Wejście do chatki
AutorWiadomość
Wejście
Wejście do chatki wygląda jak z bajki - wszystko za sprawą bogatej roślinności obrastającej ceglaną dobudówkę, która powstała specjalnie jako przedsionek do reszty domu. Architektura odstaje tylko nieznacznie od reszty domku; Harriett Potter zadbała o to, by chatka zachowała swój charakter. Nie ma innego wejścia (prócz piwnicy), gdyż poprzednie zostało całkowicie przemienione na pracownię Effie. Pomieszczenie nad wejściem służy jako suszarnia - dla prania, ingrediencji roślinnych, liści herbaty.
nałożone pułapki: Cave Inimicum, Lepkie Ręce
[bylobrzydkobedzieladnie]Ostatnio zmieniony przez Effie Potter dnia 31.01.21 21:20, w całości zmieniany 3 razy
Droga z Londynu była długa, chociaż najtrudniejsze było wydostanie się z tego miasta gdy dookoła kręciło się tyle straży i policji. Powód by z niego wyjść był jednak dobry, nawet jeśli miał jedynie uspokoić serce Hagrida. Grób psora Dumbledora, według słów Tonksa, znajdował się właśnie w Dolinie Godryka na cmentarzu przy kościele. To co ten czarodziej dla młodego jeszcze kiedyś półolbrzyma zrobił, zasługiwało na oddanie mu należytej czci. W końcu, gdyby nie on to Gryffindor jeden raczył wiedzieć, gdzie parszywy los poprowadziłby Rubeusa. Być może to właśnie słowa dobrego starego psora, uratowały go przed Azkabanem albo jakimś innym więzieniem i być może to właśnie dzięki niemu mógł w spokoju ostatnie kilkanaście lat przetrwać. Drogę umilała mu gra na flecie, bo w nocy niezbyt wielu na ulicy można było spotkać, pomijając kilku pijaczyn. Chociaż nogi wchodziły w cztery litery, to Hagrid nie ustawał kroku, licząc na to, że pomimo zmęczenia dotrze w miejsce pochówku jednego z bohaterów dzieciństwa. To jednak przypominało mu o tatce i o fakcie, że jego grób też wypadało odwiedzić, ale to potem, to po wygranej wojnie. W końcu, po wielu godzinach, przekroczył granice miejsca zwanego Doliną Godryka. Naprawdę ładnie wyglądało ono przy wschodzie słońca. Hagrid wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza flet i pokonując kolejne mile grał sobie po cichu melodie dodającą nieco otuchy. Słońce było coraz wyżej, a w oknach okolicznych domów powoli pojawiały się jakieś sylwetki.
Droga do Doliny Godryka była prosta, ot wystarczyło iść prosto, jak w mordę strzelił. To po przekroczeniu granicy tego miejsca zaczęły się schody, zwłaszcza gdy zmęczenie zdawało się brać górę. Kościoła nie było widać, a tym bardziej cmentarza. Chociaż Hagrid był wyższy niż każdy przeciętny czarodziej, to wzrost nie pomógł w dostrzeżeniu wieży kapliczki ani żadnych znaków mówiących gdzie właściwie ma iść. Głupio zresztą byłoby, po przejściu tylu mil, zgubić się w jakiejś wioseczce.
- Pszapszam Panią - powiedział cicho dostrzegając jedyną żywą duszę w okolicy. - Pani wi gdzie na cmentarz może?
Dom nie był zupełnie zwykły, a już na pewno nie wyglądał na taki który można było spotkać na przedmieściach Keswick, gdzie Hagrid żył przez ostatnie lata. Bujna i nieco dziwna roślinność porastała kawałek budynku, a ta raczej nie wyglądała jak typowe piwonie.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Chatkę wciąż oplatały ramiona snu; ojciec ostatnimi czasy schodził do kuchni dopiero około południa, a siostra właściwie nie miała powodu, by wygrzebywać się z miękkiej pościeli już o świcie. Sama Effie jednak swój tryb funkcjonowania dopasowywała do procesu warzenia eliksirów, a poranki były wyjątkowo dogodne z wielu powodów. Po pierwsze, w Dolinie panowała idealna cisza i alchemiczka mogła w końcu wietrzyć swą pracownię, bez obaw, że niechcący przez okno wpadnie do niej roztrzepana sowa lub któryś z sąsiadów znów przerazi się kolorem i zapachem dymu, wydobywającego się z jej kociołka. Po drugie, często mogła liczyć na zebranie porannej rosy z liści i traw, otaczających ich chatkę (stosowała ją do przemywania swoich fiolek, a także jako dodatek do najważniejszych wywarów, najczęściej tych leczniczych). A po trzecie i ostatnie, mogła doświadczyć łagodnej formy samotności; czuła się wtedy jak wyrwana z kart czasu, pogrążona w chwili, która mogła trwać wiecznie. Lecz dziś jeszcze zanim zdążyła na dobre rozgościć się w znajomym odczuciu, popełniła jeden błąd. Nie będąc przyzwyczajona jeszcze do obecności nowego sierściucha wśród znajomych ścian, niechcący wpuściła go za sobą na poddasze. Potrzebowała tylko upewnić się czy wszystkie ingrediencje są na swoim miejscu i czy zebrane zioła ładnie wysłuchają; do tego ważne było, aby jedna okiennica pozostawała sztywno uchylona, bo przecież nie mogła wkraść się tu wilgoć. I w mgnieniu oka, nawet nie zdążyłaby powiedzieć a niech to kopnie Taurus z nieba północnego, a już kudłata, ciemna bestia wyskoczyła spod jej nóg i czmychnęła na zewnątrz, strącając w swej lekkomyślności dwie doniczki. Ziemia posypała się wesoło, mieszając się z kawałkami ceramicznej obwódki; Effie musiała zakryć usta, by nie rozpętać wojny słownej wobec, czworonoga, którego i tak straciła z oczu. Podskoczyła do okna, starając się mniej lub bardziej uważać na ostre odłamki (i przede wszystkim na podwiędłe liście paproci, wśród których na szczęście nie było jeszcze pąków znaczących uśpione kwiecie) i wyjrzała na zewnątrz. Gdyby spojrzała w dół, na drogę wijącą się przez okolicę, mogłaby pewnie już dojrzeć idącego w dół doliny półolbrzyma, lecz jej wzrok był zbyt skupiony na poszukiwaniu ciemnej kuli złośliwości. Prędko rozejrzała się i dopiero cichy odgłos pazurów, szukających oparcia w belkach budynku, zwrócił jej uwagę.
— Wilkor! — syknęła, wymachując prawą ręką w jego stronę. Nic to nie pomogło, ciemna kula futra, dziwnie przypominająca z pyszczka ilustracje wilkołaków, które wypełniały jej stary podręcznik z ONMS, z ogromną desperacją starała się wspiąć jeszcze wyżej, na sam dach. Effie nie czuła się pewnie, wystając wpół z okna, i widziała, że także kot zaczyna mieć pewien problem z trzymaniem się na nierównej powierzchni. Czarownica zagryzła wargę, po czym wybiegła z pomieszczenia, kierując się na zewnątrz. Gdzieś po drodze w pośpiechu zgubiła jeden bucik na schodach, ale nawet tego nie dostrzegła; z lekką zadyszką pojawiła się przed chatką i jeszcze łapiąc oddech, rzuciła: — No, złaź stamtąd!
Właśnie wypatrywała pod stopami niewielkiego kamienia, którym mogłaby w ostateczności sprowokować powrót stworzenia na ziemię, gdy za plecami usłyszała czyjś głos. Na tyle ją to zaskoczyło w obecnej sytuacji, że podskoczyła w przestrachu i wlepiła szeroko otwarte oczy w… — A… — wydusiła z siebie, głupio się zastanawiając czy cały ten poranek nie był jednym, dziwnym i szalonym snem. — Cm-cmentarz. — Powtórzyła, łapiąc się tego słowa jakby mogło ją ono sprowadzić z powrotem do rzeczywistości. Przed nią rozciągała się ogromna postać (olbrzyma?) wyrwana z bajek, którymi straszyła ją ciotka Griselda, gdy dziewczynka wyrażała pragnienie wybrania się do lasu w środku nocy. Ale przecież było jeszcze wcześnie; a las znajdował się dobre kilka metrów dalej i – jak się zdążyła przekonać podczas wypraw na własną rękę – nie był miejscem, które mogłoby skrywać podobne istoty. A jednak, w pełnej okazałości, stał właśnie przed nią dowód, że wielu jeszcze rzeczy w świecie do tej pory nie widziała. I mówił ludzkim głosem. I właściwie to zwrócił się do niej bardzo miłym tonem. Oczywiście, ona w tym momencie także nie prezentowała się tak zupełnie zwyczajnie – brakowało jej jednego pantofelka, jej jasne kosmyki były w zupełnym nieładzie, a w dłoni dzierżyła malutki kamyk, który ostatecznie podniosła z ziemi. Zamrugała kilkukrotnie i poprawiła sukienkę, orientując się, że za długo milczy i nadal nie odpowiedziała na zadane pytanie. — Cmentarz, tak, tak. Jest tu niedaleko. Wy-wystarczy teraz dojść do placu głównego i stamtąd widać kościół. A za kościołem jest cmentarz. Jedyny w okolicy. — Trochę pogubiła się w swoich myślach (w końcu nadal czuła lekkie spięcie w ciele, spowodowane zarówno przez widok czegoś nieoczekiwanego jak i przez sytuację z kotem.
Właśnie! Wilkor!
Tuż za nią rozległo się przeciągłe miauknięcie, chyba wołanie o pomoc futrzaka, który zwisał na dwóch łapkach z beli, budującej podłoże dachu.
— Wilkor! — syknęła, wymachując prawą ręką w jego stronę. Nic to nie pomogło, ciemna kula futra, dziwnie przypominająca z pyszczka ilustracje wilkołaków, które wypełniały jej stary podręcznik z ONMS, z ogromną desperacją starała się wspiąć jeszcze wyżej, na sam dach. Effie nie czuła się pewnie, wystając wpół z okna, i widziała, że także kot zaczyna mieć pewien problem z trzymaniem się na nierównej powierzchni. Czarownica zagryzła wargę, po czym wybiegła z pomieszczenia, kierując się na zewnątrz. Gdzieś po drodze w pośpiechu zgubiła jeden bucik na schodach, ale nawet tego nie dostrzegła; z lekką zadyszką pojawiła się przed chatką i jeszcze łapiąc oddech, rzuciła: — No, złaź stamtąd!
