Ogród
AutorWiadomość
Ogród
Wraz z ogrodem rozpoczyna się farma Lupinów. To właśnie przez ogród można dostać się do obory, a z niej na pastwiska. Ogród to także ogrom pracy. Państwo Lupin wykorzystują żyzne ziemie Yorkshire i uprawiają na niej warzywa oraz zboża. Dawniej zagospodarowanej przestrzeni było o wiele więcej, ale płynący czas odbił swoje piętno na zdrowiu Państwa Lupin. Teraz ogródek zapewnia żywność tylko domownikom. Bez względu na porę roku jest zadbany i czysty. Gospodyni ma rękę do roślin jak nikt inny, jest to ozdoba wkładanej co roku pracy, a Pani Lupin chętnie się nim chwali swoim gościom.
10 IX?
Yorkshire przywitało go skwarem; zdążył już zapomnieć, jak to jest czuć na sobie rozgrzany dotyk słońca, jak oddycha się powietrzem niemającym nic wspólnego z lodowatym, zatęchłym odorem kryjówek, które wynajdowali w mało przyjaznych warunkach po to właśnie, by nie kojarzyły się ze schronieniem, z miejscem, gdzie ktoś mógłby ich szukać.
Było coś dziwnego w niemalże bezcelowej przechadzce po lesie, w celebracji niespieszności - specjalnie teleportował się nieco dalej od farmy Lupinów, by pozwolić sobie na te kilka chwil dla siebie. Potrzebował tego. Tych prób zostawienia za sobą nieustannie nagabujących go myśli; nawarstwiającej się lawiny problemów, spod której próbował się bezsilnie wydostać. Ale ugrzązł w niej tak skutecznie, że zdawało się to niemożliwe.
Tu, z dala od Oazy, przypominającej mu o Tonks, mógł jednak spróbować zaczerpnąć tchu pełną piersią. W miejscach takich, jak to, łatwo było zapomnieć, że gdzieś w oddali życie nie toczy się tak spokojnie.
Idąc wzdłuż płotu spacerował po nim swoimi dwoma palcami, stawiając palcem kroki w tym samym momencie, w którym robiła to stopa. Bezwiednie odnotowywał w drewnianych deskach wszystkie uszczerbki, których się dopatrzył; wszelkie chybotliwe miejsca, które należało zabezpieczyć, również nie umknęły jego spojrzeniu. Nie nazwałby się złotą rączką, ale od marca, odkąd pomaga przy budowie w Oazie, trochę już zdążył podpatrzyć tego i owego. Może w jakichś prostszych naprawach będzie w stanie pomóc. A jeśli nie... cóż, nie sądził, by list Luny był tylko pretekstem, aby się spotkali, ewidentnie potrzebowała kogoś, kto nieco ją odciąży z wszystkich obowiązków, które ma na głowie, zarządzając farmą. Pewnie coś dla niego znajdzie. Nie zamierzał nawet kryć się z tym, że desperacko potrzebuje pracy. I przede wszystkim pieniędzy.
Zatrzymał się nieopodal furtki, nie wszedł jednak na posesję, pomny na to, jak ostatnio skończyło się odwiedzenie przybytku siostry pod jej nieobecność. Niespecjalnie miał teraz ochotę na drzemkę.
- Luna? - podniósł głos, by miała szansę usłyszeć go i z oddali, choć właściwie pewnie i tak za chwilę by się tutaj pojawiła; tak w ramach wyjątku dzisiaj się nie spóźnił.
W oczekiwaniu na nią oparł się plecami o płot, tyłem do posesji i ogrodu; twarz wystawił do słońca, pozwalając, by ciepło rozlało się falą od czubka jego ogromnego nosa aż po policzki.
Yorkshire przywitało go skwarem; zdążył już zapomnieć, jak to jest czuć na sobie rozgrzany dotyk słońca, jak oddycha się powietrzem niemającym nic wspólnego z lodowatym, zatęchłym odorem kryjówek, które wynajdowali w mało przyjaznych warunkach po to właśnie, by nie kojarzyły się ze schronieniem, z miejscem, gdzie ktoś mógłby ich szukać.
