzą? Kto wspomni o szczegółach ich śmierci, przyzna się do bezgranicznego szczęścia, chwilowego upustu, jaki zgubi każdego, kto tylko straci czujność? Tak jak sznurowane są usta, by nie mówić o martwych, tak pomijane są prawdy o istotach, które mimo wielkiej, niszczycielskiej mocy posiadają także ludzkie uczucia i pragnienia, które tęsknią za czułością, często nieświadome tego, co pierwotnie w nich drzemie.
- To wspaniale, najdroższy - stwierdziła w rozczuleniu na obietnicę spełnienia pragnień, jeszcze wtedy święcie przekonana, że łączą ich te same idealistyczne marzenia. - Kochaj mnie więc, aż po świata kres - szepnęła po francusku, mając pewność, że w sennych realiach zrozumie każde ze słów. Zmrużyła oczy, rozkoszując się dotykiem palców, jakie bez żadnych przeszkód czy zbędnego błądzenia dotarły wprost do wrażliwego punktu. - Wypełnij mnie - wydyszała ciężko, dążąc do spełnienia, na które tak długo czekała - oboje czekali. Oddech stał się cięższy, na twarz wkroczyło skupienie. Jasne brwi ściągnęły się ze sobą, powietrze zatrzymało gwałtownie w piersi. Przerzucona na brzuch wsparła się rękoma na ramie łoża, drewno skrzypnęło niebezpiecznie pod naciskiem, dając świadectwo mocnemu wysłużeniu. To wtedy jęknęła przeciągle, wyginając się w łuk, poddając się wplątanej we włosy dłoni. Ciepło oddechu otulające płatek ucha wyzwalało w niej dotychczas skrywane głęboko pragnienie.
Gardłowy dźwięk i wbijające się w kobiece biodra palce stanowiły o szczytowaniu, na które pówile usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. Gdy tylko się z niej wysunął, zacisnęła mocniej mięśnie płci, nie chcąc dopuścić do utraty drogocennego nasienia. Zwróciła się ku niemu, ujmując za brodę przystojną twarz Harry’ego, wpół przytomny wzrok rozmywał się w błogim spełnieniu, dając dumne poczucie satysfakcji. Odnalazła jego usta i ucałowała z czułością. W obecnej, człowieczej formie nie był jej już więcej potrzebny, wszak obdarował ją tym, co miał najcenniejsze. Mimo to targały nią też inne emocje, słodkie rozczulenie wobec gorącego uczucia, jakim darzyli się oboje od pierwszego złączonego wzroku. Kochała go takiego, z niesfornie ułożonymi włosami, z łobuzerstwem wymalowanym na twarzy - lekko rozchylonymi wargami, rozmarzonym spojrzeniem. Stanowczym gestem powstrzymała go przed zalegnięciem na łóżku. Powiodła wzrokiem wzdłuż jego nagiego ciała, sunąc także opuszkami palców i ostro spiłowanymi paznokciami po unoszącej się wciąż w przyspieszonym tempie piersi. Połyskujące w bladym świetle łuski na ciele Evandry prędko wyzbyły się przyjemnie pastelowego odcienia i przybrały barwę smoczego szkarłatu. Błyszczące, złote włosy, lepiąc się do siebie od wilgoci potu, złączyły się w sztywne strąki, tworząc długie kolce. Pozostając wciąż na klęczkach uniosła wzrok na męską twarz i w odpowiedzi na nieme zapytanie posłała mu przebiegły uśmiech. To do niego tęskniła długimi latami zamknięta w niewoli smoczego zamku. To za nim wiodła myślami, to ku niemu wędrowała w snach, błądząc i szukając kontaktu, choć krótkiego i mglistego złączenia. Była pewna, że i on za nią woła, czując na policzkach i czerwieniących się uszach delikatne mrowienie - przesąd, który tu był jawnym znakiem, że o niej myśli.
Lubieżnie oblizała zaróżowione wargi, by zaraz przesunąć językiem po podbrzuszu czarodzieja i pocałunkami wyznaczyć dalszą trasę ku dołowi.
- Nawet śmierć nas nie rozłączy - powtórzyła cicho, pieszcząc jego członek i drażniąc ponownie, chcąc podtrzymać pobudzenie, tym razem egoistycznie dążąc do własnego spełnienia. Przytrzymała go mocniej, kreśląc boleśnie krwawe ślady na pośladkach Smitha i ostro zakończone zęby wgryzły się w nabrzmiałą męskość, z łatwością ją wyszarpując. Krew trysnęła obficie, oblewając czerwienią rozanielona twarz Evandry. Serce w kobiecej piersi łomotało ciężko, zalała ją euforia wyczekiwanej przyjemności, skąpana w lepkości trwała w rozkoszy.
Męskie ciało opadło bezwładnie na miękkość materaca, plącząc się gdzieś w brunatnej czerwieni. W jego czekoladowych oczach jeszcze przed momentem przepełnionych żądzą, majaczyła się już pustka, gasły z wolna w ostatnim akcie. Na spierzchniętych, lekko rozchylonych ustach pozostawał wciąż uśmiech, błogi i radosny. Połyskujące szkarłatną łuską ciało Evandry znalazło się tuż obok, ciasno obejmując gasnące z wolna zwłoki. Ciepłym oddechem otulała policzek kochanka, wsłuchując się upojnie w zwalniające bicie serca.
| zt x2
- To wspaniale, najdroższy - stwierdziła w rozczuleniu na obietnicę spełnienia pragnień, jeszcze wtedy święcie przekonana, że łączą ich te same idealistyczne marzenia. - Kochaj mnie więc, aż po świata kres - szepnęła po francusku, mając pewność, że w sennych realiach zrozumie każde ze słów. Zmrużyła oczy, rozkoszując się dotykiem palców, jakie bez żadnych przeszkód czy zbędnego błądzenia dotarły wprost do wrażliwego punktu. - Wypełnij mnie - wydyszała ciężko, dążąc do spełnienia, na które tak długo czekała - oboje czekali. Oddech stał się cięższy, na twarz wkroczyło skupienie. Jasne brwi ściągnęły się ze sobą, powietrze zatrzymało gwałtownie w piersi. Przerzucona na brzuch wsparła się rękoma na ramie łoża, drewno skrzypnęło niebezpiecznie pod naciskiem, dając świadectwo mocnemu wysłużeniu. To wtedy jęknęła przeciągle, wyginając się w łuk, poddając się wplątanej we włosy dłoni. Ciepło oddechu otulające płatek ucha wyzwalało w niej dotychczas skrywane głęboko pragnienie.
Gardłowy dźwięk i wbijające się w kobiece biodra palce stanowiły o szczytowaniu, na które pówile usta wykrzywiły się w szerokim uśmiechu. Gdy tylko się z niej wysunął, zacisnęła mocniej mięśnie płci, nie chcąc dopuścić do utraty drogocennego nasienia. Zwróciła się ku niemu, ujmując za brodę przystojną twarz Harry’ego, wpół przytomny wzrok rozmywał się w błogim spełnieniu, dając dumne poczucie satysfakcji. Odnalazła jego usta i ucałowała z czułością. W obecnej, człowieczej formie nie był jej już więcej potrzebny, wszak obdarował ją tym, co miał najcenniejsze. Mimo to targały nią też inne emocje, słodkie rozczulenie wobec gorącego uczucia, jakim darzyli się oboje od pierwszego złączonego wzroku. Kochała go takiego, z niesfornie ułożonymi włosami, z łobuzerstwem wymalowanym na twarzy - lekko rozchylonymi wargami, rozmarzonym spojrzeniem. Stanowczym gestem powstrzymała go przed zalegnięciem na łóżku. Powiodła wzrokiem wzdłuż jego nagiego ciała, sunąc także opuszkami palców i ostro spiłowanymi paznokciami po unoszącej się wciąż w przyspieszonym tempie piersi. Połyskujące w bladym świetle łuski na ciele Evandry prędko wyzbyły się przyjemnie pastelowego odcienia i przybrały barwę smoczego szkarłatu. Błyszczące, złote włosy, lepiąc się do siebie od wilgoci potu, złączyły się w sztywne strąki, tworząc długie kolce. Pozostając wciąż na klęczkach uniosła wzrok na męską twarz i w odpowiedzi na nieme zapytanie posłała mu przebiegły uśmiech. To do niego tęskniła długimi latami zamknięta w niewoli smoczego zamku. To za nim wiodła myślami, to ku niemu wędrowała w snach, błądząc i szukając kontaktu, choć krótkiego i mglistego złączenia. Była pewna, że i on za nią woła, czując na policzkach i czerwieniących się uszach delikatne mrowienie - przesąd, który tu był jawnym znakiem, że o niej myśli.
Lubieżnie oblizała zaróżowione wargi, by zaraz przesunąć językiem po podbrzuszu czarodzieja i pocałunkami wyznaczyć dalszą trasę ku dołowi.
- Nawet śmierć nas nie rozłączy - powtórzyła cicho, pieszcząc jego członek i drażniąc ponownie, chcąc podtrzymać pobudzenie, tym razem egoistycznie dążąc do własnego spełnienia. Przytrzymała go mocniej, kreśląc boleśnie krwawe ślady na pośladkach Smitha i ostro zakończone zęby wgryzły się w nabrzmiałą męskość, z łatwością ją wyszarpując. Krew trysnęła obficie, oblewając czerwienią rozanielona twarz Evandry. Serce w kobiecej piersi łomotało ciężko, zalała ją euforia wyczekiwanej przyjemności, skąpana w lepkości trwała w rozkoszy.
Męskie ciało opadło bezwładnie na miękkość materaca, plącząc się gdzieś w brunatnej czerwieni. W jego czekoladowych oczach jeszcze przed momentem przepełnionych żądzą, majaczyła się już pustka, gasły z wolna w ostatnim akcie. Na spierzchniętych, lekko rozchylonych ustach pozostawał wciąż uśmiech, błogi i radosny. Połyskujące szkarłatną łuską ciało Evandry znalazło się tuż obok, ciasno obejmując gasnące z wolna zwłoki. Ciepłym oddechem otulała policzek kochanka, wsłuchując się upojnie w zwalniające bicie serca.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
[sen] I żyli długo i szczęśliwie...
Szybka odpowiedź