Właśnie wypatrywała pod stopami niewielkiego kamienia, którym mogłaby w ostateczności sprowokować powrót stworzenia na ziemię, gdy za plecami usłyszała czyjś głos. Na tyle ją to zaskoczyło w obecnej sytuacji, że podskoczyła w przestrachu i wlepiła szeroko otwarte oczy w… — A… — wydusiła z siebie, głupio się zastanawiając czy cały ten poranek nie był jednym, dziwnym i szalonym snem. — Cm-cmentarz. — Powtórzyła, łapiąc się tego słowa jakby mogło ją ono sprowadzić z powrotem do rzeczywistości. Przed nią rozciągała się ogromna postać (olbrzyma?) wyrwana z bajek, którymi straszyła ją ciotka Griselda, gdy dziewczynka wyrażała pragnienie wybrania się do lasu w środku nocy. Ale przecież było jeszcze wcześnie; a las znajdował się dobre kilka metrów dalej i – jak się zdążyła przekonać podczas wypraw na własną rękę – nie był miejscem, które mogłoby skrywać podobne istoty. A jednak, w pełnej okazałości, stał właśnie przed nią dowód, że wielu jeszcze rzeczy w świecie do tej pory nie widziała. I mówił ludzkim głosem. I właściwie to zwrócił się do niej bardzo miłym tonem. Oczywiście, ona w tym momencie także nie prezentowała się tak zupełnie zwyczajnie – brakowało jej jednego pantofelka, jej jasne kosmyki były w zupełnym nieładzie, a w dłoni dzierżyła malutki kamyk, który ostatecznie podniosła z ziemi. Zamrugała kilkukrotnie i poprawiła sukienkę, orientując się, że za długo milczy i nadal nie odpowiedziała na zadane pytanie. — Cmentarz, tak, tak. Jest tu niedaleko. Wy-wystarczy teraz dojść do placu głównego i stamtąd widać kościół. A za kościołem jest cmentarz. Jedyny w okolicy. — Trochę pogubiła się w swoich myślach (w końcu nadal czuła lekkie spięcie w ciele, spowodowane zarówno przez widok czegoś nieoczekiwanego jak i przez sytuację z kotem.
Właśnie! Wilkor!
Tuż za nią rozległo się przeciągłe miauknięcie, chyba wołanie o pomoc futrzaka, który zwisał na dwóch łapkach z beli, budującej podłoże dachu.
Kobieta wyglądała dziwnie i to już nie chodziło o to, że miała na sobie jeden but. Być może taka była moda, a może była jedną z tych bardziej szalonych kobiet. Hagrid mógłby się nad tym zastanawiać, ale kto wie jak by się to skończyło. A jeśli był to temat drażliwy? Na pewno nie chciał być przecież niemiły, ino dowiedzieć się jak na cmentarz dotrzeć. Stała i coś się darła jakby do nieba.
- Eee... - zaczął z chęcią wycofania się z tej sytuacji.
W Londynie widział wiele dziwów i wiele szaleńców, ale pani bez buta krzycząca do nieba, gdy słońce dopiero wstawało, to już było trochę za dużo, nawet jak na Hagrida. Na szczęście stał w bezpiecznej odległości, zdążyłby pewnie uciec przed morderczymi zębami wariatki bez buta.
- Ja... Ta... Pani, ten... - odezwał się, ale kobieta odpowiedziała mu na wcześniej zadane pytanie.
Odpowiedziała dokładnie tak jak odpowiedziałaby normalna osoba, może jedynie z większym przerażeniem w głosie. Ale czy z drugiej strony tak samo nie zrobiłby wariat by zmylić towarzysza? Droga wydawała się prosta, do placu, tam kościół i tam cmentarz, starał się zapamiętać by niczego nie pomylić. Spacery relaksowały, ale od kiedy postanowił, że odwiedzi grób Dumbledore'a, Rubeusowi ściskało wręcz i tak skurczony ze stresu żołądek. Nawet jeśli jego walki na froncie miały potrwać krótko, należało oddać hołd psorowi, na wypadek gdyby nie zdążył tego zrobić potem. Kto wiedział co przyniesie parszywy los? A już zwłaszcza w takim miejscu jak Londyn. Samo opuszczenie stolicy było trudne, cała była jak zamknięty teren z jedynie kilkoma ukrytymi przejściami.
- Podziękował bardzo - powiedział pod nosem, obserwując jeszcze kobietę i jej ewentualny szalony atak.
Z miejsca do którego wcześniej krzyczała wydobył się jakiś dźwięk i to kompletnie niespodziewanie. Wysoki pisk który mógł należeć do jakiegoś zamkniętego tam dziecka albo przerażonego zwierzęcia. Jedno przenikające spojrzenie na jasnowłosą kobietę i Hagrid był gotowy by rzucić się do pomocy temu stworzeniu przed tak przerażającą porywaczką. Jeśli jednak natrafił tu na wariatkę, ta mogła mu zrobić krzywdę zanim w ogóle do niego dotrze. Jak obejść to ryzyko?
- Co to było Pani? - powiedział już ostrzej licząc na to, że chociaż odrobinę przerazi kobietę. - Co tam Pani trzyma?! - huknął.
Hagrid nie mógł tracić więcej czasu, zwłaszcza jeśli stworzonko potrzebowało jego pomocy. Ruszył w stronę furtki i podnosząc wyżej nogę, po prostu nad nią przeszedł, zmierzając w stronę uwięzionego pod dachem głosu.
- Eee... - zaczął z chęcią wycofania się z tej sytuacji.
W Londynie widział wiele dziwów i wiele szaleńców, ale pani bez buta krzycząca do nieba, gdy słońce dopiero wstawało, to już było trochę za dużo, nawet jak na Hagrida. Na szczęście stał w bezpiecznej odległości, zdążyłby pewnie uciec przed morderczymi zębami wariatki bez buta.
- Ja... Ta... Pani, ten... - odezwał się, ale kobieta odpowiedziała mu na wcześniej zadane pytanie.
Odpowiedziała dokładnie tak jak odpowiedziałaby normalna osoba, może jedynie z większym przerażeniem w głosie. Ale czy z drugiej strony tak samo nie zrobiłby wariat by zmylić towarzysza? Droga wydawała się prosta, do placu, tam kościół i tam cmentarz, starał się zapamiętać by niczego nie pomylić. Spacery relaksowały, ale od kiedy postanowił, że odwiedzi grób Dumbledore'a, Rubeusowi ściskało wręcz i tak skurczony ze stresu żołądek. Nawet jeśli jego walki na froncie miały potrwać krótko, należało oddać hołd psorowi, na wypadek gdyby nie zdążył tego zrobić potem. Kto wiedział co przyniesie parszywy los? A już zwłaszcza w takim miejscu jak Londyn. Samo opuszczenie stolicy było trudne, cała była jak zamknięty teren z jedynie kilkoma ukrytymi przejściami.
- Podziękował bardzo - powiedział pod nosem, obserwując jeszcze kobietę i jej ewentualny szalony atak.
Z miejsca do którego wcześniej krzyczała wydobył się jakiś dźwięk i to kompletnie niespodziewanie. Wysoki pisk który mógł należeć do jakiegoś zamkniętego tam dziecka albo przerażonego zwierzęcia. Jedno przenikające spojrzenie na jasnowłosą kobietę i Hagrid był gotowy by rzucić się do pomocy temu stworzeniu przed tak przerażającą porywaczką. Jeśli jednak natrafił tu na wariatkę, ta mogła mu zrobić krzywdę zanim w ogóle do niego dotrze. Jak obejść to ryzyko?
- Co to było Pani? - powiedział już ostrzej licząc na to, że chociaż odrobinę przerazi kobietę. - Co tam Pani trzyma?! - huknął.
Hagrid nie mógł tracić więcej czasu, zwłaszcza jeśli stworzonko potrzebowało jego pomocy. Ruszył w stronę furtki i podnosząc wyżej nogę, po prostu nad nią przeszedł, zmierzając w stronę uwięzionego pod dachem głosu.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Gdyby wiedziała, że rozpościerający się przed nią półolbrzym w głowie przewiduje możliwość bycia przez nią zaatakowanym, zareagowałaby niemałym rozbawieniem – nawet w obecnej sytuacji. Nawet w najśmielszych, najdalej w stronę fikcji wysuniętych wyobrażeniach nie zdołałaby wpaść na układ zdarzeń, który w starciu między nią a mężczyzną, zapewniłby jej przewagę. Oczywiście jej ocena była dość pochopna i opierała się jedynie na tym, co było tuż przed jej oczami; niemniej, i tak pewnie skłaniałaby się ku poglądowi, że prędzej doskoczyłby do niej niż ona zdołałaby wyciągnąć różdżkę i wypowiedzieć jakąkolwiek inkantację. W końcu Effie nie była obeznana w pojedynkach. Nie należała do klubu w Hogwarcie ani nie poświęcała czasu na podobne aktywności w późniejszych latach – być może, zważając na obecną sytuację w kraju, był to błąd. Jednakże do tej pory nie miała z tego powodu żadnych przykrości; w końcu prowadziła się z niejaką ostrożnością. Nie bywała w Londynie, od kiedy wprowadzono na jego terenie moc obostrzeń. Nie krążyła po zmroku na terenach jej nieznanych. Nie podejmowała działań, wymagających większego zaangażowania, ostatnie miesiąc praktycznie w całości spędzając w Dolinie Godryka. Tu nawet widok takiej postaci, jaką miała przed sobą, wzbudził najpierw skojarzenie z postacią z powieści, a dopiero później pewien niepokój. I to także dlatego, że każda obca sylwetka przemykająca przez znane na pamięć krajobrazy, stawiała jej czujność (choć i ciekawość) w gotowości. Właściwie to od jakiegoś czasu podejrzliwość zaglądała chyba w każde okno – nic dziwnego więc, że i on mógł podchodzić nieufnie do jej drobnej osoby. Ta myśl pojawiła się w jej głowie, gdy wydało jej się, iż słyszy, że i jemu plączą się słowa. Być może nie była do interpretacja bliska prawdy, ale niespecjalnie miała też czas na rozważanie podobnych kwestii.
Pokiwała głową, słysząc jego podziękowania – podanie wskazówek dotyczących drogi było drobnostką. W międzyczasie powolnym ruchem pełnym uważności schowała rękę, w której trzymała niewielki kamyczek, za siebie; oczywiście mógł go wcześniej dostrzec, jeszcze gdy zatrzymał się przy ich płotku, ale jeśli istniała szansa, że może ukryć ten fakt, to postanowiła z niej skorzystać. Jej instynkt, by rzucić czymś w kocura, nie był czymś, czym chciałaby się chwalić. Po prostu było tak wcześnie, a ona nie miała lepszego pomysłu. Było jednak za późno… Tyle z prób pozbycia się problemu bez budzenia całego otoczenia. Wzdrygnęła się i zmrużyła oczy, gdy do jej uszy dobiegły zdania wypowiedziane z całą nagromadzoną mocą. Gdy otrząsnęła się z pierwszego szoku, nieco nerwowym ruchem poprawiła jasne kosmyki, które opadły jej na twarz, po czym zwróciła na niego spojrzenie wyrażające pewne skrępowanie. — To Wilkor. Mój… mój kot — zaczęła cichym tonem, niepewna tego doboru słów. Stworzenie zostało przygarnięte przez jej siostrę; Effie nie czuła się do niego specjalnie przywiązana – jak widać, z wzajemnością. Spojrzeniem wskazała jego obecne przybliżone położenie. Z tej perspektywy dach rzucał zbyt wielki cień i trudno było z niego wyróżnić sylwetkę futrzaka. — Uciekł mi przez okno i chyba nie potrafi zejść. — Dokończyła krótkie wyjaśnienie, czując, że nieznajomy już i tak nie zapałał do niej sympatią. Na wszelki wypadek cofnęła się prędko, robiąc mu więcej miejsca. Zdusiła w sobie jęk; na podwórku rosło mnóstwo pielęgnowanych przez nią kwiatów i ziół, lawirowanie między nimi było trudne dla zwykłej postury czarodzieja, a co dopiero dla niego.
— Proszę uważać! — wymsknęło jej się, a jedna ręka bezwiednie powędrowała w stronę ust. — Tam są moje róże — dodała, licząc, iż może wizja kolców niejako pokieruje jego drogą. Z jednej strony sama nie poradziłaby sobie lepiej i chyba powinna być wdzięczna, że ktoś o możliwościach udzielenia pomocy kierował się w stronę dachu. Ale nie znała przecież intencji nieznajomego – może podążał tam z planem pożarcia kudłatego zwierzęcia. Bez większego namysłu, w przypływie jakiegoś instynktu obronnego, dwoma susami pokonała dzielący ich dystans. — Co pan robi? — Jej brwi chmurnie zmarszczyły się, a podbródek uniósł się wysoko (choć i tak ledwo widziała cokolwiek z wyrazu jego twarzy); pytanie było właściwie adekwatne, w końcu wkraczał na jej posesję, nie zapowiadając wcześniej swojego planu.
Pokiwała głową, słysząc jego podziękowania – podanie wskazówek dotyczących drogi było drobnostką. W międzyczasie powolnym ruchem pełnym uważności schowała rękę, w której trzymała niewielki kamyczek, za siebie; oczywiście mógł go wcześniej dostrzec, jeszcze gdy zatrzymał się przy ich płotku, ale jeśli istniała szansa, że może ukryć ten fakt, to postanowiła z niej skorzystać. Jej instynkt, by rzucić czymś w kocura, nie był czymś, czym chciałaby się chwalić. Po prostu było tak wcześnie, a ona nie miała lepszego pomysłu. Było jednak za późno… Tyle z prób pozbycia się problemu bez budzenia całego otoczenia. Wzdrygnęła się i zmrużyła oczy, gdy do jej uszy dobiegły zdania wypowiedziane z całą nagromadzoną mocą. Gdy otrząsnęła się z pierwszego szoku, nieco nerwowym ruchem poprawiła jasne kosmyki, które opadły jej na twarz, po czym zwróciła na niego spojrzenie wyrażające pewne skrępowanie. — To Wilkor. Mój… mój kot — zaczęła cichym tonem, niepewna tego doboru słów. Stworzenie zostało przygarnięte przez jej siostrę; Effie nie czuła się do niego specjalnie przywiązana – jak widać, z wzajemnością. Spojrzeniem wskazała jego obecne przybliżone położenie. Z tej perspektywy dach rzucał zbyt wielki cień i trudno było z niego wyróżnić sylwetkę futrzaka. — Uciekł mi przez okno i chyba nie potrafi zejść. — Dokończyła krótkie wyjaśnienie, czując, że nieznajomy już i tak nie zapałał do niej sympatią. Na wszelki wypadek cofnęła się prędko, robiąc mu więcej miejsca. Zdusiła w sobie jęk; na podwórku rosło mnóstwo pielęgnowanych przez nią kwiatów i ziół, lawirowanie między nimi było trudne dla zwykłej postury czarodzieja, a co dopiero dla niego.
— Proszę uważać! — wymsknęło jej się, a jedna ręka bezwiednie powędrowała w stronę ust. — Tam są moje róże — dodała, licząc, iż może wizja kolców niejako pokieruje jego drogą. Z jednej strony sama nie poradziłaby sobie lepiej i chyba powinna być wdzięczna, że ktoś o możliwościach udzielenia pomocy kierował się w stronę dachu. Ale nie znała przecież intencji nieznajomego – może podążał tam z planem pożarcia kudłatego zwierzęcia. Bez większego namysłu, w przypływie jakiegoś instynktu obronnego, dwoma susami pokonała dzielący ich dystans. — Co pan robi? — Jej brwi chmurnie zmarszczyły się, a podbródek uniósł się wysoko (choć i tak ledwo widziała cokolwiek z wyrazu jego twarzy); pytanie było właściwie adekwatne, w końcu wkraczał na jej posesję, nie zapowiadając wcześniej swojego planu.
Tacy czarodzieje to i dobrze mieli, że różdżką machnęli i trach po przeciwniku. Hagrid co prawda czarodziejem też był, ale jego różdżka to sama zrobiła trach pod naporem siły jakiegoś ministrialnego knypka co ją na oczach półolbrzyma łamał. Teraz to już i się nawet przyzwyczaił, że tak to jego życie wygląda, bo bez różdżki też szło sobie poradzić, zwłaszcza jak pary w łapach nie mało. Mugole to w ogóle o różdżkach nie wiedzieli, za to o pięściach tak. W Londynie może i by się przydała taka gdzieś w kieszeni, ale to podobno i rejestrować trzeba było, a może to i lepiej, że nikt nie wiedział co właściwie Hagrid robi. Ta paniusia to też niewiadomo co robiła jak tak stała się darła, wariatka może ot co. Tatko jednak zawsze mówił, że tylko takie szaleńce są coś warte na tym grajdołku. Mądre słowa tatki wybrzmiewały w głowie Rubeusa, bo przecież on sam też wariatem był zwany. I głupkiem. I paskudą. No różnie go zwali już.
- Pani kot to? - zatrzymał się niemal wdeptując w jakiś wielki krzew z różami.
Może i potężne buciory miał i krok jakiś taki niechlujny, ale przyrodę to szanować trzeba było, bo co te kwiatki komu winne, że tam sobie rosły? But na lewo nieco i na szczęście róża była cała. Ładna nawet, kolorowa taka. Pachniała też ładnie, kolorowo tak.
- A to ja żem myślał, hahaha - zarechotał pod nosem - że to coś tam Pani złapała i puścić nie chce, a to, że uciec chce bo to w pułapce, a to kot jest Pan - śmiech powoli przeradzał się w niezręczną ciszę. - No to ten... Ja pszapszam, Pani, bo to he... - no i co teraz robić, co to robić?
Próbował jeszcze uśmiechnąć się wprost do kobiety usiłując wyjść takiej głupiej sytuacji. Może i Ci co go debilem zwali to racje mieli, że się zawsze w coś głupiego wplącze?
- Nie no ja... Ja nie lubię jak mnie ktoś zwierzaczki męczy, o! - podsumował licząc, że kobita go zrozumie. - Bo co zwierzaczki komu winne, że zwierzaczkami są? One lepij nawet rozumieją niż ludzie, co nie?
Uznał, że skoro ta pańcia ma kota to pewno zwierzaczki lubi, a skoro lubi to i rozumie jak taki zwierzaczek działa i jak milutki jest i pomocny gdy się tylko wie jak obejść z takim. Może i rozkojarzony był, okoliczności zresztą sprzyjały. Zmierzał na grób psora Dumbledore'a przecież, a i trochę smutku przez to w sercu Hagrid czuł więcej. Smętnej miny nie miał często, ale były takie momenty, takie jak ten, co same łzy niemal do oczu cisnęły. Myśl, że bohater nie żyje i to tak bestialsko zabity był to mu aż gardło ściskała i emocje uwalniała.
- Pszapszam Panią, ja to taki jestem dzisiaj, eh... Żyćko nie lekkie, a tu jeszcze takie miejsce co to ważne dla psora było - pokręcił głową. - Pani pewno wie, czasy smętne.
Nie wiedział ani jak dużo wiedziała ani w ogóle czy cokolwiek pojęcia o Londynie miała. Dom niezwyczajnie wyglądał, ale to nie oznaczało od razu, że mógłby mieć do czynienia z czarownicą.
- Kot! - wykrzyknął niemal dopiero się orientując, że ten zwierzaczek to rzeczywiście pewno zleźć nie mógł. - Może ja pomogę? - wskazał paluchem na miejsce gdzie kot chyba się znajdował, tak po dźwięku sądząc.
- Pani kot to? - zatrzymał się niemal wdeptując w jakiś wielki krzew z różami.
Może i potężne buciory miał i krok jakiś taki niechlujny, ale przyrodę to szanować trzeba było, bo co te kwiatki komu winne, że tam sobie rosły? But na lewo nieco i na szczęście róża była cała. Ładna nawet, kolorowa taka. Pachniała też ładnie, kolorowo tak.
- A to ja żem myślał, hahaha - zarechotał pod nosem - że to coś tam Pani złapała i puścić nie chce, a to, że uciec chce bo to w pułapce, a to kot jest Pan - śmiech powoli przeradzał się w niezręczną ciszę. - No to ten... Ja pszapszam, Pani, bo to he... - no i co teraz robić, co to robić?
Próbował jeszcze uśmiechnąć się wprost do kobiety usiłując wyjść takiej głupiej sytuacji. Może i Ci co go debilem zwali to racje mieli, że się zawsze w coś głupiego wplącze?
- Nie no ja... Ja nie lubię jak mnie ktoś zwierzaczki męczy, o! - podsumował licząc, że kobita go zrozumie. - Bo co zwierzaczki komu winne, że zwierzaczkami są? One lepij nawet rozumieją niż ludzie, co nie?
Uznał, że skoro ta pańcia ma kota to pewno zwierzaczki lubi, a skoro lubi to i rozumie jak taki zwierzaczek działa i jak milutki jest i pomocny gdy się tylko wie jak obejść z takim. Może i rozkojarzony był, okoliczności zresztą sprzyjały. Zmierzał na grób psora Dumbledore'a przecież, a i trochę smutku przez to w sercu Hagrid czuł więcej. Smętnej miny nie miał często, ale były takie momenty, takie jak ten, co same łzy niemal do oczu cisnęły. Myśl, że bohater nie żyje i to tak bestialsko zabity był to mu aż gardło ściskała i emocje uwalniała.
- Pszapszam Panią, ja to taki jestem dzisiaj, eh... Żyćko nie lekkie, a tu jeszcze takie miejsce co to ważne dla psora było - pokręcił głową. - Pani pewno wie, czasy smętne.
Nie wiedział ani jak dużo wiedziała ani w ogóle czy cokolwiek pojęcia o Londynie miała. Dom niezwyczajnie wyglądał, ale to nie oznaczało od razu, że mógłby mieć do czynienia z czarownicą.
- Kot! - wykrzyknął niemal dopiero się orientując, że ten zwierzaczek to rzeczywiście pewno zleźć nie mógł. - Może ja pomogę? - wskazał paluchem na miejsce gdzie kot chyba się znajdował, tak po dźwięku sądząc.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Magia rzeczywiście miała swoje plusy; i to całkiem pokaźną ich liczbę. Mimo iż Effie wychowała się z wiedzą o jej istnieniu i o potencjale jej możliwości, to nadal pozostawała pod jej urokiem. Ta sama – a może tylko podobna – siła umożliwiała warzenie eliksirów o przeróżnych właściwościach, leczenie złamanych kończyn, tworzenie tarcz obronnych z lepkiej mgiełki jak i rzucaniem czarnych uroków, których same inkantacje budziły trwogę. Czary, tak jak właściwie wszystko inne w świecie, były plastyczne, giętkie – uginały się pod placami władającymi nimi czarodziejów i stawały się odzwierciedleniem ich woli. Same w sobie w takim razie nie były ani dobre, ani złe; przybierały po prostu kształty odpowiadające decyzjom tych, którzy próbowali je poskromić. Tak to postrzegała, jako obłaskawianie, ujarzmianie – jakby moc była nie tylko czymś wspaniałym, lecz także groźnym (zwłaszcza w nieodpowiednich rękach). Przykładem tego mogły być zarówno przez wszystkich pamiętane wybuchy anomalii, ale także znacznie częstsze wybuchowe eksperymenty lub, po prostu, nieudane zaklęcia. Uczestnicy zarówno jednych jak i drugich przewijali się wielokrotnie przez korytarze w Mungu, miała więc jakieś pojęcie o konsekwencjach, jakie czekały pechowców (i śmiałków). Zwykle nie był to przyjemny widok. Od oparzeń po obrażenia psychiczne, od zatruć po wykrzywione kończyny. Wymówki Effie, które zostały złożone przy wycofywaniu się z kursu alchemicznego w katedrze, miały w sobie ziarno prawdy – nie była odporna na codzienne widoki przeciętnego pracownika większości pięter w szpitalu. Niemniej dzięki temu pogłębiła swą wiedzę z zakresu anatomii jak i miała możliwość doszkolenia się pod okiem wykwalifikowanych specjalistów swych dziedzin; nie żałowała więc, że tak potoczyły się jej losy. Nie mogło być inaczej.
Swym spojrzeniem wodziła po olbrzymiej sylwetce, w końcu łapiąc ostrożny kontakt wzrokowy z nieznajomym. By to uczynić musiała wysoko unosić podbódek i wciąż niekiedy długi półcień przesłaniał jego oczy na tyle, że nie mogła z nich nic wyczytać. Na razie nie opuszczała gardy uważności; w końcu pokazał, że potrafi odzywać się donośnym głosem, a także poruszać się z całkiem niemałą prędkością. Na szczęście jednak do serca wziął jej uwagę o różach i oszczędził krzew, który był dumą jej matki; ładne, bladoróżowe płatki zadrgały z wdzięcznością. Ona także pokiwała ochoczo głową, tym też odpowiadając na jego pytanie na temat przynależności kudłatego kota.
— Dziękuję — wtrąciła, nie powstrzymując westchnienia ulgi. — To Królowa Danii. To znaczy, ten gatunek róż tak się właśnie nazywa. — Sprostowała, orientując się, że określenie mogło być mylące; ona sama tak naprawdę nie znała się zbytnio na tych kwiatach. Granice jej wiedzy zamykały się na tym, co przekazywała jej matka, sięgając dalej oczywiście w te miejsca, które miały zastosowanie w jej pracy. Effie lubiła zgłębiać tajniki zielarstwa; podobało jej się to, że niemal każda roślina tworzyła wokół siebie pewien rytuał – miała konkretne upodobania, wymagała stosownej opieki, kwitła o określonych porach roku. Ostatnio nie miała wiele czasu, by rozwijać się w tym kierunku, jednakże miała nadzieję, że wkrótce będzie ku temu okazja. W końcu wypadało zejść na ziemię, choćby od czasu do czasu.
Słuchała jego słów, zapraszając lekki, acz pogodny uśmiech na swoje wargi – trochę gubiła się w wypowiadanych zdaniach, ale dotarł do niej ogólny przekaz; no, przynajmniej tak jej się wydawało. Dostrzegłszy, że sam popędził za daleko w odpowiedziach i chyba czuje się trochę niezręcznie (no, właściwie wszedł dwoma susami na podwórze całkiem mu obce, a i pora jego wędrówki była dość niecodzienna), skinęła dwukrotnie głową, chcąc mu zasygnalizować, że zrozumiała jego wywód. Co prawda nie mogła przyznać, iż z Wilkorem znajduje nić porozumienia – w jej oczach był dość złośliwą bestią, która na dodatek pozwalała przebiegać myszom niemal tuż obok jego nosa – ale z rozrzewnieniem wspominała swojego pufka, największego przyjaciela lat dziecięcych; z zachwytem myślała o majestatycznych aetonanach, których kroki były pełne gracji, a spojrzenia nader rozumne. Z tym, że zwierzęta niekiedy rozumieją lepiej niż ludzie, z pewnością mogła się zgodzić.
Nadal pozostawała dość ostrożna, w końcu nie łatwo było zaufać, acz poczuła pewną nić sympatii do olbrzymiego nieznajomego; to sprawiło, że podeszła kilka kroków w jego stronę, wzrok kierując ku górze. — Rozumiem. Jak Pan widzi mój poranek zaczął się gonieniem za kotem, któremu teraz nie wiem jak pomóc — zaczęła, przykładając wyprostowaną dłoń do czoła i robiąc sobie w ten sposób daszek nad linią wzroku. Trudno było wypatrzeć stworzenie i tylko jego głośne miauknięcia nieco ułatwiały zadanie. — Cmentarz to bardzo smętne miejsce, ja raczej go unikam. Zwłaszcza, że… ostatnio przybyło tam grobów — dodała, sięgając nawet to własnych przemyśleń. Nie zdradziła, iż dodatkowo pole za kościołem przypominało jej o żywych; o przyjaciołach, o mamie, o wszystkich zaginionych i wszystkich, którzy mogli być w niebezpieczeństwie. Ona wolała sobie oszczędzić podobnego widoku; jednak nie zamierzała decydować za innych – jeśli czuł potrzebę odwiedzenia tego miejsca, musiało to być dla niego ważne. Właściwie była nawet wdzięczna, że wybrał akurat ten moment w czasie; zapowiadało się, że jest w stanie pomóc jej z aktualną sytuacją.
Ochoczo pokiwała głowę, przygryzając lekko wargę w pewnym zawstydzeniu. — Jeśli to nie problem, to byłoby mi niezmiernie miło — odparła, zawieszając głos na moment. — I Wilkorowi także, bo on tylko zgrywa twardziela, a tak naprawdę to bardzo się boi. — Skwitowała; nie potrafiła może rozmawiać ze zwierzętami, ale wystarczająco czasu spędziła z sierściuchem, by wyrobić sobie takie zdanie.
Przez moment zastanawiała się czy może w jakikolwiek sposób ułatwić zadanie stojącemu obok mężczyźnie; w sumie był na tyle wysoki, że powinien bez trudności wyłapać wzrokiem kocią sylwetkę. Wolała jednak się upewnić. — I jak, widzi go pan?
Swym spojrzeniem wodziła po olbrzymiej sylwetce, w końcu łapiąc ostrożny kontakt wzrokowy z nieznajomym. By to uczynić musiała wysoko unosić podbódek i wciąż niekiedy długi półcień przesłaniał jego oczy na tyle, że nie mogła z nich nic wyczytać. Na razie nie opuszczała gardy uważności; w końcu pokazał, że potrafi odzywać się donośnym głosem, a także poruszać się z całkiem niemałą prędkością. Na szczęście jednak do serca wziął jej uwagę o różach i oszczędził krzew, który był dumą jej matki; ładne, bladoróżowe płatki zadrgały z wdzięcznością. Ona także pokiwała ochoczo głową, tym też odpowiadając na jego pytanie na temat przynależności kudłatego kota.
— Dziękuję — wtrąciła, nie powstrzymując westchnienia ulgi. — To Królowa Danii. To znaczy, ten gatunek róż tak się właśnie nazywa. — Sprostowała, orientując się, że określenie mogło być mylące; ona sama tak naprawdę nie znała się zbytnio na tych kwiatach. Granice jej wiedzy zamykały się na tym, co przekazywała jej matka, sięgając dalej oczywiście w te miejsca, które miały zastosowanie w jej pracy. Effie lubiła zgłębiać tajniki zielarstwa; podobało jej się to, że niemal każda roślina tworzyła wokół siebie pewien rytuał – miała konkretne upodobania, wymagała stosownej opieki, kwitła o określonych porach roku. Ostatnio nie miała wiele czasu, by rozwijać się w tym kierunku, jednakże miała nadzieję, że wkrótce będzie ku temu okazja. W końcu wypadało zejść na ziemię, choćby od czasu do czasu.
Słuchała jego słów, zapraszając lekki, acz pogodny uśmiech na swoje wargi – trochę gubiła się w wypowiadanych zdaniach, ale dotarł do niej ogólny przekaz; no, przynajmniej tak jej się wydawało. Dostrzegłszy, że sam popędził za daleko w odpowiedziach i chyba czuje się trochę niezręcznie (no, właściwie wszedł dwoma susami na podwórze całkiem mu obce, a i pora jego wędrówki była dość niecodzienna), skinęła dwukrotnie głową, chcąc mu zasygnalizować, że zrozumiała jego wywód. Co prawda nie mogła przyznać, iż z Wilkorem znajduje nić porozumienia – w jej oczach był dość złośliwą bestią, która na dodatek pozwalała przebiegać myszom niemal tuż obok jego nosa – ale z rozrzewnieniem wspominała swojego pufka, największego przyjaciela lat dziecięcych; z zachwytem myślała o majestatycznych aetonanach, których kroki były pełne gracji, a spojrzenia nader rozumne. Z tym, że zwierzęta niekiedy rozumieją lepiej niż ludzie, z pewnością mogła się zgodzić.
Nadal pozostawała dość ostrożna, w końcu nie łatwo było zaufać, acz poczuła pewną nić sympatii do olbrzymiego nieznajomego; to sprawiło, że podeszła kilka kroków w jego stronę, wzrok kierując ku górze. — Rozumiem. Jak Pan widzi mój poranek zaczął się gonieniem za kotem, któremu teraz nie wiem jak pomóc — zaczęła, przykładając wyprostowaną dłoń do czoła i robiąc sobie w ten sposób daszek nad linią wzroku. Trudno było wypatrzeć stworzenie i tylko jego głośne miauknięcia nieco ułatwiały zadanie. — Cmentarz to bardzo smętne miejsce, ja raczej go unikam. Zwłaszcza, że… ostatnio przybyło tam grobów — dodała, sięgając nawet to własnych przemyśleń. Nie zdradziła, iż dodatkowo pole za kościołem przypominało jej o żywych; o przyjaciołach, o mamie, o wszystkich zaginionych i wszystkich, którzy mogli być w niebezpieczeństwie. Ona wolała sobie oszczędzić podobnego widoku; jednak nie zamierzała decydować za innych – jeśli czuł potrzebę odwiedzenia tego miejsca, musiało to być dla niego ważne. Właściwie była nawet wdzięczna, że wybrał akurat ten moment w czasie; zapowiadało się, że jest w stanie pomóc jej z aktualną sytuacją.
Ochoczo pokiwała głowę, przygryzając lekko wargę w pewnym zawstydzeniu. — Jeśli to nie problem, to byłoby mi niezmiernie miło — odparła, zawieszając głos na moment. — I Wilkorowi także, bo on tylko zgrywa twardziela, a tak naprawdę to bardzo się boi. — Skwitowała; nie potrafiła może rozmawiać ze zwierzętami, ale wystarczająco czasu spędziła z sierściuchem, by wyrobić sobie takie zdanie.
Przez moment zastanawiała się czy może w jakikolwiek sposób ułatwić zadanie stojącemu obok mężczyźnie; w sumie był na tyle wysoki, że powinien bez trudności wyłapać wzrokiem kocią sylwetkę. Wolała jednak się upewnić. — I jak, widzi go pan?
Hagrid lubił wszystkie te istotki, które w poważaniu poważnych czarodziejów nic nie potrafiły. Takie zwierzaczki na przykład, Aragog nawet, to od maleńkości przez różnych dziwnych typów traktowany był jak intruz, gdy on chciał ledwie się bawić. Róże też niczemu nie były winne, a już na pewno podolbrzym nie chciał być ich oprawcą, tak jak on sam został kiedyś traktowany. Zdeptany i wyrzucony za pomocą zwykłego oszczerstwa, ale kij to wiedział z jakiego powodu. Teraz to już tylko machnąć ręką zostało, skoro nawet jakby chcieć coś zrobić - nie było co. Kłamliwy chłopaczek przepadł, a i Hagrid nie za wiele śledził co tam się w wielkiej polityce działo. Wiedział tyle co miał wiedzieć, czyli, że w Londynie wojna, chociaż jakby dość cicha... Że psor Dumbledore i wielu innych dobrych czarodziejów straciło życie, razem z mugolami. Mugole nic zresztą temu nie winni, podobnie jak te niezdeptane na szczęście róże, ani kot co utknął pod dachem.
- Bardzo ładne kwiatki - pokiwał głową rzucając jeszcze wzorkiem na róże. - Dziwna nazwa jak dla kwiatka, co nie? Ale ludzie to różnie nazywają, ja znałem kiedyś takiego cent... znaczy konia, co go Zakała wołali, ciekawe imię dla cent... znaczy konia w sumie, nie? Nie wiem co on tam niby zrobił, bo go najbardziej inne te... konie... szanowały, a tak to Zakała krzyczały, ciekawiutkie w sumie to - za długi jęzor.
Czort jeden wiedział z kim ten Hagrid tak właściwie gadał. Co prawda domek to inaczej niż reszta mugolskich wyglądał, a w Dolinie Godryka jak Dumbledore pochowany to i pewno czarodziejów tu sporo, ale czy narażać się tak było warto? Na takich wioseczkach wieści docierały wolniej niż do dużych miast, bo to przecież posłańców mało, a i nawet radio wolniej łapało. Jakby ta pańcia mugolką była to by się przerazić mogła co tam wielkoludowi do łba strzela, że o centaurach gada. Ale za długie Hagrid miał nie tylko łapy, ale i jęzor. Speszony, bo przecież sytuacja trudna, słuchał jeszcze kobiety i jej historii o poranku i cmentarzu.
- Smętne, ano, ale wi Pani... Cmentarze to nigdy wesołe, a to cześć oddać trza tym co tam leżą, chociaż ja rzadko na cmentarze zachadzam, bo to ten... A daleko od domu, ot co - na grobie ojca od dziecka już nie był, go też wypadało odwiedzić, ciekawe co tam w Forest of Dean słychać.
Pokiwał głową ze zrozumieniem na wieść o ucieczce kota. Sam co prawda kota nigdy nie posiadał, bardziej pieska chciał mieć i nawet bliski kupienia takiego był, ale jakoś się nie zdarzyło. Nigdy też mu ani kot ani pies nie uciekł, ale po tym jak Aragog musiał zwiewać do Zakazanego Lasu, to kto mógł wiedzieć gdzie tak naprawdę się podziewał. Miła pani w sumie szczęście miała, na pewno szkoda zwierzaczka tracić, a jak trzeba pomóc to trzeba pomóc.
- Jasne, że nie problem, bo gdzie to! - dumnie wypiął pierś, że może uratować kota.
Zwierzak schował się gdzieś bardzo głęboko przy dachu i trochę trwało zanim rzeczywiście dał się złapać, ale że Hagrid rękę do zwierząt miał i po kilku dłuższych minutach wyciągał zwierzaczka spod dachu z zaledwie dwoma podrapaniami na ręku, których zresztą nie zauważył. Kilka pająków uciekło spod belek, a jedna przerażona osa niemal ugryzła go w palec, ale zdążył odsunąć rękę. Kot był cały i zdrów.
- Psze - pogłaskał go jeszcze za uchem i wystawił prosto w ręce właścicielki. - Cały i zdrów piękniś... No idź do pańci, pańcia bardzo się martwiła na pewno, kiciusiu.
- Bardzo ładne kwiatki - pokiwał głową rzucając jeszcze wzorkiem na róże. - Dziwna nazwa jak dla kwiatka, co nie? Ale ludzie to różnie nazywają, ja znałem kiedyś takiego cent... znaczy konia, co go Zakała wołali, ciekawe imię dla cent... znaczy konia w sumie, nie? Nie wiem co on tam niby zrobił, bo go najbardziej inne te... konie... szanowały, a tak to Zakała krzyczały, ciekawiutkie w sumie to - za długi jęzor.
Czort jeden wiedział z kim ten Hagrid tak właściwie gadał. Co prawda domek to inaczej niż reszta mugolskich wyglądał, a w Dolinie Godryka jak Dumbledore pochowany to i pewno czarodziejów tu sporo, ale czy narażać się tak było warto? Na takich wioseczkach wieści docierały wolniej niż do dużych miast, bo to przecież posłańców mało, a i nawet radio wolniej łapało. Jakby ta pańcia mugolką była to by się przerazić mogła co tam wielkoludowi do łba strzela, że o centaurach gada. Ale za długie Hagrid miał nie tylko łapy, ale i jęzor. Speszony, bo przecież sytuacja trudna, słuchał jeszcze kobiety i jej historii o poranku i cmentarzu.
- Smętne, ano, ale wi Pani... Cmentarze to nigdy wesołe, a to cześć oddać trza tym co tam leżą, chociaż ja rzadko na cmentarze zachadzam, bo to ten... A daleko od domu, ot co - na grobie ojca od dziecka już nie był, go też wypadało odwiedzić, ciekawe co tam w Forest of Dean słychać.
Pokiwał głową ze zrozumieniem na wieść o ucieczce kota. Sam co prawda kota nigdy nie posiadał, bardziej pieska chciał mieć i nawet bliski kupienia takiego był, ale jakoś się nie zdarzyło. Nigdy też mu ani kot ani pies nie uciekł, ale po tym jak Aragog musiał zwiewać do Zakazanego Lasu, to kto mógł wiedzieć gdzie tak naprawdę się podziewał. Miła pani w sumie szczęście miała, na pewno szkoda zwierzaczka tracić, a jak trzeba pomóc to trzeba pomóc.
- Jasne, że nie problem, bo gdzie to! - dumnie wypiął pierś, że może uratować kota.
Zwierzak schował się gdzieś bardzo głęboko przy dachu i trochę trwało zanim rzeczywiście dał się złapać, ale że Hagrid rękę do zwierząt miał i po kilku dłuższych minutach wyciągał zwierzaczka spod dachu z zaledwie dwoma podrapaniami na ręku, których zresztą nie zauważył. Kilka pająków uciekło spod belek, a jedna przerażona osa niemal ugryzła go w palec, ale zdążył odsunąć rękę. Kot był cały i zdrów.
- Psze - pogłaskał go jeszcze za uchem i wystawił prosto w ręce właścicielki. - Cały i zdrów piękniś... No idź do pańci, pańcia bardzo się martwiła na pewno, kiciusiu.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
W dzieciństwie Effie blisko serca trzymała wszystkie zwierzęta; z nieustępliwą zaczepnością szukała z nimi kontaktu, ponieważ wiedziała, że w ich towarzystwie nie musiała nikogo udawać ani dopasowywać się do niczyich wyobrażeń. Nie musiała uważać na to czy jej sukienka jest odpowiednio wyprasowana, nie musiała odzywać się, jeśli nie miała na to ochoty. Brzmiało to dość banalnie, lecz dla milczącej dziewczynki, pogrążonej we własnym świecie, to było naprawdę dużo – w końcu przez długi czas miała trudność w dopasowaniu się do życia rodzinnego. Z trudnych do jasnego nakleślenia powodów nosiła w sobie wtedy pokłady złości, których ujście widziała w okazywaniu buntu, uciekaniu, a spokój powracał jedynie, gdy spędzała chwile z podarowanym przez papę pufkiem, porywała na spacery włochatego psa sąsiadów i trenowała sówkę ciotki, by ta w końcu unikała drzew, zamiast na nie wpadać. Oczywiście, wraz z biegiem lat, jej rozigrane serce nabrało ogłady, być może dostrzegając, że w jego porywach nie ma większego zysku. Dlatego nie musiała już tak silnie polegać na szukaniu ostoi i pocieszenia w miękkim futerku – powoli wypracowała równowagę, często odnajdywaną już w samotności. Niemniej stworzenia – zarówno magiczne jak i spotykane na porządku dziennym – nadal stanowiły dla niej istotny element świata. Traktowała je z czułością i łagodnością, wiedząc, że jak wiele potrafiły poświęcić dla całkiem zwyczajnych, nie zawsze wrażliwych na ich szepty, czarodziejów. Effie była wdzięczna Mandragorze, że z pełnym zaangażowaniem nosiła jej listy; dbała o traktowanie z szacunkiem ingrediencji zwierzęcych i pozyskiwała je z najlepszych źródeł. Jedyny problem pojawił się właśnie z pojawieniem się Wilkora – z jakiegoś powodu, zupełnie się nie dogadywali. Była pewna, że jest to kot, a nie kuguchar, mimo to, wydawał się on nad wyraz inteligentny; jakby działał z premedytacją, gdy rozbił jej cały słoik szczurzych ogonków i nawet ich nie tknął lub wybrał sobie należącą do niej toaletkę na główny obiekt do ostrzenia pazurków. Siostra nie widziała w tym nic złośliwego – broniła go przed końcem miotły i z troski zamykała go na całe dnie w chatce, bojąc się, że jeśli wyjdzie, to nie znajdzie drogi powrotnej do domu. Właśnie dlatego jego ucieczka z poddasza była tak ochocza i właśnie dlatego alchemiczka z takim zaangażowaniem podążała za jego ruchami. Nawet jeśli przy tym wychodziła na nieco ekscentryczną. — Tak, to dość niecodzienna nazwa — zgodziła się, rzucając spojrzenie w stronę błękitnych kapci, które stały przed wejściem. Były o dwa rozmiary za duże, ich kolor zdążył wyblaknąć od stania na zewnątrz, lecz nadal były atrakcyjniejszą opcją niż dalsze deptanie jedną bosą stopą po trawniku. Kontynuując wypowiedź, ruszyła ku nim. — Myślę, że ten kto tak nazwał tę różę chciał, żeby wydawała się wyjątkowa. Ale jeśli w gruncie rzeczy to nadal ten sam kwiat nawet gdyby miał inne imię, prawda? — dopytała, słowa wieszając jednak trochę w przestrzeni; sama nie była przekonana czy się z nimi zgadzała. Kojarzyła, że coś podobnego tkwiło w jednym z bardziej znanych dramatów, jakie znał świat literatury (a przynajmniej tak twierdziła jej matka, gdy czytała im przy kominku), jednakże nie była pewna. Nigdy nie wciągnęła się rozpoznawanie sztuki czy nie eksplorowała korytarzy oferowanych przez spisane opowieści; lubiła o nich słuchać, ale nie przywiązywała do nich wielkiej wagi. Więcej dowiadywała się z podręczników, ze zwojów z recepturami niż z historii obcych ludzi. — Zakała? Naprawdę? To niezbyt ładne imię. Byłoby mi przykro na miejscu tego konia. — Zmarszczyła brwi, przejmując się tą historią. Nie wyobrażała sobie motywów, kierujących ludźmi, którzy z góry skazywali swoje zwierzęta na podobny los. Zwłaszcza, że było tyle pięknych imion. Nie chciałaby niczego zakładać z góry, w końcu mogła się przesłyszeć, ale odniosła wrażenie, że mężczyzna w rzeczywistości miał na myśli centaury, nie konie. Biorąc pod uwagę jego wzrost, ona raczej zakładała, że przynależał do świata magii – w końcu choć może nie najlepiej orientowała się w zwyczajach tej drugiej strony, to nie sądziła, by podobna postura zdarzała się u nich często. Nie chciała jednak być niedelikatna; podążyła za tokiem myślenia, który zdradził jej nieznajomy. — Mam nadzieję, że ten… koń… pokazał im, że wcale zakałą nie jest. — Skwitowała; każdy zasługiwał na szansę, by udowodnić, kim jest tak naprawdę, a nie tylko w oczach innych.
Przywdziała już kapcie, zostawiając samotny pantofelek na progu chatki; podejrzewała, że cały hałas zbudził przynajmniej jednego domownika i niedługo bucik do pary zostanie odnaleziony. Miała tylko nadzieję, że nikt się o niego nie potknie. Nie lubiła być postrzegana jako nieuważna, jednakże niekiedy wybiegała za daleko w przyszłość, zapominając o bardziej przyziemnych sprawach.
W czasach, gdy mniej lub bardziej znajome twarze zdobiły plakaty listów gończych, w sumie nie tylko cmentarze były miejscami smętnymi. — Ma pan rację, to zawsze trudne. Przynajmniej dzięki nim możemy się pożegnać — zgodziła się, posyłając mu smutny uśmiech. Prawda była taka, że ona tkwiła w niepewności; w stanie, w którym nie wiedziała, czy czekała na powrót, czy chwila rozstania już nastąpiła. Próbowała odnowić kontakt ze wszystkimi, którzy byli jej niegdyś bliscy, lecz tak wiele listów pozostało bez odpowiedzi. A pokój mamy nadal pozostawał pusty… Także na chwilę zapadło milczenie, gdy ona zatapiała się w ponurych rozmyślaniach. Z tego stanu wyrwało ją głośne miauknięcie. O dziwo, pobrzmiewało ono wesołymi nutkami zamiast zwykłego pełnego oburzenia tonu. Ciemna postać sierściucha była trudno widoczna na tle ubioru mężczyzny, jednak przyjazne ocieranie się zwierzęcia o ubranie wybawcy, trochę ją wyróżniało.
— Dziękuję. To znaczy, dziękujemy. Sama bym sobie nie poradziła tak łatwo. — Doceniała jego poświęcenie; słyszała przecież ciche, nieprzyjazne bzyczenie jakiegoś owada oraz spodziewała się, że ściągnięcie przerażonego stworzenia nie było najprostszym zadaniem. Jej własny pomysł na zdjęcie go z dachu był mało przemyślany (pewnie spowodowałby więcej szkód niż pożytku), więc stąd pewność, że oboje z kocurem zyskali na takim ułożeniu zdarzeń. — Widzi pan, to moja siostra przygarnęła Wilkora. Mamy w chatce problem z myszami i kot miał się ich pozbyć. Ale jego tak ciągnie na zewnątrz i w ogóle nie interesują go domowe myszy — zaczęła wątek, drapiąc futrzaka za uchem; na razie był spokojny, pewnie miał dość przygód na jeden poranek. Przynajmniej na razie. — Wydaje mi się, że zna się pan na zwierzętach całkiem dobrze. Jak pan uważa, czy on jest szczęśliwy? — zakończyła na tym pytaniu, przenosząc wzrok z ciemnych kocich oczu na wysoką sylwetkę. Było coś w postaci, która dziś przypadkowo zawędrowała na ich podwórze, co budziło jej sympatię i zaufanie. Być może podświadomie dostrzegała w nim nuty tęsknoty i żalu, które ona także w sobie trzymała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przywdziała już kapcie, zostawiając samotny pantofelek na progu chatki; podejrzewała, że cały hałas zbudził przynajmniej jednego domownika i niedługo bucik do pary zostanie odnaleziony. Miała tylko nadzieję, że nikt się o niego nie potknie. Nie lubiła być postrzegana jako nieuważna, jednakże niekiedy wybiegała za daleko w przyszłość, zapominając o bardziej przyziemnych sprawach.
W czasach, gdy mniej lub bardziej znajome twarze zdobiły plakaty listów gończych, w sumie nie tylko cmentarze były miejscami smętnymi. — Ma pan rację, to zawsze trudne. Przynajmniej dzięki nim możemy się pożegnać — zgodziła się, posyłając mu smutny uśmiech. Prawda była taka, że ona tkwiła w niepewności; w stanie, w którym nie wiedziała, czy czekała na powrót, czy chwila rozstania już nastąpiła. Próbowała odnowić kontakt ze wszystkimi, którzy byli jej niegdyś bliscy, lecz tak wiele listów pozostało bez odpowiedzi. A pokój mamy nadal pozostawał pusty… Także na chwilę zapadło milczenie, gdy ona zatapiała się w ponurych rozmyślaniach. Z tego stanu wyrwało ją głośne miauknięcie. O dziwo, pobrzmiewało ono wesołymi nutkami zamiast zwykłego pełnego oburzenia tonu. Ciemna postać sierściucha była trudno widoczna na tle ubioru mężczyzny, jednak przyjazne ocieranie się zwierzęcia o ubranie wybawcy, trochę ją wyróżniało.
— Dziękuję. To znaczy, dziękujemy. Sama bym sobie nie poradziła tak łatwo. — Doceniała jego poświęcenie; słyszała przecież ciche, nieprzyjazne bzyczenie jakiegoś owada oraz spodziewała się, że ściągnięcie przerażonego stworzenia nie było najprostszym zadaniem. Jej własny pomysł na zdjęcie go z dachu był mało przemyślany (pewnie spowodowałby więcej szkód niż pożytku), więc stąd pewność, że oboje z kocurem zyskali na takim ułożeniu zdarzeń. — Widzi pan, to moja siostra przygarnęła Wilkora. Mamy w chatce problem z myszami i kot miał się ich pozbyć. Ale jego tak ciągnie na zewnątrz i w ogóle nie interesują go domowe myszy — zaczęła wątek, drapiąc futrzaka za uchem; na razie był spokojny, pewnie miał dość przygód na jeden poranek. Przynajmniej na razie. — Wydaje mi się, że zna się pan na zwierzętach całkiem dobrze. Jak pan uważa, czy on jest szczęśliwy? — zakończyła na tym pytaniu, przenosząc wzrok z ciemnych kocich oczu na wysoką sylwetkę. Było coś w postaci, która dziś przypadkowo zawędrowała na ich podwórze, co budziło jej sympatię i zaufanie. Być może podświadomie dostrzegała w nim nuty tęsknoty i żalu, które ona także w sobie trzymała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Effie Potter dnia 30.12.20 0:19, w całości zmieniany 1 raz
- Nazwa to tam wi pani, połowa sukcesu jak to się mówi. Mało to razy coś gdzieś ktoś nazwał coś i nie pasowało to do tego co tam stalło, bo to wi pani mądre to takie słownictwo używają, a to trza w serce zajrzeć, nie? - tak mu się przynajmniej wydawało. - Taka róża to wyjątkowa sama w sobie, bo pewno żadna inna takich płatków nie ma. Taka bajka jest nawet, ładna to, Mały Książe, wi pani? Ja to żem nie czytał od dechy do dechy, bo to raczej ni moja sprawa, ale czasem jak se w knajpce siadałem, taka pańcia przychodziła, miła nawet. Książeczkę czytała właśnie ten o tym Księciuniu Małym. On jedną różę kochał, ale potem poznał inne i zapomniał czy coś, ja nie wiem - wzruszył ramionami sam dziw, że w ogóle mu to do głowy przyszło. - Co by tylko łaskawiej spojrzeć, nawet jak ktoś tak na pierwszy rzut oka niewyjątkowy, tak se myślę
Hagrid spojrzał jeszcze na kotka, który też taki niewyjątkowy był i tej swojej niewyjątkowoście roztapiał jego serce. Zwierzaczki tak już zresztą miały, lepiej rozumiały niż ludzie. Centaury raczej z natury niemiłe były, ale ten Zakała to dobry chłop, co Hagridowi pomógł to jego. Przemilczał temat, bo już wcześniej przecież o tych imionach całych mówił. Jego też przecież źle nazywali. Czasem trollem, czasem mieszańcem, a czasem plugawym śmieciem. Ot takie towarzystwo czasem bywało, takie życie. Popatrzył się jeszcze na blondynkę i już miał dupę w troki zawijać gdy go zatrzymało.
- Zakała pewno żyćko dobre ma, choć jego te towarzysze to za nim nie przepadały, a ten..., a kotek ładny, naprawdę ładny, aż dziw, że szczęśliwy pewno jak ma gdzie biegać i co robić, ale zwierzaczki to opiekuna potrzebują takiego prawdziwego co do serduszka utuli i miłości okaże, wi pani - Hagrid przeszedł z powrotem przez furtkę co by wyjść z terenu tej pani. - Pszapszam, że Panią tak żem ten... I, że tak żem ten... No. Hagrid jestem - podał kobiecie przez płot wielką łapę żeby uścisnąć jej dłoń.
Zaczęło się może niezbyt miło, ale chociaż tak wypadało skończyć, zwłaszcza gdy przed nim była jeszcze droga na cmentarz.
- Wi Pani... Na cmentarzach to ni to miło, ni to ładnie, ale pożegnanko, tak... Jak tatka żegnałem, a to stare dzieje - machnął ręką. - to jak bóbr płakałem nad tym grobem, no prawdę mówię. Teraz tak jak z tej, no, pyrspyktywy na to popatrzeć, to czasem lepij takiemu gdzieś daleko niż tu na ziemi, nie? - posmętniał nieco.
Śmierć człowieka nagle przychodziła i nawet jak się spodziewał to przecież nigdy godziny nie znał i wiedzieć nie mógł. Szykować się można było długo, a i tak na taką okoliczność to rozwiązania nie było. Życie niektórzy mieli długie i szczęśliwe, inni nie, ot takie koleje losu po prostu, sprzeczać się z tym nie było mowy.
- Pani go pilnuje, a jak będzie tam właził to mu smakołyka da.
zt
Hagrid spojrzał jeszcze na kotka, który też taki niewyjątkowy był i tej swojej niewyjątkowoście roztapiał jego serce. Zwierzaczki tak już zresztą miały, lepiej rozumiały niż ludzie. Centaury raczej z natury niemiłe były, ale ten Zakała to dobry chłop, co Hagridowi pomógł to jego. Przemilczał temat, bo już wcześniej przecież o tych imionach całych mówił. Jego też przecież źle nazywali. Czasem trollem, czasem mieszańcem, a czasem plugawym śmieciem. Ot takie towarzystwo czasem bywało, takie życie. Popatrzył się jeszcze na blondynkę i już miał dupę w troki zawijać gdy go zatrzymało.
- Zakała pewno żyćko dobre ma, choć jego te towarzysze to za nim nie przepadały, a ten..., a kotek ładny, naprawdę ładny, aż dziw, że szczęśliwy pewno jak ma gdzie biegać i co robić, ale zwierzaczki to opiekuna potrzebują takiego prawdziwego co do serduszka utuli i miłości okaże, wi pani - Hagrid przeszedł z powrotem przez furtkę co by wyjść z terenu tej pani. - Pszapszam, że Panią tak żem ten... I, że tak żem ten... No. Hagrid jestem - podał kobiecie przez płot wielką łapę żeby uścisnąć jej dłoń.
Zaczęło się może niezbyt miło, ale chociaż tak wypadało skończyć, zwłaszcza gdy przed nim była jeszcze droga na cmentarz.
- Wi Pani... Na cmentarzach to ni to miło, ni to ładnie, ale pożegnanko, tak... Jak tatka żegnałem, a to stare dzieje - machnął ręką. - to jak bóbr płakałem nad tym grobem, no prawdę mówię. Teraz tak jak z tej, no, pyrspyktywy na to popatrzeć, to czasem lepij takiemu gdzieś daleko niż tu na ziemi, nie? - posmętniał nieco.
Śmierć człowieka nagle przychodziła i nawet jak się spodziewał to przecież nigdy godziny nie znał i wiedzieć nie mógł. Szykować się można było długo, a i tak na taką okoliczność to rozwiązania nie było. Życie niektórzy mieli długie i szczęśliwe, inni nie, ot takie koleje losu po prostu, sprzeczać się z tym nie było mowy.
- Pani go pilnuje, a jak będzie tam właził to mu smakołyka da.
zt
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Wraz z upływem kolejnych chwil jej rozedrgane emocje ulegały wyciszeniu; była na tyle przejęta formą, jaką objął jej poranek, że właściwie nie zauważyła dokładnego momentu, w którym nieufność ustąpiła. Zarówno frustracja spowodowana popełnionym błędem jak i rozżalenie występkiem Wilkora zniknęły już w obliczu konfrontacji z nieznajomym (w końcu nikt nie lubił okazywać słabości przed światem), ale na ich miejsce zawitała szczypiąca w palce niepewność (mężczyzna znacznie przewyższał ją wzrostem, a jego huknięcie wzbudziło mimowolne nuty obawy). Jej rogi wygładziły się dopiero po czasie, dość samoistnie, w miarę nawiązywania się dialogu. Właściwie zwykle była osobą ufną; i nie chodziło o usilne dopatrywanie się iskierek dobra w napotykanych twarzach, lecz o stronienie od podejrzliwej paranoi, której ofiary w każdym obliczu widziały wroga. Effie nie była dumna z uprzedzeń, które się w niej pojawiły – nie mogła znieść faktu, że w dużej mierze to ministerstwo było odpowiedzialne za podjudzanie strachu, budowanie animozji już nie tylko czarodziejami a mugolami, ale także między wszystkimi obywatelami. Nie chciała dać się w to wciągnąć. Nie chciała pozwolić nienawiści na zapuszczenie korzeni w jej sercu. Chyba był to pierwszy raz w życiu, gdy stawało się to trudne; bo jak zachować obojętność wobec obecnych zdarzeń? Jak powstrzymać przed wybuchem gniew, gdy wśród zawieruchy nikt szuka zaginionej mamy (mimo że tak wiele lat oddała jednemu z departamentów, pracując w Czarodziejskim Pogotowiu Ratunkowym), a przy pierwszej lepszej okazji ojciec zostaje zwolniony pod byle pretekstem? Nie wiedziała jak; pozostało więc oddać część władzy emocjom. Choć niewiele mogła zrobić, by w jakiś sposób przeszkodzić biurokratom, to postanowiła nie odpowiedzieć na wezwanie do rejestracji różdżki. Nie dlatego, że miała coś do ukrycia – po prostu nie mogła im już ufać. Nie zgadzała się przecież z wprowadzanymi zaostrzeniami; nie rozumiała nagonki wprowadzonej w celu zastraszania. Wstrzymanie się od złożenia swego imienia w dokumentach jednak wiązało się z pewnymi niedogodnościami. Londyn pozostawał dla niej zamknięty, a w konsekwencji świat stał się dla niej nieco mniejszy.
Może dlatego zetknięcie się z kimś nowym, zupełnie niepasującym do obecnego otoczenia, zachęciło ją do pociągnięcia zwykłego pytania o drogę do szczerej wymiany zdań. — Nie wszystko jest tym, czym się wydaje — podsumowała, unosząc kąciki ust w porozumiewawczym uśmiechu. Często bywało tak, że ludzie nie poświęcali wiele czasu na bliższe zapoznanie; ich brak zaangażowania kończył się pochopną oceną (w końcu bazowali na ograniczonej liczbie informacji), a to z kolei prowadzić mogło do nieporozumień.
Effie nie znała książki o tytule Mały Książę; sądziła jednak, że bycie młodym księciem nie mogło być proste. Czy i jego kleiły się stereotypy? Czy i on miał oczekiwania, którym musiał sprostać? — Myślę, że jeśli on rzeczywiście kochał tę różę, to jeszcze sobie o niej przypomni. I zgadzam się z panem. Bo tak naprawdę to nie ma dwóch takich samych róż, nie ma dwóch takich samych osób. I nic dwa razy się nie zdarza. — Nawet to samo zaklęcie mogło mieć różne skutki w różnych okolicznościach; ta sama receptura eliksiru nie zawsze skutkowała takimi samymi rezultatami. Samo pojęcie wyjątkowości było niejako subiektywne – to co dla jednym było codziennością, dla innych mogło być zupełnie obce. Poza tym wszystko zależało od punktu widzenia; nawet od tego, czy spoglądało się z trzech metrów, czy z przeciętnej wysokości.
Trzymany w ramionach kocur mruczał chrapliwie, jakby rozumiejąc, że jest właśnie chwalony; jego długi puszysty ogon falował miarowo, trącając falbany jej sukienki. Alchemiczka kiwnęła głową na jego słowa; nie dodała, że to pierwszy raz jak widzi Wilkora tak zadowolonego; dawało to za to nadzieję, iż może jeszcze się jakoś dogadają. Podążyła za półolbrzymem – jej krok miejscami przechodził w bieg, musiała w końcu nadążyć za niezwykle długimi nogami. — Jestem Effie. — Odwdzięczyła się podaniem własnego imienia; w innej sytuacji dygnęłaby uprzejmie, lecz i tak z pewnym trudem poradziła sobie z pozostałymi aspektami przywitania. Jej dłoń zatonęła w uścisku. — I proszę się nie przejmować – naprawdę mi pan pomógł, panie Hagridzie, z moim kłopotem — dodała; puściwszy w niepamięć wszelkie początkowe wrażenia. Aby w jakiś sposób poprzeć swoje słowa, prędko podeszła do różanego krzewu i ucięła jeden kwiat, wraz z długą łodyżką. — Proszę. To na dowód wdzięczności — powiedziała, wystawiając go w jego stronę i wskazując miejsce, w którym było najmniej kolców. Bladoróżowe płatki układały się dość chaotycznie, ale były przyjemnie miękkie i pachniały wspomnieniem wiosny. — Może go pan położyć na grobie, który idzie pan odwiedzić. To taki zwyczaj… Chociaż myślę, że kwiaty nie są dla zmarłych, ale dla nas. Żeby nam było trochę łatwiej się pożegnać i żebyśmy się nie czuli tak samotnie. — Posłała mu blady uśmiech, licząc, że znajdzie w tym jakieś oparcie.
Dłuższą chwilę spędziła przy furtce, nie zwracając nawet uwagi na ciężar kota obarczający jej ramiona; spojrzeniem odprowadzała niespodziewanego towarzysza – a właściwie bohatera – dzisiejszego poranka. Gdy tak szedł, stawiając ołowiane kroki, widziała w nich już nie tylko wielką posturę, z którą wiązał się jego każdy krok, lecz także brzemię przeszłości; każdy sam nosił swój bagaż i sam radził sobie, jak najlepiej potrafił. W końcu Hagrid zniknął za rogiem uliczki, rozmywając za sobą pędzące linie ponurych myśli. Oby odnalazł to, czego dziś szukał.
| zt.
Może dlatego zetknięcie się z kimś nowym, zupełnie niepasującym do obecnego otoczenia, zachęciło ją do pociągnięcia zwykłego pytania o drogę do szczerej wymiany zdań. — Nie wszystko jest tym, czym się wydaje — podsumowała, unosząc kąciki ust w porozumiewawczym uśmiechu. Często bywało tak, że ludzie nie poświęcali wiele czasu na bliższe zapoznanie; ich brak zaangażowania kończył się pochopną oceną (w końcu bazowali na ograniczonej liczbie informacji), a to z kolei prowadzić mogło do nieporozumień.
Effie nie znała książki o tytule Mały Książę; sądziła jednak, że bycie młodym księciem nie mogło być proste. Czy i jego kleiły się stereotypy? Czy i on miał oczekiwania, którym musiał sprostać? — Myślę, że jeśli on rzeczywiście kochał tę różę, to jeszcze sobie o niej przypomni. I zgadzam się z panem. Bo tak naprawdę to nie ma dwóch takich samych róż, nie ma dwóch takich samych osób. I nic dwa razy się nie zdarza. — Nawet to samo zaklęcie mogło mieć różne skutki w różnych okolicznościach; ta sama receptura eliksiru nie zawsze skutkowała takimi samymi rezultatami. Samo pojęcie wyjątkowości było niejako subiektywne – to co dla jednym było codziennością, dla innych mogło być zupełnie obce. Poza tym wszystko zależało od punktu widzenia; nawet od tego, czy spoglądało się z trzech metrów, czy z przeciętnej wysokości.
Trzymany w ramionach kocur mruczał chrapliwie, jakby rozumiejąc, że jest właśnie chwalony; jego długi puszysty ogon falował miarowo, trącając falbany jej sukienki. Alchemiczka kiwnęła głową na jego słowa; nie dodała, że to pierwszy raz jak widzi Wilkora tak zadowolonego; dawało to za to nadzieję, iż może jeszcze się jakoś dogadają. Podążyła za półolbrzymem – jej krok miejscami przechodził w bieg, musiała w końcu nadążyć za niezwykle długimi nogami. — Jestem Effie. — Odwdzięczyła się podaniem własnego imienia; w innej sytuacji dygnęłaby uprzejmie, lecz i tak z pewnym trudem poradziła sobie z pozostałymi aspektami przywitania. Jej dłoń zatonęła w uścisku. — I proszę się nie przejmować – naprawdę mi pan pomógł, panie Hagridzie, z moim kłopotem — dodała; puściwszy w niepamięć wszelkie początkowe wrażenia. Aby w jakiś sposób poprzeć swoje słowa, prędko podeszła do różanego krzewu i ucięła jeden kwiat, wraz z długą łodyżką. — Proszę. To na dowód wdzięczności — powiedziała, wystawiając go w jego stronę i wskazując miejsce, w którym było najmniej kolców. Bladoróżowe płatki układały się dość chaotycznie, ale były przyjemnie miękkie i pachniały wspomnieniem wiosny. — Może go pan położyć na grobie, który idzie pan odwiedzić. To taki zwyczaj… Chociaż myślę, że kwiaty nie są dla zmarłych, ale dla nas. Żeby nam było trochę łatwiej się pożegnać i żebyśmy się nie czuli tak samotnie. — Posłała mu blady uśmiech, licząc, że znajdzie w tym jakieś oparcie.
Dłuższą chwilę spędziła przy furtce, nie zwracając nawet uwagi na ciężar kota obarczający jej ramiona; spojrzeniem odprowadzała niespodziewanego towarzysza – a właściwie bohatera – dzisiejszego poranka. Gdy tak szedł, stawiając ołowiane kroki, widziała w nich już nie tylko wielką posturę, z którą wiązał się jego każdy krok, lecz także brzemię przeszłości; każdy sam nosił swój bagaż i sam radził sobie, jak najlepiej potrafił. W końcu Hagrid zniknął za rogiem uliczki, rozmywając za sobą pędzące linie ponurych myśli. Oby odnalazł to, czego dziś szukał.
| zt.
14.08
Wczoraj Michael zdążył napić się herbaty z Effie i obejrzeć jej chatkę, a dzisiaj stawił się w domu z głową pełną pomysłów na pułapki. Nie zdążył nałożyć ich od razu - wymagały czasu, a poza tym chciał jeszcze skonsultować się z wdzięcznym panem Potterem. Po krótkiej naradzie, przystąpił do pracy. Dolina Godryka wydawała się bezpiecznym miejscem, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Wojna nie rozpełzła się jeszcze poza stolicę, ale czarodzieje w całej Anglii mieli prawo się obawiać. Poza tym, Tonks zdążył się dowiedzieć od panny Potter, że ta warzy swoje mikstury w domu. Tym bardziej trzeba starannie zabezpieczyć chatkę i pracownię. Michael wiedział, że ingrediencje są drogie, a poza tym sam zastanawiał się, czy nie poprosić kiedyś panny Potter o drogi eliksir tojadowy, warzony z cennego i rzadkiego akonitu. To motywowało do porządnego zabezpieczenia domku - i do odmowy zapłaty. Potterowie byli niemalże przyjaciółmi, dobrymi znajomymi w potrzebie. I obiecał Effie dowolną przysługę, za unieszkodliwienie pająka i... dyskrecję. Popołudnie poświęcone na nakładaniu zabezpieczeń wydawało się uczciwą wymianą.
Rozpoczął od obejścia całej posesji ze wzniesioną różdżką, nakładając na posiadłość Cave Inimicum. Potem przeszedł pod frontowe drzwi, dotknął klamki. Nałożył na zamek Lepkie Ręce, mające uniemożliwić włamanie złodziejom. Potterowie mogli zmodyfikować zabezpieczenie, nauczy ich tego wieczorem - nie chciał w końcu, by do klamki przyklejali się wszyscy ich goście. Wszedł do salonu i rzucił na ścianę Szklane Domy - siedząc w pomieszczeniu, Effie i jej ojciec będą mogli dostrzec, co dzieje się na zewnątrz. Da im tydzień na oswojenie się z nowym zabezpieczeniem - jeśli będą czuli się z nim zbyt niekomfortowo, wróci tu aby przywrócić ścianę do normalności. Na koniec wszedł do pracowni Effie, którą trzeba porządnie zabezpieczyć. W progu nałożył Błyskotka, który oślepi wszystkich intruzów. Na szafki z najcenniejszymi ingrediencjami rzucił zaś Nierusza - tak aby nikt nie mógł dotknąć szafek i dostać się do rzadkich składników. W końcu, zadowolony z siebie, wrócił do Potterów aby opowiedzieć im o wszystkich zabezpieczeniach.
nakładam: Cave Inimicum, Lepkie Ręce (drzwi wejściowe), Szklane Domy, Błyskotek i Nierusz (pracownia Effie)
Wczoraj Michael zdążył napić się herbaty z Effie i obejrzeć jej chatkę, a dzisiaj stawił się w domu z głową pełną pomysłów na pułapki. Nie zdążył nałożyć ich od razu - wymagały czasu, a poza tym chciał jeszcze skonsultować się z wdzięcznym panem Potterem. Po krótkiej naradzie, przystąpił do pracy. Dolina Godryka wydawała się bezpiecznym miejscem, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Wojna nie rozpełzła się jeszcze poza stolicę, ale czarodzieje w całej Anglii mieli prawo się obawiać. Poza tym, Tonks zdążył się dowiedzieć od panny Potter, że ta warzy swoje mikstury w domu. Tym bardziej trzeba starannie zabezpieczyć chatkę i pracownię. Michael wiedział, że ingrediencje są drogie, a poza tym sam zastanawiał się, czy nie poprosić kiedyś panny Potter o drogi eliksir tojadowy, warzony z cennego i rzadkiego akonitu. To motywowało do porządnego zabezpieczenia domku - i do odmowy zapłaty. Potterowie byli niemalże przyjaciółmi, dobrymi znajomymi w potrzebie. I obiecał Effie dowolną przysługę, za unieszkodliwienie pająka i... dyskrecję. Popołudnie poświęcone na nakładaniu zabezpieczeń wydawało się uczciwą wymianą.
Rozpoczął od obejścia całej posesji ze wzniesioną różdżką, nakładając na posiadłość Cave Inimicum. Potem przeszedł pod frontowe drzwi, dotknął klamki. Nałożył na zamek Lepkie Ręce, mające uniemożliwić włamanie złodziejom. Potterowie mogli zmodyfikować zabezpieczenie, nauczy ich tego wieczorem - nie chciał w końcu, by do klamki przyklejali się wszyscy ich goście. Wszedł do salonu i rzucił na ścianę Szklane Domy - siedząc w pomieszczeniu, Effie i jej ojciec będą mogli dostrzec, co dzieje się na zewnątrz. Da im tydzień na oswojenie się z nowym zabezpieczeniem - jeśli będą czuli się z nim zbyt niekomfortowo, wróci tu aby przywrócić ścianę do normalności. Na koniec wszedł do pracowni Effie, którą trzeba porządnie zabezpieczyć. W progu nałożył Błyskotka, który oślepi wszystkich intruzów. Na szafki z najcenniejszymi ingrediencjami rzucił zaś Nierusza - tak aby nikt nie mógł dotknąć szafek i dostać się do rzadkich składników. W końcu, zadowolony z siebie, wrócił do Potterów aby opowiedzieć im o wszystkich zabezpieczeniach.
nakładam: Cave Inimicum, Lepkie Ręce (drzwi wejściowe), Szklane Domy, Błyskotek i Nierusz (pracownia Effie)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wejście do chatki
Szybka odpowiedź