Było coś dziwnego w niemalże bezcelowej przechadzce po lesie, w celebracji niespieszności - specjalnie teleportował się nieco dalej od farmy Lupinów, by pozwolić sobie na te kilka chwil dla siebie. Potrzebował tego. Tych prób zostawienia za sobą nieustannie nagabujących go myśli; nawarstwiającej się lawiny problemów, spod której próbował się bezsilnie wydostać. Ale ugrzązł w niej tak skutecznie, że zdawało się to niemożliwe.
Tu, z dala od Oazy, przypominającej mu o Tonks, mógł jednak spróbować zaczerpnąć tchu pełną piersią. W miejscach takich, jak to, łatwo było zapomnieć, że gdzieś w oddali życie nie toczy się tak spokojnie.
Idąc wzdłuż płotu spacerował po nim swoimi dwoma palcami, stawiając palcem kroki w tym samym momencie, w którym robiła to stopa. Bezwiednie odnotowywał w drewnianych deskach wszystkie uszczerbki, których się dopatrzył; wszelkie chybotliwe miejsca, które należało zabezpieczyć, również nie umknęły jego spojrzeniu. Nie nazwałby się złotą rączką, ale od marca, odkąd pomaga przy budowie w Oazie, trochę już zdążył podpatrzyć tego i owego. Może w jakichś prostszych naprawach będzie w stanie pomóc. A jeśli nie... cóż, nie sądził, by list Luny był tylko pretekstem, aby się spotkali, ewidentnie potrzebowała kogoś, kto nieco ją odciąży z wszystkich obowiązków, które ma na głowie, zarządzając farmą. Pewnie coś dla niego znajdzie. Nie zamierzał nawet kryć się z tym, że desperacko potrzebuje pracy. I przede wszystkim pieniędzy.
Zatrzymał się nieopodal furtki, nie wszedł jednak na posesję, pomny na to, jak ostatnio skończyło się odwiedzenie przybytku siostry pod jej nieobecność. Niespecjalnie miał teraz ochotę na drzemkę.
- Luna? - podniósł głos, by miała szansę usłyszeć go i z oddali, choć właściwie pewnie i tak za chwilę by się tutaj pojawiła; tak w ramach wyjątku dzisiaj się nie spóźnił.
W oczekiwaniu na nią oparł się plecami o płot, tyłem do posesji i ogrodu; twarz wystawił do słońca, pozwalając, by ciepło rozlało się falą od czubka jego ogromnego nosa aż po policzki.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozległe tereny Yorkshire przesiąknięte były magią. Luna od małego napawała się bliskością natury, chociaż dopiero teraz zaczęła ją prawdziwie doceniać. Zawsze docenia się bardziej to co każdego dnia można stracić. Luna nie wierzyła, że spokój, który trwał na farmie od początku wojny miałby doczekać jej końca. Była wręcz przekonana, że pewnego dnia ta cała sielanka się skończy. Wiedziała, że przyjdzie dzień, w którym stracą to na co tak długo pracowali jej rodzice. Z tą myślą budziła się każdego ranka, ale widok, który miała za oknem rekompensował jej tą niepewność.
Lupin zawsze była nieokrzesana, a wszystko spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy wróciła do domu. Strata Betty, przejęcie farmy i bezradność związana ze zniknięciem braci, to wszystko sprawiło, że kobieta przestała się oglądać za siebie. Wolała ryzykować niżeli chuchać na zimne. Z własnego doświadczenia wiedziała, że los pisze niejasne scenariusze i wbrew przesłankom wolała przygotować się na najgorsze. Uparcie jednak tkwiła w tej małej ojczyźnie starając się spełnić w nowej roli. Trudnej, całkowicie obcej roli. Merlin jej świadkiem, że najchętniej sprzedałaby to wszystko i wywiozła rodziców daleko od wojennej zawieruchy. Finalnie trzymała ją tu obietnica i nieopisany upór.
