Salon
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pułapki: Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Salon
Przestronny salon z widokiem na ogródek, oświetlany żyrandolem z prawdziwymi świecami. Na centralnej ścianie wisi gobelin z drzewem genalogicznym Sallowów. Linia urywa się na Corneliusie, a miejsce po żonie Solasa jest wypalone.
Na dębowym parkiecie znajduje się purpurowy dywan, ściany zdobi ciemna boazeria.
Pułapki: Błyskotek (na drzwi wejściowe), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (bogin wyskoczy zza gobelinu w salonie), Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Na dębowym parkiecie znajduje się purpurowy dywan, ściany zdobi ciemna boazeria.
Pułapki: Błyskotek (na drzwi wejściowe), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (bogin wyskoczy zza gobelinu w salonie), Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Pułapki: Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 31.01.23 14:03, w całości zmieniany 4 razy
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Valerie Vanity' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20
'k100' : 20
Przez moment milczał, skupiając się na wyczuwanych, odczuwanych emocjach. Tak intensywnych, że nie wiedział już, czy są jej czy jego. Spędził lata na izolowaniu się od uczuć legilimentowanych, na budowaniu pancerza wokół własnej psychiki. Dzisiaj świadomie uchylił drzwi, dzieląc się najstraszniejszą z tajemnic, ale nie przypuszczał jaką cenę za to zapłaci. Smutek, smutek, smutek.
Z chwilowego odrętwienia wyrwało go niedowierzające pytanie o tamtą.
-Mericourt, niegdyś Tsagairt. Nie słyszałaś, tak dobrze zamaskowaliśmy skandal? - prychnął z goryczą. Cornelius, powiernik i sprzątacz swoich i cudzych tajemnic. Deirdre dosłownie zniknęła gdy lord Black się nią znudził, a on zapowiedział, że nigdy już jej nie pomoże, a potem powróciła z nowym nazwiskiem. Layla i Marcelius zostali pogrzebani - nigdy nie wstaliby z grobu, gdyby ich teraz nie wskrzesił. Krew Kruegera zbroczyła angielski bruk, a jeśli Stefan choćby spróbuje powrócić do życia Septimusa, to dołączy do swojego wujka. Zawahał się jedynie raz, przy Jade - i drogo za to zapłacił, milczeniem ojca i szaleństwem matki. Wiedział, że to nie tylko śmierć Solasa ją dobiła - to niedopełniona zemsta, brak należytej klamry.
-Zniknęła potem z Ministerstwa i powróciła jako wdowa po tym Francuzie. Nie osiągnęła tej pozycji sama, sprawdziłem. - roześmiał się zimno, nie mówiąc odmówić sobie tej kpiny, wczepiając się w złośliwość pazurami, bo tylko ona chroniła go przed bólem. Zjedz albo zostań zjedzony. Pogodził się już z zadrą pozostawioną przez Deirdre, nauczył na nią patrzeć, z nią rozmawiać, z nią współpracować. Teraz bolało go jednak, że Valerie musi o tym wiedzieć, że nie uwolnią się ani od Śmierciożerców ani cholernej Fantasmagorie, że echo upokorzenia wciąż odbija się na jego życiu.
Deirdre rozpłynęła się jednak we me mgle cięższej, straszniejszej tajemnicy. Z napięciem wyczuwał emocje Valerie, oczekując chyba szoku albo złości albo potępienia. Czuł ciężar, czuł z jakim wysiłkiem się uspokaja, czuł ten cholerny smutek. Jak bardzo jest jej przykro.
Mógłby wymazać to wspomnienie, ale przecież już to poczuła, już to przeżyła. On nigdy nie zapomni. Choć nie miała nawet siły szarpnąć go za ramię, odwrócił się posłusznie, wiedząc, że wyrazu jej twarzy i smutnych oczu też nigdy nie zapomni.
Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy po raz kolejny zapewniła, że jest gotowa. Przyjąć wszystkie konsekwencje.
Valerie Vanity była jednak kobietą ze stali, zahartowaną przez... wszystkie wichry Shropshire, przez niemieckie zimy.
-Valerie... - głos był zduszony, dobiegał jakby z bardzo daleka. Ratuj siebie, Valerie. - powinien powiedzieć ktoś szlachetniejszy, powiedziałby Solas. To, że cię nie biję i że zakochałaś się we mnie jako nastolatka, to że kocham twojego brata jak własnego, nie znaczy, że jestem dobrym człowiekiem. Słowa nasuwały się same, był w końcu Sallowem, ale coś ściskało go za gardło. Nie chciał ich wypowiedzieć, nie chciał pozostać całkowicie sam, nie chciał odtrącić czegoś tak... nieoczekiwanego.
Aż poruszyła temat córki. Nozdrza zadrżały lekko z oburzenia, a on z goryczą zrozumiał.
Naprawdę rozumiała, nie była naiwna i nierozsądna. Bała się o córkę, a zatem doskonale wiedziała, do czego był zdolny, zatem wzięła go za potwora. Słusznie.
-Twoja córka jest dzieckiem, nie dorosłym młodzieńcem. - pokręcił prędko głową, są rzeczy, do których nawet ja nie jestem zdolny. -Wychowamy ją razem, jak drzewo w Shropshire, a nie kwiat w Berlinie. I będzie nosić moje nazwisko, jeśli mi pozwolisz. - adopcja przedstawi ich w korzystnym świetle, a ją uspokoi.
Wybaczam ci.
Zapal świeczkę.
Wstrzymał oddech i pokręcił bezradnie głową.
Jeszcze jeden kawałek układanki.
-Twoja... nasza córka nie ma w sobie mugolskiej krwi, Valerie. - wyszeptał, nie mówiąc już o tej dziewczynce, używając jej jedynie jako figury retorycznej do zobrazowania sedna problemu.
Podchwycił i zniósł jej spojrzenie, choć tylko najwyższą siłą woli.
-Nie będzie nawet świeczki. - żadnej żałoby, żadnych symboli, żadnych uczuć, które tak uparcie próbował z siebie wykorzenić i które wracały teraz dławiącą falą. Tonął. -Jeśli ktokolwiek się o nich dowie, będę skończony. - wychrypiał, a w zielonych oczach pierwszy raz odbił się czysty lęk, którego już nie starał się ukryć. Lęk, który dławił go odkąd zostawił ich za sobą, odkąd przekonał się, że Layla wcale nie znalazła dobrego mężczyzny, odkąd stał w oknie tego salonu podczas Bezksiężycowej Nocy i wreszcie chwycił za butelkę alkoholu i posłał po Septimusa aby się zabawić, odkąd otrzymał list Marceliusa, odkąd widział jej śmierć w jego głowie, odkąd zobaczył go w Tower po raz pierwszy, odkąd syn zagroził jego karierze na jarmarku, odkąd próbował się wykrwawić na jego oczach. Lęk paraliżujący i wszechogarniający, przyćmiewający nawet wspomnienia pulchnego blondyna fruwającego nad sufitem, dawnej miłości i dumy.
Pozostał tylko strach.
Z chwilowego odrętwienia wyrwało go niedowierzające pytanie o tamtą.
-Mericourt, niegdyś Tsagairt. Nie słyszałaś, tak dobrze zamaskowaliśmy skandal? - prychnął z goryczą. Cornelius, powiernik i sprzątacz swoich i cudzych tajemnic. Deirdre dosłownie zniknęła gdy lord Black się nią znudził, a on zapowiedział, że nigdy już jej nie pomoże, a potem powróciła z nowym nazwiskiem. Layla i Marcelius zostali pogrzebani - nigdy nie wstaliby z grobu, gdyby ich teraz nie wskrzesił. Krew Kruegera zbroczyła angielski bruk, a jeśli Stefan choćby spróbuje powrócić do życia Septimusa, to dołączy do swojego wujka. Zawahał się jedynie raz, przy Jade - i drogo za to zapłacił, milczeniem ojca i szaleństwem matki. Wiedział, że to nie tylko śmierć Solasa ją dobiła - to niedopełniona zemsta, brak należytej klamry.
-Zniknęła potem z Ministerstwa i powróciła jako wdowa po tym Francuzie. Nie osiągnęła tej pozycji sama, sprawdziłem. - roześmiał się zimno, nie mówiąc odmówić sobie tej kpiny, wczepiając się w złośliwość pazurami, bo tylko ona chroniła go przed bólem. Zjedz albo zostań zjedzony. Pogodził się już z zadrą pozostawioną przez Deirdre, nauczył na nią patrzeć, z nią rozmawiać, z nią współpracować. Teraz bolało go jednak, że Valerie musi o tym wiedzieć, że nie uwolnią się ani od Śmierciożerców ani cholernej Fantasmagorie, że echo upokorzenia wciąż odbija się na jego życiu.
Deirdre rozpłynęła się jednak we me mgle cięższej, straszniejszej tajemnicy. Z napięciem wyczuwał emocje Valerie, oczekując chyba szoku albo złości albo potępienia. Czuł ciężar, czuł z jakim wysiłkiem się uspokaja, czuł ten cholerny smutek. Jak bardzo jest jej przykro.
Mógłby wymazać to wspomnienie, ale przecież już to poczuła, już to przeżyła. On nigdy nie zapomni. Choć nie miała nawet siły szarpnąć go za ramię, odwrócił się posłusznie, wiedząc, że wyrazu jej twarzy i smutnych oczu też nigdy nie zapomni.
Wyraz jego twarzy złagodniał, gdy po raz kolejny zapewniła, że jest gotowa. Przyjąć wszystkie konsekwencje.
Valerie Vanity była jednak kobietą ze stali, zahartowaną przez... wszystkie wichry Shropshire, przez niemieckie zimy.
-Valerie... - głos był zduszony, dobiegał jakby z bardzo daleka. Ratuj siebie, Valerie. - powinien powiedzieć ktoś szlachetniejszy, powiedziałby Solas. To, że cię nie biję i że zakochałaś się we mnie jako nastolatka, to że kocham twojego brata jak własnego, nie znaczy, że jestem dobrym człowiekiem. Słowa nasuwały się same, był w końcu Sallowem, ale coś ściskało go za gardło. Nie chciał ich wypowiedzieć, nie chciał pozostać całkowicie sam, nie chciał odtrącić czegoś tak... nieoczekiwanego.
Aż poruszyła temat córki. Nozdrza zadrżały lekko z oburzenia, a on z goryczą zrozumiał.
Naprawdę rozumiała, nie była naiwna i nierozsądna. Bała się o córkę, a zatem doskonale wiedziała, do czego był zdolny, zatem wzięła go za potwora. Słusznie.
-Twoja córka jest dzieckiem, nie dorosłym młodzieńcem. - pokręcił prędko głową, są rzeczy, do których nawet ja nie jestem zdolny. -Wychowamy ją razem, jak drzewo w Shropshire, a nie kwiat w Berlinie. I będzie nosić moje nazwisko, jeśli mi pozwolisz. - adopcja przedstawi ich w korzystnym świetle, a ją uspokoi.
Wybaczam ci.
Zapal świeczkę.
Wstrzymał oddech i pokręcił bezradnie głową.
Jeszcze jeden kawałek układanki.
-Twoja... nasza córka nie ma w sobie mugolskiej krwi, Valerie. - wyszeptał, nie mówiąc już o tej dziewczynce, używając jej jedynie jako figury retorycznej do zobrazowania sedna problemu.
Podchwycił i zniósł jej spojrzenie, choć tylko najwyższą siłą woli.
-Nie będzie nawet świeczki. - żadnej żałoby, żadnych symboli, żadnych uczuć, które tak uparcie próbował z siebie wykorzenić i które wracały teraz dławiącą falą. Tonął. -Jeśli ktokolwiek się o nich dowie, będę skończony. - wychrypiał, a w zielonych oczach pierwszy raz odbił się czysty lęk, którego już nie starał się ukryć. Lęk, który dławił go odkąd zostawił ich za sobą, odkąd przekonał się, że Layla wcale nie znalazła dobrego mężczyzny, odkąd stał w oknie tego salonu podczas Bezksiężycowej Nocy i wreszcie chwycił za butelkę alkoholu i posłał po Septimusa aby się zabawić, odkąd otrzymał list Marceliusa, odkąd widział jej śmierć w jego głowie, odkąd zobaczył go w Tower po raz pierwszy, odkąd syn zagroził jego karierze na jarmarku, odkąd próbował się wykrwawić na jego oczach. Lęk paraliżujący i wszechogarniający, przyćmiewający nawet wspomnienia pulchnego blondyna fruwającego nad sufitem, dawnej miłości i dumy.
Pozostał tylko strach.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Poznałam ją już jako madame Mericourt — wtrąciła prędko, powracając do wspomnień, które współdzieliła z piękną wdową. Od samego początku czuła, że były do siebie w pewien niewytłumaczalny sposób podobne. Czuła się przy niej tak swobodnie, jak swobodnie mogła się czuć we wciąż świeżej znajomości, która połączyła dwie kobiety o nieposkromionym apetycie na życie. Do rozmów ściszonym głosem w okrutnym towarzystwie przeświadczonych o swej wielkości mężczyzn, wzbudzających w nich jedynie umykające ukradkiem westchnienia.
Ale czy musiała się mu tłumaczyć ze swych znajomości? Nie oczekiwała od jego przeszłości niczego, czy on mógł podejść z podobną swobodą do niej? Cokolwiek zdarzyło się między nim a Deirdre — a zdarzyło się tak wiele, że w najśmielszych snach nie mogła podejrzewać podobnego scenariusza — pozostawiło to w sercu Corneliusa wyraźną zadrę. Wzmianka o osiągniętej pozycji postawiła sytuację w nieco innym świetle, niż początkowo przypuszczała. Spodziewała się goryczy zdrady, gorącego postanowienia, że nie pozwoli by jakakolwiek kobieta znów wodziła go za nos. Wzmianka o pozycji...
Na ile jesteś zły po zdradzie kobiety, na ile o nieuczciwy — twoim zdaniem — sukces?
