Wydarzenia


Ekipa forum
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere
AutorWiadomość
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]26.11.20 21:17
First topic message reminder :

Stadion Zjednoczonych z Puddlemere

Ulokowany nad rzeką Piddle stadion pozostaje niewidoczny dla mugolskich mieszkańców Dorset, ale wszystkich czarodziejów juz z daleka witają niebieskie proporce. Po wystąpieniu drużyny z ligi quidditcha w sierpniu 1957 na szatnie nałożone zostały dodatkowe zabezpieczenia, ale zarówno trybuny, jak i murawa wciąż pozostają otwarte dla wszystkich fanów i gości. We wtorki i w czwartki gracze Zjednoczonych odbywają treningi, a wstęp na nie dla wszystkich jest wolny od opłat.

Możliwość gry w quidditcha
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]18.01.21 0:36
9.08.

Zjednoczeni mieli raczej ponure nastroje. Nie ulegało wątpliwości, że decyzja podjęta o odejściu z Brytyjsko-Irlandzkiej Ligi Quidditcha ze względu na obecną sytuacją w kraju i wprowadzone przez Ministerstwo Magii obostrzenia, była dobra, ale choć ciężko trenowali, to jednak to nie było to samo. Brakowało im tych emocji towarzyszących meczom ligowym, brakowało radości kibiców po każdym przerzuconym przez pętlę kaflu, brakowało rywalizacji z prawdziwego zdarzenia. Do tego dochodziły ponure doniesienia o kolejnych zaginięciach i ucisku czarodziejów i mugoli, często będących ich bliskimi. Czuć było zniechęcenie zawodników, brak motywacji i zmęczenie nie tyle fizyczne, co bardziej psychiczne. Joe czuł to samo i doskonale rozumiał kumpli z drużyny, choć nie było tego po nim specjalnie widać. Natarczywe, nieprzyjemne myśli nawiedzały go, kiedy siedział z Kometą 210 w domu, ale kiedy zjawiał się na treningach, był stuprocentowo skupiony na ćwiczeniach, drużynie i grze. Odcinał od siebie wszystko inne - działalność rodzeństwa w zastępach tego całego Zakonu Feniksa, bezpieczeństwo bliskich będące pod znakiem zapytania. Tego nie było. Nie było obwarowanej przez Ministerstwo stolicy, rejestracji różdżek, prześladowań mugoli. Było za to boisko, cztery piłki, sześć pętli i oni - Zjednoczeni z Puddlemere - obecnie przebierający się w stroje treningowe w szatni. Był czwartek, więc i trening otwarty, ale trybuny ich stadionu jak nigdy świeciły pustkami i nie umknęło to uwadze żadnego z nich. Josephowi również, a jednak wmaszerował do szatni dziarskim krokiem pogwizdując sobie jedyny słuszny w tym miejscu utwór - hymn Zjednoczonych. Kiedy przekroczył próg, Mulligan, Jones i Brett kiwnęli mu głowami na powitanie, choć nie mieli zbyt wesołych min, a w samym pomieszczeniu panowała nieprzyjemna i nienaturalna cisza.
- Dzień dobry, panowie, co to za miny? - zagadnął pogodnie Joe kładąc torbę przy swoim miejscu na ławce. Koledzy milczeli, więc odwrócił się i spojrzał po ich posępnych twarzach.
- Przed chwilą przyleciała sowa - odezwał się w końcu Finn Mulligan i podał mu list. Wright szybko rzucił okiem na pismo bez wątpienia skreślone ręką ich kapitana - Johnsona - choć właściwie nie musiał go czytać.
- Trenera i kapitana nie będzie. Dostali jakieś pieprzone wezwanie do Ministerstwa - mruknął Brett i z całej siły kopnął w ławkę. Przewróciłaby się, gdyby nie siedział na niej Jones, który warknął jakieś przekleństwo w stronę ich pałkarza.
- Równie dobrze my też moglibyśmy dziś nie przychodzić. Słyszeliście, że nie chcą wypuścić Smitha? - kontynuował Brett. - To tylko kwestia czasu, kiedy przyjdą i po nas...
Mulligan spojrzał na niego wyraźnie spłoszony.
- Zaraz, zaraz, spokojnie. Nikt po nas nigdzie nie przyjdzie. Ministerstwo ma inne sprawy na głowie niż uganianie się za zawodnikami, którzy zrezygnowali z rozgrywek ligowych, tak? A to, że Smitha nie chcą wypuścić, to mnie akurat w ogóle nie dziwi - zaatakował Magiczną Policję, za coś takiego nikt go nie poklepie po głowie i nie puści do domu - odparł uspokajająco Joe marszcząc jednak lekko brwi. Bretta ewidentnie ponosiły dziś emocje.
- To źle zrobił? - zapytał młody Mulligan.
- Nie mówię, że źle, ale musiałby się z gumochłonem na rozum zamienić, żeby nie wiedzieć co go za to czeka. Znał konsekwencje, Finn - Joe zwrócił się tym razem do niego, po czym oddał mu list kapitana. - A z tego co pisze Dima, to właśnie w jego sprawie są w Ministerstwie, żeby mu pomóc. Nie chodzi o Zjednoczonych.
- Jeszcze. A po ciebie przyjdą najpierw. Może trzeba było nie odchodzić z ligi, zarejestrować różdżki i...
- Co ty pieprzysz, Brett?! - tym razem Jones nie wytrzymał i zerwał się z miejsca. - Po czyjej ty jesteś stronie, co? - już zaciskał pięści.
- HEJ - warknął Joe wchodząc pomiędzy nich. - Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. I mamy kupę szczęścia, że mogliśmy podjąć taką decyzję. Wolałbyś, żeby było jak z Harpiami? Jak z Jastrzębiami? Nie jest kolorowo, ale i tak mamy luksus...
- Ty to nazywasz luksusem?!  
- Możemy grać, Brett. Wszyscy. I grać dla wszystkich bez wyjątku tak jak to było zawsze. Możemy trenować i nam za to płacą. Siedzimy w tym wszyscy razem.
- Nie ma trenera, nie ma Johnsona, stadion świeci pustkami...
- Trening ma się odbyć jak zawsze - Joseph powiedział to głośno i stanowczo, patrząc już nie tylko na pałkarza, ale i na pozostałych zawodników. - Za tydzień gramy ze Srokami, ktoś o tym zapomniał?
- Myślisz, że ktokolwiek przyjdzie na mecz? Teraz? - rzucił z powątpiewaniem Brett.
- Jeszcze się zdziwisz - odparł Joe pewny swego. To znaczy... też miewał wątpliwości czy się nie okaże, że będą grali przy pustych trybunach, ale teraz, w tej chwili sprowokowany słowami Bretta i ponurymi minami współzawodników wiedział, że ktoś tu musi z nimi zrobić porządek. Zazwyczaj to było zadanie kapitana, ale skoro Dimitri był nieobecny, to Joe poczuł się w obowiązku trochę nimi wstrząsnąć i naprowadzić z powrotem na właściwe tory. Nie mogą się poddać otaczającej ich beznadziei, to w ogóle nie wchodziło w grę. Właśnie teraz powinni być silni i stawiać temu wszystkiemu czoła, nie było miejsca na wątpliwości.
- Przyjdą. A my musimy być w najlepszej formie. Dla nich i dla siebie, zrozumiano? Pokażemy wszystkim, że bez nas ta liga jest gówno warta. To my ją tworzymy. Każdy z nas bez wyjątku, bez względu na nasze pochodzenie, krew, kolor włosów czy upodobania kulinarne. To nie ma najmniejszego znaczenia w quidditchu. Wiecie co ma znaczenie? Umiejętności, ciężka praca, gra zespołowa i to, że jesteśmy... - zawiesił głos przetaczając wzrokiem po reszcie.
- Zjednoczeni - odezwało się kilku. Joe uniósł brew.
- Przepraszam, chyba nie dosłyszałem - rzucił ironicznie. - JACY?! - podniósł na nich głos.
- ZJEDNOCZENI! - tym razem odpowiedzieli wszyscy.
- SKĄD? - krzyknął jeszcze głośniej.
- Z PUDDLEMERE!
- KTÓRZY W LIDZE?! - ryknął na nich, a oni odpowiedzieli tym samym:
- ZAWSZE PIERWSI!
- CZY DAMY SIĘ PODZIELIĆ?!
- NIGDY!
- No to najwyższy czas się zabawić! Wypad na boisko i dziesięć okrążeń wokół. Kto będzie ostatni, robi dodatkowe pięć - zarządził, a oni spojrzeli po sobie i w te pędy rzucili się do przebierania. Mulligan wybiegł pierwszy, za nim ruszyła reszta przepychając się w korytarzu jak za hogwardzkich czasów. Joseph, który przyszedł do szatni jako ostatni, choć spieszył się jak mógł również ostatni wypadł na boisko. Co wcale nie oznaczało, że zamierzał się poddać. Nigdy w życiu! Zresztą... pałkarzy dogonił już w drugim okrążeniu. Rozgrzewkę prowadzili na zmianę - każdy wymyślał kolejne ćwiczenia najpierw na ziemi, a później także na miotłach w powietrzu. Bez niej nigdy nie zaczynali właściwego treningu, bo niepotrzebnie narażaliby się na kontuzje, a i sam trening byłby mniej efektywny - o tym to akurat wiedzieli wszyscy. Później podzielili się na grupy: pałkarze odbijali do siebie tłuczka, jakby grali w mugolskiego badmintona, a szukający (z pierwszego i drugiego składu) ścigali się po boisku ćwicząc błyskawiczne manewry. Trzecią grupę, do której oczywiście należał Joe, stanowili ścigający i obrońca, a swój trening rozpoczęli od krótkiej gry "każdy na każdego". Nieobecność kapitana i trenera w niczym im nie przeszkodziła, bo doskonale wiedzieli co mają robić, a swoje błędy wytykali sobie nawzajem, omawiając je wspólnie i wspólnie się pouczając. Nie było w tym nic ze złośliwości, wręcz przeciwnie, kierowali się jedynie doskonaleniem gry zarówno jako jednostki i drużyna. Co ciekawe, brak zwierzchnika wcale nie spowodował rozgardiaszu ani w ich grze ani w samym treningu, a chyba wręcz ich zmobilizował do pilnowania się nawzajem. Byli jednocześnie zawodnikami i swoimi trenerami. Johnson mógł tylko żałować, że go nie było i tego nie widział.
- Finn - Joe podleciał do młodego, kiedy ten rzucił kaflem do pętli, ale choć mocno, to rzut został z łatwością przechwycony przez ich obrońcę. - Jak podkręcasz kafla, to nie całym ciałem, bo przeciwnik będzie to widział i się na to przygotuje.
Podleciał do nich Jones z pytającym spojrzeniem, a Joe skierował wzrok na trzymanego przez kumpla kafla i już sam miał go w ręce. Po tylu latach potrafili porozumiewać się bez słów.
- Rzuć z taką samą siłą, ale spróbuj piłkę podkręcić w ostatnim momencie, dosłownie samymi palcami - wyjaśnił jednocześnie pokazując ten ruch w lekko spowolnionym tempie, by zakończyć podaniem do Mulligana. Finn spróbował powtórzyć, po czym bez ostrzeżenia nachylił się nad trzonkiem miotły i pomknął w stronę pętli. Wright i Jones ruszyli za nim w pościg, niestety Joe stracił sekundę na manewrze wymijania szukających, którzy śmignęli mu przed samą miotłą tym razem już w pogoni za zniczem... lub w zwodzie Wrońskiego, cholera ich tam wiedziała. W każdym razie nie wiedział jak poszło Mulliganowi, bo kafla już przejął Jones. Zgodnie z zasadami, żeby móc rzucać na pętle, wcześniej musiał okrążyć te po przeciwnej stronie boiska i tam się właśnie skierował. Finn usiadł mu na ogonie, tymczasem Joe zaszarżował wprost na niego. W takich chwilach zazwyczaj ścigający w zależności od tego pod którą pachą dzierży kafla, robi taki manewr, żeby go maksymalnie zasłonić. Jones był praworęczny i Wright założył, że właśnie w prawo będzie odbijał. Finn chyba zrobił to samo gotując się na przejęcie piłki. Jones jednak jakby to przeczuł i w ostatniej chwili dzielącej go od zderzenia z Josephem, zamiast skręcić w prawo lub lewo... on zanurkował pionowo w dół. Tego pozostali ścigający nie przewidzieli i choć w tej samej chwili próbowali się ratować przed zderzeniem w siebie nawzajem, to było ciut za późno. Ich miotły zderzyły się ogonami aż witki w obu nieprzyjemnie zatrzeszczały. Airgid Josepha szarpnęła mocno w bok ewidentnie niezachwycona z takiego potraktowania, a Wright przeklął szpetnie. Nie miał jednak czasu sprawdzać czy wszystko z nią w porządku, bo gra toczyła się dalej. Finn niemal wylądował na trybunach przez ten gwałtowny manewr, tymczasem Joe miał dobrą pozycję i pomknął w ślad za Jonesem. Airgid jednak nie leciała tak płynnie jak zazwyczaj i choć mknęła jak błyskawica, to jednak Joseph wyczuwał delikatne drżenie miotły. Znał to. Przez to, że miała witki z domieszką limby, potrafiła być humorzasta. Po tym zderzeniu, które jej zaserwował, to akurat nic dziwnego, że tak reagowała. Pogładził jej platanowy trzonek jakby w przeprosinach, nachylając się nad nim mocno.
Jones zdążył okrążyć pętle i zawrócił znów znajdując się na wprost Josepha. Tym razem jednak Wright nie zamierzał dać się tak łatwo wyprowadzić w pole. Pędząc w swoją stronę mierzyli się na spojrzenia gotowi na ruch przeciwnika. Jones nie zamierzał powtarzać wcześniejszego manewru, zamiast tego zwyczajnie podrzucił kafla, by ten śmignął nad Joeyem i którego z łatwością mógł później na nowo przechwycić jednocześnie pozbywając się kontr-ścigającego, który przecież leciał w przeciwną stronę. Plan był dobry, choć Joe w porę zareagował puszczając się miotły. Jego ręce wystrzeliły w powietrze, sam się wyprostował jak struna i jeszcze dodatkowo uniósł na miotle... i zdołał złapać kafla. Jones syknął wściekły, jeszcze zdążył się zamachnąć na Joeya czy to w faulu czy Transylwance, ale Wright zwinnie go wyminął. W tym momencie Mulligan usiadł mu na ogonie, więc nie zastanawiając się wiele, Joseph zrobił serię zygzakowatych manewrów to podrywając swoją miotłę do góry, to znów uciekając gdzieś w bok lub wykonując dziwaczne pętle w Woollongong Shimmy. Mimo, że Finn reagował szybko, to jednak jego miotła nie była tak szybka jak Airgid i młody został w tyle. Joe zrobił jeszcze ładny unik przed tłuczkiem, którym wciąż wymieniali się pałkarze i tylko by się popisać, przerzucił kafla przez jedną z pustych pętli. To też sprawiło, że prawie go stracił. Jones na pełnej prędkości się z nim zrównał w wyścigu po spadającą swobodnie w dół piłkę. Zaczęli się przepychać starając się zbić jeden drugiego z najlepszego toru, ale żadnemu się to skutecznie nie udało. Zanurkowali w dół lecąc miotła w miotłę, Jones już wyciągał ręce po kafla, gdy Joe jakby odpuścił, ale zrobił to tylko pozornie. Odbił w bok tylko po to, by z jeszcze większym impetem uderzyć w drugiego ścigającego. Ten właśnie chwytał piłkę, ale popchnięty w bok i nie trzymając trzonka miotły stracił nad nią panowanie. Odruchowo puścił więc kafla, by poderwać miotłę ku górze i nie rozbić się o ziemię... i to wykorzystał Joseph odzyskując piłkę. Błyskawicznie odwrócił miotłę i śmignął z powrotem do pętli strzeżonych przez ich obrońcę. Oczywiście zjawił się też i Mulligan chcący odebrać mu kafla i choć wykonał sprytną zmyłkę, Joe zgrabnie go wyminął robiąc przy okazji zwis leniwca. Kiedy odwracał się do pionu nie zdążył uchylić się jednak w porę przed tłuczkiem i oberwał w ramię prawej ręki. Syknął z bólu prawie upuszczając piłkę, ale złapał ją lewą, tym razem prawą nadal pulsującą bólem opierając o trzonek. By to tłuczek świsnął! (nawet dosłownie). Miał rzucać lewą ręką? To będzie jakaś totalna szmata banalna do przechwycenia... zresztą już widział tryumfalny uśmiech na twarzy obrońcy. O nie, nie... na pewno nie będzie tak łatwo!
Podrzucił kafel lewą ręką, ale do góry, po czym chwycił mocno trzonek miotły i jednym, gwałtownym ruchem obrócił ją odbijając jej ogonem kafla i posyłając go z dużą siłą wprost na pętlę. Ciekawe jak to obronisz.