Na farmie wciąż było coś do zrobienia. Luna nigdy nie bała się prosić o pomoc tym bardziej, że zawsze znajdzie się ktoś kto potrzebuje grosza. Przez ostatni rok wiele osób pomogło jej odnaleźć się w tym głębokim bagnie. Bez wątpienia jedną z takich osób był Keat. Zawsze był obok, gdy tego potrzebowała, a ona nigdy nie pozostawała mu dłużna. Lupin choć miała silny charakter to nie zawsze potrafiła go wykorzystać, a Keat czuł się w takich tematach jak ryba w wodzie. Nawet nie chciała myśleć ile razy by ją już oskubali, gdyby nie interwencja czarodzieja. Przez to wszystko zaczęły uderzać w nią wyrzuty sumienia. Ciągnęła go na kraniec świata kolejny raz wykorzystując do granic możliwości. Może miał jej już dosyć, może potrzebował grosza, a może zwyczajnie był dobrym człowiekiem, który nie potrafił jej odmówić biorąc pod uwagę to jak długo się już znają. Tak czy inaczej była mu za to wdzięczna i miała nadzieje, że ten zdaje sobie z tego sprawę.
Szatynka wyjrzała przez okno w kuchni chcąc sprawdzić czy mężczyzna jest już na miejscu. Widząc opartego o ogrodzenie czarodzieja zmarszczyła brwi. Czym sobie zasłużyła na tą punktualność? Czarownica wyszła z domu poruszając się niemal na palcach. Chciała zaskoczyć odwróconego do niej tyłem mężczyznę. Prawdopodobnie już od połowy drogi wiedział, że się do niego skrada, ale ku jej zadowoleniu postanowił nie przerywać zabawy. Gdy Lupin znalazła się tuż za czarodziejem wyciągnęła rękę by przez ogrodzenie sięgnąć do jego kieszeni. Zamiast tego… - Cholera – warknęła, gdy jej ręka zaklinowała się w lichej konstrukcji. – Dobra, kraść nie umiem, ale jakbym umiała to byłbyś już goły i wesoły – odparła wyszarpując rękę z ogrodzenia i rozmasowując podrapany nadgarstek. – A co ty dzisiaj taki punktualny? Nabrałeś wyrzutów sumienia czy się za mną stęskniłeś? – zapytała otwierając furtkę i wpuszczając mężczyznę do środka.
Lupin zawsze była nieokrzesana, a wszystko spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy wróciła do domu. Strata Betty, przejęcie farmy i bezradność związana ze zniknięciem braci, to wszystko sprawiło, że kobieta przestała się oglądać za siebie. Wolała ryzykować niżeli chuchać na zimne. Z własnego doświadczenia wiedziała, że los pisze niejasne scenariusze i wbrew przesłankom wolała przygotować się na najgorsze. Uparcie jednak tkwiła w tej małej ojczyźnie starając się spełnić w nowej roli. Trudnej, całkowicie obcej roli. Merlin jej świadkiem, że najchętniej sprzedałaby to wszystko i wywiozła rodziców daleko od wojennej zawieruchy. Finalnie trzymała ją tu obietnica i nieopisany upór.
Na farmie wciąż było coś do zrobienia. Luna nigdy nie bała się prosić o pomoc tym bardziej, że zawsze znajdzie się ktoś kto potrzebuje grosza. Przez ostatni rok wiele osób pomogło jej odnaleźć się w tym głębokim bagnie. Bez wątpienia jedną z takich osób był Keat. Zawsze był obok, gdy tego potrzebowała, a ona nigdy nie pozostawała mu dłużna. Lupin choć miała silny charakter to nie zawsze potrafiła go wykorzystać, a Keat czuł się w takich tematach jak ryba w wodzie. Nawet nie chciała myśleć ile razy by ją już oskubali, gdyby nie interwencja czarodzieja. Przez to wszystko zaczęły uderzać w nią wyrzuty sumienia. Ciągnęła go na kraniec świata kolejny raz wykorzystując do granic możliwości. Może miał jej już dosyć, może potrzebował grosza, a może zwyczajnie był dobrym człowiekiem, który nie potrafił jej odmówić biorąc pod uwagę to jak długo się już znają. Tak czy inaczej była mu za to wdzięczna i miała nadzieje, że ten zdaje sobie z tego sprawę.