Pytanie nie wybrzmiało, choć powietrze wokół nich nagle stało się jakieś zimniejsze, jakby nieumyślnie wpuszczony do pomieszczenia wiatr wcisnął wszelkie kłębiące się wokół nich emocje pod ściany, pozostawiając wciąż stojących na środku salonu Corneliusa i Valerie w analitycznej pustce. To, w jaki sposób Valerie próbowała odepchnąć własny smutek, żal i niezrozumienie mogło być uznane za nawet rozkoszne. I stanowić dobry znak na przyszłość — wcale nie musiała popadać w histerię, jaką prezentował zazwyczaj jej brat. Albo przynajmniej była w stanie wydostać się z niej prędzej, dla swego dobra.
Mogłaby pociągnąć temat zachwycającejzdradzieckiej Deirdre dłużej. Gorzki posmak rozczarowania skutecznie spętał jej język, nie pozostało jej więc nic poza poszukiwaniem jego spojrzenia. Kolejny raz. Bez znużenia, bez znudzenia. Za każdym razem, gdy nie czuła się pewnie w jakiejś sytuacji — jak wtedy, w Ogrodach Preen Manor, jak w jednej i drugiej przymierzalni — stanowił jej kotwicę, bezpieczny punkt, niezależnie od tego, w którą stronę mknęli. Niezależnie od tego, o czym mówili, a teraz mieli między sobą największą tajemnicę, którą nosił w sobie jej narzeczony.
Tajemnicę, którą podzielił się z nią w akcie najwyższego zaufania.
Sposób, w który wypowiedział jej imię, zdolny był jednocześnie poderwać ją do lotu i uziemić przy jego boku na wieki. Ciepłe palce jej dłoni chwyciły tę, która jeszcze chwilę temu masowała strapione czoło mężczyzny. Wzniosły ją na odpowiednią wysokość — jasne wargi poznaczyły dłoń mężczyzny motylimi pocałunkami, ledwie wyczuwalnymi muśnięciami warg.
Nie musiał mówić nic, choć mówić pragnął. Choć we własnej panice prosiła go, by tego nie robił. Ale bez słów Cornelius dusił się, tak jak teraz, w pewien sposób przypominał oszołomionego swym położeniem człowieka, a Valerie przede wszystkim pragnęła go uspokoić. Gotowa była płacić czystością swego sumienia, swymi emocjami, które znów przylgnęły do niej, wśród których pierwsze skrzypce grał przede wszystkim żal, piekące poczucie niesprawiedliwości.
Wystarczyło ich na tyle, by mówił dalej. Jego syn był dorosły — więc faktycznie musiał być młody, gdy przychodził na świat, młodszy od niej w tej chwili. Elementy układanki składały się same, napięcie i strach, lepki strach o przyszłość córki powoli odpuszczały, topiły się w gorącu ogarniającej jej... determinacji, dumy i wdzięczności?
— Oczywiście, że pozwolę... — wydusiła z siebie wreszcie, wciąż chyba nie wierząc w szczodrość narzeczonego. To jak spełnienie marzeń; Valerie nie miała odwagi proponować podobnego rozwiązania, jeszcze nie teraz. Choć czuła się przy Corneliusie coraz bardziej swobodnie, pewne kwestie wciąż pozostawały poza jej zasięgiem. Wobec ciężaru wzajemnych zwierzeń wydawało się jednak, że po dzisiejszym dniu nie będą mieli już niczego, co konstytuowałoby wstyd lub niezręczność.
I gdyby była nieco głupsza, mogłaby obrazić się na sugestię, że w żyłach jej córki płynie krew inna niż czysta. Valerie Vanity odrabiała jednakże podsuwane jej przez los lekcje, w efekcie czego drobny zabieg artystyczny zastosowany przez Corneliusa — Corneliusa, który nie miał odwagi nazwać prawdy wprost, ale nie musiał — nie przemknął nad jej głową.
Raz jeszcze — jakby w odtwarzanej bez przerwy na gramofonie piosence — nie nadeszło to, czego spodziewał się Sallow. Nie było miejsca na szok, nie było miejsca na złość.
Pozostał tylko strach.
Niespodziewana harmonia emocji toczących Sallowa i Vanity potwierdziła tylko to, że ich zejście nie było przypadkowe. Nie mogło być.
Odcięta od zmysłu wzroku Valerie spróbowała jednak nabrać kolejny wdech. Za wszelką cenę powrócić do opanowania, bo tego teraz potrzebowali. Nie łez, nieistotne, jak szczerych. Żadnych pogrzebów, żadnych żałobników. Bez świeczki w oknie, bez czerni, bez symboli. Sekret musiał zostać pogrzebany razem z nimi, a śpiewaczka już wcześniej deklarowała, że była w stanie nieść z nim każdy ciężar. Nawet ten, który sprawił, że przedramiona pokryły się gęsią skórką, że znów było jej dziwnie zimno, że z n o w u zbliżyła się do niego, otwierając oczy dopiero wtedy, gdy woń jego perfum raz jeszcze otoczyła ją całą. Gdy delikatny policzek otarł się o materiał modnej szaty mniej—więcej na wysokości jego obojczyka.
— Nikt się nie dowie — wyszeptała, ciepło i pewnie. Puściła jego dłonie — obie — swe własne składając na jego szyi, tuż pod linią szczęki. Kciukami sunęła po szorstkiej od zarostu skórze jego policzków, dając mu wszystkie sekundy świata, by zebrał się ponownie w sobie. By wrócił do harmonii, by zaciśnięte na różdżce palce przestały straszyć bielą knykci, by oddech powrócił na dobre tory, a przeszkadzająca mu w mówieniu gula rozpuściła się w gardle. Była przy nim, była dla niego, niezależnie od tego, kim był i jakie błędy popełniał. — Nie naprawimy błędów przeszłości, Corneliusie. Ale wspólnie zbudujemy nową, lepszą przyszłość. Ogłosimy nasze zaręczyny, skończą się plotki i krzywe spojrzenia, a gdy urodzę ci zdrowych i silnych synów, nikt nie piśnie nawet sugestii, dlaczego trwało to tak długo. Nim zostanę twoją, przez kilka miesięcy będę wyłącznie s w o j ą. Później niech wali się świat, niech pogrzebie wszystko, czego nie daliśmy rady pogrzebać — kolejny plan wybrzmiewał w tym salonie, lecz tym razem to Vanity przedstawiała go Sallowowi, nie zaś na odwrót. — Spójrz na mnie, najdroższy — poprosiła niedługo później, wciąż miękko, łagodnie, śpiewnie. Chciała otrzymać potwierdzenie, że zrozumiał wagę jej słów. Miały go przede wszystkim uspokoić i pokrzepić. Stanowić bazę, pewien punkt wyjścia, który posłuży im do budowania wspólnej przyszłości. Od tego momentu.
Od momentu, w którym raz jeszcze wspięła się na palce, sięgając do jego warg. Gorąco, zachłannie, surowo w sposób, który przywoływał na myśl wiatr smagający drzewa, niemieckie zimowe noce, rozgorączkowane melodie smyczkowe. Jedna dłoń zsunęła się z jego szyi, palce wplotły się w ciemne włosy na wysokości potylicy, u samej ich nasady. Valerie robiła dużo, by został przy niej. Jeszcze jeden raz.
Ale czy musiała się mu tłumaczyć ze swych znajomości? Nie oczekiwała od jego przeszłości niczego, czy on mógł podejść z podobną swobodą do niej? Cokolwiek zdarzyło się między nim a Deirdre — a zdarzyło się tak wiele, że w najśmielszych snach nie mogła podejrzewać podobnego scenariusza — pozostawiło to w sercu Corneliusa wyraźną zadrę. Wzmianka o osiągniętej pozycji postawiła sytuację w nieco innym świetle, niż początkowo przypuszczała. Spodziewała się goryczy zdrady, gorącego postanowienia, że nie pozwoli by jakakolwiek kobieta znów wodziła go za nos. Wzmianka o pozycji...
Na ile jesteś zły po zdradzie kobiety, na ile o nieuczciwy — twoim zdaniem — sukces?
Pytanie nie wybrzmiało, choć powietrze wokół nich nagle stało się jakieś zimniejsze, jakby nieumyślnie wpuszczony do pomieszczenia wiatr wcisnął wszelkie kłębiące się wokół nich emocje pod ściany, pozostawiając wciąż stojących na środku salonu Corneliusa i Valerie w analitycznej pustce. To, w jaki sposób Valerie próbowała odepchnąć własny smutek, żal i niezrozumienie mogło być uznane za nawet rozkoszne. I stanowić dobry znak na przyszłość — wcale nie musiała popadać w histerię, jaką prezentował zazwyczaj jej brat. Albo przynajmniej była w stanie wydostać się z niej prędzej, dla swego dobra.
Mogłaby pociągnąć temat zachwycającej
Tajemnicę, którą podzielił się z nią w akcie najwyższego zaufania.
Sposób, w który wypowiedział jej imię, zdolny był jednocześnie poderwać ją do lotu i uziemić przy jego boku na wieki. Ciepłe palce jej dłoni chwyciły tę, która jeszcze chwilę temu masowała strapione czoło mężczyzny. Wzniosły ją na odpowiednią wysokość — jasne wargi poznaczyły dłoń mężczyzny motylimi pocałunkami, ledwie wyczuwalnymi muśnięciami warg.
Nie musiał mówić nic, choć mówić pragnął. Choć we własnej panice prosiła go, by tego nie robił. Ale bez słów Cornelius dusił się, tak jak teraz, w pewien sposób przypominał oszołomionego swym położeniem człowieka, a Valerie przede wszystkim pragnęła go uspokoić. Gotowa była płacić czystością swego sumienia, swymi emocjami, które znów przylgnęły do niej, wśród których pierwsze skrzypce grał przede wszystkim żal, piekące poczucie niesprawiedliwości.
Wystarczyło ich na tyle, by mówił dalej. Jego syn był dorosły — więc faktycznie musiał być młody, gdy przychodził na świat, młodszy od niej w tej chwili. Elementy układanki składały się same, napięcie i strach, lepki strach o przyszłość córki powoli odpuszczały, topiły się w gorącu ogarniającej jej... determinacji, dumy i wdzięczności?
— Oczywiście, że pozwolę... — wydusiła z siebie wreszcie, wciąż chyba nie wierząc w szczodrość narzeczonego. To jak spełnienie marzeń; Valerie nie miała odwagi proponować podobnego rozwiązania, jeszcze nie teraz. Choć czuła się przy Corneliusie coraz bardziej swobodnie, pewne kwestie wciąż pozostawały poza jej zasięgiem. Wobec ciężaru wzajemnych zwierzeń wydawało się jednak, że po dzisiejszym dniu nie będą mieli już niczego, co konstytuowałoby wstyd lub niezręczność.
I gdyby była nieco głupsza, mogłaby obrazić się na sugestię, że w żyłach jej córki płynie krew inna niż czysta. Valerie Vanity odrabiała jednakże podsuwane jej przez los lekcje, w efekcie czego drobny zabieg artystyczny zastosowany przez Corneliusa — Corneliusa, który nie miał odwagi nazwać prawdy wprost, ale nie musiał — nie przemknął nad jej głową.
Raz jeszcze — jakby w odtwarzanej bez przerwy na gramofonie piosence — nie nadeszło to, czego spodziewał się Sallow. Nie było miejsca na szok, nie było miejsca na złość.
Pozostał tylko strach.
Niespodziewana harmonia emocji toczących Sallowa i Vanity potwierdziła tylko to, że ich zejście nie było przypadkowe. Nie mogło być.
Odcięta od zmysłu wzroku Valerie spróbowała jednak nabrać kolejny wdech. Za wszelką cenę powrócić do opanowania, bo tego teraz potrzebowali. Nie łez, nieistotne, jak szczerych. Żadnych pogrzebów, żadnych żałobników. Bez świeczki w oknie, bez czerni, bez symboli. Sekret musiał zostać pogrzebany razem z nimi, a śpiewaczka już wcześniej deklarowała, że była w stanie nieść z nim każdy ciężar. Nawet ten, który sprawił, że przedramiona pokryły się gęsią skórką, że znów było jej dziwnie zimno, że z n o w u zbliżyła się do niego, otwierając oczy dopiero wtedy, gdy woń jego perfum raz jeszcze otoczyła ją całą. Gdy delikatny policzek otarł się o materiał modnej szaty mniej—więcej na wysokości jego obojczyka.
— Nikt się nie dowie — wyszeptała, ciepło i pewnie. Puściła jego dłonie — obie — swe własne składając na jego szyi, tuż pod linią szczęki. Kciukami sunęła po szorstkiej od zarostu skórze jego policzków, dając mu wszystkie sekundy świata, by zebrał się ponownie w sobie. By wrócił do harmonii, by zaciśnięte na różdżce palce przestały straszyć bielą knykci, by oddech powrócił na dobre tory, a przeszkadzająca mu w mówieniu gula rozpuściła się w gardle. Była przy nim, była dla niego, niezależnie od tego, kim był i jakie błędy popełniał. — Nie naprawimy błędów przeszłości, Corneliusie. Ale wspólnie zbudujemy nową, lepszą przyszłość. Ogłosimy nasze zaręczyny, skończą się plotki i krzywe spojrzenia, a gdy urodzę ci zdrowych i silnych synów, nikt nie piśnie nawet sugestii, dlaczego trwało to tak długo. Nim zostanę twoją, przez kilka miesięcy będę wyłącznie s w o j ą. Później niech wali się świat, niech pogrzebie wszystko, czego nie daliśmy rady pogrzebać — kolejny plan wybrzmiewał w tym salonie, lecz tym razem to Vanity przedstawiała go Sallowowi, nie zaś na odwrót. — Spójrz na mnie, najdroższy — poprosiła niedługo później, wciąż miękko, łagodnie, śpiewnie. Chciała otrzymać potwierdzenie, że zrozumiał wagę jej słów. Miały go przede wszystkim uspokoić i pokrzepić. Stanowić bazę, pewien punkt wyjścia, który posłuży im do budowania wspólnej przyszłości. Od tego momentu.