[zt]


Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!


Joseph Wright
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Zjednoczeni z Puddlemere
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5364-joseph-e-wright https://www.morsmordre.net/t5428-do-joe#123175 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f108-piddletrenthide-79-kamienny-domek https://www.morsmordre.net/t5462-skrytka-bankowa-nr-1335#124469 https://www.morsmordre.net/t5441-joe-wright
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]27.01.21 23:00
16 lipca
braciszku :pwease:

Długo zwlekała z wysłaniem do Anthony'ego listu. Nigdy nie miała problemu ze zwracaniem się do kogokolwiek z jakąkolwiek prośbą, w przeciwieństwie do przyznania się, że grunt osuwa jej się spod nóg. Poproszenie Macmillana o pomoc, kiedy znalazła się w trudnej sytuacji było, jak najintymniejsze wyznanie, mówiące o tym, że przestała sobie radzić. Wychowana przez rodziców i dwóch starszych braci na wsi od dziecka hołdowała w sobie potrzebę zdobycia pewnej niezależności, udowodnienia wszystkim wkoło, że pomimo bycia młodszą, pomimo bycia po prostu kobietą, która miała mieć określoną rolę i określone miejsce potrafi sama zadbać o siebie i poradzić sobie nawet w trudnych warunkach. Pragnęła być samodzielna na tyle, ile była w stanie. Samodzielna i wolna. Może właśnie dlatego od zawsze kochała quidditch. To latanie na miotle dawało jej poczucie, że w danej chwili może robić co tylko chce, a jej własny los znajduje się w jej własnych rękach. A później dawała jej to spuścizna dziadka. Kiedy więc musiała zamknąć sklep została zupełnie z niczym. Lękała się napisania do Macmillana, ale w końcu okazało się, że nie miała innego wyboru.
Na stadionie, który znała z trybun, bywając tu na meczach brata i przyjaciół wkroczyła z drżącym sercem, wciąż nie do końca wierząc, że będzie jej nowym domem, a drużyna, nawet jeśli nie na boisku, a poza nim — nową rodziną. I to wszystko dzięki Anthony'emu. To on wstawił się za nią, pewnie nie zdając sobie nawet sprawy, że prócz możliwości zdobywania pieniędzy, daje jej dzięki temu szansę na rozwój, kontynuowanie tego, co zdążyła przez lata pokochać i realizację częściowych marzeń. Weszła na środek, błądząc oczami po trybunach, bez trudu oczami wyobraźni dostrzegając na nim wiwatujące tłumy. Już nie myślała o tym, że mogły skandować jej imię, patrzeć jak lata, zdobywa punkty dla drużyny. Cieszyła się, że mogła tu być, nawet jeśli w formie niewidzialnego pomocnika.
— Pani stąd wyjdzie natychmiast.
Nie usłyszała kroków za sobą, więc kiedy usłyszała męski głos aż podskoczyła, a narzędzia, które miała w torbie i na starym, znoszonym pasku wokół bioder aż zadrżały głośno.
— Ale mnie pan wystraszył — fuknęła na niego, nie rozpoznając jego twarzy. Choć była umówiona z kapitanem drużyny, Dimitrim, była pewna, że czarodziej, który szedł w jej stronę wcale nim nie był. Nie był nawet w ćwierci tak przystojny i dobrze zbudowany. Jego długie włosy falowały przy każdym jego kroku, a podejrzliwy wyraz twarzy koncentrował się na niej w sposób, który zamiast ją speszyć pewnie, tylko ją zirytował. — Byłam umówiona z kapitanem — odpowiedziała od razu, uprzedzając jego marudzenie. Dopiero kiedy się zbliżył, dostrzegła, że jest przygarbiony, a jego szata lekko przykurzona.
— Pani stad wyjdzie, ale już! Bo pogonię z miotłą, aż się będzie kurzyć. Zamknięte jest, dawno po treningu, wstęp był tylko dla wybranych. Ma pani bilet? Nie ma. Wynocha. Raz, raz.
— Pan chyba nie zrozumiał — powtórzyła mu, krzywiąc się. Naprawdę wziął ją za fankę, która postanowiła pochodzić po boisku z nadzieją, że spotka tu któregokolwiek z graczy? Samego kapitana? Wyglądała jakby rozglądała się za zawodnikami? — Byłam umówiona z Dimitrim Johnsonem w sprawie pracy, zostałam przyjęta. Mam się zająć miotłami zawodników.
— To pani chyba nie rozumie, po tym nie wolno chodzić, świeżo podlane! — Wskazał wreszcie dwoma rękami na ziemię a jego twarz wykrzywiła się w nieszczęściu tak wielkim, że zachciało jej się go przeprosić i przytulić. Spojrzała na trawę, na której stała, nie czując, by była szczególnie mokra. Nie zapadała się w niej. I choć o dbaniu o trawnik boiska nie wiedziała kompletnie nic, była pewna, że staniem tutaj nie robi mu szczególnie wielkiej krzywdy. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na czarodzieja wyczekująco. — Już, niechże się pani ruszy wreszcie!— Przegnał ją ruchem dłoni, obchodząc ją dookoła.
Siłą rzeczy musiała się ruszyć, by machającymi dłońmi nie trzasnął jej przypadkiem. Ścisnęła mocniej torbę i ruszyła w stronę,  której przyszła, oglądając się za siebie raz po raz.
— Czy Dimitri jeszcze jest?— spytała w końcu niecierpliwie, schodząc z boiska na kamienie tworzące ścieżkę prowadzącą do wyjścia. Mężczyzna, który  musiał tu pełnić rolę porządkowego przystanął w końcu wyraźnie uspokojony i przyjrzał jej się czujnie, nieco podejrzliwie.
— Ach, znam tę twarz — wetchnął, odchylając się do tyłu po skończonych oględzinach. Zmarszczki na twarzy wyraźnie mu się wygładziły, podrapał się po żuchwie i rozejrzał za czymś, ale sama nie wiedziała za czym, kiedy wokół nic nie było. — Panna Wright, siostra Josepha. — Na to stwierdzenie spuściła wzrok. Nie chciała być tu dlatego, że była właśnie jego siostrą i głęboko wierzyła w to, że nie została przyjęta z jego powodu. A co jeśli nie? Westchnęła ciężko, w końcu wyraźnie zakłopotana. — Tak, wiem już o co chodzi. Za mną proszę. — Minął ją, by ruszyć w stronę drzwi prowadzących do szatni. Wyciągnął spod szaty gruby pęk kluczy, otworzył drzwi i wpuścił ją do środka. — Pan Johnson prosił, by panna się tu rozgościła. A pan Jones twierdzi, że z jego miotłą był problem, więc zostawił ją w szatni, zabrał drugą. Twierdził, że...
— Że miotła znosi go na lewo — zakończyła za niego, wchodząc do szatni. Wiedziała o tym już z listu przyjaciela. Kapitan miał, co do tego jednak inne zdanie. Zastanawiała się przez chwilę, co powinna odpowiedzieć, niezależnie od prawdziwego efektu — i jak zgrabnie wybrnąć z sytuacji.
Nie wiedziała dlaczego, ale jej serce zabiło nagle szybciej. Pomiędzy ławkami wisiały haki na miotły. Każdy z nich miał tabliczkę z imieniem i nazwiskiem, i choć część była pusta, kilka mioteł, zapewne tylko tych wykorzystywanych w trakcie meczów spoczywało na nich, zachwycając ją swoim wykonaniem. Szybko dostrzegła też własne nazwisko — a więc to było miejsce Josepha. — Zajmę się tym już, dziękuję.— Zdjęła torbę przez ramię i położyła ją na ławce, podchodząc bliżej do haków, na których wisiał sprzęt. Widziała po trzonkach, że były niedawno używane. Były zwyczajnie brudne, świecące od potu, na wiciach były paprochy, dostrzegła też źdźbła trawy. Zerknęła raz jeszcze na mężczyznę, kiedy opuszczał pomieszczenie, zostawiając ją w nim samą i pożegnała go skinięciem głowy. Wtedy też przystanęła przy miotle, która miała należeć do Jonesa. Zgarnęła włosy w obie dłonie, przekręciła je, plotąc sprawnie w nich i zarzucając niezwiązane na plecy. Miotłę zdjęła z haka i ułożyła na ławce, klękając przed nią na podłodze, przyglądając jej się z bliska. Z torby wyjęła jedną ręką ściereczkę, którą przetarła trzonek. Prócz powierzchownym zarysowań nie dostrzegła niczego niepokojącego na pierwszy rzut oka. Przesunęła się dalej, w stronę spojenia, obserwując, czy światło z otwartych drzwi załamuje się w którymś miejscu, co wskazałoby nieodpowiednią krzywiznę. Palcami delikatnie przesuwała po grzbiecie miotły, nie wyczuwając na niej dziur ani ubytków. Później oplotła trzon całą dłonią i przesunęła w ten sam sposób od góry do dołu, szukając od spodu podobnych rewelacji. Zazwyczaj miotły znosiły na jedną stronę z powodu mechanicznych uszkodzeń. Silne uderzenie mogło sprawić, że należało ją wyważyć od nowa. Pierwsza pomoc zwykle wystarczyła, by zaradzić kłopotom, ale w przypadku miotły Jonesa nie znalazła niczego, co mogłoby ją zaniepokoić. Spoiwo też było solidnie zamocowane, niezbyt luźno, całkiem sztywno trzymając wszystkie wici w odpowiedniej pozycji. Zajęła się więc nimi, palcami odchylając delikatne gałązki, dotykając każdej i chwytem opuszkowym pociągając za końce, by sprawdzić, czy któraś była złamana lub poluźniona. Obróciła miotłę. Problem miał być z lewej strony, więc to na tej stronie skupiła się szczególniej, w końcu dostrzegając coś dziwnego, wciśniętego mocno i głęboko w wici — niezauważalnego z daleka. Niewielka kulka otoczona gałązkami zablokowana nie chciała się ruszyć. Wyciągnęła więc jedno z najcieńszych dłutek, jakie miała przy pasku i wsuwając dłonie miedzy witki, delikatnie i ostrożnie, poruszała nim, zahaczając w końcu o zawiniątko. Wyciągnęła je ostrożnie, zdziwiona znaleziskiem. Zwitek zasuszonych gałązek akacji, nie będących częścią bukowej miotły przypominał fragment jakiejś kryjówki dla maleńkiego stworzonka. Nie była pewna, która z magicznych istot mogłaby wybrać sobie miotłę jako dom, czy myszy były w stanie zgromadzić patyczki i je tam upchać, czy jakieś maleńkie ptaszki — była jednak pewna, że albo było to wynikiem wyjątkowego żartu ze strony kolegów lub rywali, albo Jones nie czyścił jej tygodniami i pozwalał jej sterczeć w różnych warunkach. Westchnęła ciężko pozbywając się kilki suchych patyczków i obróciła miotłę, zwracając ją bardziej w stronę światła. Kilka witek było złamanych — wiedziała, że to mogło powodować znoszenie zawodnika na jedną ze stron. Zarówno ciężar kłębka, jak i kilka drobnych złamań nie mogły zbyt mocno oddziaływać na samo latanie, ale rzeczywiście były w stanie przyczynić się do zmniejszenia komfortu. Z paska chwyciła mosiężne cążki, które służyły jej do przycinania wici i ucięła pod kątem 45 stopni nadłamane witki, to samo robiąc po prawej stronie. Miotle przydałaby się lepsza opieka — powinna otworzyć spoiwo i wymienić podcięte i dołożyć kilka nowych wici. Zrobi to po południu, jeśli uda jej się załatwić bukowe gałązki odpowiedniej grubości, a najpóźniej jutro, tak, by przed kolejnym treningiem miotła była gotowa. Na wypadek gdyby jednak postanowił z niej korzystać jeszcze dziś, musiała zabezpieczyć to w ten sposób. Na razie, tymczasowo.
Z torby wyciągnęła jeszcze miarkę calową, by zmierzyć długość wici i ich obwód w najgrubszym i najcieńszym miejscu, w głowie zapamiętując bez trudu wszystkie wymiary — pojawi się tu już z gotowym materiałem, pozostanie tylko kosmetyka. Po wszystkim śmieci zgarnęła na kupkę. Suchą szmatką przeczyściła trzon. Kiedy skończy z tyłem, będzie musiała jeszcze wypolerować go i natłuścić pastą, ale zajmie jej to tylko chwilę — jutro, zrobi to po wszystkim. Dziś nie było sensu/ Wyczyszczoną miotłę odwiesiła na hak, przyglądając jej się jeszcze chwilę, a później posprzątała narobiony przez siebie bałagan i opuściła szatnię, w głowie licząc ile będzie potrzebnych gałązek.
Czarodzieja, który jej otworzył pożegnała skinięciem głowy.
— Ja tu jeszcze wrócę dziś lub jutro z samego rana, muszę tylko coś przywieść— zapowiedziała mu na do widzenia, po czym wsiadła na własną miotłę i od razu uniosła się ku górze, by dotrzeć do tartaku, który od kilku miesięcy zapewniał jej wszystkie dostawy.

| zt


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]14.02.21 22:16
16.10

Człowiek ma kilka takich momentów w swoim życiu, które defniują jego życie. Zwykle przychodzą niespodziewanie i wymagają szybkich i zdecydowanych reakcji. Tak też było w tym przypadku, chociaż niv nie wskazywało na to, że Evan będzie miał właśnie takie odczucie apropo tej sytuacji. Informacja o rozwiązaniu drużyny Zjednoczonych przyszła w środku nocy. Może sowy dobijały się do domu McLaggenów nawet wcześniej, ale w nocy z piętnastego na szesnastego Andrea była w końcu w tak dobrym humorze, żeby żyć z mężem jak żona z mężem, więc Evan zasłonił wszystkie okna i zaryglował drzwi, rzucił zaklęcie wyciszające na pokój dziecka i korzystał z ostatnich, jak się później okazało, chwil beztroskiej zabawy w tym roku. Dopiero kiedy wyszedł do kuchni, żeby nalać sobie wody, zobaczył że padające z okna promienie słoneczne, oświetlają dwa listy, a gdzieś na drzewie nieopodal czekały sowy pocztowe. Ta należąca do Andrei była wyraźnie zadowolona, że Evan się obudził (czy raczej wyszedł z pokoju bo spania to tam nie było za dużo), podleciała na parapet, tym samym oczekując że da jej smakołyk za to, że przyniosła list. Mężczyzna jednak tylko poklepał jej piórka na głowie i otworzył pierwszy list. Był od Zaka Afrona, więc oczywiscie na początku McLaggen uznał, że nie będzie od typa nic czytać, bo jego menager co chwila mu wysyła informacje o tym, że może by chciał zareklamować nowy szampon Ulizanna. Podobno można by było z tego wyciągnać jakieś pieniądze, ale po pierwsze to Evan jest sportowcem, a nie jakimś modelem, a po drugie, to Andrea powiedziała, że to jest poniżej godności ludzkiej. Napił się jednak wody i otworzył kopertę, mimo że była zaadresowana do Andrei.
I od pierwszego zdania aż mu się słabo zrobiło. Zjednoczeni rozwiązani?! Przecież wszyscy mówili, że wojna się skończy i będą mogli wrócić do gry, nikt nie podejrzewał, że rozwiążą mu klub! Odstawił szklankę do zlewu i wraca do pokoju, ale nie patrzy na łóżko, tylko leci do szafy. Mówi Andrei, że musi jak najszybciej spotkać się z chłopakami z drużyny. Żona patrzy na niego z pytaniem w oczach, a on ciągle powtarza, że to to już koniec, rozwiązali nas, to dramat! Andrea przeczytała list w czasie, kiedy się ubierał, ale kiedy wychodził wziął go ze sobą i zaraz na progu domu deportował się na stadion Zjednoczonych.
Tak jak podejrzewał, inni już tam byli. Nie mógł sobie wybaczyć, że dopiero teraz dołączył, ale wyraźnie się ucieszyli, że się pojawił.
- Dopiero się dowiedziałem! Co się dzieje, rozwiązują nas? Zwalniają? Kurde Dimitri, czemu nikt nam o tym wcześniej nie mówił! - szukając spojrzeniem po twarzach kapitana, Evan widzi wielu ze swoich przyjacieli z drużyny, ale nie widzi pośród nich drugiego szkota. Co z tobą, Wright.
Evan McLaggen
Evan McLaggen
Zawód : ex obrońca Zjednoczonych
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
narcyz sie nazywam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
https://64.media.tumblr.com/e65402481f245508ee7e592436895585/tumblr_pbibj2qJE61u4ypbyo1_400.gifv
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9121-evan-mclaggen#275017 https://www.morsmordre.net/t9524-listy-do-evana#289662 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f180-dorset-weymouth-bond-street-14
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]15.02.21 20:26
Informacja o zawieszeniu Zjednoczonych z Puddlemere wstrząsnęła chyba wszystkimi członkami drużyny, nawet jeśli gdzieś w kościach czuli, iż nadchodzące miesiące mogą być dla nich niepomyślne. Świat się zmieniał; ewoluował w dziwny sposób przywiązując niezwykle znaczenie do pochodzenia oraz krwi, płynącej w żyłach. A ta, niezależnie od rodziców była taka sama - brunatna oraz lepka, pozostawiająca w ustach metaliczny posmak, gdy nie udało się ominąć lecącej na twarz piłki.
On wiedział o tym doskonale.
Morda Masona “Skały” Hearth’a nie była niczym szklanka, przeżyła niejedną burdę i nie jeden kafel miał okazję złamać krzywy nos. Przeczuwał, gdzieś w środku trzewi, że wyjście z ligi przyniesie swoje konsekwencje, nikt jednak zdawał się nie słuchać pałkarza. Ponoć zbyt wiele razy oberwał po głowie, aby być w stanie powiedzieć coś sensownego oraz logicznego.
Gdy Evan przybył na stadion, chłopcy mieli już za sobą kawałek interesującej rozmowy, w powietrzu unosił się zapach alkoholu., a po twarzy Masona spływała strużka krwi, znacząca sobie drogę od rozciętego łuku brwiowego, przez zarośnięte policzki po wyraźnie zarysowaną linię szczęki. Kilku chłopaków siedziało na ławkach z wyraźnie przybitymi minami, a pałkarz miotał się niczym młody byczek. To w jedną, to w drugą stronę, w dłoni obracając pałkę.
- No kurwa jesteś. - Mruknął na widok Evana, zza pazuchy wyciągając piersiówkę. Wpierw pociągnął  z niej długi łyk, po czym wyciągnął ją w kierunku Evana, krzywiąc się przy tym jakby zżarł całą cytrynę. Paskudne cholerstwo, ale kopie. - Nie rozwiązują. Jak to pięknie ujęli zawieszają nas. Nie gramy w ligówkach, nie mamy sponsorów, nie zarabiamy… - Mruknął rozeźlony, miotając się po szatni niczym dzikie zwierzę. - Mówiłem, kurwa, mówiłem. To nie, kurwa, Skała mózgu nie ma, wybili mu tłuczkiem… Skała weź się opanuj… Skała  nie znasz się… I co? I gówno, wszystko się sprawdziło. - Warczał pod nosem, co raz podrzucając trzymaną w dłoni pałkę, ciemnym spojrzeniem poszukując… Czegoś. Właściwie nie był dokładnie pewien, czego. A mina innych chłopaków wskazywała, że słuchają tego od dłuższego czasu. - Widziałeś się z Dimitrim? Pisał do Ciebie? - Spytał, podchodząc na chwilę do Evana, by zaczekać na swoją kolej - do piersiówki, rzecz jasna. Dzisiejszy dzień nadawał się tylko do tego, by zachlać pałę i poszukać czegoś, co pomogłoby im rozładować negatywne emocje.
Pieprzony Dimitri, tchórz nad tchórze.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]21.03.21 21:13
- Zawieszają, a co to ma znaczyć, że zawieszają ? - pyta, ale sam wie co to ma znaczyć, zresztą Skała to dobrze wyjaśnił. Nie grają, nie zarabiają, nie ma z nich pożytku. Odebrał piersiówkę z ręki kolegi i wychylił potężnego łyka. Nim się zorientował, już siedział na ławce (jak zresztą przez większość ostatnich miesięcy, kiedy nie grali z powodu napięć społecznych). - Cholera - przeklina pod nosem, popija znów podłego alkholu, a w jego oczach przyszłość jawi się już tylko najczarniejszymi barwami. Odsuwa te myśli sprzed nosa, jest przecież zawodnikiem, fighterem, kiedy widzi przeszkodę, robi wszystko żeby sobie z nią poradzić. Natomiast jojczenie Skały mu nie pomaga. Nie może już go wytrzymać. Zerwał się z ławki i rzuca na kolegę.
- Uspokój się i przestań. - odepchnął go, sprawiając, że Skała cofnął się na jeden krok a to już znaczyło, że Evan użył bardzo dużo siły. Dysząc patrzy na pałkarza. To, że postanowił się przeciw niemu zbuntować miało swoje powody. Zbierało mu się od dawna, wcześniej jednak sądził, że poradzi sobie z tą beznadziejną sytuacją. Nie było jednak to takie proste, a kiedy rozwiązali jego drużynę, to nagle stało się niemożliwe. - Gówno się sprawdziło. Mogliśmy się tego kurwa spodziewać. Co wy mysleliście, że będą w nas bulić pieniądze do końca świata i jeszcze dłużej i pozwolą nam tak siedzieć i pobierać pensję za nic? To nie jest jakieś podwórko, gdzie sobie możemy grać kiedy nam się podoba. Zjednoczonych już nawet Macmillian nie wyciągnie z tego gówna. To koniec, przestaliśmy istnieć, jesteśmy bezrobotni panowie - dopiero teraz zorientował się, że tamten spytał go o Dimitriego. - Nie ma go tu. Jest naszym kapitanem i go tu nie ma. To chyba najlepszy obraz tego, jak sam nie wierzył w tę drużynę. - rozeźlony Evan, znów nie oddał flaszki, tylko wziął łyk. - A wiecie co w tym jest najgorszego? Że w tym momencie przydałby nam się on. A gdzie są inni, nie widzicie, że inni też nie przyszli? Zjednoczeni... co to za nazwa - prycha z dezaprobatą i wciska Skale w pierś trunek. - Masz, schlej się, bo to jedyne co nam zostało. A wiecie co ja zrobie? Pójdę do tego kurwy, co nam zabronił grać i się go spytam czy jest teraz z siebie dumny, z takiej decyzji?
Evan McLaggen
Evan McLaggen
Zawód : ex obrońca Zjednoczonych
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
narcyz sie nazywam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
https://64.media.tumblr.com/e65402481f245508ee7e592436895585/tumblr_pbibj2qJE61u4ypbyo1_400.gifv
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9121-evan-mclaggen#275017 https://www.morsmordre.net/t9524-listy-do-evana#289662 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f180-dorset-weymouth-bond-street-14
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]25.03.21 1:38
Skała wywrócił oczyskami, zupełnie jakby Evan pytał go o najoczywistszą oczywistość. Znaczenie zawieszenia było jasne, coś zatrzymywało się w przestrzeni by zwyczajnie wisieć, tak jak wisieli i oni w rozgrywkach powieszeni za to, co dyndało im między nogami przez jaśnie wielkiego Merlinjedenwiejaksiędokładnienazywał. Tłumaczył, co trzeba było, wściekłym spojrzeniem wodząc po otoczeniu niczym rozwścieczony borsuk. Był zły. Był cholernie, kurwa, zły. A zły Mason Skała Hearth oznaczał jedynie kłopoty dla tych, którzy nie byli w stanie nad nim zapanować.
- Co przestań, co przestań?! - Wzburzył się, a potężne mięśnie pałkarza napięły się, gdy McLaggen go popchnął. Wielgachny pałkarz zrobił krok w tył, tylko po to by unieść pałkę na wysokość jego twarzy. Drewno sterczało tuż obok jego ucha, gotowe w każdym momencie zwiększyć odległość, by boleśnie przyłożyć w jego czaszkę. - Przyznaj, że miałem rację McLaggen! - Warknął wściekle, a ton jego głosu sprawił, iż dwóch innych zawodników przezornie uniosło się z ławek, gotowi w każdej rzucić się na pomoc biednemu Evanowi, stojącemu przed rozwścieczonym Skałą. Dopiero butelka jaka znalazła się w jego dłoni, była w stanie odwrócić jego uwagę od chwilowej chęci porachowania mu kości.
- Mówiłem. - Mruknął, przytykając butelkę do ust, by upić spory łyk gorzkiego trunku. - Temu Macmillanowi to sam pałkę w dupę wsadzę, zobaczycie. Taki opiekun, taki zaangażowany i co? I gówno, jestem pewien, że nawet nie tknął palcem, żeby cokolwiek zrobić! A mówiłem uważajcie, szlachetnym zawsze źle z oczu patrzy to nie, trzeba było się uzależnić od jednego. - Mruczał poirytowany w złości wypowiadając kolejne groźby. Czuł jednak, że miał rację - gdyby myśleli bardziej wielotorowo, z pewnością byłoby inaczej. - No, bezrobotni. Macie panowie, jakieś te, releratywy? - Rzucił wściekłym spojrzeniem wodząc po zrezygnowanych twarzach. Sam Skała nie posiadał wielu alternatyw. Umiał uderzać i umiał latać na miotle, po za tym nie posiadał zbyt wielu umiejętności bądź zdolności, nie licząc silnej czaszki oraz całkiem niezłej wytrzymałości fizycznej. - Ja to, panowie... w dupie jestem. Może zaciągnę się na statek albo do innej drużyny... Sądzicie że pustułkom już przeszło, że połamałem jednego z nich? - Mruknął posępnie, nie widząc dla siebie innej możliwości. Cholera, lubił grać ze Zjednoczonymi, coś jednak do gęby trzeba było włożyć. - No kurwa, no nie ma. - Zauważył niezwykle bystro Skała, dając piękny pokaz elokwencji. - Zjednoczeni, dupa, nie Zjednoczeni. Zjednoczonych, panowie, już nie ma. - Mruknął, ponownie przystawiając butelkę czy tam piersiówkę do ust - uwagi na to nie zwracał, póki gorzałka paliła przełyk.- I jak go chcesz znaleźć, co McLaggen? Poderwiesz jakąś panią z ministerstwa co? Co na to Twoja żonka? - Mruknął, by parsknąć rechotliwym śmiechem.


I show not your face but your heart's desire
Ain Eingarp
Ain Eingarp
Zawód : Wielość
Wiek : nieskończoność
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
I show not your face but your heart's desire.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 3baJg9W
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f47-sowia-poczta https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f55-mieszkania http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]21.01.23 0:11
20 czerwca 1958