Szatynka wyjrzała przez okno w kuchni chcąc sprawdzić czy mężczyzna jest już na miejscu. Widząc opartego o ogrodzenie czarodzieja zmarszczyła brwi. Czym sobie zasłużyła na tą punktualność? Czarownica wyszła z domu poruszając się niemal na palcach. Chciała zaskoczyć odwróconego do niej tyłem mężczyznę. Prawdopodobnie już od połowy drogi wiedział, że się do niego skrada, ale ku jej zadowoleniu postanowił nie przerywać zabawy. Gdy Lupin znalazła się tuż za czarodziejem wyciągnęła rękę by przez ogrodzenie sięgnąć do jego kieszeni. Zamiast tego… - Cholera – warknęła, gdy jej ręka zaklinowała się w lichej konstrukcji. – Dobra, kraść nie umiem, ale jakbym umiała to byłbyś już goły i wesoły – odparła wyszarpując rękę z ogrodzenia i rozmasowując podrapany nadgarstek. – A co ty dzisiaj taki punktualny? Nabrałeś wyrzutów sumienia czy się za mną stęskniłeś? – zapytała otwierając furtkę i wpuszczając mężczyznę do środka.
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Właściwie ni doza niecierpliwości nie zagościła w nim samym; pozwolił na to, by z głowy ubyło ciężaru myśli, wibrujących na zmysłach bodźców nie dało się jednak całkiem wyciszyć, szelest był nawet głośniejszy w tej chwili, gdy nie myślał o czymś konkretnym.
Nie poczuł się zaskoczony jej obecnością.
- Nawet gdybyś umiała, to trudno ukraść cokolwiek z pustej kieszeni, z pustego kociołka nie nalejesz - knutem nie grzeszył, zbytkiem manier też nie, darował sobie jakiekolwiek powitanie, a może po prostu przywitał ją na swój sposób, obracając się w stronę Lupin i zerkając na nią przez ramię; nie zszedł jeszcze z płotu, delektując się ostatnią chwilą przerwy przed, niewątpliwie, czekającą ich harówką - poza tym, paskudnie hałasujesz, słychać cię z daleka - krzywy uśmiech przyozdobił twarz, poszerzył się, gdy do głowy przyszło coś jeszcze - znam skuteczniejszy sposób na pozbawienie mnie ubrań - dodał bez krępacji, balansując na granicy żartu i bezczelności.
- Sugerujesz, że mi się to nie zdarza? - brew uniósł ku górze, lecz wyginały się też ku niej usta, ujmując surowości - tęskniłem, oczywiście - i może powiedział to w karykaturalnie egzaltowany sposób, lecz w gruncie rzeczy nie rozmijało się to przesadnie z prawdą; zeskoczył z ogrodzenia, by prześlizgnąć się do środka przez otwartą przez Lunę furtkę. - Tak całkiem poważnie, to naprawdę dobrze cię widzieć - nie wyglądała, jakby wojna w jakikolwiek sposób ją dotknęła, lecz równie dobrze mogła po prostu zachowywać pozory, nie pozwalać na to, by z jej twarzy dało się odczytać cokolwiek więcej. - A skoro już mi się zebrało na powagę... nie myśl sobie, że w liście przesadzałem i nie zamierzam podręczyć cię choć trochę, tak jak obiecałem - może wtykał nos w nieswoje sprawy, może radziła sobie świetnie bez niczyjej pomocy, ale nie potrafił tak po prostu stłumić niepokoju - jak często musisz jeszcze bywać w Londynie? W sprawach związanych z farmą? - niezależnie od odpowiedzi, wszystko sprowadzało się do za często. - Mógłbym pogadać z kim trzeba, żeby dać ci namiary na dostawców z innych portów - sytuacja eskalowała szybko, Zakon nie zaprzestawał walk w Londynie, ale zdawało się, że są tam już na straconej pozycji, stłamszeni przez liczne siły Ministerstwa, a także Rycerzy. Nie był pewien, jak długo jeszcze będzie to trwało, ani co nastąpi później - niektórzy mówili o londyńskiej iskrze, przez którą ogniem zajmie się cały kraj. - To co? Od czego zaczynamy? - zakasał rękawy, wywijając je tak, by przedramiona pozostały niezasłonięte; specjalnie włożył na siebie najbardziej znoszone rzeczy, żeby nie szkoda mu było ich uszkodzić.
Nie poczuł się zaskoczony jej obecnością.
- Nawet gdybyś umiała, to trudno ukraść cokolwiek z pustej kieszeni, z pustego kociołka nie nalejesz - knutem nie grzeszył, zbytkiem manier też nie, darował sobie jakiekolwiek powitanie, a może po prostu przywitał ją na swój sposób, obracając się w stronę Lupin i zerkając na nią przez ramię; nie zszedł jeszcze z płotu, delektując się ostatnią chwilą przerwy przed, niewątpliwie, czekającą ich harówką - poza tym, paskudnie hałasujesz, słychać cię z daleka - krzywy uśmiech przyozdobił twarz, poszerzył się, gdy do głowy przyszło coś jeszcze - znam skuteczniejszy sposób na pozbawienie mnie ubrań - dodał bez krępacji, balansując na granicy żartu i bezczelności.
- Sugerujesz, że mi się to nie zdarza? - brew uniósł ku górze, lecz wyginały się też ku niej usta, ujmując surowości - tęskniłem, oczywiście - i może powiedział to w karykaturalnie egzaltowany sposób, lecz w gruncie rzeczy nie rozmijało się to przesadnie z prawdą; zeskoczył z ogrodzenia, by prześlizgnąć się do środka przez otwartą przez Lunę furtkę. - Tak całkiem poważnie, to naprawdę dobrze cię widzieć - nie wyglądała, jakby wojna w jakikolwiek sposób ją dotknęła, lecz równie dobrze mogła po prostu zachowywać pozory, nie pozwalać na to, by z jej twarzy dało się odczytać cokolwiek więcej. - A skoro już mi się zebrało na powagę... nie myśl sobie, że w liście przesadzałem i nie zamierzam podręczyć cię choć trochę, tak jak obiecałem - może wtykał nos w nieswoje sprawy, może radziła sobie świetnie bez niczyjej pomocy, ale nie potrafił tak po prostu stłumić niepokoju - jak często musisz jeszcze bywać w Londynie? W sprawach związanych z farmą? - niezależnie od odpowiedzi, wszystko sprowadzało się do za często. - Mógłbym pogadać z kim trzeba, żeby dać ci namiary na dostawców z innych portów - sytuacja eskalowała szybko, Zakon nie zaprzestawał walk w Londynie, ale zdawało się, że są tam już na straconej pozycji, stłamszeni przez liczne siły Ministerstwa, a także Rycerzy. Nie był pewien, jak długo jeszcze będzie to trwało, ani co nastąpi później - niektórzy mówili o londyńskiej iskrze, przez którą ogniem zajmie się cały kraj. - To co? Od czego zaczynamy? - zakasał rękawy, wywijając je tak, by przedramiona pozostały niezasłonięte; specjalnie włożył na siebie najbardziej znoszone rzeczy, żeby nie szkoda mu było ich uszkodzić.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lupin nie potrafiła się skradać. Poruszała się czasem jak mucha w smole i bywała niezdarna. Oczywiście, kiedy musiała zachowywała pełną grację, ale miała na to odpowiednią teorię. Scena ją zmieniała. Dodawała jej pewności siebie. Pokazywała też, że życie ma wiele stron i do każdej należy się odpowiednio dostosować. Na farmie żyło się inaczej. Wolniej. Jej problemy dotyczyły teraz czegoś całkowicie innego. Chodziła po dostawcach, interesowała się towarami, a dziura w płocie doprowadzała ją do szewskiej pasji. Tak naprawdę nie spodziewała się, że jej życie tak bardzo się zmieni. Z drugiej strony jeśli ktokolwiek myśli, że wszystko w życiu jest pewne, to jest zwyczajnie głupi. – Na szczęście twoja kieszeń niedługo się wzbogaci, a ja może kiedyś przestanę chodzić jak słoń – odparła przewracając oczami i ruszyła w głąb ogrodu. Na kolejne słowa mężczyzny obejrzała się przez ramię. – Skuteczniejszy? – powtórzyła za nim unosząc brew w pytającym geście. – Kusisz mnie, Burroughs? – zapytała unosząc kącik ust w uśmiechu.
Luna nie poradziłaby sobie sama z tym wszystkim. Jej rodzice starali się pomagać, ale czarownica widziała jak wiele ich to kosztuje. Wypalili się ze wszystkiego wraz ze śmiercią ich córki. Wiele osób powtarzało jej, że powinna sprzedać farmę. Wynieść się stąd i wrócić do dawnego życia, ale nie mogła być kolejną egoistką. Jej bracia porzucili rodzinne sentymenty. Nie chcieli pomóc, nie chcieli nawet uczestniczyć w ich życiu. Jak ona mogłaby zrobić rodzicom to samo, skoro cała farma była ich życiem? Wszystkim co mieli? Nie pogodziłaby się z tym nigdy. Dlatego była naprawdę wdzięczna za to, że miała do kogo w ogóle o pomoc się zwrócić. – W życiu – pokręciła głową zaprzeczając – Ale nie nastawiałabym zegarka sugerując się twoją punktualnością – dodała uśmiechając się szeroko. Tak naprawdę nigdy jej to nie przeszkadzało. Mógł się spóźniać ile chciał. Liczył się sam fakt, że przyszedł.
- Ja też cieszę się, że w końcu cię widzę – odparła z naciskiem na „w końcu”. Lupin nie wiedziała nic o przynależności mężczyzny do Zakonu Feniksa. Zniknął jej z oczu na dłuższy czas. Nie chodziło tu o pracę. Radziła sobie jakoś nawet jeśli jej nie pomagał, ale wolała mieć z nim kontakt. Wiedzieć co się z nim dzieje. Wiedzieć, że żyje. Wojna dotykała każdego, Keat na pewno odczuł to na swój sposób. Pamiętała go jeszcze ze szkoły, zawsze ratował jej kościsty tyłek. Nie chciała, żeby zabrakło go w jej życiu. – Keat – zaczęła obracając się w stronę mężczyzny. – Mam zobowiązania. To moja praca. Nie możesz wszystkiego robić za mnie – dodała też całkowicie poważnie. – Oczywiście, mogę wynająć ci pokój, albo rozstawić namiot przed moim domem, ale wiesz, że nie mogę się tu całkowicie zamknąć. Nawet nie chce. – rzuciła jeszcze z delikatnym uśmiechem. – I tak mi ciągle pomagasz. Jest mi głupio, że męczę cię tak sobą. Dobrze, że nie masz żony, bo prawdopodobnie rzuciłaby mnie dzikim psom na pożarcie. – nie chciała by czuł się zobowiązany do tego by jej pomagać, chronić. Zdawała sobie sprawę z tego, że świat był teraz niebezpieczny, a ona może i niekoniecznie potrafiła się w nim odnaleźć, ale i tak nie chciała się z niego całkowicie odłączyć. Wiedział o tym więcej, znał się na tym bardziej. Tego nie mogła mu odebrać. Powiewał rozsądkiem, którego widocznie jej brakowało.
Gdy mężczyzna zapytał o zadania do wykonania dzisiejszego dnia, uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. – Chodź, pokażę ci – odparła przywołując go dłonią. Przeszli przez dość zaniedbaną część ogrodu, przez skrót prowadzący do zagród i chłodni, w których trzymany był nabiał i mięso. Luna zatrzymała się przy jednej z takich chłodni. - Ja zajmę się zamówieniami, mam kilka do przygotowania, a dla ciebie mam szczególne zadanie. Widzisz ten gruz obok chłodni? Ojciec kiedyś coś zburzył i tak zostało. Możemy przewieźć to tam? – zapytała wskazując dziurę w ogrodzeniu – Zakryć tym dziurę? To trzeba naprawić, wiem, ale na razie musi wystarczyć. – dodała. – Może to się przyda? – zapytała wskazując stojącą nieopodal taczkę. Nawet nie wiedziała skąd ojciec wytrzasnął takie rzeczy, chociaż chyba nie powinna się wcale dziwić. Uśmiech nie schodził z jej twarzy chociaż nie wiedziała czy to kwestia nastroju czy tego, że w końcu sprzątną to co tak bardzo jej przeszkadzało.
Rzuć kością k100:
1 – 50 – nie dzieje się nic niespodziewanego.
51 – 100 - pod nogami masz błoto, niespodziewanie koło w taczce pęka, a ty tracisz równowagę i niestety lądujesz w błocie
Luna nie poradziłaby sobie sama z tym wszystkim. Jej rodzice starali się pomagać, ale czarownica widziała jak wiele ich to kosztuje. Wypalili się ze wszystkiego wraz ze śmiercią ich córki. Wiele osób powtarzało jej, że powinna sprzedać farmę. Wynieść się stąd i wrócić do dawnego życia, ale nie mogła być kolejną egoistką. Jej bracia porzucili rodzinne sentymenty. Nie chcieli pomóc, nie chcieli nawet uczestniczyć w ich życiu. Jak ona mogłaby zrobić rodzicom to samo, skoro cała farma była ich życiem? Wszystkim co mieli? Nie pogodziłaby się z tym nigdy. Dlatego była naprawdę wdzięczna za to, że miała do kogo w ogóle o pomoc się zwrócić. – W życiu – pokręciła głową zaprzeczając – Ale nie nastawiałabym zegarka sugerując się twoją punktualnością – dodała uśmiechając się szeroko. Tak naprawdę nigdy jej to nie przeszkadzało. Mógł się spóźniać ile chciał. Liczył się sam fakt, że przyszedł.
- Ja też cieszę się, że w końcu cię widzę – odparła z naciskiem na „w końcu”. Lupin nie wiedziała nic o przynależności mężczyzny do Zakonu Feniksa. Zniknął jej z oczu na dłuższy czas. Nie chodziło tu o pracę. Radziła sobie jakoś nawet jeśli jej nie pomagał, ale wolała mieć z nim kontakt. Wiedzieć co się z nim dzieje. Wiedzieć, że żyje. Wojna dotykała każdego, Keat na pewno odczuł to na swój sposób. Pamiętała go jeszcze ze szkoły, zawsze ratował jej kościsty tyłek. Nie chciała, żeby zabrakło go w jej życiu. – Keat – zaczęła obracając się w stronę mężczyzny. – Mam zobowiązania. To moja praca. Nie możesz wszystkiego robić za mnie – dodała też całkowicie poważnie. – Oczywiście, mogę wynająć ci pokój, albo rozstawić namiot przed moim domem, ale wiesz, że nie mogę się tu całkowicie zamknąć. Nawet nie chce. – rzuciła jeszcze z delikatnym uśmiechem. – I tak mi ciągle pomagasz. Jest mi głupio, że męczę cię tak sobą. Dobrze, że nie masz żony, bo prawdopodobnie rzuciłaby mnie dzikim psom na pożarcie. – nie chciała by czuł się zobowiązany do tego by jej pomagać, chronić. Zdawała sobie sprawę z tego, że świat był teraz niebezpieczny, a ona może i niekoniecznie potrafiła się w nim odnaleźć, ale i tak nie chciała się z niego całkowicie odłączyć. Wiedział o tym więcej, znał się na tym bardziej. Tego nie mogła mu odebrać. Powiewał rozsądkiem, którego widocznie jej brakowało.
Gdy mężczyzna zapytał o zadania do wykonania dzisiejszego dnia, uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. – Chodź, pokażę ci – odparła przywołując go dłonią. Przeszli przez dość zaniedbaną część ogrodu, przez skrót prowadzący do zagród i chłodni, w których trzymany był nabiał i mięso. Luna zatrzymała się przy jednej z takich chłodni. - Ja zajmę się zamówieniami, mam kilka do przygotowania, a dla ciebie mam szczególne zadanie. Widzisz ten gruz obok chłodni? Ojciec kiedyś coś zburzył i tak zostało. Możemy przewieźć to tam? – zapytała wskazując dziurę w ogrodzeniu – Zakryć tym dziurę? To trzeba naprawić, wiem, ale na razie musi wystarczyć. – dodała. – Może to się przyda? – zapytała wskazując stojącą nieopodal taczkę. Nawet nie wiedziała skąd ojciec wytrzasnął takie rzeczy, chociaż chyba nie powinna się wcale dziwić. Uśmiech nie schodził z jej twarzy chociaż nie wiedziała czy to kwestia nastroju czy tego, że w końcu sprzątną to co tak bardzo jej przeszkadzało.
Rzuć kością k100:
1 – 50 – nie dzieje się nic niespodziewanego.
51 – 100 - pod nogami masz błoto, niespodziewanie koło w taczce pęka, a ty tracisz równowagę i niestety lądujesz w błocie
no one can say what we get to be so why don't we rewrite the stars?
Ogród
Szybka odpowiedź