Od momentu, w którym raz jeszcze wspięła się na palce, sięgając do jego warg. Gorąco, zachłannie, surowo w sposób, który przywoływał na myśl wiatr smagający drzewa, niemieckie zimowe noce, rozgorączkowane melodie smyczkowe. Jedna dłoń zsunęła się z jego szyi, palce wplotły się w ciemne włosy na wysokości potylicy, u samej ich nasady. Valerie robiła dużo, by został przy niej. Jeszcze jeden raz.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Znacie się? - zorientował się, nieco nieobecnie. Grdyka zadrżała lekko, ramiona spięły się nieco, ale ostatecznie pokręcił głową i zmusił usta do bladego uśmiechu. -Prowadzi elitarny balet syren, może być pomocna. Kolejna prestiżowa scena dla twojego talentu. - nie miał sobie w związku z Deirdre nic do zarzucenia, poza pierwszą i ostatnią sceną legilimencyjnej zazdrości zawsze traktował ją dobrze, nieświadom nawet, jak bardzo narzeczona dusiła się w ich relacji. Mericourt wydawała się być zadowolona z ich współpracy w szeregach Rycerzy Walpurgii, a na noworocznym Sabacie zawiesili ostatecznie broń i Cornelius zdołał zatańczyć z Deirdre bez poczucia urazy. Skoro była w stanie wspierać jego w szeregach organizacji, to pewnie mogłaby współpracować również z Valerie (cóż złego może o nim powiedzieć? Że wszedł jej do głowy? Wyznał to Valerie, ostrzegł ją), w Nowy Rok życzyła mu wszak odpowiedniej żony.
A Valerie Vanity była z wszech miar odpowiednia, obserwując Corneliusa tak wnikliwie, że dostrzegała nawet głębsze warstwy jego urażonej ambicji. Tak, ból po zdradzie już przycichł - to Mroczny Znak drażnił jego dumę. Poczucie, że spóźnił się na coś, co ona już osiągnęła.
Gdyby spytała o to na głos, zaskoczyłaby go pewnie swoją przenikliwością - a zaskakiwała go ciągle, choćby zgadzając się na adopcję. Po tym, jak przyznał się do tego jakim wyrodnym ojcem był dla nieślubnego syna. Nadal mu ufała, pomimo tego, co właśnie wyznał.
Rozchylił lekko usta, a po twarzy przemknął cień uśmiechu, który z pewnością byłby szerszy, gdyby nie wszechogarniający strach i ciężar kolejnych wypowiadanych słów. Dzielenie się z kimś ich śmiercią bolało, jak rozdrapywanie świeżej rany. Tuż po pozostawieniu Marceliusa w Tower obowiązki wezwały Corneliusa do Staffordshire, gdzie najpierw uronił kilka łez nad nieszczęsnym chłopcem, ale ostatecznie dał się porwać zbiorowej gorączce na widok Czarnego Pana. Potem, w samotności, mógł już uciekać od tych wspomnień - zagłuszać je rozrywkami, obowiązkami, czy planowaniem oświadczyn z poczuciem, że przeszłość już im nie zagrozi. Nie mógł jednak zapomnieć, a wyznanie grzechów na głos sprawiło, że stały się dobijające realne. Syn naprawdę zgnił w Tower, naprawdę nie zrobił nic, by mu pomóc. Prawda brutalnie wybrzmiała w salonie, a gdy Valerie zbliżyła się ponownie, Sallow nie miał już siły się odsuwać. Prawdę mówiąc, był bliski płaczu i niewiele brakowało aby przestał trzymać nerwy na wodzy, oparł głowę na ramieniu narzeczonej i pozwolił sobie na szloch - gorzki, pełen poczucia winy, nieniosący ukojenia.
-Nie mieliśmy kontaktu, kilkanaście lat. Odezwał się do mnie, próbowałem go namówić do wyjazdu, dałem mu tyle pieniędzy, że mógłby ułożyć sobie życie gdziekolwiek indziej… ale uniósł się dumą, został, trafił do więzienia… - szeptał, czując jej dłonie na swojej twarzy i szyi. Próbowałem, naprawdę. Byłem w stanie wskazać mu drogę bezpieczną dla nas obojga, ale nigdy nie postawił na niej kroku. Zanim z zaszklonych uczy spłynęły pierwsze łzy, Valerie odezwała się jednak i udowodniła, że będzie prawdziwą panią Sallow.
Słowa, z pozoru łagodne, ale tak naprawdę bezwzględne dla pamięci o kochance i dziecku, były dokładnie tym, czego teraz potrzebował. Śmiało spoglądała w przyszłość, rozgrzeszając go w swoich oczach z błędów przeszłości. Wyznała mu już swoje, znał też grzechy jej brata. Przesiąknięci chłodem Shropshire, wszyscy poddali się w młodości gorącym namiętnościom, by zapłacić cenę za swoje przewiny. Teraz będą budować reputację swojej rodziny, a zarazem nowy, lepszy świat. Podniósł wzrok, spojrzał na nią - tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Valerie Vanity, kobieta ze stali.
-Moja przyszłość będzie twoja. - potwierdził krótko, ucinając wreszcie wszelkie wątpliwości. Nie chciała wolności, zdecydowała się pozostać u jego boku. On też nigdy nie chciał się wycofywać, to jedynie wzmianka o Carmen poruszyła lawinę w jego sercu, rozpaliła stos dawnych przewin i przyniosła potrzebę katharsis.
-Dla mnie to też nie jest tylko układ. - szepnął, opierając czoło na jej czole i podnosząc dłonie do jej policzków. Brakowało mu słów, co było niebywałe. Potrafił mówić o wszystkim, tylko nie o miłości.
-Zostań dzisiaj ze mną. - poprosił cicho, a do przenikliwej Valerie Vanity należała ocena, czy miał na myśli tylko kolację, czy może całą noc.
A Valerie Vanity była z wszech miar odpowiednia, obserwując Corneliusa tak wnikliwie, że dostrzegała nawet głębsze warstwy jego urażonej ambicji. Tak, ból po zdradzie już przycichł - to Mroczny Znak drażnił jego dumę. Poczucie, że spóźnił się na coś, co ona już osiągnęła.
Gdyby spytała o to na głos, zaskoczyłaby go pewnie swoją przenikliwością - a zaskakiwała go ciągle, choćby zgadzając się na adopcję. Po tym, jak przyznał się do tego jakim wyrodnym ojcem był dla nieślubnego syna. Nadal mu ufała, pomimo tego, co właśnie wyznał.
Rozchylił lekko usta, a po twarzy przemknął cień uśmiechu, który z pewnością byłby szerszy, gdyby nie wszechogarniający strach i ciężar kolejnych wypowiadanych słów. Dzielenie się z kimś ich śmiercią bolało, jak rozdrapywanie świeżej rany. Tuż po pozostawieniu Marceliusa w Tower obowiązki wezwały Corneliusa do Staffordshire, gdzie najpierw uronił kilka łez nad nieszczęsnym chłopcem, ale ostatecznie dał się porwać zbiorowej gorączce na widok Czarnego Pana. Potem, w samotności, mógł już uciekać od tych wspomnień - zagłuszać je rozrywkami, obowiązkami, czy planowaniem oświadczyn z poczuciem, że przeszłość już im nie zagrozi. Nie mógł jednak zapomnieć, a wyznanie grzechów na głos sprawiło, że stały się dobijające realne. Syn naprawdę zgnił w Tower, naprawdę nie zrobił nic, by mu pomóc. Prawda brutalnie wybrzmiała w salonie, a gdy Valerie zbliżyła się ponownie, Sallow nie miał już siły się odsuwać. Prawdę mówiąc, był bliski płaczu i niewiele brakowało aby przestał trzymać nerwy na wodzy, oparł głowę na ramieniu narzeczonej i pozwolił sobie na szloch - gorzki, pełen poczucia winy, nieniosący ukojenia.
-Nie mieliśmy kontaktu, kilkanaście lat. Odezwał się do mnie, próbowałem go namówić do wyjazdu, dałem mu tyle pieniędzy, że mógłby ułożyć sobie życie gdziekolwiek indziej… ale uniósł się dumą, został, trafił do więzienia… - szeptał, czując jej dłonie na swojej twarzy i szyi. Próbowałem, naprawdę. Byłem w stanie wskazać mu drogę bezpieczną dla nas obojga, ale nigdy nie postawił na niej kroku. Zanim z zaszklonych uczy spłynęły pierwsze łzy, Valerie odezwała się jednak i udowodniła, że będzie prawdziwą panią Sallow.
Słowa, z pozoru łagodne, ale tak naprawdę bezwzględne dla pamięci o kochance i dziecku, były dokładnie tym, czego teraz potrzebował. Śmiało spoglądała w przyszłość, rozgrzeszając go w swoich oczach z błędów przeszłości. Wyznała mu już swoje, znał też grzechy jej brata. Przesiąknięci chłodem Shropshire, wszyscy poddali się w młodości gorącym namiętnościom, by zapłacić cenę za swoje przewiny. Teraz będą budować reputację swojej rodziny, a zarazem nowy, lepszy świat. Podniósł wzrok, spojrzał na nią - tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Valerie Vanity, kobieta ze stali.
-Moja przyszłość będzie twoja. - potwierdził krótko, ucinając wreszcie wszelkie wątpliwości. Nie chciała wolności, zdecydowała się pozostać u jego boku. On też nigdy nie chciał się wycofywać, to jedynie wzmianka o Carmen poruszyła lawinę w jego sercu, rozpaliła stos dawnych przewin i przyniosła potrzebę katharsis.
-Dla mnie to też nie jest tylko układ. - szepnął, opierając czoło na jej czole i podnosząc dłonie do jej policzków. Brakowało mu słów, co było niebywałe. Potrafił mówić o wszystkim, tylko nie o miłości.
-Zostań dzisiaj ze mną. - poprosił cicho, a do przenikliwej Valerie Vanity należała ocena, czy miał na myśli tylko kolację, czy może całą noc.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła krótko głową, potwierdzając, że w istocie, znały się. Taki stan rzeczy był nie do uniknięcia — dwie magnetyczne osobowości nie mogły długo wirować w niebycie bez zderzenia ze sobą. Kwitnąca znajomość z madame Mericourt była oczywiście potencjalnie lukratywna, mogła, zgodnie ze słowami Corneliusa, przysłużyć się rozwojowi jej kariery, jednakże coś w sposobie, w jaki została podjęta w La Fantasmagorie nakazywało Valerie nie nadwyrężać gościnności desek tego miejsca oraz jego opiekunki. W porywie serca uważała, że najlepiej było dalej dbać o rozkwit ich znajomości; jeżeli Deirdre wspaniałomyślnie zaoferuje jej niegdyś możliwość występu w swym przybytku, Valerie zapewne nie będzie długo debatować nad zgodą. Wpływanie na nią w jakikolwiek sposób mogłoby jednak nadwyrężyć wciąż delikatne filary wzajemnego zrozumienia, postawić Valerie (może martwiła się na wyrost, lecz w tak świeżych relacjach lubiła być ostrożna) w niekomfortowej sytuacji.
— Odwiedziłam już to miejsce, na jej zaproszenie... — mogłaby ciągnąć dalej; opowiedzieć mu o wrażeniu, jakie pozostawiła po sobie madame Mericourt, jak wielkim zachwytem wypełniła serce Valerie, jak zapierające dech w piersiach były syreny ledwie w trakcie próby przed właściwym spektaklem, z jaką łatwością przyszło im odnaleźć smutny język kilka miesięcy wcześniej. Była jednak kobietą rozsądną, wiedziała, że buchające ognisko męskiej dumy nie potrzebowało dodatkowego ciśnięcia w nie mikstury buchorożca.
Cornelius jednak powracał do siebie, powoli odzyskiwał kontrolę nad swoimi emocjami. Valerie wiedziała, że strach nie opuści go zapewne już nigdy. Tak samo jak nie opuszczał jej — zdarzały się bezsenne noce, zdarzały się cofnięcia, wyczekujące zaciskanie powiek mające poprzedzić nadciągający cios. Cornelius żył ze swym sekretem wystarczająco długo, by i w nim wykształciły się pewne mechanizmy, dzięki którymi wciąż nad sobą panował, ale... Był przecież tylko człowiekiem. Zdolnym do wszystkiego, lecz dalej — człowiekiem. A jeżeli Valerie chciała dziś coś przekazać to to, że widziała w nim właśnie człowieka; nie wyidealizowany obraz, który przebijał się przez jego nienaganną prezencję i słowa. Nie bestię, na którą pragnął się przed nią wykreować, aby dobitnie pokazać, z kim ma do czynienia i przetestować jej dotychczasowe oddanie. Valerie Vanity nie była naukowcem, wiecznie oddana sztuce, lecz życiowe doświadczenia nauczyły ją pewnego szczególnego rodzaju przenikliwości, która dziś — wreszcie — zaprofitowała.
— Zrobiłeś więc wszystko, co mogłeś. Był dorosły, sam wybrał swoją drogę. Boli, gdy odchodzi dziecko — nawet t a k i e — ale nie możesz obwiniać się za to, że — postąpił w zgodzie ze swym plugawym dziedzictwem — jego drzewo nie zostało smagane wiatrem odpowiednio wcześnie.
Klamra kompozycyjna w postaci rodzinnej dewizy Sallowów wydawała się najodpowiedniejsza. Matka mugolka nie potrafiłaby przecież wychować w pełni przystosowanego do funkcjonowania w magicznym społeczeństwie czarodzieja. Wiedzieli to już oboje — i dlatego oboje, początkowo zasłaniając się wyłącznie premedytacją, chłodną oceną i bezwzględnym rozsądkiem, weszli w coś, co nie było tylko układem.
Gdy spojrzał na nią raz jeszcze, dojmujący smutek, który towarzyszył jej do tej pory, zdążał stopnieć, na powrót ustępując miejsca dobrze mu znanemu łagodnemu ciepłu. Może w jasnych oczach zakręciły się łzy wzruszenia, gdy z pewnością mówił o ich przyszłości. Może zadrżała z tłumionej z trudem ekscytacji, gdy i on stwierdził, że to nie tylko układ. Usta wypuściły z siebie zadowolone, napowietrzone westchnienie. To właśnie pragnęła usłyszeć, a ciepłe dłonie na policzkach, czoło oparte o czoło stanowiło przepiękny dodatek.