— Czasami dobrze jest wrócić na stare śmieci, co nie? — uśmiech wreszcie pojawił się na zmartwionej dotychczas twarzy młodego mężczyzny. Brakowało mu czegoś podobnego. Wyjść gdzieś do świata, nawet tego, który już nie istniał (Zjednoczonych rozwiązano, większość graczy, podobnie jak tych z Jastrzębi wspierała teraz swoimi umiejętnościami podziemne ministerstwo) — aby pobyć chwilę razem, prawie zupełnie beztrosko. Oliver wiedział już jednak, że tak bardzo beztrosko być już nie mogło. Odkąd czarna magia dała o sobie znać w tak brutalny sposób w ich domu, domu dwójki aurorów, trójki zakonników i mugolki dostrzegł wreszcie, że żadne miejsce na świecie nie było święte. Żadne nie było do końca bezpieczne. Mogli tylko ograniczać skutki nadciągającej katastrofy albo być do niej przygotowani.
Brakowało mu też Michaela, do czego przyznał się przed samym sobą z odrobiną zdziwienia. Przyjaciel, brat bez więzów krwi był zazwyczaj na wyciągnięcie ręki, ale zawsze gdzieś indziej. Daleko — myślami albo ciałem. I nie miał mu tego za złe, w tym domu każdy miał swoje sekrety, nikt nie wnikał, gdzie ktoś znikał, dokąd wychodził i na jak długo, jeżeli oczywiście nie dotyczyło to Kerstin. Bywały takie tygodnie, gdy do środka wracał tylko na sen, większość czasu spędzając w szopie lub sklepie, co tydzień wędrując do Walii i zostając tam na noc. Dopiero jedna z wizyt u Hectora, szczera rozmowa o rodzinach, rodzinnych tajemnicach pomogła mu dostrzec, że sam przyczynił się do tej izolacji, niekoniecznie wiedząc, co powinien ze sobą począć.
Z zewnątrz wydawało się bowiem, że wciąż był tym samym Castorem Sproutem, co zawsze.
W środku jednak wiedział, że to wszystko nieprawda, że Castor Sprout był już tylko wydmuszką, cieniem dawnych dni i lat. Ale Oliver Summers nie żył w nim jeszcze zupełnie, nie do końca wiedział, jak powinien obchodzić się ze swą prawdziwą tożsamością. Odkrycie rodziny, poznanie jej, dojrzenie w kimś innym tego samego koloru oczu i zawziętego spojrzenia, tej samej struktury kości twarzy było czymś fascynującym, ale paradoksalnie pozostawiającym więcej pytań niż odpowiedzi.
— Pamiętasz swój pierwszy mecz? — spytał, przedzierając się przez puste trybuny, kierując się — powoli, ale zawzięcie — ku miejscom znajdującym się najwyżej, dla najlepszego widoku na puste boisko. Kiedyś potrafił przesiadywać na tym stadionie przez długie godziny, mrużąc oczy w poszukiwaniu śmigającego gdzieś złotego znicza. — Ja miałem może osiem lat. Obok mnie siedział inny chłopiec i jadł kanapkę z musztardą. Ciamkał przy tym paskudnie i cały się nią umazał. Byłem tym tak zaaferowany, że nawet nie skupiłem się na tym, co na boisku — uśmiechnął się szerzej, próbując powstrzymać się od cichego śmiechu, który poniósłby się pewnie po pustych trybunach. Wreszcie odnalazł miejsce, którego szukał. Zajął je szybko; dalej nie był w najlepszej kondycji, a wspinaczka sprawiła, że nawet najedzony, tracił szybko energię. — Musiałem siedzieć gdzieś tutaj. Chcesz kanapkę? — spytał, wyciągając z torby podróżnej dwie zawinięte w ostatnie wydanie Czarownicy kanapki z pszennego chleba z plastrami baraniny i pomidora. Jedną i tak wyciągnął w kierunku Michaela, jakby nie przyjmował ewentualnej odmowy.
— Rzadko ci to mówię, ale... — zaczął powoli, póki co unikając spojrzenia w twarz aurora. Może dlatego, że lekko się wstydził swojej sentymentalności, może po prostu nie potrafił mówić o swoich uczuciach z kimś... innym niż pewien magipsychiatra. — Cieszę się, że jesteś, wiesz? Że jesteśmy przyjaciółmi. Że mogę na tobie polegać — zazwyczaj podobnie sentymentalne wstępy były preludium do kolejnego ataku melancholii, która zwłaszcza od ugryzienia przyczepiała się do Olivera niezwykle mocno, Michael wielokrotnie padał wtedy ofiarą jego wisielczego nastroju.
— Twój tata... On jest mugolem, prawda? — spytał wreszcie, ostatecznie krzyżując ich spojrzenia. Póki co ułożył własną kanapkę owiniętą w gazetę na kolanach, czekając z jej odpakowaniem na sygnał od Tonksa.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]04.02.23 22:59
W przeciwieństwie do Castora, Mike czuł, że pusty stadion wprawia go w przygnębienie. Skwitował słowa o starych śmieciach bladym uśmiechem, starając się nie okazać przytłoczenia opuszczonymi trybunami. Zawsze przychodził tutaj, by poczuć się częścią tłumu, entuzjastycznych okrzyków, radości. Może i architektura pozostała niezmieniona, a dzięki protekcji lordów Kornwalii nad tymi ziemiami stadion nie popadł w wojenną ruinę, ale nic już nie było takie samo.
Wiedząc, że przyjaciel reaguje na cudze nastroje jak szrzypczkołapka (ta roślina, o której opowiadał mu Castor, która miała współdzielić odczucia właściciela… ale Mike chyba źle zapamiętał jej nazwę), starał się nie roztkliwiać nad własnym nastrojem. Szczególnie, że być może młodszy Zakonnik chciał tutaj po prostu porozmawiać, ale słysząc o celu wycieczki Tonks ułożył własny plan - z którym na razie nie zdradzał się przed Sproutem żeby go nie zniechęcić ani nie słuchać zrzędliwego marudzenia.
Stadion był pusty, idealny do ćwiczeń. A że Tonks zauważył, że przyjaciel zaczął normalniej jeść i wreszcie wracał do formy, nie zamierzał już mu pobłażać. Castor był dorosły, nie może w nieskończoność latać na miotle z kolegami - zwłaszcza, że obciążona miotła stawała się wtedy wolniejsza (co akurat “kochającemu” wysokość Sproutowi nie przeszkadzało, ale Michaelowi już tak) i mniej zwrotna (co na wojnie było istotne) dla jeźdźca.
-Byłeś na meczu i ciamkanie okazało się bardziej interesujące? - uniósł z rozbawieniem brwi, nie potrafiąc zrozumieć pedantyzmu blondyna. I uciekając na moment od tematu, od ukłucia irracjonalnej zazdrości. Chciałby oglądać mecze, mając siedem lat. Z rodzicami. -Miałem jedenaście. - odpowiedział nieco wymijająco, bo męska duma nie pozwalała mu tak po prostu przyznać, że jego pierwszy mecz nie był widowiskiem na stadionie Zjednoczonych, a rozgrywkami Quidditcha w Hogwarcie. Że nie wiedział wtedy, co się dzieje ani jakie są zasady, ale powziął postanowienie o dostaniu się do drużyny, bo wyglądała prestiżowo. Że pierwszy bilet na mecz Zjednoczonych kupił dopiero jako nastolatek - razem ze świstoklikiem na stadion.
-Jasne, że chcę! - rzucił Castorowi spojrzenie pod tytułem “co głupio pytasz” i chciwie sięgnął po kanapkę, zawiniętą w tą idiotyczną gazetę. -Czytałeś horoskop? - spytał z szelmowskim uśmiechem, bo astronomia i astrologia to przecież prawie to samo (odkąd interesował się fazami księżyca i gwiazdami wiedział, że nie, ale lubił się z tego nabijać).
Odpakował kanapkę od razu, ale pierwszy gryz prawie stanął mu w gardle, gdy Castor zaczął swoje melancholijne blablabla.
-Jak zaczniesz się wzruszać na stadionie to strzelę cię w ucho. Zostawmy męskie łzy to na kolejne zwycięstwo Zjednoczonych. - warknął z niespodziewanym optymizmem (jakby szczerze liczył na to, że Zjednoczeni i prawdziwe mecze wrócą), ale zaraz uśmiechnął się cieplej, rysy twarzy złagodniały.
-Ja też. - dodałby, że cieszy się, że Castor wrócił, ale temat zbyt boleśnie wiązał się z pewną wrześniową pełnią, więc był dla Tonksa pewnym tabu. Zamiast tego trzepnął go żartobliwie w ramię, ale nie w ucho.
Tematu ojca się nie spodziewał, ale może Sprout chciał spytać o coś mugolskiego. Odkąd pomogli tamtemu chłopakowi w ciężarówce (a właściwie może intensywniej jakoś od marca albo kwietnia), coraz częściej się tym interesował.
-Tfakaco? - tak, a co? - odpowiedział z pełnymi ustami.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]05.02.23 13:01
Gdyby tylko Michael wyraził swe porównanie Olivera do rośliny, Summers na pewno wywróciłby na to oczami i nie omieszkał się przypomnieć, że kłaposkrzeczki robiły to swoimi odgłosami, a jego zazwyczaj podobne współodczuwanie zmuszało do nagłych skoków emocjonalnych, których natury nie był w stanie sobie wytłumaczyć (znał co prawda kogoś, kto chętnie by się tym zajął, ale nie lubił mieszać prywaty z pracą, nawet cudzą). Może nawet lepiej, że Tonks nie poruszył tematu roślin, że póki co własne plany trzymał w ukryciu. Dowiedziawszy się o nich, młodszy z blondynów pewnie popadłby w panikę, niekoniecznie mogąc poprowadzić rozmowę tak, jakby tego chciał. A pewne rzeczy musiały zostać poruszone tylko i wyłącznie według planu, inaczej się nie liczyło.
— Byłem wtedy dzieciakiem — zauważył, odrobinę smutno z drobnym ukłuciem żalu gdzieś w głębi klatki piersiowej. Czasami wydawało mu się, że w ogóle tym dzieckiem nie był, ale to przecież tylko i wyłącznie na własne życzenie. Całe życie do przodu pchała go chęć poznawania świata, chęć rozumienia tego, co inni, co dorośli. A to doprowadziło go prostą drogą do bycia człowiekiem dorosłym, którym jest dzisiaj — odrobinę neurotycznym, próbującym odnaleźć w innych każdą, nawet najmniejszą wskazówkę do tego, jak jest odbierany w cudzych oczach, do pompowania własnych domysłów do katastrofalnych rozmiarów i ostatecznego wycofywania się, bo to, do czego dotarł na logikę, było spostrzeżeniem okrutnym w swej logiczności, czymś, czego nie chciał doświadczać. I dopiero w wieku dwudziestu czterech lat poznawał podstawy dziecięcej kultury czarodziejskiej, a może kultury w ogóle.
I przez to myślał, że zdziczał. Choć wolał to zrzucać na likantropię, to wygodna wymówka.
— I od razu wszystko zrozumiałeś? — uśmiechnął się zachęcająco, był z niego dumny. Pomimo wychowania w świecie mugolskim (tak zakładał), rozumiał świat czarodziejski na tym samym poziomie, co wychowany w nim Oliver. Rozumiał Quidditcha, jego wszystkie zasady odkąd po raz pierwszy oglądał mecz (bo domysł, że miało to miejsce w Hogwarcie, nie był czymś niezwykłym). — Ja zrozumiałem, dopiero jak zostałem prefektem. Wtedy już wypadało, bym kibicował — zaśmiał się krótko, podając mu jednocześnie kanapkę. Sam odpakował swoją, wgryzł się w nią chwilę po tym, jak zrobił to Tonks. Na pytanie o horoskopy po prostu wzruszył ramionami, ale też skinął głową na tak, spontanicznie wysyłając chyba sprzeczne sygnały.
— Tak, był mi potrzebny do obliczeń. Nie wróżbiarskich, tylko astronomicznych. Czasami w takich horoskopach są zawarte prawdziwe pozycje gwiazd. Nauczyłem się sprawdzać to ze stanem faktycznym, tym na niebie, ale to wymaga trochę czasu. Odpowiednie koniunkcje, sekstyle, kwadraty, opozycje, troistości, wszystko to trzeba brać pod uwagę, bo wpływa bezpośrednio na magię. Nie tylko eliksiry, czy talizmany, ale na taką zwyczajną też — potarł powoli dłonią swój policzek, gdy tylko przełknął kolejny kęs kanapki. Michael wiedział już bardzo dobrze, że raz dana Oliverowi możliwość wypowiedzi na interesujący go temat bywała swoistym wyrokiem, Oliver mógł mówić wtedy i mówić, bez końca.
Chyba że akurat miał ważniejsze rzeczy do poruszenia.
— Oj, no dobra, jeju... — pomarudził przez moment, marszcząc lekko nos w niezadowoleniu. To zniknęło w momencie, gdy Michael potwierdził, że on też się cieszy, radość natychmiast rozjaśniła zmęczone zazwyczaj oblicze blondyna, oczy zamigotały jakoś radośniej (bardziej błękitnie niż szaro), a usta wygiął szeroki uśmiech. Ten z dołeczkami.
Musiał tylko powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem, gdy Michael odpowiadał mu z pełną buzią. Dorosły mężczyzna, a czasami tak uroczy. Jak dziecko.
— No bo... — zaczął, odrobinę ostrożnie. Wzrok uciekł mu na pustą murawę, chyba tak prościej było mu zebrać myśli w całość, zastanowić się nad tym, co i jak powiedzieć. Ciężar tajemnicy ciążył mu na sercu, ciężar odnalezienia swej tożsamości, ale przed kim miał być szczery, jeżeli nie przed najlepszym przyjacielem?
— Ech, wiem, że powinienem ci powiedzieć o tym od razu, ale potrzebowałem... Czasu, żeby sam dojść do tego z jakimś ładem. Teraz... Teraz już jest chyba dobrze, ale są jeszcze rzeczy, których nie rozumiem, a które — tak myślę — rozumiesz ty... — wreszcie przeniósł znów wzrok na aurora, na moment odkładając kanapkę na papier, który wciąż miał na swoich kolanach. Mówił zupełnie poważnie, choć szybko, co mogło od razu zdradzić jakąś część odczuwanej ekscytacji. — Bo ja wreszcie... Wreszcie ich znalazłem — powiedział wreszcie, głosem ostrożnie ściszonym, pomimo tego, że nikogo innego poza nimi na tym stadionie nie było. — Moich... Moich rodziców. Starszych braci. Siostrę. Nie wszystkich jeszcze. Ale już sporą część — mówił dalej, palce chyba same drgnęły w emocjach, ale zmusił się do tego, by rozprostować je powoli, nie poddawać się nerwowym tikom. — I... I rzecz w tym, że nasz tato... Mój tata. Ten prawdziwy. Że on... Też jest mugolem — czy już rozumiał, co to znaczyło dla Castora? Ile znaczyło dla Olivera? Jak taka informacja mogła wywrócić czarodziejskie życie do góry nogami? Co się stanie, jeżeli trafi w niepowołane ręce? — Summers. Ma na nazwisko Summers. I... I ja też mam. I ten Alfie, ten od mugolskiej broni, z którym byłem w Warwickshire, to jest mój rodzony brat? Najstarszy? — kontrola powoli wymykała się z rąk alchemika, ale nie wydawało się, by wpadał w panikę, by przesadnie się bał. Bardziej wyglądało to na sytuację, w której Oliver wyrzucał z siebie całą rzekę świadomości, wszystko na raz, bez filtrowania informacji. — I ja całe życie myślałem, że jestem czystokrwisty. Castor Sprout, matka, ojciec i wszyscy dziadkowie czystej krwiwyrecytował ministerialną formułkę, po czym zagryzł lekko dolną wargę, unosząc wreszcie głowę do góry. — Ale to nieprawda. Ja... Wiem, że będzie głupio, ale mógłbym mieć do ciebie dwie prośby? — zapytał wreszcie, wargi zadrżały od wstrzymywanego, nerwowego oddechu, na który wreszcie sobie pozwolił. Zmusił się, by błękitne spojrzenie zogniskować w tęczówkach aurora. Wiedział, że z nim jego sekret był bezpieczny. — Żebyś... Jak będziesz pamiętał... Nazywał mnie Oliver? To... Imię, które dała mi prawdziwa mama i chciałbym... Chciałbym go używać. Być sobą takim, jakim miałem być — I druga, to... Mógłbyś mi może opowiedzieć... Jeżeli nie teraz, to kiedyś, jak to jest mieć ojca mugola? Ja... Ja się zupełnie na tym nie znam i nie chciałbym, wiesz... Zrazić go do siebie? Odstawać od reszty?
Chciałbym go zrozumieć — nie pada na głos, ale dźwięczy w głowie Summersa, głowie lekkiej od zrzuconego ciężaru i ciężkiej od zamartwiania się.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]08.02.23 1:07
Może i nie rozumiał uporządkowanego i zaplanowanego sposobu bycia Castora i nigdy nie zrozumie jego lęku przed wysokością, ale nie był ślepy. Wręcz przeciwnie, pomimo niezrozumienia pewnych ludzkich nastrojów, był bardzo spostrzegawczy - i choć nie potrafił od razu nazwać emocji, jakie kotłowały się teraz w dziwnie spiętym i pobudzonym blondynie, to przecież widział ich sygnały. I znał go na tyle, że wiedział, że w takich chwilach nie należy prowokować ani zagadywać chłopaka, że należy pozwolić mu wykrzesać z siebie to, co go nurtowało.
Czasami - słysząc mądre słowa przyjaciela o wszystkim i niczym, widząc zapał i doświadczenie z jakimi oddawał się alchemii, widząc odwagę i bojowy zapał i wytrzymałość z jaką blondyn znosił kolejne pełnie i przede wszystkim ambicję - zapominał jak bardzo Castor jest młody. Ale dziś, szczególnie mówiąc o swoim dzieciństwie, wydawał się bezbronny jak dziecko i jako buzia zdawała się jeszcze bardziej dziecięca. Mike zmrużył lekko oczy, a choć dobry humor go nie opuścił, to nagle nabrał czujności - jakby miało się zdarzyć coś ważnego.
-Jasne, że nie. - gdyby nie zauważył szczególnego nastroju Castora, w ogóle by się do tego nie przyznał. Nie lubił tamtego wspomnienia i tego, że nie rozumiał. Podzielił się nim jednak, wzruszając ramionami z bladym uśmiechem. -Ale udawałem, że rozumiem. Quidditch od razu mnie zafascynował, więc część pojąłem z obserwacji - a o resztę stopniowo dopytywałem. - wcisnął kolejne kęsy kanapki do ust i pokiwał ze zrozumieniem głową.
-No, a mi nie wypadało nie rozumieć. - przyznał, bo choć czasem nabijał się z przejęcia Castora tym, co wypada, to dzielił z nim podobne obawy. Może w innych aspektach, bo młodszy blondyn był wychowany bardziej konserwatywnie i starał się wpasować w opinię innych ogółem; a Mike desperacko pragnął akceptacji innych czarodziejów. Udowodnienia, że jest nie tyle dobrym człowiekiem, co dobrym czarodziejem.
Przez likantropię trochę w to zwątpił, ale było lepiej.
Uprzejmie nie komentował jakże interesującego dla siebie monologu o horoskopie, choć nagle wtrącił z nieoczekiwanym zainteresowaniem: -Seks-tyle, hehe! - i roześmiał się, zadowolony, a potem udawał przed samym sobą, że właśnie to ukróciło potok słów przyjaciela. Śmiech nadal igrał mu na ustach, gdy Castor uśmiechnął się promiennie, z łatwością więc ten uśmiech odwzajemnił.
Spoważniał, gdy blondyn zaczął mówić - o czymś ważnym, choć swoim zwyczajem nie przeszedł od razu do sedna (kiedyś Michael wytknie mu, jak bardzo chełpi się logiką, a jak bardzo kręte i nieaurorskie są jego tłumaczenia, jak połowę ze zdań trzeba by przeranżować do raportu - ale miał na tyle serca, by nie wytykać mu tego teraz) i Tonks przez moment zastanawiał się, czy może chodzi o coś związanego z likantropią - ale przecież prawie wszystko już chyba omówili, na przestrzeni ostatnich miesięcy współdzielonej niedoli...?
Chodziło o coś innego, o coś, czego Mike się nie spodziewał.
Wiedział, że jego przyjaciel szuka rodziny, ale kolejne informacje spadały na niego jak grom z jasnego nieba: mugolska krew, Summers, Alfie Summers, Alfie z W a r w i c k (na ktorego był za to tak zły, ale uznał to za zbieżność imion...). Rozdziawił lekko usta, spoglądając na Cas...Olivera w niemym szoku, ale nie szoku negatywnym - raczej wywołanym nagłym wzruszeniem i uświadomieniem sobie własnej ślepoty. Alfie, Alfie, którego znał całe nastoletnie życie - czy to mógł być brat Cas Olivera, z krwi i kości? Czy to między innymi dlatego z Oliverem było czasami tak swobodnie, tak znajomo, czy to miało wpływ na łatwość z jaką oswoił osamotnionego aurora w tamten zimny rok po ugryzieniu?
"Ja znam Alfiego" - cisnęło się na usta, ale zmusił się do milczenia i cierpliwości i kiwania głową, chcąc pozwolić mu powiedzieć, wszystko.
-Jasne, Oliverze. - potwierdził konkretnie i żołniersko, imię przez moment brzmiało obco, ale właściwie całkiem miękko układało się na języku.
-Ja... ja przecież znam Alfiego. Przyjaźniliśmy się, cały Hogwart... - wymamrotał, bo to domagało się powiedzenia. -I twojego ojca - otworzył szerzej oczy -też, z peronu i jednych wakacji... - i powinien mu powiedzieć o swoim, ale nie mógł, bo najpierw uśmiechnął się blado i zamknął Olivera w mocnym, niedźwiedzim uścisku.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]18.02.23 14:42
— To dobra taktyka — wypalił niemal od razu, szaroniebieskie spojrzenie krzyżując z tym niemal bliźniaczym, choć należącym do najlepszego przyjaciela. Uśmiechnął się jeszcze szerzej — pełen dumy, choć jako młodszy z tej dwójki, właściwie to sporo młodszy, chyba nie miał podstaw do czucia tego niemal rodzicielskiego rodzaju zadowolenia z podobnej podstawy. A jednak. — Czasem tyle wystarczy, by ustawić się w pozycji rozumiejącego i by nikt nie drążył z tobą tematu — dodał po chwili, nie mogąc przy tym powstrzymać pewnego chochliczego błysku w swych oczach. Czyżby młodszy z blondynów wreszcie przyznał się do stosowania podobnych sztuczek? Michael znał Olivera chyba najlepiej ze wszystkich ludzi na ziemi i jako pierwszy widział, jak wiele razy próbował czegoś nowego. Gdy tylko mu się to udawało — popadał w euforię i pragnął próbować dalej, rozwinąć skrzydła w jakiejś kwestii. Gdy sytuacja się odwracała i pierwsza próba kończyła się niepowodzeniem — prędko popadał w zniechęcenie i stronił od dalszych prób jak w przypadku latania na miotle. Nie było wielkim wyczynem dodanie w tej sytuacji dwa do dwóch.
Wszystkowiedzący uśmiech utrzymał się na jego twarzy z przerwami na jedzenie do czasu, aż przyjaciel podzielił się z nim tą błyskotliwą uwagą o sekstylach. Na moment odsunął dramatycznie kanapkę od ust, spoglądając na niego zupełnie poważnie, aż wreszcie maska pękła (nigdy nie był dobrym kłamcą), a on sam westchnął niemal cierpiętniczo i wywrócił oczami.
— Merlinie, wiesz, który mamy rok? — spytał ściszonym głosem, jak zawsze, gdy rozpoczynał swoje dobrotliwie—złośliwe uwagi. — 1958. Hogwart skończyłeś osiemnaście lat temu.
A mimo to i tak prosty, ordynarny żart spotkał się z krótkim parsknięciem. Pomimo karmienia go swoimi uszczypliwymi uwagami za każdym razem, gdy podobne niskolotne, suche żarty pojawiały się w ich zasięgu, lubił ten jego humor. Sprawiał, że Mike był sobą. Zdecydowanie wolał spędzić cały dzień słuchając podobnych żartów, niż widzieć przyjaciela zdruzgotanego kolejnym ciosem od losu.

I teraz patrzy na niego z wyczekiwaniem, którego chyba nie spodziewali się, gdy wspinali się na trybuny starego stadionu. Ręce mu drżą, ale uparcie trzyma w nich kanapkę, której nie jest w stanie znów ugryźć. Ma wrażenie, że z nerwów gardło ścisnęło mu się tak mocno, że nie będzie w stanie przełknąć już niczego, do końca świata. Nie martwi się jednak reakcją Michaela — wie, że jego przyjaciel zaakceptował go już na zawsze, a informacja o czystości krwi, a raczej jej braku, mogła ich tylko do siebie zbliżyć, nie oddalić.
— Znasz go? — zachrypnięte w zdziwieniu pytanie, otworzone szerzej oczy i rozchylone wargi. Przez moment wydawało się, że oboje przybrali tę samą, skądinąd niezbyt mądrą minę. Chciał dopytać o szczegóły, ale w tym samym czasie dreszcze — zimne i ciepłe na przemian — zaczęły zalewać jego ciało, a on sam pozostał z delikatnie rozdziawionymi ustami, nie mogąc zebrać się w sobie na tyle, by spróbować chociaż wydusić z siebie jakiekolwiek zdanie. — Tatę też? — tato, słowo mające opisać Charlesa Summersa brzmiało w jego umyśle jeszcze jakoś kanciasto i dziwnie, ale tak, to przecież był t a t o. Jego tata. Z trudem przełknął ślinę i opuścił wzrok. I tak nic nie widział; napływające prędko łzy skutecznie rozmyły mu całe pole widzenia, podbródek zadrżał ostrzegawczo, jak zawsze, gdy spadało na niego tak wielkie wzruszenie, ale próbował, próbował z całych sił się nie rozpłakać.
Dopóki przyjaciel nie zamknął go w swoich objęciach, a stawiane wcześniej pospiesznie tamy nie runęły.
— Jak to się mogło stać? — jęknął płaczliwie, choć nie był to płacz, który Michael widział u niego wcześniej. Jego słowa nie były przepełnione bólem, czy złością, z jaką reagował na wymykające mu się spod palców i kontroli życie. Nie były takie, jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy od tamtego dnia w listopadzie, gdy wtedy jeszcze Castor stał wokół kawałków swego starego, względnie bezpiecznego życia. Choć teraz zaczynało się dla niego nowe — jeszcze bardziej niebezpieczne, jeszcze bardziej nieznane — przez jego głos przebijało się nie tylko niedowierzanie, ale przede wszystkim n a d z i e j a. Nadzieja na lepsze jutro, nadzieja na to, że wszystko musiało się wreszcie ułożyć. Nadzieja, nadzieja, nadzieja, światło dobra w ciemności świata. — Byli pod moim... Pod naszym nosem... — i choć brodę miał opartą o ramię Tonksa, przez co też materiał na tym ramieniu robił się niepokojąco wilgotny, w głosie Summersa słychać było drżenie rozbawienia. Gdyby tylko wiedział wcześniej, może... Może jego losy potoczyłyby się inaczej? A może lepiej, że stało się, jak się stało, bo mógł dorosnąć do bycia dokładnie tym człowiekiem, jakim był teraz? — Byłeś u nich na wakacjach? Jacy oni byli...? Opowiesz mi? — zamknięty w przyjacielskim uścisku, zadawający tak szczere i niewinne prośby, Oliver Summers, pomimo dwudziestu czterech lat zapisanych w metryczce, wydawał się jeszcze młodszy, jeszcze bardziej podobny do dziecka.


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]18.02.23 20:30
-Taaak? A rozumiesz jak w praktyce działa zwrotność i wytrzymałość miotły? - odpowiedział z szelmowskim uśmiechem. Zawiesił na Oliverze przenikliwe spojrzenie, celowo spoglądając na niego tak, jak na przesłuchiwanych w pracy ludzi - ciekaw, czy się speszy. Wrażenie powagi zaburzały tylko iskry w jasnych oczach i drżące w powstrzymywanym śmiechu kąciki ust. -Wiesz, jesteśmy na stadionie. Najwyższy czas zrozumieć to w praktyce, żebym się odczepił. - zasugerował, wymownie. Wiedział, że prośba o lekcję wprost nic nie da, że chyba lepiej zagrać na jego ambicji. Nie rwał się jednak na równe nogi, mogą w spokoju zjeść kanapki i pożartować. A poza tym, przyjaciel był jakiś pobudzony, chyba chciał mu coś powiedzieć.
Teatralnie przewrócił oczyma.
-To nie żarty z Hogwartu, to żarty dla dorosłych. Bo seks-tyle, rozumiesz? - zrozumiał za pierwszym razem, ale jeszcze zabawniej było to podkreślić.

Znasz go? Powinien odpowiedzieć od razu, ale patrzył tylko na Olivera, czując ścisk wzruszenia gdzieś w krtani. Nie potrafił sobie tego wyobrazić, odnalezienia swojej rodziny. Ale potrafił sobie wyobrazić - przeżył - jej utratę. Głos uwiązł mu w gardle, więc tylko skinął prędko głową.
Przytulił go, po męsku, mocno. Przytuliłby go mocniej, słysząc płaczliwą nutę w głosie. Merlinie, tylko nie płacz - powiedziałby teraz Kerstin, panicznie, ale Oliver nie był Kerrie i ambitnie by się cofnął. Zdążył się zaniepokoić - przede wszystkim tym, że nie wiedział, co mu odpowiedzieć, nie rozumiał podobnej straty - ale wtem w głosie młodszego blondyna pobrzmiało niedowierzanie. Oddech ulgi.
-Są, nie byli. - poprawił cicho, a Oliver mógł usłyszeć po jego głosie, że się uśmiecha. Mógł też usłyszeć wzruszenie i pewną niepewność. Wiedział, że Mike w takich sytuacjach nie wie co robić, jak pocieszać - ale, że się stara.
Przymknął oczy. Od dawna nie myślał o tamtych wakacjach, bo był moment, w którym wspomnienie o przyjaźni z Alfiem przypominało o tym, co bezpowrotnie utracone. Już nie.
-Ja też... go odnalazłem, wiesz? - zaczął, najpierw. -Alfiego. Straciliśmy kontakt, po - wojnie, ale nie chciał tym martwić Olivera, jeszcze nie. -szkole. Ale odzyskaliśmy go niedawno, w Kornwalii, nie skojarzyłem, że to może być on. Twój Alfie ze sklepu i twój brat. Pomógł mi aresztować szmalcowników, jest dzielny jak ty. - i w ten sposób streścił mu chyba sylwetkę starszego brata. Ach, tak. Wakacje. Ojciec.
Na pewno byłby lepszym ojcem niż Sprout. - pomyślał z nagłą irytacją, ale nie wypadało jakoś wytykać Oliverowi, że człowiek, który go wychował jest debilem i że nikt nie powinien wysyłać syna do lasu w pełnię, nawet gdyby świat płonął.
Oliver chyba to już wiedział, dowiedział się na własnej - rozszarpanej - skórze. A Mike, po wyprowadzce z domu, nie pytał o jego relacje ze Sproutem, bo nie chciał się wkurzać.
-Pan Summers jest mądry. - zaczął, choć nie było to słowo, którym określiłoby się pracowitego pana Summersa na pierwszy rzut oka. Zaczął z przekory, bo Sprout był jego zdaniem głupi. I tak, osądził go po jednym czynie - i wiedział, że być może niesłusznie, ale nie umiał wybaczyć. -Tak życiowo. - dodał uczciwie, bo naukowcem nie był. -Jest stolarzem. Opowiadał nam o życiu i o dziewczynach. - głównie to Mike mówił o dziewczynach, pamięć mogła kłamać. -Za dnia biegaliśmy z Alfiem po Birmingham, wszystkie dzieciaki nas - znaczy jego, ale byliśmy nierozłączni - słuchały. Kiedyś podpuściliśmy twojego młodszego brata Lawrence'a, żeby wdrapał się na lampę... - urwał, zdając sobie sprawę, że... ile, właściwie Oliver wie, kogo poznał? -Poznałeś go? Ich wszystkich? - zagryzł nagle wargi, przypominając sobie o prośbie Alfiego z maja. Prosił go o pomoc (nie bezpośrednią, ale sprawdzenie czy ktoś wie coś w Plymouth) bliźniąt, podał mu ich nazwiska i ostatnie adresy.
Nikt nie wiedział.





Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]18.02.23 21:33
To był test.
Oczywiście.
— Zwrotność jest, jak zawraca i zmienia kierunek, a wytrzymałość jak się nie psuje — odpowiedział od razu, biorąc problem we właściwie dla siebie rezolutny sposób, na logikę. Wypowiadał przy tym słowa z pewnym siebie zacięciem, nie spuszczając oczu z tych Michaela. Za wszelką cenę chciał zdać ten specyficzny test, pokazać, że może i się nie zna, ale przynajmniej potrafi sprawiać pozory. Dopiero, gdy ich rozmowa zeszła ma temat praktyki, zawahał się na moment, nabrał więcej powietrza w usta, zerknął zaniepokojony w bok, na płytę boiska i przez moment nawet zagryzł dolną wargę, niemo pytając, czy to oznacza to, o czym myśli. Nie mógł przecież tak znikąd wytrzasnąć dla niego miotły!
Prawda?
— Zrozumiałem za pierwszym razem! — wyparował trochę za głośno, bo choć — jak miało się później okazać — był krwi mugolskiej, Sproutowie wychowali go skrajnie niemal konserwatywnie, a o takich tematach, w jego mniemaniu, nie powinno się rozmawiać głośno. Dodatkowo zdradziły go oczywiście wykwitające na policzkach, czubkach nosa i uszu rumieńce. Ostatecznie nadął nadąsany policzki i tylko kanapka trzymana w rękach wstrzymała go przed skrzyżowaniem ramion z dezaprobatą.

Michael mógł nie mówić właściwie niczego — dla Olivera liczyło się to, że był. Rozumiał. Chyba rozumiał. A nawet jeżeli nie — chciał zrozumieć. Nazwał go bez marudzenia imieniem, o które został poproszony, teraz trzymał w ramionach, oferował ten rodzaj bliskiego zrozumienia, który był dla Olivera najbardziej wygodny. Sam nigdy nie odnajdywał odpowiednich słów, wolał dawać komuś komfort kontaktem fizycznym i był za to wdzięczny. Tak bardzo, cholernie, niesamowicie wdzięczny.
Wyczuł w jego głosie, że się uśmiecha. I sam w reakcji na to odetchnął z ulgą, która pozbawiła go kilku centymetrów w napiętym wcześniej obwodzie. Zaśmiał się nawet na to poprawienie, choć zazwyczaj unosił się dumą. Teraz uniósł jedynie dłoń, by zetrzeć gorące łzy z twarzy.
— Są. Masz rację — szepnął, kąciki ust drżały z radości, której nie spodziewał się już poczuć, chyba nie w tym życiu. Wreszcie sam objął przyjaciela, mocno, w pasie, prawie zamachnął się by go podnieść, ale prędko zweryfikował te plany — jeszcze by sobie coś naciągnął i zrobił większą krzywdę. — Są! Żyją! To jedna taka szansa na tysiąc! Albo jeszcze lepiej! — odchylił się na moment, chcąc zajrzeć w twarz swego przyjaciela. Jego własna lśniła. Nie tylko od śladów po łzach. Wydawało się, że w jednej chwili odmłodniał o kilka lat, ale i jego oczy lśniły tym niezwykłym światłem odzyskiwanej raz za razem nadziei na to, że to dopiero początek. Wszystko przed nim. A tak łatwo chciał kiedyś składać własne życie na szali losu.
Gdyby umarł... W styczniu, marcu, teraz w czerwcu... Czy zdążyłby ich poznać?
— Naprawdę to zrobił? Jest trochę... — nierozsądny, porywczy, bezkompromisowy, takich ludzi potrzebujemy — Wygadany. Ale ma dobre serce, prawda? I jest dzielny, tak, jest dzielny... — gdy koszmar z Szarodrzewa dobiegał końca, to Alfie zajmował się nim, nalegał na dopatrzenie, czy przypadkiem jego młody towarzysz na pewno się wyleczy, proponował nawet pomoc siostry. Ich siostry. Jakby to wszystko zupełnie na niego nie wpłynęło.
Słuchał dalej. Z zapartym tchem, z coraz to bardziej poszerzającym się uśmiechem. Zupełnie tak, jakby słuchał o jakiejś legendarnej osobie, o wielkim wojennym bohaterze pokroju samego Harolda Longbottoma. Wiedział, że jego ojciec był mugolem, nigdy nie posługiwał się magią, ale mógł być w jego oczach kimś zupełnie niezwykłym.
Pan Summers jest mądryJak ja?, chciał spytać, naiwnie. Nie dlatego, że uważał, że reszta jego rodzeństwa jest głupia; desperacko poszukiwał jakichkolwiek znaków, które potwierdzałyby ich pokrewieństwo. Z panią Summers, z mamą było prościej. Była przecież alchemiczką, znała się na ziołach, dokładnie jak on. Alfred, Alfie miał wyglądać w jego wieku dokładnie tak samo, między nimi malowało się największe fizyczne podobieństwo. Lawrence zachowywał się jak on, miał te same nerwowe tiki, ręce drżały mu w ten sam sposób i wydawał się mieć to samo usposobienie, co on sam zaraz po zakończeniu szkoły. Nim nie poznał swojego odważnego przyjaciela—gryfona.
— To wy zrobiliście to z lampą?! — ożywił się nagle, słyszał tę historię, od Alfiego. W tej histori Lawrie upadł na plecy i prawie zginął. — Przecież Lawrie mógł umrzeć! — nigdy nie miał młodszego rodzeństwa, nie rozumiał, że przecież była to część normalnych relacji między dziećmi. Starsi podpuszczali młodszych, potem młodsi mścili się na starszych i tak w kółko.
Odetchnął. Zalążek złości zduszony został kolejną dolewką niepewności. Czy mógł...?
— Wiesz coś jeszcze? — dopytał, nim Michael sam zadał mu kolejne pytanie. I choć poczuł mocne szarpnięcie w okolicy serca (zawsze się tak czuł, gdy na czymś mu bardzo zależało, gdy coś ciążyło mu wciąż na sumieniu), pokręcił przecząco głowo. — Nie wszystkich. Mamę, tatę, Alfiego, Lawrence. Wiemy, gdzie jest Hazel. Ale jeszcze jest... Jodie i Jacob. Ich nie widziałem...


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]28.02.23 21:40
Demonstracyjnie wzniósł oczy do góry, bo o ile przyjaciel wybrnął jakoś z tej zwrotności i odpowiedź (dzięki podobieństwu słowa zwrotność do zawraca) można by uznać za połowicznie poprawną, to z wytrzymałością zupełnie spudłował. A Mike nie zamierzał mu tego podarować - wybuchnął więc śmiechem, gromkiem i odrobinę złośliwym, ale w gruncie rzeczy sympatycznym.
Śmiechem Michaela sprzed grudnia 1955 roku.
-Nie ze wszystkiego wybrniesz logiką, mądralo! - wytknął z dumą. -Wytrzymałość drewna odpowiada za udźwig miotły, czyli za to, że nie możemy bezpiecznie latać na mojej. - dopóki nie sprawię sobie lepszej, ale nie chciał podsuwać blondynowi jakiegokolwiek kontrargumentu. Znając go, tylko by się go uczepił i uparł, że poczeka z lataniem na nową miotłę Tonksa, a było to przecież irracjonalne - musiał się usamodzielnić, a Mike nie wiedział nawet czy i kiedy uda mu się ogarnąć nowy sprzęt. Najpierw nie rozmawiał z Hannah, a gdy już odnowili kontakt i prawie zebrał się na spytanie jej o zlecenie - Billy został ciężko ranny. I ta ciąża. Na pewno miała ważniejsze sprawy.
-No dobrze, dobrze. Jesteś w końcu dorosły. - wyszczerzył zęby, ale nieco złagodniał, orientując się po krwistych rumieńcach, że może zaszedł w tych żartach troszkę za daleko.

Nagłe wyznania i emocje zaniepokoiły - emocje zawsze trochę niepokoiły, ale dzięki radom Faollana i zwykłych relacjom z bliskimi nauczył się je oswajać - ale gdy Oliver się odsunął, wszystko było jednak dobrze. Nawet bardzo dobrze. Mike dawno nie widział przyjaciela tak rozpromienionego, a jego promienny uśmiech był zaraźliwy.
-Pewnie jeszcze lepiej! - dodał entuzjastycznie, choć na liczbach się nie znał i nie myślał w takich kategoriach. Ale chciał podtrzymać jego entuzjazm i wiarę, że życie było darem. Ich, bliskich. I jego. Mimowolnie pomyślał o Justine, o szansach na przeżycie Azkabanu; a potem o sobie, o szansach na przeżycie ugryzienia wilkołaka - bez pomocy, bo Oliver umiał się przynajmniej opatrzyć.
Może to wszystko było darem.
Uniósł lekko brwi, słysząc czasowniki, jakimi Oliver określił Alfiego - widząc go w nowym świetle, oczyma przyjaciela. Sam nie użyłby słowa wygadany, nie od razu - bo choć Alfie faktycznie taki był, to od dzieciństwa byli wygadani obydwaj, nierozłączni i psocący.
-Prawda. - przyznał bez namysłu. Lepsze od mojego. -Jego pierwszym odruchem jest pomoc. - była, tam w lesie. A moim - walka. -Ale jest tak odważny, że aż dziwne, że nie był Gryfonem. - zażartował, wiedząc że Hufflepuff to czuły punkt i Alfiego i Olivera.
I chcąc odciągnąć własne myśli - i ewentualne pytania Olivera - od tamtych wspomnień Alfiego po powrocie z mugolskiej wojny, Alfiego o dziwnie smutnych i pustych oczach i czujnej dłoni na spuście, Alfiego w barze. Coś było nie tak, już wtedy i teraz i Michael rozumiał chyba co, ale nie chciał mówić o tym Oliverowi, jeszcze nie. Nie, gdy młodszy Summers tak się cieszył i zanim wyjaśni wszystko ze starszym.
-Wie, że działasz... dla nas? - przeze mnie? - zapytał tylko ostrożnie, woląc wiedzieć, na czym stoi. Ile Oliver powiedział swojemu bratu, a ile chciał zachować w dyskrecji? To jego decyzja, był pełnoprawnym Zakonnikiem. A podejście Michaela do własnej rozpoznawalności było nieco spaczone odkąd był na tych przeklętych listach.
-Dzieci nie umierają od wspinania się na lampy, mają giętkie kości. - zaprotestował bez namysłu, używając szczeniackiej wymówki, która działała gdy namawiali Lauriego do wspięcia się na latarnię i nie do końca poważnie brzmiała w ustach trzydziestopięciolatka.
-O czym? - udał idiotę, nie chcąc mówić, że nie wie, gdzie są Jacob i Jodie. Zamrugał, ale spróbował utrzymać tą samą minę (mimo ścisku w sercu), gdy Oliver przyznał, że nie wie, gdzie są. Nie dziś, nie dziś.
-Wiem, że Alfie świetnie strzela z karabinu! Widziałeś? - nie wiedział, czy świetnie, ale to k a r a b i n. Karabiny były wspaniałe, szczególnie dla mugolaka, który samemu nie umiał się nimi dobrze posługiwać! -Poproszę go kiedyś o lekcje. - wyszczerzył zęby, licząc, że zmienił temat.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stadion Zjednoczonych z Puddlemere - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stadion Zjednoczonych z Puddlemere [odnośnik]02.05.23 13:48
— Nie ze wszystkiego, ale ze zdecydowanej większości... — odburknął, bowiem nikt jeszcze nie widział, żeby Castor—Oliver mógł po prostu, ot tak, odpuścić sobie próby swoistego ratowania twarzy w towarzystwie najlepszego przyjaciela. Mógł, oczywiście. Wiedział, że Michael nie miałby mu tego za złe, nie wykorzystywał później dla własnej rozrywki; przecież ufał mu, ufał jak bratu, może nawet mocniej (dopiero uczył się, co to znaczyło mieć braci). Ale duma blondyna była przecież bardzo wrażliwa, jego humorki zmienne podobnie do pogody w przeciągu ostatniego roku w tym kraju. Trudno było za nim nadążyć poza tym, że pragnął nie wyjść na głupka. — Nie możemy tego przełożyć na później? — zapytał wreszcie, zmienionym, bardziej ugodowym tonem. Choć był aurorem, Tonks też przecież miał swą delikatną stronę. Przede wszystkim chyba najlepiej ze wszystkich (poza pewnym jegomościem rezydującym w Walii) potrafił czytać jego tony i nastroje. A ten, którym posługiwał się teraz, jak na dłoni pokazywał, że latanie musiało poczekać, przynajmniej przez chwilę.

Uśmiechał się dalej, radość nie chciała z niego wyparować, nie mogła, jeszcze nie. Przełknął za to ślinę, wraz ze łzami, które znów pchały mu się do oczu, a których popchnięty swą szczenięcą dumą, nie mógł przecież wypuścić na światło dzienne. Zgoda, którą uzyskał od przyjaciela, była jeszcze słodsza od samego miodu i nawet najsłodszej wylosowanej przez niego dotychczas Fasolki Wszystkich Smaków. Nawet to wspomnienie o Gryfonach skumulowało się wyłącznie w teatralnym przewróceniu oczami, lekkim szturchnięciem w ramię i:
— Oj no już daj spokój z tymi Gryfonami. Puchoni też bywają odważni — a co ważniejsze, są lojalni, dodał w myślach, przenosząc wzrok na niebo. Jasne chmury leniwie przesuwały się po nieboskłonie i wydawało się, że nagle wszystko było na swoim miejscu. Nawet jeżeli siedzieli na pustym, przesiąkniętym ciszą stadionie Zjednoczonych, wokół nie było czuć ani piwa, ani kiełbasek, ani smażonych ziemniaków polanych octem. Nawet pytanie o rebeliancką działalność nie zachwiało obrazem tymczasowej idylli.
Oliver zwrócił twarz w kierunku przyjaciela, kręcąc przecząco głową.
— Jeszcze nie. Kiedyś mu powiem. Mam nadzieję, że... No wiesz, też będzie chciał — jak ty i Just, tego też nie powiedział głośno, ale stosunki panujące w domu Tonksów wpłynęły też i na jego postrzeganie jedności rodzeństwa. Nie nazwałby stosunków między nimi "zdrowymi", w żadnym wypadku, ale prezentowana przez nich poglądowa jedność była czymś, o co w swym mniemaniu powinien zadbać także wśród Summersów. Tych, których odnalazł. Tych, których odnajdzie. Jak Jacoba i Jodie.
Milczał przez chwilę, oparty z rękoma za plecami. Myślami był gdzieś daleko, może nawet dalej niż Somerset, a może daleko nie dotyczyło fizycznej odległości, a czasu. Czasu, którego zostało mało, ale miał przecież jeszcze jedną rzecz do opowiedzenia, ale to za chwilę, zaraz.
— Nie, jeszcze nie. A ty? — spytał z ciekawością, gdy temat zszedł na karabin jego najstarszego brata. Wciąż niekoniecznie rozumiał, czym właściwie była ta broń palna, co oznaczało "strzelać". I bardzo dobrze, bowiem nie był chyba jeszcze przygotowany na huk, który wydawała, a bywał ostatnio szczególnie drażliwy na punkcie nagłych, głośnych dźwięków. — Myślisz, że też byś potrafił? Albo ja? — nie wyobrażał sobie siebie z innym rodzajem broni niż różdżka lub dobrze przygotowany eliksir. Ale kto wie, do czego doprowadzi ich wojna, co okaże się najszybszym i najskuteczniejszym sposobem na jej zakończenie. Może to mugolska technologia, od której czarodzieje odwracali się przez długie lata. A może to element zaskoczenia, który nie pozwoliłby czarodziejom na prędkie rzucenie protego przy spotkaniu z pędzącym pociskiem.
— Może powinienem... — ciągnął dalej, tonąc chyba w jeziorze własnych myśli. Mrugał już wolniej, Michael znał tę minę, znał ten stan. Po raz kolejny tegoż dnia Oliver zbierał się w sobie, by coś przekazać. — Bo... Znalazłem dom, w Dolinie Godryka. Po okazyjnej cenie, z dużym ogrodem, rabatami, nawet szklarnią i szopą. Już... Długo u ciebie mieszkam. Dużo się przez ten czas wydarzyło. Odkładałem pieniądze, żeby stanąć na własne nogi. Być niezależnym. Może kiedyś odpłacić ci się za... — nie patrzył na niego, próbując odnaleźć właściwe słowa. Wiedział, że jeżeli znów skrzyżuje ich spojrzenia, chyba rozklei się na nowo, a bardzo pragnął tego uniknąć. Nie chciał dokładać mu zmartwień, nie gdy chyba pierwszy raz od dawna wydawało się, że może być prawdziwie szczęśliwy. Mogą. Obydwaj. Zakręcił nadgarstkami kółka, aż wreszcie westchnął głęboko, ledwo powstrzymując śmiech. — To wszystko. To duży dług, ale nie zapominam. I spłacę go, prędzej czy później, możesz być tego pewny — oznajmił z przekonaniem, układając wreszcie dłonie na udach. Niedługo później podniósł się z miejsca; kanapka została zjedzona, wokół nie pozostał nawet okruszek. — A no i... Ogród jest na tyle duży, że chyba będzie bezpiecznym miejscem na treningi. Latania i... w ogóle — Czy Michael wiedział, jak bardzo poprawiły się umiejętności obronne jego przyjaciela, między innymi dzięki niemu? Może nie zdawał sobie z tego sprawy, jeszcze nie, ale Oliver... lubił się chwalić. I gdyby udało się połączyć przyjemne z pożytecznym, trening latania i trening z obrony przed czarną magią... Byłoby naprawdę cudownie. — Wracamy? Robi się późno, Kerrie nas okrzyczy jak nie zdążymy na obiad... — zaśmiał się w głos, podnosząc twarz do nieba. Promienie słońca przyjemnie łaskotały skórę, dodatkowo osuszając ją z wcześniejszych linii przepływu łez.
Wreszcie czuł, że żyje.
Że może wcale nie musiało być tak źle, jak zakładał na początku.
Że rację mieli ci, którzy mówili, że wszystko co dobre, przychodzi z czasem.

| z/t


Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami.
Oliver Summers
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt.
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9918-castor-sprout#299830 https://www.morsmordre.net/t9950-irys#300995 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f444-dolina-godryka-ksiezycowa-chatka https://www.morsmordre.net/t9952-skrytka-bankowa-nr-2255#301004 https://www.morsmordre.net/t9951-oliver-summers#300999

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Stadion Zjednoczonych z Puddlemere
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach