Przed domem
AutorWiadomość
Przed domem
Front domu Państwa Lupin zdobi piękny drewniany ganek, w którego budowę James włożył wiele energii i zdrowia. Nie dokonałby tego jednak bez pomocy czujnego i wrażliwego na estetykę oka Pani Lupin. Jest on ulubionym miejscem całej rodziny bez względu na panującą pogodę czy porę roku. Skośny dach chroni przed słońcem, a dzięki podwyższeniu, na którym się znajduje można podziwiać najpiękniejsze zakątki North Yorkshire. Nosi na sobie znamiona czasu i rodzinnej atmosfery panującej na farmie. Każdą z kolumn zdobią inne inicjały odpowiednie dzieciom Państwa Lupin.
Zawsze lubiła lato. Słońce wdzierające się przez okna, poćwierkiwanie ptaków, przechadzanie się boso po łące przed domem. Wszystkie miłe letnie wspomnienia sprowadzają się do tego właśnie miejsca. Farmy Lupinów. Tym bardziej cieszył fakt, że wojna tego nie zniszczyła. Tym bardziej doceniała to, gdzie się właśnie znajduje nawet jeśli wspomnienie Paryża i nieograniczonych możliwości wciąż ją bolał. Luna nigdy nazbyt dobrze nie radziła sobie ze stratą. Wolała wyprzeć jej istnienie niżeli dać się ponieść myślom i wspomnieniom. Wracając do przeszłości musiała uwzględnić to co zmieniło życie ich rodziny na zawsze. Śmierć jej siostry. A przecież nikt nie chce wracać myślami do śmierci. Nazbyt wiele jej w pobliżu. Nie chciała zmarnować poranka jak ten. Kto wie, kiedy zdarzy się kolejny? Kto wie czy w ogóle kolejny będzie?
Dziś miała sporo do zrobienia. Ojciec uparł się, że dziś to on pojedzie zawieźć towary na targ chcąc dać kobiecie chwile wytchnienia. Prawda była jednak zgoła inna. Lupin musiała mieć coś do roboty nawet jeśli od dawna marzyła o poranku bez kata nad głową. Nie potrafiła siedzieć w miejscu, nie potrafiła tracić godzin na nic nie robieniu. Wychowano ją w przekonaniu, że czasu nie należy marnować. Skłamałaby mówiąc, że od zawsze oddawała temu taki szacunek. Wraz z wyjściem ze szkoły oddała się szaleństwu. Chciała się bawić, poznawać świat i czerpać z niego jak najwięcej. Wtedy szacunkiem darzyła jedynie siebie, swoje marzenia i ideały. Widziała w tym zdrowy egoizm, który miał ją zaprowadzić na sam szczyt. Wraz z wiekiem, doświadczeniem i tymi wszystkimi przykrymi zdarzeniami zdała sobie sprawę z tego, że jej życie nie należy jedynie do niej. A szacunek, w który tak bardzo inwestowała nie miał należeć się tylko jej. Trochę to trwało zanim dotarła do tego miejsca, ale z drugiej strony niczego nie żałowała. Nadal chwilami wytchnienia są te, które spędza na scenie.
Z kubkiem chłodnej już kawy usiadła na schodach werandy. Musiała jeszcze dzisiaj wysłać sowę i poprosić kogoś o naprawę ogrodzenia. Psuło się średnio raz w miesiącu, prawdopodobnie już dawno przydałoby się wymienić je całe. Pogrążona w myślach nie zauważyła jak kubek kawy przewraca się by zalać nogawkę jej starych ogrodniczek. Zaskoczona zeskoczyła z ostatniego stopnia, a w jej oczach czaiło się sto niewypowiedzianych przekleństw. – Na stu tańczących chochlików! – warknęła i nerwowo zaczęła czyścić plamę. Tak jakby miało coś to pomóc.
Dziś miała sporo do zrobienia. Ojciec uparł się, że dziś to on pojedzie zawieźć towary na targ chcąc dać kobiecie chwile wytchnienia. Prawda była jednak zgoła inna. Lupin musiała mieć coś do roboty nawet jeśli od dawna marzyła o poranku bez kata nad głową. Nie potrafiła siedzieć w miejscu, nie potrafiła tracić godzin na nic nie robieniu. Wychowano ją w przekonaniu, że czasu nie należy marnować. Skłamałaby mówiąc, że od zawsze oddawała temu taki szacunek. Wraz z wyjściem ze szkoły oddała się szaleństwu. Chciała się bawić, poznawać świat i czerpać z niego jak najwięcej. Wtedy szacunkiem darzyła jedynie siebie, swoje marzenia i ideały. Widziała w tym zdrowy egoizm, który miał ją zaprowadzić na sam szczyt. Wraz z wiekiem, doświadczeniem i tymi wszystkimi przykrymi zdarzeniami zdała sobie sprawę z tego, że jej życie nie należy jedynie do niej. A szacunek, w który tak bardzo inwestowała nie miał należeć się tylko jej. Trochę to trwało zanim dotarła do tego miejsca, ale z drugiej strony niczego nie żałowała. Nadal chwilami wytchnienia są te, które spędza na scenie.
Z kubkiem chłodnej już kawy usiadła na schodach werandy. Musiała jeszcze dzisiaj wysłać sowę i poprosić kogoś o naprawę ogrodzenia. Psuło się średnio raz w miesiącu, prawdopodobnie już dawno przydałoby się wymienić je całe. Pogrążona w myślach nie zauważyła jak kubek kawy przewraca się by zalać nogawkę jej starych ogrodniczek. Zaskoczona zeskoczyła z ostatniego stopnia, a w jej oczach czaiło się sto niewypowiedzianych przekleństw. – Na stu tańczących chochlików! – warknęła i nerwowo zaczęła czyścić plamę. Tak jakby miało coś to pomóc.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
10 sierpnia?
To chyba czas żniw? Nie wiedział, nie znał się na rolnictwie. Dyskusje Zakonników uświadomiły mu jednak, że najwyższy czas zainteresować się zbiorami i zapasami żywności. Poranek był ciepły, zapowiadał się upalny dzień, rzadkie w Anglii słońce oświetlało pola łagodnym blaskiem. Michael wyobrażał sobie jednak zimę, ludzi w Oazie, surowe tereny Szkocji. Należało zadbać o wyżywienie ich wszystkich, nawiązać kontakty z farmerami, rozpocząć negocjacje odnośnie dużych dostaw i zamówień. Nie był handlarzem, ale Hannah zdołała już ponoć dogadać się z dostawcami drewna, a to wjechało mu na ambicję.
Zdobył od Longbottoma nazwisko sprzyjających prawowitemu Ministrowi rolników z Yorkshire i udał się na ich poszukiwanie. Liczył się z tym, że trafić na farmę może być trudno. Yorkshire to tereny Carrowów, każdy rozsądny sympatyk promugolskich poglądów porządnie zabezpieczy i ukryje swój dom. Ponoć pan Wood miał syna, który pracował w urzędzie Łączności z Mugolami. Syn znikł pierwszego kwietnia - kiedy Michael powinien poruszyć to w rozmowie? Negocjował już z właścicielami Dziurawego Kotła, którzy stracili córkę, ale ją dało odbić się z Tower. W obliczu śmierci pozostawała tylko gra na żałobie, na emocjach. Może łatwiej pójdzie mu z panią Wood?
Trafił w końcu na farmę, koordynacje się zgadzały. Nie wiedział jeszcze, że to niewłaściwy budynek i że nie znalazł państwa Wood. Poprawił koszulę i skierował się ku werandzie, na której siedziała już - schylona, majstrująca coś przy własnych ogrodniczkach - młoda dziewczyna. Czyżby mieli jeszcze córkę?
-Dzień dobry! Przepraszam, czy to farma Woodów? Przychodzę z propozycją biznesową... - zagaił, zbliżając się do schodów. Nie poznał spuszczonej głowy, drgnął dopiero, gdy nieznajoma podniosła wzrok.
Wcale nie była nieznajomą.
-...Luna? - wydusił, instynktownie cofając się o krok.
Luna Lupin?
Wspominała, że jej rodzice mieli farmę w Yorkshire, ale w życiu nie przypuszczałby, że okrutnym zrządzeniem losu trafi akurat tutaj.
Do paszczy lwa. Luna nie mieszkała wcześniej na wsi, ale udanie się tutaj po masakrze w Londynie było rozsądne. Pytanie, czy do rodziców powrócił także Lyall? Myśliwy, któremu Tonks sam pakował się w łapy? Odruchowo musnął palcami różdżkę, gotów do natychmiastowej ewakuacji. Szlag, szlag, szlag.
To chyba czas żniw? Nie wiedział, nie znał się na rolnictwie. Dyskusje Zakonników uświadomiły mu jednak, że najwyższy czas zainteresować się zbiorami i zapasami żywności. Poranek był ciepły, zapowiadał się upalny dzień, rzadkie w Anglii słońce oświetlało pola łagodnym blaskiem. Michael wyobrażał sobie jednak zimę, ludzi w Oazie, surowe tereny Szkocji. Należało zadbać o wyżywienie ich wszystkich, nawiązać kontakty z farmerami, rozpocząć negocjacje odnośnie dużych dostaw i zamówień. Nie był handlarzem, ale Hannah zdołała już ponoć dogadać się z dostawcami drewna, a to wjechało mu na ambicję.
Zdobył od Longbottoma nazwisko sprzyjających prawowitemu Ministrowi rolników z Yorkshire i udał się na ich poszukiwanie. Liczył się z tym, że trafić na farmę może być trudno. Yorkshire to tereny Carrowów, każdy rozsądny sympatyk promugolskich poglądów porządnie zabezpieczy i ukryje swój dom. Ponoć pan Wood miał syna, który pracował w urzędzie Łączności z Mugolami. Syn znikł pierwszego kwietnia - kiedy Michael powinien poruszyć to w rozmowie? Negocjował już z właścicielami Dziurawego Kotła, którzy stracili córkę, ale ją dało odbić się z Tower. W obliczu śmierci pozostawała tylko gra na żałobie, na emocjach. Może łatwiej pójdzie mu z panią Wood?
Trafił w końcu na farmę, koordynacje się zgadzały. Nie wiedział jeszcze, że to niewłaściwy budynek i że nie znalazł państwa Wood. Poprawił koszulę i skierował się ku werandzie, na której siedziała już - schylona, majstrująca coś przy własnych ogrodniczkach - młoda dziewczyna. Czyżby mieli jeszcze córkę?
-Dzień dobry! Przepraszam, czy to farma Woodów? Przychodzę z propozycją biznesową... - zagaił, zbliżając się do schodów. Nie poznał spuszczonej głowy, drgnął dopiero, gdy nieznajoma podniosła wzrok.
Wcale nie była nieznajomą.
-...Luna? - wydusił, instynktownie cofając się o krok.
Luna Lupin?
Wspominała, że jej rodzice mieli farmę w Yorkshire, ale w życiu nie przypuszczałby, że okrutnym zrządzeniem losu trafi akurat tutaj.
Do paszczy lwa. Luna nie mieszkała wcześniej na wsi, ale udanie się tutaj po masakrze w Londynie było rozsądne. Pytanie, czy do rodziców powrócił także Lyall? Myśliwy, któremu Tonks sam pakował się w łapy? Odruchowo musnął palcami różdżkę, gotów do natychmiastowej ewakuacji. Szlag, szlag, szlag.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Plusem życia na wsi bez wątpienia była cisza. Dom od domu dzieliły często kilometry. Nie było ciekawskiego wzroku sąsiadów, dźwięków ulicy i podniesionych głosów. Mieszkając w Paryżu marzyła o tym by choć na chwile zatopić się w tej ciszy. Ona została tak wychowana, ale wiedziała, że nie wszystkim ta cisza odpowiada. Niektórzy dobrze czuli się w mieście. Brali za kwestię bezpieczeństwa obecność innych ludzi. Luna cieszyła się, że w tej kwestii nadal miała wybór. Kiedy potrzebowała ciszy tak jak dzisiaj siadała po prostu na ganku z kubkiem kawy i patrzyła jak czas zostawia swój ślad na ich małej ojczyźnie. Zawsze jednak, gdy potrzebowała gwaru głosów wracała na scenę. To było inne życie. Lepsze życie. Chociaż nadal pozostawał niesmak po niespełnionych planach i marzeniach to wiedziała, że nie wszystko mogli przewidzieć. Nie na wszystko mieli wpływ. Życie pisze różne scenariusze.
Blondynka nie mogła przewidzieć, że scenariusz na dzisiejszy dzień będzie obejmował rozlaną kawę, brudne spodnie i kroki w tle. Podniosła spojrzenie, gdy dotarł do niej głos mężczyzny. Wstała z ostatniego stopnia ignorując już prawie całkowicie plamę na nogawce. W pierwszej chwili nie rozpoznała jego twarzy. Minęło wiele lat od ich ostatniego spotkania, a w jej życiu przewinęło się wiele osób. Jednakże sposób w jaki wypowiedział jej imię i poważny ton głosu przywołał wspomnienia. Luna zrobiła krok w stronę mężczyzny, a kącik ust drgnął jej w uśmiechu. Zaskoczonym uśmiechu. – No proszę, proszę – zaczęła zakładając ręce na biodrach. – Czy mnie wzrok nie myli? Pan auror na mojej farmie? Coś przeskrobałam? – szatynka nie mogła wiedzieć jak wiele się zmieniło w życiu Tonksa przez te wszystkie lata. Wojna zebrała żniwo w życiu każdego. Nie było osoby, która nie ucierpiałaby w tym konflikcie, każdy przecież musiał coś poświęcić. Starała się jednak nad tym nie rozmyślać. Obiecała sobie żyć z dnia na dzień. Dla siebie i dla Betty.
Czas odcisnął swoje piętno na twarzy Michaela. Wyglądał na zmęczonego, ostrożniejszego. Nie wiedziała czy to już jego naturalna postawa czy to jej widok wywołał w nim tego typu reakcję. Postawiła jednak puścić to w niepamięć. Nie analizować wszystkiego co jej czujne oko zarejestruje. – Farma Woodów jest kilometr stąd – zaczęła podchodząc bliżej do mężczyzny i wskazując mu palcem kierunek. – Powiedz czego potrzebujesz. Może po startej znajomości będę w stanie jakoś pomóc? – zapytała wracając spojrzeniem do twarzy Tonksa. Szczerze mówiąc, gdy już pojawił się przed jej domem chciała, żeby został. Była ciekawa jak się miewa, jak żyje. Spotkania z przeszłością czasem nie były takie straszne.
Blondynka nie mogła przewidzieć, że scenariusz na dzisiejszy dzień będzie obejmował rozlaną kawę, brudne spodnie i kroki w tle. Podniosła spojrzenie, gdy dotarł do niej głos mężczyzny. Wstała z ostatniego stopnia ignorując już prawie całkowicie plamę na nogawce. W pierwszej chwili nie rozpoznała jego twarzy. Minęło wiele lat od ich ostatniego spotkania, a w jej życiu przewinęło się wiele osób. Jednakże sposób w jaki wypowiedział jej imię i poważny ton głosu przywołał wspomnienia. Luna zrobiła krok w stronę mężczyzny, a kącik ust drgnął jej w uśmiechu. Zaskoczonym uśmiechu. – No proszę, proszę – zaczęła zakładając ręce na biodrach. – Czy mnie wzrok nie myli? Pan auror na mojej farmie? Coś przeskrobałam? – szatynka nie mogła wiedzieć jak wiele się zmieniło w życiu Tonksa przez te wszystkie lata. Wojna zebrała żniwo w życiu każdego. Nie było osoby, która nie ucierpiałaby w tym konflikcie, każdy przecież musiał coś poświęcić. Starała się jednak nad tym nie rozmyślać. Obiecała sobie żyć z dnia na dzień. Dla siebie i dla Betty.
Czas odcisnął swoje piętno na twarzy Michaela. Wyglądał na zmęczonego, ostrożniejszego. Nie wiedziała czy to już jego naturalna postawa czy to jej widok wywołał w nim tego typu reakcję. Postawiła jednak puścić to w niepamięć. Nie analizować wszystkiego co jej czujne oko zarejestruje. – Farma Woodów jest kilometr stąd – zaczęła podchodząc bliżej do mężczyzny i wskazując mu palcem kierunek. – Powiedz czego potrzebujesz. Może po startej znajomości będę w stanie jakoś pomóc? – zapytała wracając spojrzeniem do twarzy Tonksa. Szczerze mówiąc, gdy już pojawił się przed jej domem chciała, żeby został. Była ciekawa jak się miewa, jak żyje. Spotkania z przeszłością czasem nie były takie straszne.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Było za cicho.
Michael wychował się w mieście, choć bestia w jego wnętrzu wolała pewnie lasy. Gwar, kroki, przytłumione głosy - to wszystko współgrało z jego aurorską czujnością, ułatwiało orientację. Teraz słyszał tylko irytujący śpiew ptaków. Z domu nie dobiegały żadne odgłosy, przez okna nie mógł nic dojrzeć.
Wiejski świat tworzył ułudę, w której na werandzie byli tylko Michael i Luna - ale co jeśli obok czaił się czujny i bezwzględny myśliwy? Tonks pokonał ostatnio Lyalla, ale zarazem przyznał się mu do antyministerialnych działań. Wiedział, że teraz pojmanie go będzie dla brygadzisty sprawą zarówno obowiązku, jak i ambicji - a przynajmniej (bo nie rozumiał do końca Lupina i jego poczucia sprawiedliwości) sam postawiłby to sobie za cel honoru, gdyby był na miejscu łowcy.
Tymczasem spoglądał na szeroki, znajomy uśmiech Luny. Coś przeskrobałam?
Nie, to on coś przeskrobał. Przełknął ślinę, a zwierzęcy i zarazem zawodowy instynkt podszepnął mu, że w takich sytuacjach lepiej nie okazywać ani niepewnośći ani strachu. Jeśli są sami i jeśli ma nie wzbudzić podejrzeń panny Lupin, musi być sobą.
Dawnym sobą. Czy jeszcze to potrafił?
Odwzajemnił uśmiech.
-No proszę, czy koncerty przeniosły się...tutaj? - zażartował, choć w jego głosie pobrzmiał cień tęsknoty za utraconym Londynem. Szybko szukał w głowie informacji o rodzinie Lupinów, spędził w końcu na pogawędkach z Luną wiele uroczych wieczorów. Stara znajomość. Ach tak, kiedyś wspominała, że rodzice mieszkają na wsi. -Jesteś tu z rodziną? Rodzeństwem? - zagaił, na pozór nonszalancko.
Spojrzał na Lunę trochę łagodniej. Była utalentowaną śpiewaczką, ale czy była aktorką? Wydawała się swobodona, a nawet ucieszona ze spotkania. Jak długo siedziała w tym domu, sama (albo z rodzeństwem...)?
Skinął głową, kątem oka spoglądając w okna domu. A zatem nie trafił do Woodów. Nie powinien się przyznawać, że szukał konkretnie ich, nie chciał ich narażać. Szedł tam po mięso, zatem...
-Powiedziano mi, że w tej okolicy mogę kupić... nabiał? Jajka, mleko? - zagaił, mając szczerą nadzieję, że Lupinowie nie handlują nabiałem. -Trochę gubię się w Yorkshire, jestem tu pierwszy raz. - skłamał, bo spędził tu kiedyś pełnię. Nigdy nie zdecydowałby się na tą okolicę, gdyby pamiętał, że to rodzinne strony Lupinów. Dobrze wiedzieć.
Michael wychował się w mieście, choć bestia w jego wnętrzu wolała pewnie lasy. Gwar, kroki, przytłumione głosy - to wszystko współgrało z jego aurorską czujnością, ułatwiało orientację. Teraz słyszał tylko irytujący śpiew ptaków. Z domu nie dobiegały żadne odgłosy, przez okna nie mógł nic dojrzeć.
Wiejski świat tworzył ułudę, w której na werandzie byli tylko Michael i Luna - ale co jeśli obok czaił się czujny i bezwzględny myśliwy? Tonks pokonał ostatnio Lyalla, ale zarazem przyznał się mu do antyministerialnych działań. Wiedział, że teraz pojmanie go będzie dla brygadzisty sprawą zarówno obowiązku, jak i ambicji - a przynajmniej (bo nie rozumiał do końca Lupina i jego poczucia sprawiedliwości) sam postawiłby to sobie za cel honoru, gdyby był na miejscu łowcy.
Tymczasem spoglądał na szeroki, znajomy uśmiech Luny. Coś przeskrobałam?
Nie, to on coś przeskrobał. Przełknął ślinę, a zwierzęcy i zarazem zawodowy instynkt podszepnął mu, że w takich sytuacjach lepiej nie okazywać ani niepewnośći ani strachu. Jeśli są sami i jeśli ma nie wzbudzić podejrzeń panny Lupin, musi być sobą.
Dawnym sobą. Czy jeszcze to potrafił?
Odwzajemnił uśmiech.
-No proszę, czy koncerty przeniosły się...tutaj? - zażartował, choć w jego głosie pobrzmiał cień tęsknoty za utraconym Londynem. Szybko szukał w głowie informacji o rodzinie Lupinów, spędził w końcu na pogawędkach z Luną wiele uroczych wieczorów. Stara znajomość. Ach tak, kiedyś wspominała, że rodzice mieszkają na wsi. -Jesteś tu z rodziną? Rodzeństwem? - zagaił, na pozór nonszalancko.
Spojrzał na Lunę trochę łagodniej. Była utalentowaną śpiewaczką, ale czy była aktorką? Wydawała się swobodona, a nawet ucieszona ze spotkania. Jak długo siedziała w tym domu, sama (albo z rodzeństwem...)?
Skinął głową, kątem oka spoglądając w okna domu. A zatem nie trafił do Woodów. Nie powinien się przyznawać, że szukał konkretnie ich, nie chciał ich narażać. Szedł tam po mięso, zatem...
-Powiedziano mi, że w tej okolicy mogę kupić... nabiał? Jajka, mleko? - zagaił, mając szczerą nadzieję, że Lupinowie nie handlują nabiałem. -Trochę gubię się w Yorkshire, jestem tu pierwszy raz. - skłamał, bo spędził tu kiedyś pełnię. Nigdy nie zdecydowałby się na tą okolicę, gdyby pamiętał, że to rodzinne strony Lupinów. Dobrze wiedzieć.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Luna od dawna nie miała kontaktu ze swoimi braćmi. Nie wiedziała co się z nimi dzieje. Nie pisali listów, nie wpadali na farmę. Ten fakt bolał bardziej niż zdawała sobie z tego sprawę. Często myślała o powodach, które nimi kierowały, ale nie potrafiła ich znaleźć. Nic ich nie usprawiedliwiało. Ona też nie zawsze zachowywała się fair względem swoich bliskich. Była nerwowa, impulsywna. Najpierw mówiła, a później myślała. Dla większości była to kwestia jej uroku osobistego, ale czarownica wiedziała jak męczące to może być. Nie bez powodu jej wszystkie związki kończyły się szybciej niż się zaczynały. Chociaż angażowała się w życie ludzi mieszkających na Wyspach to jednak brakowało jej tego chaosu, którego doświadczała przez ostatnie lata jej życia.
Tym bardziej miło było spotykać na swojej drodze ludzi, którzy o tym chaosie jej przypominali. Tonksa poznała kilka lat wcześniej. Wtedy był stały bywalcem na jej występach, a po nich często długo rozmawiali. Spędzali razem sporo czasu zostawiając przy tym solidne rachunki przy barze. Minęło dużo czasu i prawdopodobnie wiele się u nich zmieniło. Skłamałaby mówiąc, że nie była go ciekawa. Los pisał czasem różne scenariusze. – Może – zaczęła uśmiechając się na wspomnienie dawnego życia. – A co? Chcesz kupić bilet? Mogę zastanowić się nad małym upustem. – zaśmiała się zaczepnie. Taka już była. Charakter miała ciężki. Nie zawsze było jasne kiedy żartuje, a kiedy mówi śmiertelnie poważnie. Nie uważała tego jednak za wadę. Wręcz przeciwnie. To było coś co w sobie naprawdę lubiła.
- To farma mojej rodziny – przytaknęła na pytanie mężczyzny. – Wróciłam by pomóc rodzicom, opiekuje się tym miejscem. Szybka zmiana profesji jak widać. Od pięknych sukien do poplamionych ogrodniczek. – odparła ze wzruszeniem ramion. Pewnie wyglądała jak niechluj, ale w takim miejscu jak to ciężko było o inne stroje. – A ty jak sobie radzisz? Co u ciebie słychać? – zapytała chcąc przenieść uwagę z siebie na niego. Każdy miał własne tragedie. Na opowiadanie o niektórych musiał czasem po prostu przyjść czas.
Ciężko było uwierzyć, że trafił na jej farmę całkowicie przypadkiem. To byłoby prawdziwe zrządzenie losu. Kiedy wyjaśnił jej czego tak naprawdę szuka skinęła głową i uśmiechnęła się delikatnie. – Idealnie trafiłeś – zaczęła rozkładając dłonie. – Chodź. Napijemy się herbaty i powiesz mi czego dokładnie potrzebujesz. Wszystko znajdziesz u mnie, a Woodowie to zdziercy. Wyjdziesz od nich goły i wcale nie wesoły. – dodała i nie czekając na jego sprzeciw ruszyła w stronę ganku. Nie musieli przecież tak stać, prawda?
Tym bardziej miło było spotykać na swojej drodze ludzi, którzy o tym chaosie jej przypominali. Tonksa poznała kilka lat wcześniej. Wtedy był stały bywalcem na jej występach, a po nich często długo rozmawiali. Spędzali razem sporo czasu zostawiając przy tym solidne rachunki przy barze. Minęło dużo czasu i prawdopodobnie wiele się u nich zmieniło. Skłamałaby mówiąc, że nie była go ciekawa. Los pisał czasem różne scenariusze. – Może – zaczęła uśmiechając się na wspomnienie dawnego życia. – A co? Chcesz kupić bilet? Mogę zastanowić się nad małym upustem. – zaśmiała się zaczepnie. Taka już była. Charakter miała ciężki. Nie zawsze było jasne kiedy żartuje, a kiedy mówi śmiertelnie poważnie. Nie uważała tego jednak za wadę. Wręcz przeciwnie. To było coś co w sobie naprawdę lubiła.
- To farma mojej rodziny – przytaknęła na pytanie mężczyzny. – Wróciłam by pomóc rodzicom, opiekuje się tym miejscem. Szybka zmiana profesji jak widać. Od pięknych sukien do poplamionych ogrodniczek. – odparła ze wzruszeniem ramion. Pewnie wyglądała jak niechluj, ale w takim miejscu jak to ciężko było o inne stroje. – A ty jak sobie radzisz? Co u ciebie słychać? – zapytała chcąc przenieść uwagę z siebie na niego. Każdy miał własne tragedie. Na opowiadanie o niektórych musiał czasem po prostu przyjść czas.
Ciężko było uwierzyć, że trafił na jej farmę całkowicie przypadkiem. To byłoby prawdziwe zrządzenie losu. Kiedy wyjaśnił jej czego tak naprawdę szuka skinęła głową i uśmiechnęła się delikatnie. – Idealnie trafiłeś – zaczęła rozkładając dłonie. – Chodź. Napijemy się herbaty i powiesz mi czego dokładnie potrzebujesz. Wszystko znajdziesz u mnie, a Woodowie to zdziercy. Wyjdziesz od nich goły i wcale nie wesoły. – dodała i nie czekając na jego sprzeciw ruszyła w stronę ganku. Nie musieli przecież tak stać, prawda?
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Spoglądając na Lunę, przypominał sobie o dawnym życiu, o dawnym Michaelu - którego czasem prawie nie poznawał w swoich wspomnieniach. Miał wtedy tyle energii, obecnie skradzionej przez likantropię, troski i mijające lata. Niby spędzał w pracy całe życie, ale stresy życia aurora (nieporównywalne z grozą obecnej wojny) odreagowywał w pubach i klubach, brylując opowieściami i dowcipami i chętnie flirtując z koleżankami Luny, a nawet z nią samą - jeśli mu pozwoliła. Może i miał odpowiedzialną karierę, ale wieczorami bywał zupełnie beztroski. Radosny. Pod płaszczykiem wesołości wydawał się od czegoś uciekać, Luna zresztą też, ale wtedy to im nie przeszkadzało. Unikali nudy i rutyny i chyba żadne z nich nie spodziewałoby się ujrzeć drugiego przy.... transakcji dotyczącej nabiału. Rozglądał się uważnie po werandzie, z jednej strony obawiając się widma Lyalla Lupina, a z drugiej chłonąc ciszę i spokojną atmosferę tego miejsca.
Nie pasowało do Luny. Nie do tej, którą niegdyś znał, która najlepiej czuła się chyba na scenie. Przynajmniej nadal uśmiechała się tak samo, nadal starała się żartować. Rozciągnął usta w uśmiechu, próbując przypomnieć sobie, jak zachowywał się tamten Michael - ten, którego znała, któremu mogłaby zaufać.
-Poproszę! Zobaczę ile mi starczy, jak wydam oszczędności na jajka. - zażartował, za późno orientując się, że dowcip zdradza jego ochotę na transakcję. Nie był pewien, czy chce handlować akurat z Lupinami, ale nie chciał wracać do Oazy z pustymi rękami i bez żadnych konkretnych informacji. Mógłby chociaż poznać ich ceny...
Nadal żadnej wzmianki o braciach, nadal cisza i spokój.
Pomyślmy, co mógłby zrobić tutaj Lyall gdyby mieszkał z rodziną?
-W zamian za upust, mógłbym tu nałożyć trochę aurorskich pułapek. Lisów chyba nie odstraszą, ale ostrożności nigdy za wiele, nie? Chyba, że już o to zadbaliście. - zaproponował sprytnie.
-Dobrze ci w ogrodniczkach, z twoją figurą... - wzruszył ramionami, zanim zdążył ugryźć się w język. Dawny Michael nie miał zresztą żadnych oporów przed takimi komplementami - czyżby zdołał go wskrzesić?
Plam nawet nie zauważył. Mężczyźni, przynajmniej tacy jak on, nie patrzyli akurat na nogawki, mając przed sobą ładną kobietę w całej okazałości.
-Przebranżowałem się, nakładam pułapki na zlecenie. - przyznał, to w końcu zbyt mobilna praca, by ktokolwiek mógł go szukać. Prawda wyglądała tak, że miał za mało czasu - albo za mało zleceń - ale akurat z trudności finansowych nie zamierzał się zwierzać. Jeszcze nie - zobaczy, jaką cenę zażyczy sobie Luna za tuzin tuzinów jajek. O ile w ogóle mają tu tyle jajek.
-Zaraz herbata, nie chcę się narzucać... - zaprotestował prędko, ale Luna już ruszyła w stronę domu. Westchnął i podążył za nią, odruchowo trzymając dłoń blisko różdżki.
-Potrzebuję trochę... zapasów. Rozważacie w ogóle handel hurtowy? - zapytał. Czy tylko on czuł się w tym nowym kontekście tak niezręcznie? Zawsze rozmawiali przy czymś mocniejszym i nigdy o... jajkach.
Nie pasowało do Luny. Nie do tej, którą niegdyś znał, która najlepiej czuła się chyba na scenie. Przynajmniej nadal uśmiechała się tak samo, nadal starała się żartować. Rozciągnął usta w uśmiechu, próbując przypomnieć sobie, jak zachowywał się tamten Michael - ten, którego znała, któremu mogłaby zaufać.
-Poproszę! Zobaczę ile mi starczy, jak wydam oszczędności na jajka. - zażartował, za późno orientując się, że dowcip zdradza jego ochotę na transakcję. Nie był pewien, czy chce handlować akurat z Lupinami, ale nie chciał wracać do Oazy z pustymi rękami i bez żadnych konkretnych informacji. Mógłby chociaż poznać ich ceny...
Nadal żadnej wzmianki o braciach, nadal cisza i spokój.
Pomyślmy, co mógłby zrobić tutaj Lyall gdyby mieszkał z rodziną?
-W zamian za upust, mógłbym tu nałożyć trochę aurorskich pułapek. Lisów chyba nie odstraszą, ale ostrożności nigdy za wiele, nie? Chyba, że już o to zadbaliście. - zaproponował sprytnie.
-Dobrze ci w ogrodniczkach, z twoją figurą... - wzruszył ramionami, zanim zdążył ugryźć się w język. Dawny Michael nie miał zresztą żadnych oporów przed takimi komplementami - czyżby zdołał go wskrzesić?
Plam nawet nie zauważył. Mężczyźni, przynajmniej tacy jak on, nie patrzyli akurat na nogawki, mając przed sobą ładną kobietę w całej okazałości.
-Przebranżowałem się, nakładam pułapki na zlecenie. - przyznał, to w końcu zbyt mobilna praca, by ktokolwiek mógł go szukać. Prawda wyglądała tak, że miał za mało czasu - albo za mało zleceń - ale akurat z trudności finansowych nie zamierzał się zwierzać. Jeszcze nie - zobaczy, jaką cenę zażyczy sobie Luna za tuzin tuzinów jajek. O ile w ogóle mają tu tyle jajek.
-Zaraz herbata, nie chcę się narzucać... - zaprotestował prędko, ale Luna już ruszyła w stronę domu. Westchnął i podążył za nią, odruchowo trzymając dłoń blisko różdżki.
-Potrzebuję trochę... zapasów. Rozważacie w ogóle handel hurtowy? - zapytał. Czy tylko on czuł się w tym nowym kontekście tak niezręcznie? Zawsze rozmawiali przy czymś mocniejszym i nigdy o... jajkach.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Luna także nie była już dawną sobą. Czasy beztroski już za nią i nawet, gdyby chciała wrócić do ich przeżywania, to pozostały jej jedynie wspomnienia. Zamglone przez wiele trudności i tragedii, których w ostatnim czasie doświadczyła. Finalnie nie mogli wymagać od siebie tego by trwać niezmiennie w tych samych przekonaniach, żyć ciągle z tym samym bagażem doświadczeń. Ludzie się zmieniają, a życie pisze dla nich różne scenariusze. Na zachowanie Tonksa wpłynęła likantropia, wojna i Zakon. Na Lunę za to śmierć siostry, starta rodzeństwa i obowiązki związane z farmą. Czuła każdego dnia jak ciężar na jej ramionach się zwiększa. W końcu musiała patrzeć jak jej rodzice gasną w oczach, jak starają się pogodzić ze stratą tak wielką, że wydaje się to być po prostu niemożliwe. Niejednokrotnie słyszała, że zmiany są dobre. Weryfikując wiele rzeczy. Może dla niej oznaczało to tyle, że popełniła błąd wierząc, iż pracą jest w stanie osiągnąć wszystko. Nie wystarczy mieć talent i znajomości. Nie wystarczy marzyć. O wszystkim decyduje los, który przecież uwielbia śmiać się ludziom w twarz.
- A tak naprawdę to czasem grywam w Parszywym i jeszcze w kilku miejscach w Londynie i poza nim. Jeśli kiedykolwiek będziesz miał ochotę posłuchać mojego anielskiego głosu to daj znać. Zajmę ci miejsce w pierwszym rzędzie. – odparła uśmiechając się przy tym promiennie. To była chociaż namiastka jej normalności. Nawet jeśli zamieniła wielkie sceny na te mniejsze. Czuła się z tym dobrze i czasami miło było po prostu wrócić do samego siebie.
Jeśli próbował ukryć, że przyszedł tu w konkretnym celu, to nie miało to większego sensu. North Yorkshire to wioska. Tu raczej nikt nie przychodzi ot tak. Za to często ludzie szukają tu właśnie zapasów, które będą mogli kupić. Luna nie należała do wścibskich osób, więc o swoje sekrety nie musiał się martwić. Nie lubiła, gdy ktoś wchodził z buciorami w jej życie i nie robiła tego samego innym. Od każdej reguły są jednak wyjątki. – Chyba mieliśmy już coś zakładane, ale jakoś w ich działanie średnio wierzę. Wydaje mi się, że ojciec złapał jakiegoś krętacza w porcie i słono mu za to zapłacił. Jeśli będziesz miał czas i chęci przyjrzeć się farmie to byłabym ci za to ogromnie wdzięczna. Oczywiście zapłacę! – zapewniła od razu. Żadnych upustów. Ona sobie żartowała, a za wykonaną pracę zawsze odpowiednio płaciła. Nie potrafiła inaczej. Nawet bliskich przyjaciół traktowała w taki sposób. Jeśli ktoś poświęca na coś czas i energie to musi być za to opłacony.
Na komplement mężczyzny uśmiechnęła się delikatnie. W ostatnim czasie mało takich słów słyszała. Oczywiście nie liczyła tych wszystkich leżących twarzą na barze w pubach. Dla nich nie liczył się nawet jej występ i głos. Liczyła się skąpa sukienka i duży dekolt, a ona unikała tego jak ognia. Na samą myśl, aż nią wzdrygało. – Urok osobisty na miejscu, Panie Aurorze. Nie zmieniłeś się, aż tak bardzo. – odparła posyłając mężczyźnie perskie oko.
Na słowa o przebranżowieniu wzruszyła ramionami. – Przynajmniej to trochę bezpieczniejsze, prawda? W obecnej sytuacji… - wiedziała, że to żadne pocieszenie. Pamiętała z jaką pasją opowiadał jej o swoich aurorskich zleceniach. To czym zajmował się teraz nie mogło być dla niego w pełni wystarczające. Aczkolwiek ile osób chciałoby mieć jakąkolwiek pracę? Albo święty spokój?
Luna machnęła dłonią zbywająco na słowa mężczyzny. Chyba nie myślał, że tak szybko go puści skoro spotkali się po latach i to całkiem przypadkiem. Zanim odpowiedziała na jego pytanie szybko weszła do domu by chwycić dzbanek z zimną herbatą i dwie szklanki. Usiedli sobie na ganku, gdzie słońce nie prażyło już tak mocno w skórę. – Handel hurtowy? – zapytała zaciekawiona. - Michaelu Tonks, czy przez te wszystkie lata dorobiłeś się tak dużej rodziny? Podziwiam w takim razie Panią Tonks. – dodała uśmiechając się delikatnie. W końcu nie wiedziała czy mężczyzna ma żonę i dzieci. Ludzie zazwyczaj kupowali produkty na swój własny użytek. – Jajek niestety nie mamy, ale mogę ci zaproponować mleko, śmietanę, sery i mięso. A może po prostu wolisz kupić krowę? Za jakiś miesiąc powinnam mieć taką gotową na sprzedaż. – zaproponowała nalewając im do szklanek chłodnej herbaty. Jakie to było absurdalne. Ta rozmowa. Wojna rozszerzyła granice absurdu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- A tak naprawdę to czasem grywam w Parszywym i jeszcze w kilku miejscach w Londynie i poza nim. Jeśli kiedykolwiek będziesz miał ochotę posłuchać mojego anielskiego głosu to daj znać. Zajmę ci miejsce w pierwszym rzędzie. – odparła uśmiechając się przy tym promiennie. To była chociaż namiastka jej normalności. Nawet jeśli zamieniła wielkie sceny na te mniejsze. Czuła się z tym dobrze i czasami miło było po prostu wrócić do samego siebie.
Jeśli próbował ukryć, że przyszedł tu w konkretnym celu, to nie miało to większego sensu. North Yorkshire to wioska. Tu raczej nikt nie przychodzi ot tak. Za to często ludzie szukają tu właśnie zapasów, które będą mogli kupić. Luna nie należała do wścibskich osób, więc o swoje sekrety nie musiał się martwić. Nie lubiła, gdy ktoś wchodził z buciorami w jej życie i nie robiła tego samego innym. Od każdej reguły są jednak wyjątki. – Chyba mieliśmy już coś zakładane, ale jakoś w ich działanie średnio wierzę. Wydaje mi się, że ojciec złapał jakiegoś krętacza w porcie i słono mu za to zapłacił. Jeśli będziesz miał czas i chęci przyjrzeć się farmie to byłabym ci za to ogromnie wdzięczna. Oczywiście zapłacę! – zapewniła od razu. Żadnych upustów. Ona sobie żartowała, a za wykonaną pracę zawsze odpowiednio płaciła. Nie potrafiła inaczej. Nawet bliskich przyjaciół traktowała w taki sposób. Jeśli ktoś poświęca na coś czas i energie to musi być za to opłacony.
Na komplement mężczyzny uśmiechnęła się delikatnie. W ostatnim czasie mało takich słów słyszała. Oczywiście nie liczyła tych wszystkich leżących twarzą na barze w pubach. Dla nich nie liczył się nawet jej występ i głos. Liczyła się skąpa sukienka i duży dekolt, a ona unikała tego jak ognia. Na samą myśl, aż nią wzdrygało. – Urok osobisty na miejscu, Panie Aurorze. Nie zmieniłeś się, aż tak bardzo. – odparła posyłając mężczyźnie perskie oko.
Na słowa o przebranżowieniu wzruszyła ramionami. – Przynajmniej to trochę bezpieczniejsze, prawda? W obecnej sytuacji… - wiedziała, że to żadne pocieszenie. Pamiętała z jaką pasją opowiadał jej o swoich aurorskich zleceniach. To czym zajmował się teraz nie mogło być dla niego w pełni wystarczające. Aczkolwiek ile osób chciałoby mieć jakąkolwiek pracę? Albo święty spokój?
Luna machnęła dłonią zbywająco na słowa mężczyzny. Chyba nie myślał, że tak szybko go puści skoro spotkali się po latach i to całkiem przypadkiem. Zanim odpowiedziała na jego pytanie szybko weszła do domu by chwycić dzbanek z zimną herbatą i dwie szklanki. Usiedli sobie na ganku, gdzie słońce nie prażyło już tak mocno w skórę. – Handel hurtowy? – zapytała zaciekawiona. - Michaelu Tonks, czy przez te wszystkie lata dorobiłeś się tak dużej rodziny? Podziwiam w takim razie Panią Tonks. – dodała uśmiechając się delikatnie. W końcu nie wiedziała czy mężczyzna ma żonę i dzieci. Ludzie zazwyczaj kupowali produkty na swój własny użytek. – Jajek niestety nie mamy, ale mogę ci zaproponować mleko, śmietanę, sery i mięso. A może po prostu wolisz kupić krowę? Za jakiś miesiąc powinnam mieć taką gotową na sprzedaż. – zaproponowała nalewając im do szklanek chłodnej herbaty. Jakie to było absurdalne. Ta rozmowa. Wojna rozszerzyła granice absurdu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Ostatnio zmieniony przez Luna Lupin dnia 04.12.20 13:30, w całości zmieniany 1 raz
Wszedł za Luną do domu, rozglądając się uważnie. Odruchowo przygarbił lekko ramiona, choć nic nie było w stanie ukryć jego obecności, wysokiej postury. Czuł się jak intruz, oszust. Panna Lupin myślała, że ma do czynienia z dawnym przyjacielem. Jej rodzony brat miał go za buntownika, potwora, poszukiwanego wilkołaka. Co, jeśli kiedyś (albo zaraz) się dowie? Rozglądał się dyskretnie i czujnie, ale dom wydawał się pusty i cichy. A uśmiech Luny niezmiennie ciepły i szeroki, jak za dawnych czasów. Nie sposób było go nie odwzajemnić, choć na wzmiankę o Londynie, przez twarz Michaela przemknął jakiś cień.
-Dajesz radę podróżować do miasta? - upewnił się z troską. Taki już był, opiekuńczy wobec osób, na których mu zależało. A nie sposób było nie lubić promiennej Luny. -Chętnie cię posłucham... poza stolicą. - uściślił. -Gdzie jeszcze śpiewasz?
Uniósł lekko brew na słowa o portowym krętaczu, a potem pokręcił prędko głową.
-Ja umiem nakładać pułapki, wy macie coś do sprzedania - a planuję duże zakupy. Zniżka wystarczy, ogarnij to tak, żeby było uczciwie. - zaproponował, niechcący zdradzając się z brakiem żyłki do ekonomii. Przed wizytą w Yorkshire próbował orientować się w cenach żywności, ale nie planował choćby zakupu krowy i nie wiedział, jaki budżet mają farmerzy na zabezpieczenie posiadłości. -Mam dzisiaj czas i nie wyjdę stąd, zanim nie upewnię się, że jest bezpiecznie. - dodał z uśmiechem. Bezpiecznie dla wszystkich. Pułapki dadzą mu pretekst, by rozejrzeć się po farmie, zorientować się, kto jeszcze tu mieszka. Wysłać na kolejne zakupy kogoś innego, lub nie. Zdawał sobie sprawę z gorzkiej potrzeby sięgnięcia po Oblivate, jeśli interesy z Lupinami okażą się zbyt ryzykowne, ale miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jako buntownik wymazywał już pamięć osobom, które przypadkowo go rozpoznały albo wdały z nim w potyczkę, ale nigdy niewinnej znajomej. W głębi serca chciał, by Luna go zapamiętała, by mogli kontynuować spotkania i interesy. Może i wiele się zmieniło, ale czuł się przy niej prawie normalnie, jak za dawnych czasów.
-Taak, teraz bezpiecznie dorabiam przy cudzym bezpieczeństwie. - zażartował, choć dawny (i obecny) Michael zanudziłby się przy takiej pracy, o czym Luna doskonale wiedziała. Nie napomknął jej, że nadal zaspokaja swoją żądzę adrenaliny, coraz intensywniej, coraz bardziej stresująco. Biuro Aurorów pracowało nadal, w cieniu, w ukryciu.
Wrócił za Luną na ganek, podniósł do ust filiżankę herbaty, aż o mało się nie zakrztusił. Rodziny?
-Zajmuję się rodziną, ale nie mam jeszcze... własnej. - wykrztusił mało elokwentnie, mając na myśli rodzeństwo i hipotetycznych rodziców. O śmierci jego mamy Luna nie wiedziała. Zaraz zorientował się, że przecież nie miał na palcu obrączki - czyżby panna Lupin nie zwróciła na to uwagi, albo sobie żartowała? Ech. -Wysłali mnie... sąsiedzi. - skłamał szybko, zbyt szybko, choć miał tą odpowiedź przygotowaną od dawna. -Wezmę wszystko, tylko powiedz mi co i jak mogę przechować, żeby starczyło na zimę. I krowę też. Tylko... ile kosztuje taka krowa? - zadecydował, męsko i szybko.
-Dajesz radę podróżować do miasta? - upewnił się z troską. Taki już był, opiekuńczy wobec osób, na których mu zależało. A nie sposób było nie lubić promiennej Luny. -Chętnie cię posłucham... poza stolicą. - uściślił. -Gdzie jeszcze śpiewasz?
Uniósł lekko brew na słowa o portowym krętaczu, a potem pokręcił prędko głową.
-Ja umiem nakładać pułapki, wy macie coś do sprzedania - a planuję duże zakupy. Zniżka wystarczy, ogarnij to tak, żeby było uczciwie. - zaproponował, niechcący zdradzając się z brakiem żyłki do ekonomii. Przed wizytą w Yorkshire próbował orientować się w cenach żywności, ale nie planował choćby zakupu krowy i nie wiedział, jaki budżet mają farmerzy na zabezpieczenie posiadłości. -Mam dzisiaj czas i nie wyjdę stąd, zanim nie upewnię się, że jest bezpiecznie. - dodał z uśmiechem. Bezpiecznie dla wszystkich. Pułapki dadzą mu pretekst, by rozejrzeć się po farmie, zorientować się, kto jeszcze tu mieszka. Wysłać na kolejne zakupy kogoś innego, lub nie. Zdawał sobie sprawę z gorzkiej potrzeby sięgnięcia po Oblivate, jeśli interesy z Lupinami okażą się zbyt ryzykowne, ale miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jako buntownik wymazywał już pamięć osobom, które przypadkowo go rozpoznały albo wdały z nim w potyczkę, ale nigdy niewinnej znajomej. W głębi serca chciał, by Luna go zapamiętała, by mogli kontynuować spotkania i interesy. Może i wiele się zmieniło, ale czuł się przy niej prawie normalnie, jak za dawnych czasów.
-Taak, teraz bezpiecznie dorabiam przy cudzym bezpieczeństwie. - zażartował, choć dawny (i obecny) Michael zanudziłby się przy takiej pracy, o czym Luna doskonale wiedziała. Nie napomknął jej, że nadal zaspokaja swoją żądzę adrenaliny, coraz intensywniej, coraz bardziej stresująco. Biuro Aurorów pracowało nadal, w cieniu, w ukryciu.
Wrócił za Luną na ganek, podniósł do ust filiżankę herbaty, aż o mało się nie zakrztusił. Rodziny?
-Zajmuję się rodziną, ale nie mam jeszcze... własnej. - wykrztusił mało elokwentnie, mając na myśli rodzeństwo i hipotetycznych rodziców. O śmierci jego mamy Luna nie wiedziała. Zaraz zorientował się, że przecież nie miał na palcu obrączki - czyżby panna Lupin nie zwróciła na to uwagi, albo sobie żartowała? Ech. -Wysłali mnie... sąsiedzi. - skłamał szybko, zbyt szybko, choć miał tą odpowiedź przygotowaną od dawna. -Wezmę wszystko, tylko powiedz mi co i jak mogę przechować, żeby starczyło na zimę. I krowę też. Tylko... ile kosztuje taka krowa? - zadecydował, męsko i szybko.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nawet jeśli Luna zauważyła zmianę w zachowaniu Tonksa to nie była ona, aż tak wielka by się nad nią zbytnio głowić. Ostatni raz widzieli się parę lat temu. Od tamtej chwili wiele rzeczy uległo zmianie. Ona także nie była już tą samą osobą, choć prawdopodobnie większość cech jej charakteru jest w nienaruszonym stanie. Życie biegło dalej i wcale jej przez ten czas nie oszczędzało. Wiedziała, że zmieniło jej się nastawienie, pogląd na świat i priorytety. Jednym słowem dorosła i choć zostało w niej wiele z tej starej Luny to jednak bez sensu szukać w niej klarownego odbicia. Szatynka wiedziała, że ten sam dotyk przeznaczenia spotkał Michaela. Nie znała jego powiązań z jej rodzeństwem, nie wiedziała, że kontakt z jednym z bliźniaków Lupin może skończyć się rozlewem krwi. Jak na razie żyła w tej błogiej nieświadomości ciesząc się, że do niej przyszedł. Nawet jeśli po tym spotkaniu mieli się rozejść w przeciwnych kierunkach. Dobrze było go widzieć, przyjemnie z nim rozmawiać. Nawet o uśmiech było o wiele łatwiej. Nie wiedziała tylko czy to kwestia jego charakteru czy tego, że w końcu dotknęła tak upragnionej przeszłości. – Głównie do portu – wyjaśniła wzruszając ramionami. Doskonale wiedziała jakie było to ryzykowne z jej nazwiskiem i krwią. – Albo śpiewam, albo ubijam interesy. Czasem i jedno i drugie za jednym zamachem. – dodała spoglądając na mężczyznę z lekkim uśmiechem. – Do centrum rzadko się wybieram, ale tam też ludzie jeszcze pamiętają moje występy i dobrze płacą. Czasami żal odmówić. – sprostowała. Teraz liczył się każdy grosz i Luna doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Doskonale rozumiała dlaczego mężczyzna nie chciał sam wybierać się do stolicy. Nie bez powodu zajął się o wiele mniej ryzykownym zawodem. Luna nie miała zamiaru pytać o takie rzeczy. To nie była jej sprawa, ale od zawsze należała do osób spostrzegawczych i widziała więcej niżeli inni by sobie tego życzyli. – Pod Czarnym Kotem lub w Bazyliszku. Oba klimatem przypominają pub, w którym się poznaliśmy więc myślę, że ci się spodoba – odparła kolejny raz dając lekki przytyk do przeszłości. Uśmiechnęła się promiennie i nie mogąc się powstrzymać palnęła – Chociaż pewnie oba już są ci znane – pamiętała jego zamiłowanie do dobrych alkoholi. To raczej nie mogło się zmienić.
Nie spodziewała się, że mężczyzna znajdzie czas by jeszcze dziś zabezpieczyć farmę. Nie musiał tego robić i nawet jeśli kierował się jedynie chęcią dobrego wynegocjowania ceny to i tak była mu wdzięczna. O innych pretekstach przecież nie miała pojęcia. – Punktujesz, Tonks. Dziękuję. – skinęła głową.
Oczywiście, że zdawała sobie sprawę z tego, iż jego praca nie może być spełnieniem aurorskich marzeń. Znajdowała się jednak w teoretycznie podobnej sytuacji. Myśleć o tym co Tonks robi by pobudzić swoją adrenalinę nie zamierzała. Merlin jej świadkiem, że w obecnych czasach lepiej za wiele nie wiedzieć. Skłamałaby jednak mówiąc, że nie jest go ciekawa. – Nie mogło być łatwo, co? Musiało wszystko stanąć na głowie. –skwitowała, gdy już wychodzili na ganek.
Widząc reakcję mężczyzny na jej słowa, szatynka roześmiała się w głos. – Tak cię przeraża wizja założenia rodziny, że aż się dławisz moją herbatą? – zapytała wprost kręcąc głową w rozbawieniu. Luna nawet nie spojrzała na dłoń czarodzieja. Chyba nawet taka prosta czynność nie przyszła jej do głowy. Założyła z góry, że taki mężczyzna jak on musiał mieć już żonę i gromadkę dzieci. – Dla sąsiadów – odparła unosząc brew do góry w pytającym geście. Samego pytania zadawać nie miała zamiaru. Nie musiał mówić. To jej ciekawość najczęściej pakowała ją w kłopoty.
Kobieta upiła łyk herbaty i odrzuciła opadające jej na twarz włosy. Zanim odpowiedziała mężczyźnie na pytanie zaczęła w głowie wszystko kalkulować. – To zależy od tego ile wszystkiego potrzebujesz. Muszę znać liczby. Wtedy będę mogła ci powiedzieć ile to będzie kosztować i jak to przechowywać. Większość i tak nie przetrwa ci zimy, Mike. Mięso przy dobrych warunkach tak, ser też powinien, ale z mleka prędzej czy później zrobi ci się śmietana. Co do krowy… wiesz… ja bardzo dbam o swoje krowy. Umiesz się nimi chociaż trochę zajmować? – zapytała szczerze i spojrzała na mężczyznę wyczekująco. Jeśli nie to będzie musiała mu zrobić bardzo szybki kurs. Nie odda swoich krówek w niepowołane ręce. Niech zapomni. – Spodziewałbyś się, że będziemy rozmawiać o krówkach i śmietanie? – zadając pytanie pokręciła głową w niedowierzaniu.
Doskonale rozumiała dlaczego mężczyzna nie chciał sam wybierać się do stolicy. Nie bez powodu zajął się o wiele mniej ryzykownym zawodem. Luna nie miała zamiaru pytać o takie rzeczy. To nie była jej sprawa, ale od zawsze należała do osób spostrzegawczych i widziała więcej niżeli inni by sobie tego życzyli. – Pod Czarnym Kotem lub w Bazyliszku. Oba klimatem przypominają pub, w którym się poznaliśmy więc myślę, że ci się spodoba – odparła kolejny raz dając lekki przytyk do przeszłości. Uśmiechnęła się promiennie i nie mogąc się powstrzymać palnęła – Chociaż pewnie oba już są ci znane – pamiętała jego zamiłowanie do dobrych alkoholi. To raczej nie mogło się zmienić.
Nie spodziewała się, że mężczyzna znajdzie czas by jeszcze dziś zabezpieczyć farmę. Nie musiał tego robić i nawet jeśli kierował się jedynie chęcią dobrego wynegocjowania ceny to i tak była mu wdzięczna. O innych pretekstach przecież nie miała pojęcia. – Punktujesz, Tonks. Dziękuję. – skinęła głową.
Oczywiście, że zdawała sobie sprawę z tego, iż jego praca nie może być spełnieniem aurorskich marzeń. Znajdowała się jednak w teoretycznie podobnej sytuacji. Myśleć o tym co Tonks robi by pobudzić swoją adrenalinę nie zamierzała. Merlin jej świadkiem, że w obecnych czasach lepiej za wiele nie wiedzieć. Skłamałaby jednak mówiąc, że nie jest go ciekawa. – Nie mogło być łatwo, co? Musiało wszystko stanąć na głowie. –skwitowała, gdy już wychodzili na ganek.
Widząc reakcję mężczyzny na jej słowa, szatynka roześmiała się w głos. – Tak cię przeraża wizja założenia rodziny, że aż się dławisz moją herbatą? – zapytała wprost kręcąc głową w rozbawieniu. Luna nawet nie spojrzała na dłoń czarodzieja. Chyba nawet taka prosta czynność nie przyszła jej do głowy. Założyła z góry, że taki mężczyzna jak on musiał mieć już żonę i gromadkę dzieci. – Dla sąsiadów – odparła unosząc brew do góry w pytającym geście. Samego pytania zadawać nie miała zamiaru. Nie musiał mówić. To jej ciekawość najczęściej pakowała ją w kłopoty.
Kobieta upiła łyk herbaty i odrzuciła opadające jej na twarz włosy. Zanim odpowiedziała mężczyźnie na pytanie zaczęła w głowie wszystko kalkulować. – To zależy od tego ile wszystkiego potrzebujesz. Muszę znać liczby. Wtedy będę mogła ci powiedzieć ile to będzie kosztować i jak to przechowywać. Większość i tak nie przetrwa ci zimy, Mike. Mięso przy dobrych warunkach tak, ser też powinien, ale z mleka prędzej czy później zrobi ci się śmietana. Co do krowy… wiesz… ja bardzo dbam o swoje krowy. Umiesz się nimi chociaż trochę zajmować? – zapytała szczerze i spojrzała na mężczyznę wyczekująco. Jeśli nie to będzie musiała mu zrobić bardzo szybki kurs. Nie odda swoich krówek w niepowołane ręce. Niech zapomni. – Spodziewałbyś się, że będziemy rozmawiać o krówkach i śmietanie? – zadając pytanie pokręciła głową w niedowierzaniu.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Choć jej oczy spoważniały, to nadal uśmiechała się tak samo. Pięknie, z zaraźliwym wręcz ciepłem. Na moment przeniósł się (a może przenieśli oboje?) do przeszłości, przez moment żałując, że nigdy nie zaprosił Luny na drinka tylko we dwoje. Tak było prościej, a teraz o wiele prościej. Mina zrzedła mu dopiero na wspomnienie o porcie.
-Luna... - zawiesił ton, bo w sumie co miał jej powiedzieć? -Uważaj. - westchnął cicho. -Słyszałem, że w porcie dzieją się złe rzeczy. Naprawdę jest tam takie zapotrzebowanie na... mleko? - spróbował zażartować, ale jego spojrzenie pozostało zatroskane. Panna Lupin była jednak dorosłą kobietą, niewiele więcej mógł zrobić. Kolejny już raz poczuł bezsilność na własny los, na wilczy bilet z Londynu, na brak zarejestrowanej różdżki, nazwisko siostry na plakatach, własne personalia w rejestrze wilkołaków. Wszystko się komplikowało, ograniczało go do roli kogoś, kto może bywać w stolicy jedynie okazjonalnie, rozglądając się z lękiem i chowając twarz.
Żal odmówić. Skinął lekko głową, wiedział, że z pieniędzmi mogło być ciężko. Nie znał się na ekonomii, ale zwolennicy Czarnego Pana wypędzili lub wymordowali ogromną część ludności stolicy, to musiało się odbić na całym kraju. Wojna nigdy nie była dobra, dla nikogo. Wierzył - wciąż, uparcie i może ślepo - że sam walczy przecież o pokój.
-Chętnie wpadnę do Bazyliszka lub Czarnego Kota. - uśmiechnął się blado, z ulgą zmieniając temat.
Rozbawienie Luny na jego reakcję w kwestii rodziny nie było może komfortowe, ale przynajmniej było zaraźliwe, jak jej uśmiech. Wzruszył lekko ramionami i postanowił obrócić wszystko w żart.
-Ilu znasz żonatych aurorów? - życie rodzinne raczej nie sprzyjało ich pracy. -Bezrobotnych aurorów. - poprawił się, poważniejąc. -Słuchaj, Luna, moja dawna praca... cóż, byłbym wdzięczny za dyskrecję w kwestii naszych interesów. Moi sąsiedzi też. - poprosił nagle, z naciskiem z powagą spoglądając jej w oczy.
-Potrzebuję... - zawahał się, jaki numer nie wzbudzi podejrzeń? Potrzebował jak najwięcej, ale stopniowo. Cud, że i tak robił interesy z Lupinami - tylko uśmiech Luny przekonał go do tego, by zaufać gospodarzom tej farmy. -...zapasów dla około dwudziestu osób. - zdecydował. Czy to sąsiedztwo? -Opowiedz mi o krowie. - poprosił z szelmowskim uśmiechem. W skupieniu wysłuchał instrukcji, w razie potrzeby zapewniając Lunę, że któraś z jego sąsiadek na pewno wie o tych zwierzętach więcej.
-Po mięso i mleko przyślę kogoś za tydzień, dobrze? Wezmę też dzisiaj tyle, ile masz. A po krowę wpadnę za miesiąc. Ja, albo...sąsiad. - zaproponował, dając Lunie adekwatną zaliczkę. Pozwolił jej odjąć od ceny koszt nałożenia pułapek, a potem zabrał się do pracy - co zajęło ze dwie godziny, podczas których nerwowo zerkał czasem na drzwi. Nikt ich jednak nie niepokoił.
-To tak. Oczobłysk na próg domu, oślepi intruza. Nigdziebądź na wnętrze, sprawi wrażenie, że nikogo tu nie ma. W przedpokoju i salonie nałożę Szklane Domy, dzięki temu będziecie widzieli z wewnątrz, czy ktoś się tutaj zbliża - to działa jak zaklęcie Abspectus. Cave Inimicum poinformuje cię o obcych osobach na terenie posesji. - zaproponował, konsultując rozmieszczenie pułapek z gospodynią. Po wszystkim pożegnał się z nią serdecznie i ruszył w swoją stronę - z duszą na ramieniu i poczuciem dobrze (oby) spełnionego obowiązku.
nakładam:
Oczobłysk na próg domu, Nigdziebądź na cały parter, Szklane Domy na ściany w salonie i przedpokoju, Cave Inimicum na teren posesji
/zt x 2
-Luna... - zawiesił ton, bo w sumie co miał jej powiedzieć? -Uważaj. - westchnął cicho. -Słyszałem, że w porcie dzieją się złe rzeczy. Naprawdę jest tam takie zapotrzebowanie na... mleko? - spróbował zażartować, ale jego spojrzenie pozostało zatroskane. Panna Lupin była jednak dorosłą kobietą, niewiele więcej mógł zrobić. Kolejny już raz poczuł bezsilność na własny los, na wilczy bilet z Londynu, na brak zarejestrowanej różdżki, nazwisko siostry na plakatach, własne personalia w rejestrze wilkołaków. Wszystko się komplikowało, ograniczało go do roli kogoś, kto może bywać w stolicy jedynie okazjonalnie, rozglądając się z lękiem i chowając twarz.
Żal odmówić. Skinął lekko głową, wiedział, że z pieniędzmi mogło być ciężko. Nie znał się na ekonomii, ale zwolennicy Czarnego Pana wypędzili lub wymordowali ogromną część ludności stolicy, to musiało się odbić na całym kraju. Wojna nigdy nie była dobra, dla nikogo. Wierzył - wciąż, uparcie i może ślepo - że sam walczy przecież o pokój.
-Chętnie wpadnę do Bazyliszka lub Czarnego Kota. - uśmiechnął się blado, z ulgą zmieniając temat.
Rozbawienie Luny na jego reakcję w kwestii rodziny nie było może komfortowe, ale przynajmniej było zaraźliwe, jak jej uśmiech. Wzruszył lekko ramionami i postanowił obrócić wszystko w żart.
-Ilu znasz żonatych aurorów? - życie rodzinne raczej nie sprzyjało ich pracy. -Bezrobotnych aurorów. - poprawił się, poważniejąc. -Słuchaj, Luna, moja dawna praca... cóż, byłbym wdzięczny za dyskrecję w kwestii naszych interesów. Moi sąsiedzi też. - poprosił nagle, z naciskiem z powagą spoglądając jej w oczy.
-Potrzebuję... - zawahał się, jaki numer nie wzbudzi podejrzeń? Potrzebował jak najwięcej, ale stopniowo. Cud, że i tak robił interesy z Lupinami - tylko uśmiech Luny przekonał go do tego, by zaufać gospodarzom tej farmy. -...zapasów dla około dwudziestu osób. - zdecydował. Czy to sąsiedztwo? -Opowiedz mi o krowie. - poprosił z szelmowskim uśmiechem. W skupieniu wysłuchał instrukcji, w razie potrzeby zapewniając Lunę, że któraś z jego sąsiadek na pewno wie o tych zwierzętach więcej.
-Po mięso i mleko przyślę kogoś za tydzień, dobrze? Wezmę też dzisiaj tyle, ile masz. A po krowę wpadnę za miesiąc. Ja, albo...sąsiad. - zaproponował, dając Lunie adekwatną zaliczkę. Pozwolił jej odjąć od ceny koszt nałożenia pułapek, a potem zabrał się do pracy - co zajęło ze dwie godziny, podczas których nerwowo zerkał czasem na drzwi. Nikt ich jednak nie niepokoił.
-To tak. Oczobłysk na próg domu, oślepi intruza. Nigdziebądź na wnętrze, sprawi wrażenie, że nikogo tu nie ma. W przedpokoju i salonie nałożę Szklane Domy, dzięki temu będziecie widzieli z wewnątrz, czy ktoś się tutaj zbliża - to działa jak zaklęcie Abspectus. Cave Inimicum poinformuje cię o obcych osobach na terenie posesji. - zaproponował, konsultując rozmieszczenie pułapek z gospodynią. Po wszystkim pożegnał się z nią serdecznie i ruszył w swoją stronę - z duszą na ramieniu i poczuciem dobrze (oby) spełnionego obowiązku.
nakładam:
Oczobłysk na próg domu, Nigdziebądź na cały parter, Szklane Domy na ściany w salonie i przedpokoju, Cave Inimicum na teren posesji
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przed domem
Szybka odpowiedź