Lecz to następne słowa posłały w dół jej kręgosłupa przyjemną, ciepłą falę.
— Nigdzie się nie wybieram — szepnęła wprost w jego usta, przymykając na moment powieki. Palce wplecione we włosy narzeczonego przeczesały je delikatnie, ciemne kosmyki prześlizgnęły się między jasną skórą, a Valerie oddychała powoli, głęboko, wreszcie spokojnie. Pewnie. Rozchyliła nieco powieki, jasnoniebieskie tęczówki znów były widoczne, choć zza wachlarza wciąż niewzniesionych rzęs. — Przecież nie mam skrupułów.
Perlisty śmiech wypełnił salon, zaś Cornelius mógł poczuć jak skryta do tej pory pod zielenią sukni noga Valerie porusza się w ruchu przywodzącym na myśl próbę złączenia nóg ze sobą. Nic jednak bardziej mylnego. Po krótkim przesunięciu stopą niewielkiej odległości dzielącej ją od nóg Corneliusa łydka Vanity sunąć zaczęła w górę materiału pokrywającego tę należącą do Sallowa. W razie potrzeby mogła się o niego wesprzeć, lecz ciało Valerie było ćwiczone latami i nie sądziła, by miała jej się zdarzyć jakaś wpadka. Wręcz przeciwnie, nie spuszczała z niego oczu, a gdy dotarła wreszcie do uda swego wybranka, objęła go ów nogą na tej właśnie wysokości, pozwalając sobie na posłanie mu uśmiechu, którego nigdy wcześniej nie mógł widzieć na jej licu.
Nie tak wyraźnie.
— Ale mam ochotę na wino — niemalże zaśpiewała, choć wciąż poruszali się w granicach szeptu. Kolację mogli ominąć, bez niej nie zginą.
Ale śpiewaczki musiały dbać o odpowiednie nawilżenie gardła dla bezpieczeństwa strun głosowych.
Iskry tańczące w jej oczach były z kolei podpowiedzią dla wprawionego w czytaniu ludzi Corneliusa Sallowa. Czy odgadnie resztę zachcianek swej narzeczonej?
— Odwiedziłam już to miejsce, na jej zaproszenie... — mogłaby ciągnąć dalej; opowiedzieć mu o wrażeniu, jakie pozostawiła po sobie madame Mericourt, jak wielkim zachwytem wypełniła serce Valerie, jak zapierające dech w piersiach były syreny ledwie w trakcie próby przed właściwym spektaklem, z jaką łatwością przyszło im odnaleźć smutny język kilka miesięcy wcześniej. Była jednak kobietą rozsądną, wiedziała, że buchające ognisko męskiej dumy nie potrzebowało dodatkowego ciśnięcia w nie mikstury buchorożca.
Cornelius jednak powracał do siebie, powoli odzyskiwał kontrolę nad swoimi emocjami. Valerie wiedziała, że strach nie opuści go zapewne już nigdy. Tak samo jak nie opuszczał jej — zdarzały się bezsenne noce, zdarzały się cofnięcia, wyczekujące zaciskanie powiek mające poprzedzić nadciągający cios. Cornelius żył ze swym sekretem wystarczająco długo, by i w nim wykształciły się pewne mechanizmy, dzięki którymi wciąż nad sobą panował, ale... Był przecież tylko człowiekiem. Zdolnym do wszystkiego, lecz dalej — człowiekiem. A jeżeli Valerie chciała dziś coś przekazać to to, że widziała w nim właśnie człowieka; nie wyidealizowany obraz, który przebijał się przez jego nienaganną prezencję i słowa. Nie bestię, na którą pragnął się przed nią wykreować, aby dobitnie pokazać, z kim ma do czynienia i przetestować jej dotychczasowe oddanie. Valerie Vanity nie była naukowcem, wiecznie oddana sztuce, lecz życiowe doświadczenia nauczyły ją pewnego szczególnego rodzaju przenikliwości, która dziś — wreszcie — zaprofitowała.
— Zrobiłeś więc wszystko, co mogłeś. Był dorosły, sam wybrał swoją drogę. Boli, gdy odchodzi dziecko — nawet t a k i e — ale nie możesz obwiniać się za to, że — postąpił w zgodzie ze swym plugawym dziedzictwem — jego drzewo nie zostało smagane wiatrem odpowiednio wcześnie.
Klamra kompozycyjna w postaci rodzinnej dewizy Sallowów wydawała się najodpowiedniejsza. Matka mugolka nie potrafiłaby przecież wychować w pełni przystosowanego do funkcjonowania w magicznym społeczeństwie czarodzieja. Wiedzieli to już oboje — i dlatego oboje, początkowo zasłaniając się wyłącznie premedytacją, chłodną oceną i bezwzględnym rozsądkiem, weszli w coś, co nie było tylko układem.
Gdy spojrzał na nią raz jeszcze, dojmujący smutek, który towarzyszył jej do tej pory, zdążał stopnieć, na powrót ustępując miejsca dobrze mu znanemu łagodnemu ciepłu. Może w jasnych oczach zakręciły się łzy wzruszenia, gdy z pewnością mówił o ich przyszłości. Może zadrżała z tłumionej z trudem ekscytacji, gdy i on stwierdził, że to nie tylko układ. Usta wypuściły z siebie zadowolone, napowietrzone westchnienie. To właśnie pragnęła usłyszeć, a ciepłe dłonie na policzkach, czoło oparte o czoło stanowiło przepiękny dodatek.
Lecz to następne słowa posłały w dół jej kręgosłupa przyjemną, ciepłą falę.
— Nigdzie się nie wybieram — szepnęła wprost w jego usta, przymykając na moment powieki. Palce wplecione we włosy narzeczonego przeczesały je delikatnie, ciemne kosmyki prześlizgnęły się między jasną skórą, a Valerie oddychała powoli, głęboko, wreszcie spokojnie. Pewnie. Rozchyliła nieco powieki, jasnoniebieskie tęczówki znów były widoczne, choć zza wachlarza wciąż niewzniesionych rzęs. — Przecież nie mam skrupułów.
Perlisty śmiech wypełnił salon, zaś Cornelius mógł poczuć jak skryta do tej pory pod zielenią sukni noga Valerie porusza się w ruchu przywodzącym na myśl próbę złączenia nóg ze sobą. Nic jednak bardziej mylnego. Po krótkim przesunięciu stopą niewielkiej odległości dzielącej ją od nóg Corneliusa łydka Vanity sunąć zaczęła w górę materiału pokrywającego tę należącą do Sallowa. W razie potrzeby mogła się o niego wesprzeć, lecz ciało Valerie było ćwiczone latami i nie sądziła, by miała jej się zdarzyć jakaś wpadka. Wręcz przeciwnie, nie spuszczała z niego oczu, a gdy dotarła wreszcie do uda swego wybranka, objęła go ów nogą na tej właśnie wysokości, pozwalając sobie na posłanie mu uśmiechu, którego nigdy wcześniej nie mógł widzieć na jej licu.
Nie tak wyraźnie.
— Ale mam ochotę na wino — niemalże zaśpiewała, choć wciąż poruszali się w granicach szeptu. Kolację mogli ominąć, bez niej nie zginą.
Ale śpiewaczki musiały dbać o odpowiednie nawilżenie gardła dla bezpieczeństwa strun głosowych.
Iskry tańczące w jej oczach były z kolei podpowiedzią dla wprawionego w czytaniu ludzi Corneliusa Sallowa. Czy odgadnie resztę zachcianek swej narzeczonej?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zacisnął lekko usta, ale nie skomentował znajomości obu pań. Choć korciło go zapytać o detale, nie ufał dziś sobie i nie był pewien, ile chce usłyszeć, ile ran chce rozdrapać. Wystarczyła irracjonalna zazdrość o Franza Kruegera, nie musiał wyobrażać sobie spotkania byłej i obecnej narzeczonej. Wkrótce temat rozmył się pod ciężarem kolejnych wyznań.
Przypomniał sobie, jak stali z Marceliusem tutaj, w tym salonie. On z różdżką przy skroni syna - oślepionego, skołowanego, ufnego. Łagodny głos wystarczył, by uśpić na moment jego czujność, by wedrzeć się do jego najstraszniejszego wspomnienia. Odkąd obejrzał jej śmierć, czasem oglądał się instynktownie przez ramię, jakby jakiś ślad jej istnienia pozostał z nim na zawsze - uporczywy wyrzut sumienia, słodko-gorzkie wspomnienie dawnego uczucia, żar być może bezzasadnej złości. Nie obchodziło go okrucieństwo względem innych, z obojętnością zareagował na znalezione w lutym. Shropshire zwłoki zhańbionej dziewczyny, zlecił wypatroszenie Kruegera, a tamtem szmalcownik nie mógł wiedzieć, że Layla była ważna dla pewnego wpływowego czarodzieja. Schmidt sam był zresztą zbyt zasłużony, by Cornelius mógł mu cokolwiek zrobić. Teraz Marcelius też już nic nie zrobi - gdyby trafił do Tower za próbę pomszczenia matki, a nie za jakąś głupotę, Sallow być może by go stamtąd wyciągnął. Zapisał jednak nazwisko mordercy na dnie duszy, obok Stefana Kruegera i zmarłego już Franza. Kiedyś. Bez narażania siebie, bez narażania celów Ministerstwa, pamiętając o tym, że teraz to Valerie jest najważniejsza.
Kiedyś dopnie celu, zawsze dopinał.
Obecność Marceliusa towarzyszyła mu mniej intensywnie - jak uporczywe kłucie w sercu, a nie cień za plecami. Może dlatego, że nie widział bezpośrednio jego śmierci. Może dlatego, że znał go - dorosłego jego - krócej. Może dlatego, że nigdy nie umiał kochać go tak samo, jak Layli. A może dlatego, że faktycznie zrobił wszystko co mógł. Rozgrzeszenie, śliskie i upragnione, dźwięczało w pięknym głosie Valerie, w jeszcze piękniejszych słowach. Opuścił ramiona, wziął głębszy oddech. Miała rację. Oferował mu pomoc w ucieczce, oferował dobre rady i mądre słowa i słuszne przestrogi, oferował pieniądze i mandarynki jego przyjacielowi, podarował mu nawet nazwisko tamtego Niemca. Syn gryzł go w wyciągniętą rękę, jak wściekły pies, a potem trafił do więzienia. Kradł, mając w kieszeni sakiewkę pieniędzy od ojca. To nie Cornelius go tam wtrącił, to jego własne decyzje.
-Masz rację. - szepnął, podnosząc dłoń do jej policzka. Zmusił usta do bladego uśmiechu, ale Valerie - nawet jeśli nie znałaby jeszcze dobrze samego Corneliusa (co nie było prawdą, nie po latach które spędziła na obserwowaniu swojego zauroczenia, nie po tamtych uśmiechach i wieczorach w Berlinie, nie po chwilach spędzonych w jej garderobie) - mogła dostrzec w jego spojrzeniu ból i lęk zbyt dobrze znany. Uczucie zmartwionego rodzica, bliznę, która nie zniknie nigdy.
-Ja też nie. - wychrypiał, gdy zapewniła, że zostanie. Oczywiście, że nigdzie się nie wybierał, byli przecież w jego domu - ale miał na myśli coś więcej. Też cię nie zostawię. Przywiązywał się niektórych do ludzi bardziej niż do idei, Sallowowie zawsze grali na siebie, na rodzinę. A gdy już myślał, że rodzina rozpadła się w popiół, los zesłał mu Valerie. Trochę temu losowi dopomógł, rzecz jasna.
Podchwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się drapieżnie, gdy wyznała, że nie ma skrupułów. Oczywiście, że nie miała. Krew jej męża przetarła drogę do tego, by mogli być razem. Usłyszała o śmierci jego syna i prędko zgasiła żałobną świecę, tak jakby mugolskie pochodzenie Marceliusa albo lęk Corneliusa pozbawiły ją jakiegokolwiek żalu. Trwała tu, przy nim, dumna i wyprostowana, choć smagana wiatrem.
-Skrupułów przed niczym? Valerie, co ludzie powiedzą, jeśli zostaniesz... za długo? - prawą ręką machnął lekko różdżką, by podsycić ogień w kominku i przygasić resztę świateł w salonie; lewą dłoń wplótł w jej jasne włosy. Pociągnął lekko, by rozburzyć upięcie.
-Jeśli cokolwiek się wyda, zorganizuję ślub szybciej. - zaproponował, wychwytując iskry w źrenicach narzeczonej. Bliźniacze skrzyły się w jego spojrzeniu, odbicie płomieni ognia tańczyło na ich twarzach, cienie przesuwały się po ścianie.
Cofnął się niechętnie.
-Mam coś lepszego. - kolejny ruch różdżką, na stole pojawiła się nalewka z wężem. -Toujours Pur, Valerie. - jak nasza przyszłość, jak n a s z e dzieci.
-Pijmy dziś jak arystokraci. - zaproponował, nalewając nalewki do kieliszków. Wzniósł toast - choć nie powiedział za co, rozumieli to chyba bez słów, wypił łyk, a potem nachylił się do jej ucha.
-I kochajmy się jak szaleńcy. - szepnął, przyciskając wargi do gorącej szyi, do blizny ciągnącej się aż do obojczyka. -Pokaż mi wszystko, Valerie, pokaż mi co lubisz. - szeptał, wciąż stojąc o pół kroku przed nią, wciąż dotykając jej tylko ustami. Pomimo pożądania, pamiętał obrzydliwe, lepkie wspomnienia wykradzione innej kochance Franza - wiedział już, jak jej nie dotykać, ale chciał to usłyszeć - zobaczyć, nauczyć się - od niej samej.
Przypomniał sobie, jak stali z Marceliusem tutaj, w tym salonie. On z różdżką przy skroni syna - oślepionego, skołowanego, ufnego. Łagodny głos wystarczył, by uśpić na moment jego czujność, by wedrzeć się do jego najstraszniejszego wspomnienia. Odkąd obejrzał jej śmierć, czasem oglądał się instynktownie przez ramię, jakby jakiś ślad jej istnienia pozostał z nim na zawsze - uporczywy wyrzut sumienia, słodko-gorzkie wspomnienie dawnego uczucia, żar być może bezzasadnej złości. Nie obchodziło go okrucieństwo względem innych, z obojętnością zareagował na znalezione w lutym. Shropshire zwłoki zhańbionej dziewczyny, zlecił wypatroszenie Kruegera, a tamtem szmalcownik nie mógł wiedzieć, że Layla była ważna dla pewnego wpływowego czarodzieja. Schmidt sam był zresztą zbyt zasłużony, by Cornelius mógł mu cokolwiek zrobić. Teraz Marcelius też już nic nie zrobi - gdyby trafił do Tower za próbę pomszczenia matki, a nie za jakąś głupotę, Sallow być może by go stamtąd wyciągnął. Zapisał jednak nazwisko mordercy na dnie duszy, obok Stefana Kruegera i zmarłego już Franza. Kiedyś. Bez narażania siebie, bez narażania celów Ministerstwa, pamiętając o tym, że teraz to Valerie jest najważniejsza.
Kiedyś dopnie celu, zawsze dopinał.
Obecność Marceliusa towarzyszyła mu mniej intensywnie - jak uporczywe kłucie w sercu, a nie cień za plecami. Może dlatego, że nie widział bezpośrednio jego śmierci. Może dlatego, że znał go - dorosłego jego - krócej. Może dlatego, że nigdy nie umiał kochać go tak samo, jak Layli. A może dlatego, że faktycznie zrobił wszystko co mógł. Rozgrzeszenie, śliskie i upragnione, dźwięczało w pięknym głosie Valerie, w jeszcze piękniejszych słowach. Opuścił ramiona, wziął głębszy oddech. Miała rację. Oferował mu pomoc w ucieczce, oferował dobre rady i mądre słowa i słuszne przestrogi, oferował pieniądze i mandarynki jego przyjacielowi, podarował mu nawet nazwisko tamtego Niemca. Syn gryzł go w wyciągniętą rękę, jak wściekły pies, a potem trafił do więzienia. Kradł, mając w kieszeni sakiewkę pieniędzy od ojca. To nie Cornelius go tam wtrącił, to jego własne decyzje.
-Masz rację. - szepnął, podnosząc dłoń do jej policzka. Zmusił usta do bladego uśmiechu, ale Valerie - nawet jeśli nie znałaby jeszcze dobrze samego Corneliusa (co nie było prawdą, nie po latach które spędziła na obserwowaniu swojego zauroczenia, nie po tamtych uśmiechach i wieczorach w Berlinie, nie po chwilach spędzonych w jej garderobie) - mogła dostrzec w jego spojrzeniu ból i lęk zbyt dobrze znany. Uczucie zmartwionego rodzica, bliznę, która nie zniknie nigdy.
-Ja też nie. - wychrypiał, gdy zapewniła, że zostanie. Oczywiście, że nigdzie się nie wybierał, byli przecież w jego domu - ale miał na myśli coś więcej. Też cię nie zostawię. Przywiązywał się niektórych do ludzi bardziej niż do idei, Sallowowie zawsze grali na siebie, na rodzinę. A gdy już myślał, że rodzina rozpadła się w popiół, los zesłał mu Valerie. Trochę temu losowi dopomógł, rzecz jasna.
Podchwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się drapieżnie, gdy wyznała, że nie ma skrupułów. Oczywiście, że nie miała. Krew jej męża przetarła drogę do tego, by mogli być razem. Usłyszała o śmierci jego syna i prędko zgasiła żałobną świecę, tak jakby mugolskie pochodzenie Marceliusa albo lęk Corneliusa pozbawiły ją jakiegokolwiek żalu. Trwała tu, przy nim, dumna i wyprostowana, choć smagana wiatrem.
-Skrupułów przed niczym? Valerie, co ludzie powiedzą, jeśli zostaniesz... za długo? - prawą ręką machnął lekko różdżką, by podsycić ogień w kominku i przygasić resztę świateł w salonie; lewą dłoń wplótł w jej jasne włosy. Pociągnął lekko, by rozburzyć upięcie.
-Jeśli cokolwiek się wyda, zorganizuję ślub szybciej. - zaproponował, wychwytując iskry w źrenicach narzeczonej. Bliźniacze skrzyły się w jego spojrzeniu, odbicie płomieni ognia tańczyło na ich twarzach, cienie przesuwały się po ścianie.
Cofnął się niechętnie.
-Mam coś lepszego. - kolejny ruch różdżką, na stole pojawiła się nalewka z wężem. -Toujours Pur, Valerie. - jak nasza przyszłość, jak n a s z e dzieci.
-Pijmy dziś jak arystokraci. - zaproponował, nalewając nalewki do kieliszków. Wzniósł toast - choć nie powiedział za co, rozumieli to chyba bez słów, wypił łyk, a potem nachylił się do jej ucha.
-I kochajmy się jak szaleńcy. - szepnął, przyciskając wargi do gorącej szyi, do blizny ciągnącej się aż do obojczyka. -Pokaż mi wszystko, Valerie, pokaż mi co lubisz. - szeptał, wciąż stojąc o pół kroku przed nią, wciąż dotykając jej tylko ustami. Pomimo pożądania, pamiętał obrzydliwe, lepkie wspomnienia wykradzione innej kochance Franza - wiedział już, jak jej nie dotykać, ale chciał to usłyszeć - zobaczyć, nauczyć się - od niej samej.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć prawda o pochodzeniu jego pierworodnego była trudna, ciężka i gorzka — nie tylko przez, wydawałoby się, przedwczesne odejście młodego człowieka, ale również przez wzgląd na skazę, jaką w sobie nosił — Valerie nie miała swemu narzeczonemu za złe równie emocjonalnej reakcji. Sama była rodzicem i dla swej córki gotowa była na wszystkie z możliwych poświęceń. Dla niej, górnolotnie, znosiła upokorzenia i ból zadawany przez ojca dziewczynki, dla niej i dla ich wspólnego spokoju zrzekła się należnej jej części spadku po Franzu. Może gdyby nie dziecko, uciekłaby od niego, nie bacząc na własną reputację, może nie dotarłaby do rodzinnego Shropshire, ale udała się na południe — do Włoch albo Francji, tam nauczyła się języka, stała się gwiazdą na swych własnych warunkach. Wszystkie podobne rozważania nie miały już racji bytu.
Szansa na małżeńskie szczęście — to prawdziwe, to, na które zdecydowała się sama — właśnie uśmiechała się do niej blado, właśnie sięgała do jej policzka. I choć widziała w oczach swego narzeczonego dobrze znany, oglądany przecież codziennie, przez osiem długich lat w lustrze strach i ból rodzica obwiniającego się, że nie zrobił wystarczająco. Nie zamierzała go za to ganić, nie chciała oceniać. Potrzebował czasu i spokoju, by wszystko poukładać w głowie, by wreszcie pogodzić się z tym, że — choć bardzo chciał — nie miał nad wszystkim kontroli.
Znała jednak sposób na to, by przynajmniej na moment zapomniał o roztrzaskanym sercu, sposób na złożenie go raz jeszcze, choćby tylko na ten jeden wieczór. Wierzyła jednak głęboko, że na jednorazowym zapomnieniu nie poprzestaną. Zachrypnięty głos Corneliusa, przynoszący na myśl spowite lodem Shropshire, niósł ze sobą coś jeszcze. Ekscytującą obietnicę, wzmocnioną ciepłem, które płynęło już nie tylko z bliskości jego ciała, ale także rozpalonego za jej plecami kominka.
Drapieżnym uśmiechem, iskrami w spojrzeniu, gdy pytał o jej skrupuły; jeszcze nie tak dawno temu mówił, że jeżeli je ma, powinna wyjść z tego domu, być wolną. A mimo wszystko trwała u jego boku, pomimo własnych słabości oferując mu swe wsparcie, gdy i on kruszał pod naporem grzechów przeszłości. Czy miała skrupuły, ucinając temat jego dziecka i byłej kochanki? Czy miała skrupuły, nie robiąc nic, gdy szeptał jej do ucha o tym, kiedy i w jaki sposób jej mąż straci życie? Wreszcie — czy miała skrupuły, decydując się na akceptację wyraźnie niemoralnej propozycji zostania z nim? Dziś. Jutro. Do samego końca.
— Powiedzą, że zostałam długo — odparła, gdy pod wpływem jego pociągnięcia upięcie włosów puściło. Kaskada jasnych loków rozlała się na jej plecach, spadła i na jego dłoń, nie zdążył złapać jasnej szpilki trzymającej do tej pory włosy w ryzach. Ta upadła na ziemię z brzdękiem, a Valerie nie odrywała wzroku od przygaszonej przez cienie zieleni jego spojrzenia. Od cieni sunących powoli po jego twarzy, przywodzącej na myśl pomniki starożytnych bohaterów. Był prawdziwym synem Shropshire, krew jego przodków płynęła w nim wartko i gorąco, czuła to jak nigdy wcześniej.
A teraz — zachowując typową dla Sallowów ostrożność, wyszedł jeszcze z propozycją planu b.
— Zawsze znajdujesz odpowiednie rozwiązanie — wymruczała tę pochwałę, gdy dłoń z szyi powędrowała w górę, palec wskazujący uniósł lekko dumny podbródek mężczyzny. Już pragnęła zabalansować na jednej nodze, wspiąć się na palce, sięgnąć znów jego warg, gdy ten postanowił — raz jeszcze, jakby było jej mało — odsunąć się od niej. Cień niezadowolenia przemknął przez twarz blondynki, jasne brwi ściągnęły się na ułamek sekundy w irytacji, ale korzystając z tego, że wciąż był w zasięgu jej nogi, którą oplotła jego udo, przyciągnęła go do siebie, jeszcze mocniej. — Ale jeżeli jeszcze raz się odsuniesz, będziesz musiał o nim myśleć znacznie dłużej — szept rozlał się w niewielkiej przestrzeni między nimi, a choć usta Valerie śmiały się już z tej łagodnej groźby, w jej oczach lśniły iskry pożądania i determinacji.
Odwzajemniła drapieżny uśmiech na swój własny, wdzięczny sposób.
Akurat w momencie, gdy kątem oka mignęła zdradziecko znajoma nalewka. Wąż. Cornelius nie musiał — choć we właściwy dla swego dziedzictwa sposób to zrobił — mówić, czym było coś lepszego. Valerie błysnęła białymi zębami w uśmiechu, zupełnie jak wtedy w jednej z garderób. Wtedy, gdy myślała, że mogłaby go pocałować. Teraz nie musiała się stopować, przygaszone światła, nawet przy rozproszonym świetle kominka zapewniały im odpowiedni poziom prywatności. Grając na swej własnej cierpliwości, odebrała kieliszek, choć czy naprawdę potrzebowała go, by poczuć się tak lekko i miękko? Chyba nie. Wzniosła go w milczącym toaście, choć napięcie zbierające się w powietrzu mówiło zdecydowanie więcej niż każda ubrana w słowa intencja. Dobrze wiedzieli, po co to robili, dlaczego tak się działo i co chcieli tym osiągnąć.
Toujours Pur, Corneliusie.
Gdy szeptał jej swe życzenia, Valerie upijała łyk nalewki. Rozgrzana szyja, wciąż mokre od alkoholu wargi Corneliusa na niej, zimno trunku spływającego w dół jej gardła... Wolna dłoń wciąż wpleciona była w jego włosy, wzniosła więc podbródek wyżej, dając mu zdecydowanie lepszy dostęp do miejsca, które tymczasowo stanowiło centrum jego zainteresowania.
A później pozwoliła sobie przyciągnąć go jeszcze bliżej.
Fala ciepła wzbierała wraz z każdym muśnięciem, serce przyspieszało swój rytm, Cornelius musiał to czuć.
Może od alkoholu, może przez obezwładniającą bliskość — policzki śpiewaczki pokryły się pierwszą warstwą bladego różu. Spomiędzy warg wydostało się niecierpliwe westchnienie, a narzeczony prosił, by pokazała mu wszystko. Wszystko, co lubiła.
— Najpierw powoli — szepnęła, odchylając wreszcie głowę w tył. Skrzące w świetle kominka włosy poruszyły się raz jeszcze, a o ile nie wyczuł tego wcześniej, teraz nie mógł już ominąć delikatnej woni różanego olejku, którym posługiwała się przy ich pielęgnacji. I jak na własną prośbę, dłoń Valerie wydostała się wreszcie spomiędzy włosów narzeczonego, zsuwając się — powoli, poświęcając czas na delikatne, niemal drażniące muśnięcia każdego wolnego fragmentu, najpierw karku, później szyi Sallowa, dochodząc stopniowo do krawędzi szaty, zyskującej na gorącu skóry skrytej pod materiałem. — Chcę cię poczuć wszędzie. Całego — może ze względu na tak wyraźną ekspozycję szyi, może przez podrażnienie gardła zimnym trunkiem, również jej głos pokrył się delikatną warstwą chrypy. — Topnieć pod twoim dotykiem... A gdy zacznę prosić o więcej, będziesz wiedział, że robisz to, co trzeba — gdy wypowiadała te słowa, jej dłoń wędrowała dalej. Sunęła wpierw po klatce piersiowej wybranka, później kierując się w dół torsu, aż wreszcie, niespodziewanie, pomknęła na jego plecy. Valerie nie czekała nawet chwili, by przylgnąć piersiami do jego klatki, spragniona chyba wszystkiego, co mógł jej zaoferować tego wieczoru. [bylobrzydkobedzieladnie]
Szansa na małżeńskie szczęście — to prawdziwe, to, na które zdecydowała się sama — właśnie uśmiechała się do niej blado, właśnie sięgała do jej policzka. I choć widziała w oczach swego narzeczonego dobrze znany, oglądany przecież codziennie, przez osiem długich lat w lustrze strach i ból rodzica obwiniającego się, że nie zrobił wystarczająco. Nie zamierzała go za to ganić, nie chciała oceniać. Potrzebował czasu i spokoju, by wszystko poukładać w głowie, by wreszcie pogodzić się z tym, że — choć bardzo chciał — nie miał nad wszystkim kontroli.
Znała jednak sposób na to, by przynajmniej na moment zapomniał o roztrzaskanym sercu, sposób na złożenie go raz jeszcze, choćby tylko na ten jeden wieczór. Wierzyła jednak głęboko, że na jednorazowym zapomnieniu nie poprzestaną. Zachrypnięty głos Corneliusa, przynoszący na myśl spowite lodem Shropshire, niósł ze sobą coś jeszcze. Ekscytującą obietnicę, wzmocnioną ciepłem, które płynęło już nie tylko z bliskości jego ciała, ale także rozpalonego za jej plecami kominka.
Drapieżnym uśmiechem, iskrami w spojrzeniu, gdy pytał o jej skrupuły; jeszcze nie tak dawno temu mówił, że jeżeli je ma, powinna wyjść z tego domu, być wolną. A mimo wszystko trwała u jego boku, pomimo własnych słabości oferując mu swe wsparcie, gdy i on kruszał pod naporem grzechów przeszłości. Czy miała skrupuły, ucinając temat jego dziecka i byłej kochanki? Czy miała skrupuły, nie robiąc nic, gdy szeptał jej do ucha o tym, kiedy i w jaki sposób jej mąż straci życie? Wreszcie — czy miała skrupuły, decydując się na akceptację wyraźnie niemoralnej propozycji zostania z nim? Dziś. Jutro. Do samego końca.
— Powiedzą, że zostałam długo — odparła, gdy pod wpływem jego pociągnięcia upięcie włosów puściło. Kaskada jasnych loków rozlała się na jej plecach, spadła i na jego dłoń, nie zdążył złapać jasnej szpilki trzymającej do tej pory włosy w ryzach. Ta upadła na ziemię z brzdękiem, a Valerie nie odrywała wzroku od przygaszonej przez cienie zieleni jego spojrzenia. Od cieni sunących powoli po jego twarzy, przywodzącej na myśl pomniki starożytnych bohaterów. Był prawdziwym synem Shropshire, krew jego przodków płynęła w nim wartko i gorąco, czuła to jak nigdy wcześniej.
A teraz — zachowując typową dla Sallowów ostrożność, wyszedł jeszcze z propozycją planu b.
— Zawsze znajdujesz odpowiednie rozwiązanie — wymruczała tę pochwałę, gdy dłoń z szyi powędrowała w górę, palec wskazujący uniósł lekko dumny podbródek mężczyzny. Już pragnęła zabalansować na jednej nodze, wspiąć się na palce, sięgnąć znów jego warg, gdy ten postanowił — raz jeszcze, jakby było jej mało — odsunąć się od niej. Cień niezadowolenia przemknął przez twarz blondynki, jasne brwi ściągnęły się na ułamek sekundy w irytacji, ale korzystając z tego, że wciąż był w zasięgu jej nogi, którą oplotła jego udo, przyciągnęła go do siebie, jeszcze mocniej. — Ale jeżeli jeszcze raz się odsuniesz, będziesz musiał o nim myśleć znacznie dłużej — szept rozlał się w niewielkiej przestrzeni między nimi, a choć usta Valerie śmiały się już z tej łagodnej groźby, w jej oczach lśniły iskry pożądania i determinacji.
Odwzajemniła drapieżny uśmiech na swój własny, wdzięczny sposób.
Akurat w momencie, gdy kątem oka mignęła zdradziecko znajoma nalewka. Wąż. Cornelius nie musiał — choć we właściwy dla swego dziedzictwa sposób to zrobił — mówić, czym było coś lepszego. Valerie błysnęła białymi zębami w uśmiechu, zupełnie jak wtedy w jednej z garderób. Wtedy, gdy myślała, że mogłaby go pocałować. Teraz nie musiała się stopować, przygaszone światła, nawet przy rozproszonym świetle kominka zapewniały im odpowiedni poziom prywatności. Grając na swej własnej cierpliwości, odebrała kieliszek, choć czy naprawdę potrzebowała go, by poczuć się tak lekko i miękko? Chyba nie. Wzniosła go w milczącym toaście, choć napięcie zbierające się w powietrzu mówiło zdecydowanie więcej niż każda ubrana w słowa intencja. Dobrze wiedzieli, po co to robili, dlaczego tak się działo i co chcieli tym osiągnąć.
Toujours Pur, Corneliusie.
Gdy szeptał jej swe życzenia, Valerie upijała łyk nalewki. Rozgrzana szyja, wciąż mokre od alkoholu wargi Corneliusa na niej, zimno trunku spływającego w dół jej gardła... Wolna dłoń wciąż wpleciona była w jego włosy, wzniosła więc podbródek wyżej, dając mu zdecydowanie lepszy dostęp do miejsca, które tymczasowo stanowiło centrum jego zainteresowania.
A później pozwoliła sobie przyciągnąć go jeszcze bliżej.
Fala ciepła wzbierała wraz z każdym muśnięciem, serce przyspieszało swój rytm, Cornelius musiał to czuć.
Może od alkoholu, może przez obezwładniającą bliskość — policzki śpiewaczki pokryły się pierwszą warstwą bladego różu. Spomiędzy warg wydostało się niecierpliwe westchnienie, a narzeczony prosił, by pokazała mu wszystko. Wszystko, co lubiła.
— Najpierw powoli — szepnęła, odchylając wreszcie głowę w tył. Skrzące w świetle kominka włosy poruszyły się raz jeszcze, a o ile nie wyczuł tego wcześniej, teraz nie mógł już ominąć delikatnej woni różanego olejku, którym posługiwała się przy ich pielęgnacji. I jak na własną prośbę, dłoń Valerie wydostała się wreszcie spomiędzy włosów narzeczonego, zsuwając się — powoli, poświęcając czas na delikatne, niemal drażniące muśnięcia każdego wolnego fragmentu, najpierw karku, później szyi Sallowa, dochodząc stopniowo do krawędzi szaty, zyskującej na gorącu skóry skrytej pod materiałem. — Chcę cię poczuć wszędzie. Całego — może ze względu na tak wyraźną ekspozycję szyi, może przez podrażnienie gardła zimnym trunkiem, również jej głos pokrył się delikatną warstwą chrypy. — Topnieć pod twoim dotykiem... A gdy zacznę prosić o więcej, będziesz wiedział, że robisz to, co trzeba — gdy wypowiadała te słowa, jej dłoń wędrowała dalej. Sunęła wpierw po klatce piersiowej wybranka, później kierując się w dół torsu, aż wreszcie, niespodziewanie, pomknęła na jego plecy. Valerie nie czekała nawet chwili, by przylgnąć piersiami do jego klatki, spragniona chyba wszystkiego, co mógł jej zaoferować tego wieczoru. [bylobrzydkobedzieladnie]
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy potrzebował dzisiaj zapomnienia? Nie, nie zapominał nigdy. O niczym. Pamięć była skarbem, wiedział to, jak nikt inny. Pielęgnował ją, jak idealnie uporządkowany ogród. Nauczył się tępić chwasty - nie wycinać, a zaduszać. Cudze emocje, przejmujące jego własne wspomnienia. Własny sentyment, każący mu biec na pomoc Layli, wyciągać Marceliusa z więzienia - stłumił to wszystko, w imię kariery, w imię siebie. W imię nowej rodziny, bo myśl o poślubieniu Valerie majaczyła mu przecież od sierpnia. Szukanie zapomnienia w jej ramionach byłoby zresztą nieodpowiednie, to mógłby robić w Wenus albo Piórku Feniksa, podziwiając długonogie tancerki i wsłuchując się w rytm muzyki.
Głos Valerie nie był jednak jedynie przyjemnym rozproszeniem, a obecność - rozrywką. Była niczym chłodny wiatr w Shropshire, poruszając w nim czułą strunę, o której istnieniu zdołał zapomnieć. Gorąca skóra paliła jak ogień, ale domowego kominka - a nie płomieni, które strawiły Solasa. Zapomnienie byłoby brakiem szacunku dla kogoś, z kim chciał spędzić przyszłość, rozpalić ofiarne stosy w Shropshire, zbudować drzewo genealogiczne - silne i trwałe. Nie była dziś zapomnieniem, ich rozmowa była katharsis, a ich wspólna noc - przypieczętowaniem tego, co światu obwieści pierścionek.
Roześmiał się w odpowiedzi na bezczelną uwagę - szczerze, wesoło, niemalże młodzieńczo. Dawno nie pozwalał sobie z nikim na podobną swobodę.
-Zatem zostań długo. - powtórzył za nią z ciepłym rozbawieniem. Spoważniał, gdy jasne włosy opadły na nagie ramiona. Zawsze uważał złoto za najpiękniejszy z kolorów, a Valerie lśniła dziś niczym surowa biżuteria przybywających do Shropshire Rzymian. Promieniała, a posągowy profil przywodził na myśl arystokratki, dla których - wedle zepchniętych na margines historii i nieuwzględnionych w księgach podań - jego przodkowie zdradzili Celtów dla nowych panów Brytanii. Rozchylił lekko usta, myśląc sobie, że zupełnie niepotrzebnie zazdrościł kuzynowi Faustusowi żony z rodu Black - słabej i obciążonej chorowitymi genami krwi. Valerie, matka ślicznej i zdrowej dziewczynki, stała przy nim, przed nim, dla niego niczym prawdziwa dama. Nie potrzebowała tytułu, tak jak nie potrzebowałaby nawet protekcji ani jego nazwiska - ofiarowała się mu z własnego wyboru, co dzisiaj potwierdziła.
Serce zabiło szybciej, choć nie sądził, że jeszcze kiedyś poczuje coś podobnego. Spojrzenie złagodniało pod wpływem komplementu - tak, zawsze potrafił wybrnąć z każdej sytuacji, spaść jak kot na cztery łapy. Cieszył się, że to zauważała, że przynajmniej to mógł jej ofiarować. Tak, jak w jej piosence - zatańczą na zgliszczach płonącego świata. Potęga była na wyciągnięcie ręki, a nawet jeśli cokolwiek pójdzie nie tak w projekcie budowania nowej, wspaniałej Anglii, to świat był ogromny, Cornelius zaradny, a Septimus miał doświadczenie z jakimiś tajnymi skrytkami bankowymi w Berlinie.
Odłożył szklankę z nalewką na kominek, nawet nie starając się o ostrożność - choć normalnie pilnowałby, by nie położyć szkła zbyt blisko krawędzi, by nie zmarnować cennego trunku i nie ubrudzić dywanu od matki.
Przymknął oczy, czując gorąco jej skóry, przyśpieszony puls. Gdy je otworzył widział już rumieńce na policzkach. Wygiął wargi w uśmiechu i odebrał od Valerie kieliszek, szkło stuknęło w szkło, gdy po omacku odkładał go na kominek. Przysunął się bliżej, bliziutko, przyciągnął ją do siebie, na ustach zaigrał płomienny uśmiech - mogła już go poczuć, całego.
-Zatańczmy, a ja wsłucham się w twój rytm. - wyszeptał w odpowiedzi, błądząc dłońmi po łabędziej szyi, wplatając palce w złote włosy i muskając nimi obojczyki. Delikatnie zsunął suknię z jej ramion, nachylił się by poczuć gładką skórę pod wargami. Przez myśl przemknęło mu, by zabrać ją do sypialni, ale równie prędko zrezygnował z tego zamiaru - to tam poprowadził niegdyś Deirdre, zalęknioną i nieśmiałą, panienkę zupełnie różną wtedy od pewnej siebie wdowy. Jutro zamówi nowe łóżko, nienoszące śladów jej paznokci i wtedy zaprowadzi tam Valerie, a teraz...
...choć nienawidził nieokiełznanego ognia, to płomienie potrafiły hipnotyzować - w bezpiecznych ramach kominka. Objął Valerie w talii i zdecydowanym ruchem pociągnął na kanapę - miękką i wygodną. Ogień rzucił na ścianę ich cienie, gdy podwijał materiał sukni i rozplątywał gorset, gdy po kilkunastu minutach pocałunków i pieszczot (szczęśliwi czasu nie liczą, ale stary zegar tykał w rytm ich oddechów) rozpinał pasek od spodni i nasłuchiwał jej próśb, jej śpiewu.
Głos Valerie nie był jednak jedynie przyjemnym rozproszeniem, a obecność - rozrywką. Była niczym chłodny wiatr w Shropshire, poruszając w nim czułą strunę, o której istnieniu zdołał zapomnieć. Gorąca skóra paliła jak ogień, ale domowego kominka - a nie płomieni, które strawiły Solasa. Zapomnienie byłoby brakiem szacunku dla kogoś, z kim chciał spędzić przyszłość, rozpalić ofiarne stosy w Shropshire, zbudować drzewo genealogiczne - silne i trwałe. Nie była dziś zapomnieniem, ich rozmowa była katharsis, a ich wspólna noc - przypieczętowaniem tego, co światu obwieści pierścionek.
Roześmiał się w odpowiedzi na bezczelną uwagę - szczerze, wesoło, niemalże młodzieńczo. Dawno nie pozwalał sobie z nikim na podobną swobodę.
-Zatem zostań długo. - powtórzył za nią z ciepłym rozbawieniem. Spoważniał, gdy jasne włosy opadły na nagie ramiona. Zawsze uważał złoto za najpiękniejszy z kolorów, a Valerie lśniła dziś niczym surowa biżuteria przybywających do Shropshire Rzymian. Promieniała, a posągowy profil przywodził na myśl arystokratki, dla których - wedle zepchniętych na margines historii i nieuwzględnionych w księgach podań - jego przodkowie zdradzili Celtów dla nowych panów Brytanii. Rozchylił lekko usta, myśląc sobie, że zupełnie niepotrzebnie zazdrościł kuzynowi Faustusowi żony z rodu Black - słabej i obciążonej chorowitymi genami krwi. Valerie, matka ślicznej i zdrowej dziewczynki, stała przy nim, przed nim, dla niego niczym prawdziwa dama. Nie potrzebowała tytułu, tak jak nie potrzebowałaby nawet protekcji ani jego nazwiska - ofiarowała się mu z własnego wyboru, co dzisiaj potwierdziła.
Serce zabiło szybciej, choć nie sądził, że jeszcze kiedyś poczuje coś podobnego. Spojrzenie złagodniało pod wpływem komplementu - tak, zawsze potrafił wybrnąć z każdej sytuacji, spaść jak kot na cztery łapy. Cieszył się, że to zauważała, że przynajmniej to mógł jej ofiarować. Tak, jak w jej piosence - zatańczą na zgliszczach płonącego świata. Potęga była na wyciągnięcie ręki, a nawet jeśli cokolwiek pójdzie nie tak w projekcie budowania nowej, wspaniałej Anglii, to świat był ogromny, Cornelius zaradny, a Septimus miał doświadczenie z jakimiś tajnymi skrytkami bankowymi w Berlinie.
Odłożył szklankę z nalewką na kominek, nawet nie starając się o ostrożność - choć normalnie pilnowałby, by nie położyć szkła zbyt blisko krawędzi, by nie zmarnować cennego trunku i nie ubrudzić dywanu od matki.
Przymknął oczy, czując gorąco jej skóry, przyśpieszony puls. Gdy je otworzył widział już rumieńce na policzkach. Wygiął wargi w uśmiechu i odebrał od Valerie kieliszek, szkło stuknęło w szkło, gdy po omacku odkładał go na kominek. Przysunął się bliżej, bliziutko, przyciągnął ją do siebie, na ustach zaigrał płomienny uśmiech - mogła już go poczuć, całego.
-Zatańczmy, a ja wsłucham się w twój rytm. - wyszeptał w odpowiedzi, błądząc dłońmi po łabędziej szyi, wplatając palce w złote włosy i muskając nimi obojczyki. Delikatnie zsunął suknię z jej ramion, nachylił się by poczuć gładką skórę pod wargami. Przez myśl przemknęło mu, by zabrać ją do sypialni, ale równie prędko zrezygnował z tego zamiaru - to tam poprowadził niegdyś Deirdre, zalęknioną i nieśmiałą, panienkę zupełnie różną wtedy od pewnej siebie wdowy. Jutro zamówi nowe łóżko, nienoszące śladów jej paznokci i wtedy zaprowadzi tam Valerie, a teraz...
...choć nienawidził nieokiełznanego ognia, to płomienie potrafiły hipnotyzować - w bezpiecznych ramach kominka. Objął Valerie w talii i zdecydowanym ruchem pociągnął na kanapę - miękką i wygodną. Ogień rzucił na ścianę ich cienie, gdy podwijał materiał sukni i rozplątywał gorset, gdy po kilkunastu minutach pocałunków i pieszczot (szczęśliwi czasu nie liczą, ale stary zegar tykał w rytm ich oddechów) rozpinał pasek od spodni i nasłuchiwał jej próśb, jej śpiewu.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niech więc nie zapomina. Niech nie zapomina tego, co wydarzyło się dziś w tym salonie, jak emocje znów puściły, wybuchły i pociągnęły ich wprost w głąb tego, czego nie mogli już powstrzymać. Niech wspomnienia dzisiejszego dnia nawiedzą go w każdej chwili wątpliwości — niech przypomina sobie każde słowo, które padło w gęstym powietrzu, niech odtwarza je w pamięci raz za razem, znów rozsmakowując się w ich znaczeniach. Niech pamięta o intensywności emocji swej narzeczonej, o tym, że choć przychodziło jej to z trudem, dla ich wspólnej przyszłości potrafiła zgasić płomień niezapalonej świeczki ku pamięci ich poprzednich żyć. Nie było co pamiętać. Oglądanie się za siebie możliwe było tylko do wyciągnięcia lekcji, surowej jak krajobraz ich hrabstwa, szorstkiej i twardej, ale którą musieli zrozumieć, by stać się tym, kim byli teraz.
Może popełniali błąd, wchodząc w namiętności równie prędko — ale byli dorosłymi ludźmi, ludźmi odpowiedzialnymi za swe wybory, stawiającymi czoła wszelkim konsekwencjom. Valerie wiele mówiła o tym, że pragnęła mieć z nim dzieci; idealnie byłoby poczekać z tym do ślubu, to prawda, ale czym był rozsądek wobec namiętności? Cornelius nie wycofywał się, zgodnie z ich wspólnym stanowiskiem. Proponował plan awaryjny, ślub jeszcze szybszy niż ten, który powoli zaczynali planować, a myśl o tym, że już wtedy mogliby być pełną rodziną w pewien szczególny sposób trafiała w najdelikatniejsze struny duszy pani Vanity.
Niedługo Sallow.
Śmiech przyszłego męża był melodią dla jej uszu, balsamem na wszelkie rany i lekiem na całe zło. Delikatnie opuściła głowę do wcześniejszej pozycji, tylko po to, by móc przyjrzeć się jego wesołemu obliczu, by zapamiętać ten obraz — zapamiętać, zapamiętać, zapamiętać — najlepiej, jak tylko potrafiła. Trzymać go w sobie, wiedzieć, że zawsze było po co się starać, o co się starać. Że naprawdę mogła uczynić z niego prawdziwie szczęśliwego mężczyznę, gdy tylko jej na to pozwoli. I on przyglądał się niej — znów poważny, jakby powracał myślami do kolejnej części zakopanych głęboko wspomnień. Rozchylił nawet wargi i w tamtym właśnie momencie wiedziała, że nie wrócą już do wcześniejszego chaosu. Że znów był j e j.
Znów złagodniał, choć gesty opowiadały zupełnie inną historię.
Szczęknięcie kieliszka otworzyło ich pierwszą wspólną symfonię.
Cornelius spełnił pierwszą z jej próśb, przyciągnął do siebie, sprawił, że wreszcie nie istniała przestrzeń pomiędzy nimi. Jedna z dłoni Valerie ułożyła się na jego klatce piersiowej, na wysokości serca, którego bicie pragnęła wyczuć przez materiał szaty. Paznokcie zsunęły się natomiast po jego plecach, drażniąc nieco napięte mięśnie, zapraszając i jego do zarzucenia myślenia o tym, co wypada, a czego nie. Chciała, by i on czuł się dziś spełniony, podskórnie pragnęła zadbać również o jego potrzeby, lecz teraz, gdy czuła, jak wciąż noszące uciekające ślady zimna opuszki błądziły po jej szyi, gdy bawił się jej włosami, wprost pod ciepłe światło mające swe źródło w kominku wystawiał jej obojczyki... Chyba przebudziła w sobie egoizm, pewną rzadką jego odmianę, coś, o czym myślała, że nie jest w stanie więcej u siebie przywołać.
Pierwszy raz od lat pragnęła, by ktoś wreszcie rozpieszczał ją. A Cornelius miał do tego wszelaką sposobność, już zsuwał gładki materiał z ramion, zaraz muskał miękką, mlecznobiałą skórę wargami, a Valerie znów odrzuciła głowę w tył. Przez myśl przemknęło jej, że zachowywała się tak, jakby był jej pierwszym i chyba tak było. Hector był jeno chłopcem, głupim i porywczym, Franz od zawsze był potworem. A Cornelius Sallow, nie było tu miejsca na przypadek i zrządzenia losu, był jej pierwszym mężczyzną. Pierwszym i ostatnim.
Nim zdążył ją objąć i porwać, Valerie ostrożnie i znów powoli, zsunęła obejmującą go w udzie nogę, skupiając się jednak na tym, by w miarę możliwości utrzymywać z nim kontakt wzrokowy. Jasnoniebieskie oczy zaszły jednak mgiełką pożądania, gdy na twarzy rozlał się rozkoszny uśmiech. Podświadomie lub całkowicie świadomie — Sallow doskonale wiedział, jak sprawić, by jego narzeczona naprawdę zbierała się do próśb o więcej.
I gdy on podwijał jej suknię, gdy palce na oślep i niecierpliwie próbowały rozsupłać ozdobne wiązania gorsetu, Valerie również nie próżnowała. Szata, którą miał na sobie upadła na podłogę — podniesie, czy nie? — niedaleko kanapy. Dłonie kobiety przesunęły się wtedy po materiale koszuli, ostatnim irytującym elemencie, który oddzielał skórę od skóry. W tym samym czasie, przerywanym pocałunkami, westchnieniami i zamieszaniem...
Ustąpiły guziki jego koszuli, ustąpił też ozdobny gorset.
Valerie przesunęła językiem po swych wargach.
— Proszę, nie każ mi czekać... — melodia jej głosu, przepełniona śpiewem prośba, wybrzmiała w salonie zupełnie swobodnie. Nie miała przecież czego się wstydzić, przecież mniej lub bardziej jawnie wyznali dziś sobie miłość, a teraz mieli ją przypieczętować. Wzniosła się na łokciach, dając mu kilka chwil na pozbycie się tak sukni, jak i gorsetu. W tym samym czasie zarzuciła ręce na jego szyje, znów wplotła dłoń we włosy. Złączyła ich w kolejnym pocałunku, gorętszym niż ogień, który w sobie rozpalali, gorętszym niż jej skóra, niecierpliwym jak wcześniejsza prośba i sam Cornelius znajdujący się nad nią.
— Dziś nie chcę być cierpliwą...
Może popełniali błąd, wchodząc w namiętności równie prędko — ale byli dorosłymi ludźmi, ludźmi odpowiedzialnymi za swe wybory, stawiającymi czoła wszelkim konsekwencjom. Valerie wiele mówiła o tym, że pragnęła mieć z nim dzieci; idealnie byłoby poczekać z tym do ślubu, to prawda, ale czym był rozsądek wobec namiętności? Cornelius nie wycofywał się, zgodnie z ich wspólnym stanowiskiem. Proponował plan awaryjny, ślub jeszcze szybszy niż ten, który powoli zaczynali planować, a myśl o tym, że już wtedy mogliby być pełną rodziną w pewien szczególny sposób trafiała w najdelikatniejsze struny duszy pani Vanity.
Niedługo Sallow.
Śmiech przyszłego męża był melodią dla jej uszu, balsamem na wszelkie rany i lekiem na całe zło. Delikatnie opuściła głowę do wcześniejszej pozycji, tylko po to, by móc przyjrzeć się jego wesołemu obliczu, by zapamiętać ten obraz — zapamiętać, zapamiętać, zapamiętać — najlepiej, jak tylko potrafiła. Trzymać go w sobie, wiedzieć, że zawsze było po co się starać, o co się starać. Że naprawdę mogła uczynić z niego prawdziwie szczęśliwego mężczyznę, gdy tylko jej na to pozwoli. I on przyglądał się niej — znów poważny, jakby powracał myślami do kolejnej części zakopanych głęboko wspomnień. Rozchylił nawet wargi i w tamtym właśnie momencie wiedziała, że nie wrócą już do wcześniejszego chaosu. Że znów był j e j.
Znów złagodniał, choć gesty opowiadały zupełnie inną historię.
Szczęknięcie kieliszka otworzyło ich pierwszą wspólną symfonię.
Cornelius spełnił pierwszą z jej próśb, przyciągnął do siebie, sprawił, że wreszcie nie istniała przestrzeń pomiędzy nimi. Jedna z dłoni Valerie ułożyła się na jego klatce piersiowej, na wysokości serca, którego bicie pragnęła wyczuć przez materiał szaty. Paznokcie zsunęły się natomiast po jego plecach, drażniąc nieco napięte mięśnie, zapraszając i jego do zarzucenia myślenia o tym, co wypada, a czego nie. Chciała, by i on czuł się dziś spełniony, podskórnie pragnęła zadbać również o jego potrzeby, lecz teraz, gdy czuła, jak wciąż noszące uciekające ślady zimna opuszki błądziły po jej szyi, gdy bawił się jej włosami, wprost pod ciepłe światło mające swe źródło w kominku wystawiał jej obojczyki... Chyba przebudziła w sobie egoizm, pewną rzadką jego odmianę, coś, o czym myślała, że nie jest w stanie więcej u siebie przywołać.
Pierwszy raz od lat pragnęła, by ktoś wreszcie rozpieszczał ją. A Cornelius miał do tego wszelaką sposobność, już zsuwał gładki materiał z ramion, zaraz muskał miękką, mlecznobiałą skórę wargami, a Valerie znów odrzuciła głowę w tył. Przez myśl przemknęło jej, że zachowywała się tak, jakby był jej pierwszym i chyba tak było. Hector był jeno chłopcem, głupim i porywczym, Franz od zawsze był potworem. A Cornelius Sallow, nie było tu miejsca na przypadek i zrządzenia losu, był jej pierwszym mężczyzną. Pierwszym i ostatnim.
Nim zdążył ją objąć i porwać, Valerie ostrożnie i znów powoli, zsunęła obejmującą go w udzie nogę, skupiając się jednak na tym, by w miarę możliwości utrzymywać z nim kontakt wzrokowy. Jasnoniebieskie oczy zaszły jednak mgiełką pożądania, gdy na twarzy rozlał się rozkoszny uśmiech. Podświadomie lub całkowicie świadomie — Sallow doskonale wiedział, jak sprawić, by jego narzeczona naprawdę zbierała się do próśb o więcej.
I gdy on podwijał jej suknię, gdy palce na oślep i niecierpliwie próbowały rozsupłać ozdobne wiązania gorsetu, Valerie również nie próżnowała. Szata, którą miał na sobie upadła na podłogę — podniesie, czy nie? — niedaleko kanapy. Dłonie kobiety przesunęły się wtedy po materiale koszuli, ostatnim irytującym elemencie, który oddzielał skórę od skóry. W tym samym czasie, przerywanym pocałunkami, westchnieniami i zamieszaniem...
Ustąpiły guziki jego koszuli, ustąpił też ozdobny gorset.
Valerie przesunęła językiem po swych wargach.
— Proszę, nie każ mi czekać... — melodia jej głosu, przepełniona śpiewem prośba, wybrzmiała w salonie zupełnie swobodnie. Nie miała przecież czego się wstydzić, przecież mniej lub bardziej jawnie wyznali dziś sobie miłość, a teraz mieli ją przypieczętować. Wzniosła się na łokciach, dając mu kilka chwil na pozbycie się tak sukni, jak i gorsetu. W tym samym czasie zarzuciła ręce na jego szyje, znów wplotła dłoń we włosy. Złączyła ich w kolejnym pocałunku, gorętszym niż ogień, który w sobie rozpalali, gorętszym niż jej skóra, niecierpliwym jak wcześniejsza prośba i sam Cornelius znajdujący się nad nią.
— Dziś nie chcę być cierpliwą...
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zawsze mówili mu, że nie powinien chwytać życia równie prędko, równie chciwie i bezkompromisowo. Spuść głowę, Corneliusie, znaj swoje miejsce, skup się na pracy, czekaj na aranżowane małżeństwo i dotknij kobiety po ślubie. Słowa ojca wciąż dźwięczały czasem w duszy upiornym echem, choć już od dawno ich nie słyszał, nie tak naprawdę. Nie był w stanie trwać ze spuszczoną głową, gdy jego kuzyn wżeniał się w artystokratyczną rodzinę, ludzkie emocje były na wyciągnięcie różdżki, dawna narzeczona robiła zawrotną karierę, a Valerie trwała przy nim tak piękna, tak młoda i otwarta. Nie miał już do czynienia z panną, a przecież nie wahał się sięgnąć nawet po panieńską cnotę Deirdre. Przed nim stała kobieta - dojrzała, znająca gorycz dawnych błędów, dorosła i świadoma. Matka, wdowa, siostra jego przybranego brata. Sięgnął po nią, śmiało i pożądliwie. Nie dzieliły ich już ani plany ani sekrety ani zbrodnie - tak naprawdę, stali się jednym, gdy opowiedzieli sobie nawzajem o grzechach młodości i zdecydowali się budować wspólną przyszłość.
Czuł paznokcie na plecach, gorącą skórę i drżenie warg. Niecierpliwi i zachłanni, faktycznie zachowywali się jak na ich pierwszy raz przystało, ale Valerie w niczym nie przypominała jego pierwszej kochanki ani pierwszej narzeczonej; żywiołowej Layli ani zachowawczej Deirdre. W odróżnieniu od tej pierwszej, poznała już smak bólu i strachu - i to wcale nie przy nim. Przyśpieszony oddech zdradzał tęsknotę, a trzepoczące rzęsy - jakąś kruchość, której nie chciał naruszyć. Dziś chciał być delikatny, dla niej. Patrzyła mu w oczy, tak jak nie potrafiłaby żadna panna. Jasne tęczówki kojarzyły się z angielskim niebem w rzadkie, słoneczne dni.
Nie podniósł szaty, szarpnął za pasek i na podłogę opadły również spodnie. W życiu był porządek oraz nieliczne ważniejsze rzeczy. Takie, jak ta. Wstrzymał oddech, gdy wraz z gorsetem zaczęły opadać warstwy materiału kryjące do tej pory ciało Valerie, gdy ściągając suknię wreszcie poczuł pod palcami nagą skórę. Mógłby teraz policzyć jej wszystkie piegi, ale w śpiewnym głosie zadźwięczała niecierpliwość. Prowokująco podchwycił jej spojrzenie, wygiął kąciki ust w przewrotnym uśmiechu.
Prosiłaś, by było powoli - chciał wypomnieć, dla czystej zabawy, ale nie zdążył - szybko zatkała mu usta pocałunkiem. Odszukał językiem jej język, a dłoń wsunął między smukłe uda, odszukał ją. Przygryzł lekko dolną wargę Valerie, a potem cofnął głowę, pozwalając jej nabrać oddechu - nie silił się już na wymuszoną powolność, ale i nie śpieszył, doskonale wiedząc jaką melodię musi usłyszeć aby posunąć się jeszcze dalej.
Gdy śpiewny głos wybrzmiał w salonie, światło ognia wciąż rzucało cienie na ścianę z gobelinem. Dwie sylwetki splotły się w jedną na drzewie genealogicznym - rytm migoczących płomieni, ciężkie oddechy, żar rozpalonej skóry.
Zanim zasnęli, okryci przywiezionym z Maroka kocem, upewnił się jeszcze, że ogień nie zgaśnie.
Czuł paznokcie na plecach, gorącą skórę i drżenie warg. Niecierpliwi i zachłanni, faktycznie zachowywali się jak na ich pierwszy raz przystało, ale Valerie w niczym nie przypominała jego pierwszej kochanki ani pierwszej narzeczonej; żywiołowej Layli ani zachowawczej Deirdre. W odróżnieniu od tej pierwszej, poznała już smak bólu i strachu - i to wcale nie przy nim. Przyśpieszony oddech zdradzał tęsknotę, a trzepoczące rzęsy - jakąś kruchość, której nie chciał naruszyć. Dziś chciał być delikatny, dla niej. Patrzyła mu w oczy, tak jak nie potrafiłaby żadna panna. Jasne tęczówki kojarzyły się z angielskim niebem w rzadkie, słoneczne dni.
Nie podniósł szaty, szarpnął za pasek i na podłogę opadły również spodnie. W życiu był porządek oraz nieliczne ważniejsze rzeczy. Takie, jak ta. Wstrzymał oddech, gdy wraz z gorsetem zaczęły opadać warstwy materiału kryjące do tej pory ciało Valerie, gdy ściągając suknię wreszcie poczuł pod palcami nagą skórę. Mógłby teraz policzyć jej wszystkie piegi, ale w śpiewnym głosie zadźwięczała niecierpliwość. Prowokująco podchwycił jej spojrzenie, wygiął kąciki ust w przewrotnym uśmiechu.
Prosiłaś, by było powoli - chciał wypomnieć, dla czystej zabawy, ale nie zdążył - szybko zatkała mu usta pocałunkiem. Odszukał językiem jej język, a dłoń wsunął między smukłe uda, odszukał ją. Przygryzł lekko dolną wargę Valerie, a potem cofnął głowę, pozwalając jej nabrać oddechu - nie silił się już na wymuszoną powolność, ale i nie śpieszył, doskonale wiedząc jaką melodię musi usłyszeć aby posunąć się jeszcze dalej.
Gdy śpiewny głos wybrzmiał w salonie, światło ognia wciąż rzucało cienie na ścianę z gobelinem. Dwie sylwetki splotły się w jedną na drzewie genealogicznym - rytm migoczących płomieni, ciężkie oddechy, żar rozpalonej skóry.
Zanim zasnęli, okryci przywiezionym z Maroka kocem, upewnił się jeszcze, że ogień nie zgaśnie.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byli dobrymi ludźmi. Cornelius zdobył się na odwagę powiedzieć to na głos, Valerie nie potrafiła jeszcze sformułować tej myśli, może wciąż łudziła się, że przeczucie, które rosło pod jej skórą, było tylko tym, tylko pomyłką, bo przecież kobieta taka jak ona — cierpliwie znosząca własną krzywdę — nie mogła być przecież z ł a? A jednak gdy przydarzyła się okazja zrzucić obcierające nadgarstki i kostki kajdany aranżowanego małżeństwa, przyjęła ją zaskakująco spokojnie, metodycznie i ochoczo. Nie powstrzymała go przed tym, co zaplanował z jej bratem, pomimo drobnej groźby, wskazania, że mogłaby, nie pisnęła o tym ani słówka. Przekonująco grała zrozpaczoną wdowę, później wdowę pogrążoną w apatii, próbującej odnaleźć spokój po nagłym odejściu męża, czasami porywała się nawet na ekstrawaganckie stanięcie w obronie pamięci człowieka, o którym myśli wywracały jej żołądek do góry nogami i odbierały siłę do dalszych uśmiechów.
Ale nawet źli ludzie potrafili odnaleźć się w tym świecie. A może przede wszystkim oni? Połączeni nierozerwalnym węzłem wspólnych sekretów, podzielnych zbrodni i plecionych wyjątkowo ostrożnie planów nie mogli pozwolić sobie na najdrobniejsze potknięcie. Nie było już jego, nie było jej, byli bowiem wyłącznie oni. Zwinnie utrzymujący się na powierzchni wzbierającej fali zmian, odważnie spoglądający tam, gdzie inni, odwracający wzrok i schylający pokornie głowy nie mieli odwagi zajrzeć.
A choć mogli być źli, pamiętali o tym, jak wielką siłę miała delikatność. Pamiętał Cornelius, dostosowując się do życzeń swej kochanki—narzeczonej, czym przyprawiał ją raz za razem o mocniejsze, szybsze bicie serca. Był jednocześnie pewny i ostrożny, rozkosznie romantyczny w chwili, gdy rozpalał jej ognie jeszcze bardziej, a płomienie pragnęły wydostać się spod jej skóry, w gorącym dotyku niecierpliwych dłoni zająć ogniem także i jego. Topiły lód jasnego spojrzenia, zastępując zimną taflę jasnym, bezchmurnym niebem. Niebem, do którego teraz — wspólnie, zachłannie — sięgali.
Gdy uśmiechnął się w ten przewrotny sposób, ciałem Valerie poruszył kolejny dreszcz, tym razem każący jej plecom wygiąć się, gdy uniesiona na łokciach chwytała jego roziskrzone spojrzenia, poddawała uważnej egzaminacji taka, jaką była. Ze wszystkimi piegami rozrzuconymi po jasnej skórze, z tym spojrzeniem przymglonym, zaróżowionymi od pocałunków, drżącymi wargami, falującą w urywanych oddechach klatką piersiową.
Nie oponowała. Jakże by mogła? Kolejna prośba uciekła więc wprost w jego usta, gdy ciepło dołączyło do ciepła, gdy Valerie zupełnie odruchowo wysunęła biodra do góry, gdy przyciągnęła go bliżej, bo drżała już cała — z niecierpliwości, przez przygryzienie wargi, przez niego.
Nie musieli się spieszyć i tego nie robili. W ciepłym świetle płomieni kominka wszelkie ostre krawędzie łagodniały, topił się lód pruderii i manier, a dwoje stawało się jednym. Na miękkiej kanapie, na gobelinie z drzewem genealogicznym rodu, gdzie — być może prędzej niż później, Cornelius przecież mówił, że był na to przygotowany — pojawią się dwie kolejne osoby.
Po próbach — ostrożnych i tych nieprzemyślanych — oswoili wreszcie swój ogień. Ogień, którego podtrzymanie powinno stać się ich drugą naturą.
Ogień, o którego niegaśnięcie również zadbał przezorny narzeczony, w czasie, gdy jego jasnowłosa wybranka, okryta marokańskim kocem, szeptała mu do ucha słodkie pochwały, na łagodne zakończenie wspólnej symfonii.
| z/tx2
Ale nawet źli ludzie potrafili odnaleźć się w tym świecie. A może przede wszystkim oni? Połączeni nierozerwalnym węzłem wspólnych sekretów, podzielnych zbrodni i plecionych wyjątkowo ostrożnie planów nie mogli pozwolić sobie na najdrobniejsze potknięcie. Nie było już jego, nie było jej, byli bowiem wyłącznie oni. Zwinnie utrzymujący się na powierzchni wzbierającej fali zmian, odważnie spoglądający tam, gdzie inni, odwracający wzrok i schylający pokornie głowy nie mieli odwagi zajrzeć.
A choć mogli być źli, pamiętali o tym, jak wielką siłę miała delikatność. Pamiętał Cornelius, dostosowując się do życzeń swej kochanki—narzeczonej, czym przyprawiał ją raz za razem o mocniejsze, szybsze bicie serca. Był jednocześnie pewny i ostrożny, rozkosznie romantyczny w chwili, gdy rozpalał jej ognie jeszcze bardziej, a płomienie pragnęły wydostać się spod jej skóry, w gorącym dotyku niecierpliwych dłoni zająć ogniem także i jego. Topiły lód jasnego spojrzenia, zastępując zimną taflę jasnym, bezchmurnym niebem. Niebem, do którego teraz — wspólnie, zachłannie — sięgali.
Gdy uśmiechnął się w ten przewrotny sposób, ciałem Valerie poruszył kolejny dreszcz, tym razem każący jej plecom wygiąć się, gdy uniesiona na łokciach chwytała jego roziskrzone spojrzenia, poddawała uważnej egzaminacji taka, jaką była. Ze wszystkimi piegami rozrzuconymi po jasnej skórze, z tym spojrzeniem przymglonym, zaróżowionymi od pocałunków, drżącymi wargami, falującą w urywanych oddechach klatką piersiową.
Nie oponowała. Jakże by mogła? Kolejna prośba uciekła więc wprost w jego usta, gdy ciepło dołączyło do ciepła, gdy Valerie zupełnie odruchowo wysunęła biodra do góry, gdy przyciągnęła go bliżej, bo drżała już cała — z niecierpliwości, przez przygryzienie wargi, przez niego.
Nie musieli się spieszyć i tego nie robili. W ciepłym świetle płomieni kominka wszelkie ostre krawędzie łagodniały, topił się lód pruderii i manier, a dwoje stawało się jednym. Na miękkiej kanapie, na gobelinie z drzewem genealogicznym rodu, gdzie — być może prędzej niż później, Cornelius przecież mówił, że był na to przygotowany — pojawią się dwie kolejne osoby.
Po próbach — ostrożnych i tych nieprzemyślanych — oswoili wreszcie swój ogień. Ogień, którego podtrzymanie powinno stać się ich drugą naturą.
Ogień, o którego niegaśnięcie również zadbał przezorny narzeczony, w czasie, gdy jego jasnowłosa wybranka, okryta marokańskim kocem, szeptała mu do ucha słodkie pochwały, na łagodne zakończenie wspólnej symfonii.
| z/tx2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź