[SEN] Dzień, którego nie było
AutorWiadomość
dzień, którego nie było.
ost.
ost.
Otulał ją tylko gorąc wody. Z korytarza, spomiędzy uchylonych drzwi, do środka wkradało się wątłe światło kilku świec ustawionych na wiszącej półce; w samej łazience było jednak zupełnie ciemno. Nie zapaliła lamp. Nie chciała tego widzieć, swojego odbicia w tafli czerwieniącej się od grzechu; piekły ją oczy, spuchnięte, szkarłatne, ociekające grubymi jak grochy łzami, które co rusz spływały po policzkach. Pociągała nosem, z dłońmi zaciśniętymi na krawędziach białej kołyski, w której dopuściła się najgorszej ze zbrodni; skurcze w podbrzuszu rozrywały ją od środka, pulsowały bólem, który niósł się po całym ciele, raz po raz wydobywając z jej gardła ostrzejsze wydechy, sapnięcia czy głośniejsze jęknięcia. Mokre, czarne włosy lepiły się do twarzy, niczym ciężka, teatralna kurtyna pozbawiały ją widoku na deski sceny, na aktora, który odgrywał właśnie swą pierwszą i ostatnią rolę; ona była tu reżyserem tylko pozornie, wszystko przez niego. To on zmusił ją do ostateczności, do absolutnego wyniszczenia samej siebie na rzecz próby odzyskania jego bezwartościowej, utęsknionej miłości: po co? Nie wróci do niej, wiedziała, że nie wróci, a więc musiała wyzbyć się ostatniego z jego śladów, tego najważniejszego, rozwijającego się w niej od zaledwie dwóch tygodni. Prawdę poznała szybko.
Tak szybko, jak on porzucił ją bez słowa.
Jej ciałem szarpnęła kolejna fala bólu, gdy w ciemności zamajaczyła srebrna poświata. Widziała ją niedokładnie, rozmazaną fałdę opalizującego koloru, która powoli przybierała kształt; na krawędzi wanny, tuż obok jej dłoni, pojawiły się lisie łapy. Potem ponad porcelanę podniosła się głowa, za którą rozkwitło siedem majestatycznych ogonów - patrzyła na nie już bez przestrachu, zrezygnowana, liczyła, że oto przeznaczenie przyszło zabrać ją z tego padołu, że pozbycie się płodu jednak dobiło i ją: ale lis zachichotał tylko, liznął jej policzek, by potem przemienić się w błyszczącą mgiełkę by nagle wedrzeć się do jej uszu, nosa, oczu, ust; rozsadził ją od środka. Gwałtownie. Rozerwał czaszkę, pogruchotał jej kości i zniszczył mózg, przeistaczając jego pozostałości w płatki śniegu. Wystrzeliły z niej, gdy w przypływie cierpienia wygięła się do tyłu, odrzucona siłą lisiej tortury, i pokryły wszystko. Zmroziły wodę w wannie, zmroziły ciszę, sprawiły, że rozpadło się jej mieszkanie, forma mieniła się formą, rzeczywistość zakrzywiała rzeczywistość - dokąd mnie zabierzesz? Istniała, nie istniała, wszystko działo się jednocześnie w dziwnej galaktyce przyozdobionej milionem współgrających barw; spadała gdzieś w dół, a potem nurt szarpał nią znowu i leciała do góry, nim coś sięgnęło po jej rękę i pociągnęło w bok. Ile czasu tkwiła w tej przepięknej nicości? Nie wiedziała, zasnęła.
A gdy się obudziła, leżała wśród kwiatów.
Gdzie była? Czym były te wielkie krzewy pęczniejące od kolorowych pąków? Wokół nich latały pszczoły, ale zdawały się jej nie zauważać, zbyt zajęte zbiorem nektaru; opierała się o bluszcz, o jego ścianę, która stała samotnie na wzgórzu, chyba najwyższym szczycie samotnej, kamiennej góry, gdzieniegdzie pokrytej zielenią, spoglądającej w dół na połacie lasów i małych miast. Przypominały modele dziecięcych zabawek ułożonych z klocków, nie przyglądała im się jednak zbyt długo, nagle świadoma, gdzie znajdowała się jej dłoń.
Na brzuchu. Wypukłym, pewnie kilkumiesięcznym, w którego cieple i bezpieczeństwie rozwijało się dziecko - niezabite, wciąż żywe, czuła, jak ruszało się w niej delikatnie, jak oddychało wśród jej ciała, jak śniło tak piękne sny. Zadrżała, oddech zamarł jej w gardle; czy to możliwe? Okrywała ją półprzezroczysta, srebrna szata z wyszywaną na plecach bladoróżową chryzantemą, ale materiał był niezwiązany, odsłaniał ciężarną nagość, która przyprawiała ją o zawrót głowy. To niemożliwe, pozbyłam się ciebie. Pozbyłam, bo on nie wróci. Czym jesteś? Odszukała wzniesienia na swoim ciele drugą dłonią, otoczyła je rękoma, na moment zastygając w tej pozycji, pochylona, z kaskadą suchych już włosów przysłaniającą twarz, nim spróbowała wstać - na chwiejnych nogach, wciąż plecami oparta o ścianę kwiatów, które otaczały także jej stopy. Niektóre z liści wydawały się wspinać po jej kostce, okręcone wokół chudej nogi, jakby próbowały dodać jej sił, wyczuwając, że sama nie da sobie rady: z niczym, z własną fizycznością, z dzieckiem wciąż w niej się rozwijającym. Gdzie ja jestem? Gdzie my jesteśmy? Ach, nieważne; wciąż jesteśmy sami. Zmrużyła oczy, spoglądając w górę, na słońce, które wcale nie paliło powiek; zrozumiała, że w tej dziwnej krainie mogła przyglądać mu się bez bólu. Jak mam zejść z tej góry? Powiedz mi, srebrny lisie, powiedz, bo sama nie wiem już nic. Znów powiodła dłońmi do brzucha, spojrzała w dół, patrząc, jak wystaje ponad szczupłą sylwetkę, dumny i kwitnący; kwitł tak, jak kwiaty za jej plecami.
A potem słońce przeszyła szarość. Niebo zgasło, sczerniało, pokryte pierzyną deszczowych chmur. Krzew zadrżał; ktoś tu był, z nią, w tej bajce, która nigdy miała nie nadejść.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Roślinność kwitnie tu w najlepsze.
Co mamy teraz, to wczesna wiosna, a owoce, których czas przychodzi latem i jesienią są już dojrzałe i ciężkie. Drzewa gną się prawie do ziemi, zmęczone dźwiganiem plonów, jak pochylone starowinki, chociaż pamiętam, jak ledwie dwa lata temu własnoręcznie wkopywałem je w ziemię. Mam dobrą rękę do zieleni, lecz ten ogród sprawiły czary. No, może szczypta tej miłości, jaką otaczam każdą pojedynczą sadzonkę i gniazdo kolorowych uli. Maluję je łagodnymi kolorami, na żółto, pomarańczowo, bladoróżowo i jasnoniebiesko, a później małym pędzelkiem doprawiam szczegóły. Szczęśliwe pszczoły i słoiki miodu, zamknięte lnianymi ściereczkami i ściśniętymi gumką, królową siedzącą na tronie i kilku heroldów, obwieszczających rozkazy. Gdzieniegdzie niebieskie maki i czerwone niezapominajki, rzeczywistość nie musi się zgadzać, nie na moim obrazku. Mieszkanki uli są zadowolone, gdyby obejrzeć ten mikroświat pod lupą, byłoby widać, że uśmiechają się, kiedy wracają do swych domów. Mój, ten prawdziwy, jest daleko. Tutaj stoi najzwyklejsza chatka, zbita z desek, które nie były potrzebne nikomu innemu, właściwie: szałas, stanowiący schronienie przed deszczem, no i hałasem. Zimą między szparami w oknach (a okna to są zwykłe dziury w ścianie, wieczorami osłaniane plecionym kocem) hulałyby przeciągi, więc dobrze, że temperatura tu w ogóle nie spada. W środku znajduje się cały dobytek Ogrodnika, konewka, haczka, łopaty i szpadle, a o dumną, frontową ścianę opiera się taczka, do której przyczepiłem dzwoneczki. Osobistych rzeczy właściwie tu brak, w kącie leży materac zasłany pościelą w odlatujące bociany, a na stołku stoi miedziana miednica i kubek, w którym trzymam szczoteczkę do zębów. Nad posłaniem wisi krzywo wbity obrazek, z czasów, kiedy nie dość wprawnie posługiwałem się młotkiem. Przedstawia inne, miejskie czasy, peron kolejowy i ciemnowłosą dziewczynkę w czarnej szacie, jeszcze bez charakterystycznych lampasów w jednym z czterech kolorów. Straszliwie podobało mi się to zdjęcie, więc mi je sprezentowała. Nie mogę trzymać go w swojej sypialni, więc znalazło miejsce tutaj, jak sądzę - staje się jeszcze bliższe, jeszcze bardziej osobiste. Ona nigdy tego nie widziała, chyba, ile dla mnie znaczy. Tutaj jestem inny, bardziej powściągliwy, wyśniony - syn dla rodziców i mężczyzna, dla niej. Skrzywiony własnym charakterem, podobnie jak drzewka, bo też noszę swoje ciężary. Wiadra z kompostem i nieodżałowane uczynki. Niedawno zepsułem wagę - śniło mi się, że ważą moje serce, jak na egipskim procesie w sprawie o życie pozagrobowe. Szalka pękła, a organ potoczył się nie wiadomo gdzie. Tyle go widzieliśmy, a ja zostałem bez serca. Kiedy noszę rozpiętą koszulę, można dostrzec na mej piersi małą, czarną dziurkę. To stamtąd właśnie wypadło. O dziwo, dalej czuję, tylko inaczej niż wcześniej. Bodźce docierają jak przez watę, najpierw myślałem, że się topię i bolało, ale chyba lepiej żyje mi się bez serca. Zrywam z jabłoni dojrzałą śliwkę i bez mycia, smakuję ją, rozpływając się nad słodyczą. Nie patrzę w środek, nie ma takiej możliwości, by okazała się robaczywa. Zrobię z nich nalewkę na spirytusie, dobrą, mocną, podawaną do herbaty, na kaszel i na czysto, dla odważnych, ale to w małych kieliszkach. Co za dużo, to niezdrowo.
Nagle - słyszę szelest, który bruździ w samotności. Nikt tu przecież nie przychodzi, mugole omijają moje wzgórze szerokim łukiem, a zwierzęta nie muszą się skradać. Sarny jedzą mi z ręki, a dziki pomagają w spulchnianiu grządek. To przyjaciele, nie szkodniki. Urządza ich garść żołędzi, wytrząśnięta z dębu i podana na fantazyjnym półmisku z liści. Więc co to? Kto? Nadstawiam uszu i w pierwszym odruchu chwytam za łopatę - różdżka pewnie leży gdzieś w chatce, niedbale zakopana w rozgrzebanej pościeli. Z zarośli jarzą się srebrne oczy, moje własne zwężają się podejrzliwie, lecz to tylko srebrny lis. Oddycham z ulgą, kiedy macha swoimi ogonami na powitanie, jak stęskniony pies, po czym ociera mi się o nogi i swoim zwyczajem: znika. Przyniósł mi deszcz - właściwie moim roślinom, bulwom czerwonych i żółtych pomidorów, fasolce i gruntowym ogórkom-olbrzymom. Chcę posadzić jeszcze dynię, one nie potrzebują dużo, poza życzliwą troską. Wraz z pierwszymi kroplami, na ziemię spadają też ludzkie kroki, znane. Rozgarniam liście, zdążam w ich stronę i faktycznie, jest, półpłynna, jak z baśni.
-Wren - wołam ją, poznaję po samym profilu i obrysie dłoni, ułożonej na ciężarnym brzuchu - ile to miesięcy? - pytam, przystając kawałek dalej, bosy, w podwiniętych spodniach pobrudzonych ziemią na kolanach i w rozpiętej, lnianej koszuli, przez którą widać czarną plamę w miejscu serca - chodź ze mną, pokażę ci coś - mówię, ostrożnie chwytając ją za rękę i pokazując, jak przejść do samotni, utkanej z moich wyobrażeń - zobacz, jak urosły - dawno jej tu nie było. Właściwie, tylko raz, kiedy rosła tu schorowana jarzębina - zostaniesz ze mną? - na jak długo?
Co mamy teraz, to wczesna wiosna, a owoce, których czas przychodzi latem i jesienią są już dojrzałe i ciężkie. Drzewa gną się prawie do ziemi, zmęczone dźwiganiem plonów, jak pochylone starowinki, chociaż pamiętam, jak ledwie dwa lata temu własnoręcznie wkopywałem je w ziemię. Mam dobrą rękę do zieleni, lecz ten ogród sprawiły czary. No, może szczypta tej miłości, jaką otaczam każdą pojedynczą sadzonkę i gniazdo kolorowych uli. Maluję je łagodnymi kolorami, na żółto, pomarańczowo, bladoróżowo i jasnoniebiesko, a później małym pędzelkiem doprawiam szczegóły. Szczęśliwe pszczoły i słoiki miodu, zamknięte lnianymi ściereczkami i ściśniętymi gumką, królową siedzącą na tronie i kilku heroldów, obwieszczających rozkazy. Gdzieniegdzie niebieskie maki i czerwone niezapominajki, rzeczywistość nie musi się zgadzać, nie na moim obrazku. Mieszkanki uli są zadowolone, gdyby obejrzeć ten mikroświat pod lupą, byłoby widać, że uśmiechają się, kiedy wracają do swych domów. Mój, ten prawdziwy, jest daleko. Tutaj stoi najzwyklejsza chatka, zbita z desek, które nie były potrzebne nikomu innemu, właściwie: szałas, stanowiący schronienie przed deszczem, no i hałasem. Zimą między szparami w oknach (a okna to są zwykłe dziury w ścianie, wieczorami osłaniane plecionym kocem) hulałyby przeciągi, więc dobrze, że temperatura tu w ogóle nie spada. W środku znajduje się cały dobytek Ogrodnika, konewka, haczka, łopaty i szpadle, a o dumną, frontową ścianę opiera się taczka, do której przyczepiłem dzwoneczki. Osobistych rzeczy właściwie tu brak, w kącie leży materac zasłany pościelą w odlatujące bociany, a na stołku stoi miedziana miednica i kubek, w którym trzymam szczoteczkę do zębów. Nad posłaniem wisi krzywo wbity obrazek, z czasów, kiedy nie dość wprawnie posługiwałem się młotkiem. Przedstawia inne, miejskie czasy, peron kolejowy i ciemnowłosą dziewczynkę w czarnej szacie, jeszcze bez charakterystycznych lampasów w jednym z czterech kolorów. Straszliwie podobało mi się to zdjęcie, więc mi je sprezentowała. Nie mogę trzymać go w swojej sypialni, więc znalazło miejsce tutaj, jak sądzę - staje się jeszcze bliższe, jeszcze bardziej osobiste. Ona nigdy tego nie widziała, chyba, ile dla mnie znaczy. Tutaj jestem inny, bardziej powściągliwy, wyśniony - syn dla rodziców i mężczyzna, dla niej. Skrzywiony własnym charakterem, podobnie jak drzewka, bo też noszę swoje ciężary. Wiadra z kompostem i nieodżałowane uczynki. Niedawno zepsułem wagę - śniło mi się, że ważą moje serce, jak na egipskim procesie w sprawie o życie pozagrobowe. Szalka pękła, a organ potoczył się nie wiadomo gdzie. Tyle go widzieliśmy, a ja zostałem bez serca. Kiedy noszę rozpiętą koszulę, można dostrzec na mej piersi małą, czarną dziurkę. To stamtąd właśnie wypadło. O dziwo, dalej czuję, tylko inaczej niż wcześniej. Bodźce docierają jak przez watę, najpierw myślałem, że się topię i bolało, ale chyba lepiej żyje mi się bez serca. Zrywam z jabłoni dojrzałą śliwkę i bez mycia, smakuję ją, rozpływając się nad słodyczą. Nie patrzę w środek, nie ma takiej możliwości, by okazała się robaczywa. Zrobię z nich nalewkę na spirytusie, dobrą, mocną, podawaną do herbaty, na kaszel i na czysto, dla odważnych, ale to w małych kieliszkach. Co za dużo, to niezdrowo.
Nagle - słyszę szelest, który bruździ w samotności. Nikt tu przecież nie przychodzi, mugole omijają moje wzgórze szerokim łukiem, a zwierzęta nie muszą się skradać. Sarny jedzą mi z ręki, a dziki pomagają w spulchnianiu grządek. To przyjaciele, nie szkodniki. Urządza ich garść żołędzi, wytrząśnięta z dębu i podana na fantazyjnym półmisku z liści. Więc co to? Kto? Nadstawiam uszu i w pierwszym odruchu chwytam za łopatę - różdżka pewnie leży gdzieś w chatce, niedbale zakopana w rozgrzebanej pościeli. Z zarośli jarzą się srebrne oczy, moje własne zwężają się podejrzliwie, lecz to tylko srebrny lis. Oddycham z ulgą, kiedy macha swoimi ogonami na powitanie, jak stęskniony pies, po czym ociera mi się o nogi i swoim zwyczajem: znika. Przyniósł mi deszcz - właściwie moim roślinom, bulwom czerwonych i żółtych pomidorów, fasolce i gruntowym ogórkom-olbrzymom. Chcę posadzić jeszcze dynię, one nie potrzebują dużo, poza życzliwą troską. Wraz z pierwszymi kroplami, na ziemię spadają też ludzkie kroki, znane. Rozgarniam liście, zdążam w ich stronę i faktycznie, jest, półpłynna, jak z baśni.
-Wren - wołam ją, poznaję po samym profilu i obrysie dłoni, ułożonej na ciężarnym brzuchu - ile to miesięcy? - pytam, przystając kawałek dalej, bosy, w podwiniętych spodniach pobrudzonych ziemią na kolanach i w rozpiętej, lnianej koszuli, przez którą widać czarną plamę w miejscu serca - chodź ze mną, pokażę ci coś - mówię, ostrożnie chwytając ją za rękę i pokazując, jak przejść do samotni, utkanej z moich wyobrażeń - zobacz, jak urosły - dawno jej tu nie było. Właściwie, tylko raz, kiedy rosła tu schorowana jarzębina - zostaniesz ze mną? - na jak długo?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Gdzieś pośród tego Edenu przemykał wąż. W powietrzu unosił się jego ciężki, obezwładniający zapach, ale rośliny wdzięcznie owijające jej nogi szeptały, że to tylko jej wyobrażenie, że tu, w tym małym miejscu na ziemi, wszystko jest takie, jakim być powinno. Kawałek utraconego raju przetrwał na samych obrzeżach planety, tam, gdzie nie dosięgło już wszechobecne spojrzenie dziwnego ducha, i tu mogłaby odetchnąć spokojnie. Uwierzyła, może, tylko na moment, na chwilę, bo nad głową rozkwitły burzowe chmury raz po raz przecięte wstęgą złotej błyskawicy, która z nieba sypała skrzące się drobinki. Ulewa, choć powinna, nie zerwała się jeszcze do popołudniowej arii nawadniającej plony; przyjdzie później, jeśli w ogóle, teraz natomiast musieli zadowolić się szczyptą niebiańskiej błyskotki. Musieli? Ona i dziecko, to naturalne, lecz z kąta wyrósł po chwili Francis, ogrodnik, dozorca małego akwenu w sercu wzburzonego oceanu. Spojrzała na niego długo, marszcząc brwi, a dłonie odruchowo przysłoniły brzuch, którego i tak nie była w stanie ukryć. Wiedział, że istnieje. Musiał wiedzieć, zawsze wiedział, nieważne, czy śniła, czy tańczyła z cieniem wspomnień na jawie.
- Nie wiem - odpowiedziała mu łagodnie, zagubiona wśród całej tej Krainy Czarów, z odsłoniętą spomiędzy połów szaty piersią, ale nie istniał tu chłód, który mógłby ją za to ukarać. Nie istniały też potępiające spojrzenia; tylko oni i kwiaty, które za jej plecami wciąż pachniały zachęcająco. Zdawały się podpowiadać, by ruszyła do przodu, a one dotrzymają jej towarzystwa, upewnią się, że nie upadnie przy żadnym kroku. Nie mogła tego zrobić, należało dbać o rosnące w niej życie. - Nie wiem też gdzie jestem. Co to za miejsce, Francisie? - pytała trochę żałośnie, prosiła, by wytłumaczył jej tę dziwną rzeczywistość, choć wydawało jej się, że przecież musiała ją znać. Że była tu już wcześniej. Ujęła więc jego dłoń, a każde dotknięcie stóp o ziemię sprawiało, że wokół jej kostek pojawiały się nowe źdźbła asekurującej ją trawy. Jeśli trafiała na kwiaty, na fiołki, na mlecze, na niezapominajki, one również przyłączały się do wspólnej sprawy, upewniały się, że jej chód pozostawał bezpieczny. Sama chwiałaby się na nogach.
Dostrzegła czarną plamę w miejscu jego serca, widziała ją dokładnie i nie mogła odegnać od siebie przekonania, że ostatnim razem jeszcze je w sobie miał. Ostatnim razem - kiedy? Ile czasu minęło gdy obudziła się tu pośród słodkich krzewów i kwaśnych bluszczy, nieopodal chatki, którą stworzył z niczego? Między jej nogami zamigotał lunarny lis, zachichotał, a potem znów zniknął, ocierając się o wnętrze uda; czuła na sobie ślad jego ogonów, gdy zbliżali się do pęczniejących od zdrowia zbiorów. Na pewno czekały na deszcz. A on? Na co czekał on, uwięziony na samotnej górze, z której nie sposób było zejść bez skręcenia w sobie wszystkich kończyn, karku, bez widma dogorywania wśród obojętnych kamieni i prześmiewczych mrówek zmierzających do wielkich gniazd?
- Czym je karmisz? Ach, wspinają się jak po drabinie do samego nieba - uśmiechnęła się do groszku, a ten uśmiechnął się do niej, drżąc na łodygach, kiedy z nieba jęły spadać pierwsze krople. Coś nad nimi płakało, może zmęczony galaktyczną wędrówką żółw, który musiał na chwilę przystanąć, by złapać oddech - czyżby zgubił w tym wszystkim drogę, tak bardzo rozżalony? Wren odchyliła głowę i spojrzała ku szaremu niebu, przysłaniając twarz dłonią; patrzyła przez rozchylone palce na mżawkę, która przy ziemi przemieniała się w kule wielkości złożonych rąk i uderzała o pulchną glebę, a ta piła jej dobrodziejstwo z radością. - To ciepły deszcz - zauważyła ze zdziwieniem, by potem skierować spojrzenie niżej. Na siebie, na wybrzuszenie dziecięcej kołyski, które obmywał teraz letni, jak to się nazywa, kapuśniaczek?
Być może to powtarzało się często. Pojawiała się tu, przy nim, a potem znikała, zapominając kim był, gdzie był, dlaczego był - i znów wracała do niego z amnezją, w swym wnętrzu pieczołowicie chowając dowód ich dawnego dryfowania pośród chmur. Puchatych, białych, wygodnych; niosły ich daleko, dopóki ułuda nie otruła ziemi, a kłamstwo nie wydarło z nich tego, co najlepsze. Jednak Francis stracił to serce: przez nią? Co stało się ostatnio, czyżby przyrzekła, że więcej nie wróci?
- Nie wiem - powtórzyła na dźwięk jego pytania, ruszywszy w kierunku chatki. Jej ściany oblegała bujna roślinność, zaś ją opuszczały siły; stanęła więc blisko drzwi i rozłożyła ręce na boki, pozwalając, by utkane z zieleni dłonie pochwyciły ją w swe objęcia i ułożyły na złożonym z najmiększych kwiatów hamaku. - To nie zależy ode mnie. Tak, pamiętam: kiedy odpracujesz ciężar swojego grzechu, może wtedy zostanę na dłużej - szepnęła cicho, przejęta, gdy zrozumienie oblało ciepłem jej umysł. Skrawki i urywki, tym była jej pamięć, a jednak liczyła, że powróci doń więcej. Obserwowała przy tym jak coraz więcej kropel obmywa jej brzuch; uderzały o nabrzmiałą skórę by spłynąć w dół, zaś gdy to robiły, jak przez mgłę odsłaniały spoczywające w jej wnętrzu dziecko. Cielesna bariera nie miała tu znaczenia. - Chce mi się pić. Masz sok z pomarynki? - zwróciła wzrok na Francisa; daj mi pomarańczę, ale daj mi też mandarynkę, daj mi je obie, stwórz z nich jedność, a potem wyciśnij sok, zaspokój mnie.
- Nie wiem - odpowiedziała mu łagodnie, zagubiona wśród całej tej Krainy Czarów, z odsłoniętą spomiędzy połów szaty piersią, ale nie istniał tu chłód, który mógłby ją za to ukarać. Nie istniały też potępiające spojrzenia; tylko oni i kwiaty, które za jej plecami wciąż pachniały zachęcająco. Zdawały się podpowiadać, by ruszyła do przodu, a one dotrzymają jej towarzystwa, upewnią się, że nie upadnie przy żadnym kroku. Nie mogła tego zrobić, należało dbać o rosnące w niej życie. - Nie wiem też gdzie jestem. Co to za miejsce, Francisie? - pytała trochę żałośnie, prosiła, by wytłumaczył jej tę dziwną rzeczywistość, choć wydawało jej się, że przecież musiała ją znać. Że była tu już wcześniej. Ujęła więc jego dłoń, a każde dotknięcie stóp o ziemię sprawiało, że wokół jej kostek pojawiały się nowe źdźbła asekurującej ją trawy. Jeśli trafiała na kwiaty, na fiołki, na mlecze, na niezapominajki, one również przyłączały się do wspólnej sprawy, upewniały się, że jej chód pozostawał bezpieczny. Sama chwiałaby się na nogach.
Dostrzegła czarną plamę w miejscu jego serca, widziała ją dokładnie i nie mogła odegnać od siebie przekonania, że ostatnim razem jeszcze je w sobie miał. Ostatnim razem - kiedy? Ile czasu minęło gdy obudziła się tu pośród słodkich krzewów i kwaśnych bluszczy, nieopodal chatki, którą stworzył z niczego? Między jej nogami zamigotał lunarny lis, zachichotał, a potem znów zniknął, ocierając się o wnętrze uda; czuła na sobie ślad jego ogonów, gdy zbliżali się do pęczniejących od zdrowia zbiorów. Na pewno czekały na deszcz. A on? Na co czekał on, uwięziony na samotnej górze, z której nie sposób było zejść bez skręcenia w sobie wszystkich kończyn, karku, bez widma dogorywania wśród obojętnych kamieni i prześmiewczych mrówek zmierzających do wielkich gniazd?
- Czym je karmisz? Ach, wspinają się jak po drabinie do samego nieba - uśmiechnęła się do groszku, a ten uśmiechnął się do niej, drżąc na łodygach, kiedy z nieba jęły spadać pierwsze krople. Coś nad nimi płakało, może zmęczony galaktyczną wędrówką żółw, który musiał na chwilę przystanąć, by złapać oddech - czyżby zgubił w tym wszystkim drogę, tak bardzo rozżalony? Wren odchyliła głowę i spojrzała ku szaremu niebu, przysłaniając twarz dłonią; patrzyła przez rozchylone palce na mżawkę, która przy ziemi przemieniała się w kule wielkości złożonych rąk i uderzała o pulchną glebę, a ta piła jej dobrodziejstwo z radością. - To ciepły deszcz - zauważyła ze zdziwieniem, by potem skierować spojrzenie niżej. Na siebie, na wybrzuszenie dziecięcej kołyski, które obmywał teraz letni, jak to się nazywa, kapuśniaczek?
Być może to powtarzało się często. Pojawiała się tu, przy nim, a potem znikała, zapominając kim był, gdzie był, dlaczego był - i znów wracała do niego z amnezją, w swym wnętrzu pieczołowicie chowając dowód ich dawnego dryfowania pośród chmur. Puchatych, białych, wygodnych; niosły ich daleko, dopóki ułuda nie otruła ziemi, a kłamstwo nie wydarło z nich tego, co najlepsze. Jednak Francis stracił to serce: przez nią? Co stało się ostatnio, czyżby przyrzekła, że więcej nie wróci?
- Nie wiem - powtórzyła na dźwięk jego pytania, ruszywszy w kierunku chatki. Jej ściany oblegała bujna roślinność, zaś ją opuszczały siły; stanęła więc blisko drzwi i rozłożyła ręce na boki, pozwalając, by utkane z zieleni dłonie pochwyciły ją w swe objęcia i ułożyły na złożonym z najmiększych kwiatów hamaku. - To nie zależy ode mnie. Tak, pamiętam: kiedy odpracujesz ciężar swojego grzechu, może wtedy zostanę na dłużej - szepnęła cicho, przejęta, gdy zrozumienie oblało ciepłem jej umysł. Skrawki i urywki, tym była jej pamięć, a jednak liczyła, że powróci doń więcej. Obserwowała przy tym jak coraz więcej kropel obmywa jej brzuch; uderzały o nabrzmiałą skórę by spłynąć w dół, zaś gdy to robiły, jak przez mgłę odsłaniały spoczywające w jej wnętrzu dziecko. Cielesna bariera nie miała tu znaczenia. - Chce mi się pić. Masz sok z pomarynki? - zwróciła wzrok na Francisa; daj mi pomarańczę, ale daj mi też mandarynkę, daj mi je obie, stwórz z nich jedność, a potem wyciśnij sok, zaspokój mnie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Miałem kiedyś zegarek, zwykły, na brązowym, skórzanym pasku. Był już lekko wytarty i tylko tarcza świadczyła o jego wartości, wyłożona masą perłową. Pamiątka, która przypominała mi, kim jestem. Zakopałem go gdzieś pod krzywym płotem, ponieważ stanął. Po kilku dniach, które tu spędziłem, po prostu przestał chodzić. Cicho wydał ostatnie tchnienie i odszedł niezauważony, bez jednego jęku, a ja go nie żałuję. Przestaje być potrzebny, bo tu czas płynie inaczej, liczony wschodami i zachodami słońca, no i sygnałami, jakie daje mi mój własny brzuch. Burczy, kiedy głodnieję i tak obliczam, kiedy trzeba wstać z kolan, odejść od rabaty i przygotować posiłek. Skromny, częściej na zimno niż na ciepło: panuje przecież duszne lato, a owoce rodzą się tu mięsiste, soczyste, słodkie, zaspokajające pragnienie i głód. Są zaczarowane, ale nie przeze mnie: ja tylko dziedziczę tą niezwykłą ziemię. Nie wiem, czyim jestem spadkobiercą, ogród przypomina ten biblijny i ten mitologiczny, ale istnieje naprawdę. Skąd to wiem? Poznaję po bólu pleców od nachylania się nad grządkami, po niemożliwie spiętych mięśniach, brudzie gromadzącym się za paznokciami i tym, że po całym dniu przycinaniu liści i rozpryskiwaniu nawozu, śmierdzę. Uczciwą pracą, wysiłkiem - może to forma pokuty, najgorsza dla kogoś, kto urodził się i dorastał w luksusie. Jeśli to upadek, to ląduję jak kot, miękko i na czterech łapach. Czasami wracam tam, skąd przybyłem, ale wiem, że znalazłem swoje miejsce i nie przeszkadza mi brak marmuru i kryształowych żyrandoli. Samotność doskwiera i właśnie wtedy schodzę ze swojego wzgórza, nakładam odświętne ubranie i golę brodę. Tutaj robię to rzadko, bo rośnie naprawdę powoli. Zazwyczaj, kiedy zbiera się na deszcz.
Lunie zaraz, tak o wygląda, tu burze nie przechodzą bokiem. Kiedy trzaskają pioruny, walą zawsze w suche drzewo na skraju ogrodu, a ono magazynuje ich energię. Staje w płomieniach, ale nigdy się nie spala, to dziwny gatunek, nie mogę do niego podejść. Próbowałem, ale otacza je nieprzyjemna aura, która mnie odstrasza. Stałoby się coś złego, gdybym spróbował tknąć tej osmalonej kory - muszę pozwalać mu rosnąć. Krople deszczu spadają na moją ogorzałą od słońca buzię, z daleka to gruchy łez, a z bliska perły. Czy te, dotykające jej nagiej skóry, też są takie gorące?
-Właściwie, to nie wiem - odpowiadam Wren, oglądając się na nią przez ramię. Jestem gospodarzem, kroczę pierwszy, pokazuję jej, jak stąpać, by ziemia przyjęła jej obecność - pomieszkuję tu, ale nie znam drogi. Nikt z miasteczka się tu nie dostanie - nikogo jeszcze nie widziałem - tylko zwierzęta tu przychodzą - różne, oswojone i nieoswojone, ale żadne nie robią mi krzywdy. Chwyta mą dłoń, a ja czuję ulgę, wciąż lękam się odrzucenia, lecz ona mi pozwala. Oprowadzam ją po skrawku obrośniętym chwastami - tu, z tej strony rosną tylko żółte mlecze i ich przepoczwarzone dmuchawce, a także białe kwiaty na długich łodygach i połacie pokrzyw - zrywając je o północy, nie poparzysz sobie palców - zdradzam jej, dumny ze swej wiedzy. Odkrywam to przypadkiem, ale wykorzystuję czynnie, tkając z nich koszule dla przeklętych chłopców. Przylatują tu z południa - to twój towarzysz? Sprowadza mi deszcz - zauważam srebrnego lisa, który przemyka między jej nogami. Może to ona nade mną czuwa? Tylko dlaczego, z daleka?
-Jedzą moje lata i porcelanę. Lubią też litery i kiedy im śpiewam - wyjaśniam, rozpromieniony i dumny, jak ojciec, który prezentuje wydrapany na futrynie dokument wzrostu swego pierwszego syna. Coś mnie tknęło w tej chwili; patrzę na Wren, jakbym widział ją pierwszy raz w swoim życiu. Dociera do mnie, że nie trafiła tu bez powodu, powinniśmy być razem - jest moje, prawda? - pytam, nieśmiało wskazując na jej wypukły brzuch. Nie chcę go dotykać, rozsadza mnie niepewność, że coś w niej zepsuję, że jeśli choć musnę napiętą skórę, ona pęknie, a Wren zostanie zraniona i pusta.
-Bywa też chłodny, ale tylko we wtorki i środy - informuję ją, poznałem już nawyki tej krainy, przywykłem do jej rytmu. Ją też mogę tego nauczyć, ale jeszcze milczę, bo nie jestem pewny, czy ona tego chce. Poznać sekrety, które trzymam pod materacem i wkopane w ziemię. Zaznaczyłem miejsce spoczynku zegarka, ale wolałbym go nie odzyskać. Ją - mogę? Jeśli przeproszę? Poproszę?
-Tak sądziłem, że w końcu tu przyjdziesz. Chyba... chyba na ciebie czekałem - wyznaję. Z chatki wystawiam na zewnątrz toporny stół i krzesło - mam tylko jedno - zwracam się do niej przepraszająco i oddaję to zaszczytne miejsce, a sam tymczasem krzątam się dookoła. Na blacie ląduje lniana płachta, posłuży jako obrus. W glinianej misie pysznią się maliny i jagody, ale ją zachęcam, by spróbowała pomidorów -są słodsze, niż jabłka - to szczera prawda, nie kłamałbym przecież. Gdy ugryzie, skórka pęknie, miąższ ujrzy światło dzienne, a sok spłynie w dół po jej brodzie i zatrzyma się na ciemnej brodawce piersi. Zwieszam głowę, cichszy niż przed momentem, bo naprawdę zrobiłem coś złego i to faktycznie jest moja kara - ogród wygląda już pięknie, jest żywy i bujny - mówię, przytrzymując jej drobne palce. Zobacz, to wszystko dla ciebie. Każde źdźbło trawy i plaster miodu, podbierany pszczołom.
Kręcę głową, schnie mi w ustach.
-Nie mam - to jest to drzewo, to, cyklicznie uderzane piorunem. To, do którego nie mogę podejść - mam inny - z granatu, słodzony tęsknotą i rozstaniem. Sięgam po dzbanek i kubek, upijam pierwszy łyk, by wiedziała, że nie jest zatruty - jesteś - a ja się cieszę, chociaż nie wiem, jak to okazać. Uśmiecham się zakłopotany, a czarna plamka na mojej piersi, wcześniej wielkości pchełki, rośnie do rozmiarów guzika.
Lunie zaraz, tak o wygląda, tu burze nie przechodzą bokiem. Kiedy trzaskają pioruny, walą zawsze w suche drzewo na skraju ogrodu, a ono magazynuje ich energię. Staje w płomieniach, ale nigdy się nie spala, to dziwny gatunek, nie mogę do niego podejść. Próbowałem, ale otacza je nieprzyjemna aura, która mnie odstrasza. Stałoby się coś złego, gdybym spróbował tknąć tej osmalonej kory - muszę pozwalać mu rosnąć. Krople deszczu spadają na moją ogorzałą od słońca buzię, z daleka to gruchy łez, a z bliska perły. Czy te, dotykające jej nagiej skóry, też są takie gorące?
-Właściwie, to nie wiem - odpowiadam Wren, oglądając się na nią przez ramię. Jestem gospodarzem, kroczę pierwszy, pokazuję jej, jak stąpać, by ziemia przyjęła jej obecność - pomieszkuję tu, ale nie znam drogi. Nikt z miasteczka się tu nie dostanie - nikogo jeszcze nie widziałem - tylko zwierzęta tu przychodzą - różne, oswojone i nieoswojone, ale żadne nie robią mi krzywdy. Chwyta mą dłoń, a ja czuję ulgę, wciąż lękam się odrzucenia, lecz ona mi pozwala. Oprowadzam ją po skrawku obrośniętym chwastami - tu, z tej strony rosną tylko żółte mlecze i ich przepoczwarzone dmuchawce, a także białe kwiaty na długich łodygach i połacie pokrzyw - zrywając je o północy, nie poparzysz sobie palców - zdradzam jej, dumny ze swej wiedzy. Odkrywam to przypadkiem, ale wykorzystuję czynnie, tkając z nich koszule dla przeklętych chłopców. Przylatują tu z południa - to twój towarzysz? Sprowadza mi deszcz - zauważam srebrnego lisa, który przemyka między jej nogami. Może to ona nade mną czuwa? Tylko dlaczego, z daleka?
-Jedzą moje lata i porcelanę. Lubią też litery i kiedy im śpiewam - wyjaśniam, rozpromieniony i dumny, jak ojciec, który prezentuje wydrapany na futrynie dokument wzrostu swego pierwszego syna. Coś mnie tknęło w tej chwili; patrzę na Wren, jakbym widział ją pierwszy raz w swoim życiu. Dociera do mnie, że nie trafiła tu bez powodu, powinniśmy być razem - jest moje, prawda? - pytam, nieśmiało wskazując na jej wypukły brzuch. Nie chcę go dotykać, rozsadza mnie niepewność, że coś w niej zepsuję, że jeśli choć musnę napiętą skórę, ona pęknie, a Wren zostanie zraniona i pusta.
-Bywa też chłodny, ale tylko we wtorki i środy - informuję ją, poznałem już nawyki tej krainy, przywykłem do jej rytmu. Ją też mogę tego nauczyć, ale jeszcze milczę, bo nie jestem pewny, czy ona tego chce. Poznać sekrety, które trzymam pod materacem i wkopane w ziemię. Zaznaczyłem miejsce spoczynku zegarka, ale wolałbym go nie odzyskać. Ją - mogę? Jeśli przeproszę? Poproszę?
-Tak sądziłem, że w końcu tu przyjdziesz. Chyba... chyba na ciebie czekałem - wyznaję. Z chatki wystawiam na zewnątrz toporny stół i krzesło - mam tylko jedno - zwracam się do niej przepraszająco i oddaję to zaszczytne miejsce, a sam tymczasem krzątam się dookoła. Na blacie ląduje lniana płachta, posłuży jako obrus. W glinianej misie pysznią się maliny i jagody, ale ją zachęcam, by spróbowała pomidorów -są słodsze, niż jabłka - to szczera prawda, nie kłamałbym przecież. Gdy ugryzie, skórka pęknie, miąższ ujrzy światło dzienne, a sok spłynie w dół po jej brodzie i zatrzyma się na ciemnej brodawce piersi. Zwieszam głowę, cichszy niż przed momentem, bo naprawdę zrobiłem coś złego i to faktycznie jest moja kara - ogród wygląda już pięknie, jest żywy i bujny - mówię, przytrzymując jej drobne palce. Zobacz, to wszystko dla ciebie. Każde źdźbło trawy i plaster miodu, podbierany pszczołom.
Kręcę głową, schnie mi w ustach.
-Nie mam - to jest to drzewo, to, cyklicznie uderzane piorunem. To, do którego nie mogę podejść - mam inny - z granatu, słodzony tęsknotą i rozstaniem. Sięgam po dzbanek i kubek, upijam pierwszy łyk, by wiedziała, że nie jest zatruty - jesteś - a ja się cieszę, chociaż nie wiem, jak to okazać. Uśmiecham się zakłopotany, a czarna plamka na mojej piersi, wcześniej wielkości pchełki, rośnie do rozmiarów guzika.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nikt z miasteczka nie był w stanie wspiąć się na tę samotnię - ale ona trafiła tu wiedziona lisim pyłem i dźwięcznym chichotem, wydarta z objęć bólu, z czerwieni zapłakanych policzków. Może w tym tkwił sekret? Cierp tak bardzo, a otworzę przed tobą bramy do raju, gdzie choć przez chwilę będziesz mogła odpocząć. Ta rzeczywistość była inna, ciepła, lecz na dnie świadomości wciąż czuła kłujące wspomnienie brudnej od krwi wanny, eliksiru spływającego w dół przełyku, cierpkiego, kwaśnego. Palił ją od środka, niszczył, rozrywał, zaś zastana tu roślinność całą sobą próbowała odbudować jej tkanki; trawa otulająca jej nogi wsiąkała do wewnątrz niezauważona, aplikowała do odnalezionych wśród mięśni żył energię, która poiła ją, a poiła też dziecko; zdawało się wiercić w jej brzuchu z każdym krokiem, rosło, jak rosły tutejsze kwiaty. W jej mniemaniu było zaledwie małym pączkiem zawiniętych w kokonik płatków, którego łodygi tak bardzo bała się uszkodzić. Dlaczego? Dlatego, że zrobiła to w innym świecie - tamtym złym, zimnym, samotnym?
- Jakie zwierzęta? - spytała, ciekawa jego nowego domu. Była go ciekawa zawsze, ilekroć pojawiała się w progu bluszczowej bramy witana przez róże i żonkile, coraz cięższa, skazana na wieczną tułaczkę od pokuty do pokuty, którą miażdżył Francisa nieprzejednany los. Musiał odpracować swe winy. Na roli, doglądając gargantuicznych sadów i najmniejszych sadzonek, pieczołowicie, tak, by nieistniejąca siła uwierzyła, że zasłużył na odpoczynek. A ona - zapominała o nim, zamrożona w galaktycznej wędrówce, użyta jako pionek do tego, by pochwalić go po solidnie wykonanej pracy. - Sowy? Łosie? - jej głos brzmiał wręcz dziecięco, oczy zaś błysnęły momentalnym podekscytowaniem, kiedy pomyślała, że zwierzęcy przyjaciele odwiedzą go również dziś. Chciałaby ich poznać. Wszystkich i każdego z osobna, spytać o imiona, zainteresowania. Kąciki jej ust uciekły na boki w delikatnym, łagodnym uśmiechu; a potem spojrzała na lisa z lubością uderzającego nosem o wnętrze jej uda, westchnęła, marszcząc brwi. - Nie znam go. Pojawił się nagle i wyrwał mnie z... z... - urwała gwałtownie, zadrżała, chowając przed nim twarz, poczuła bowiem jak dłonie jej drżą a ciało płonie znów w męczarni. Pamiętała. Przypomniała sobie: tę wannę, tę krew, ciepło kołyszącej ją wody i torturę jaką sama sprowadziła na organizm. Trwało to jednak chwilę, jedno uderzenie serca, jeden wzruszony oddech, nim wszystko powróciło do ładu, a orientalne rysy na powrót rozluźniły się spokojem. Zapomniała - lis odebrał jej to wspomnienie, zanim zachichotał i znikł, ciesząc żołądek wybornym daniem stworzonym z widma jej łez.
Znów stała się Wren odwiedzającą jego eremitorium.
- Zawsze miałeś ładny głos - zgodziła się miękko, pozwoliła, by kciuk przesunął się po wierzchu jego dłoni w subtelności dawniej łączącej ich przysięgi. Dziś jej ważność wymarła, kontrakt przestał obowiązywać, a Francis próbował sięgnąć po rozgrzeszenie na pańszczyźnie, choć nie stał nad nim żaden pan, ani teraz, ani nigdy wcześniej; wiedziała, że nawet ona nie była w stanie wspiąć się po niedojrzałym ego i zasiąść na jego szczycie, usidlić go na tyle długo, by został, poznał swoje dziecko. - Oczywiście - szepnęła więc w odpowiedzi, a wolną dłonią znów dotknęła brzucha. Nikt inny jej nie posiadł: tylko on, był pierwszym i ostatnim mężczyzną zaplątanym w bladopurpurowej pościeli, noszącym symbol cytrusowych perfum jakimi skropione było jej ciało. Pachniała tak nawet teraz, ich wspólną przeszłością i czułym dotykiem, błądzeniem dłoni po jego plecach, gdy przesiadywali na podłodze przed kominkiem, wylegując się na dwóch kocach. Jeden nigdy nie wystarczał. - Chyba jest zdrowe. Silne. Czuję jak bije jego serce, jak cieszą się na nie twoje rośliny - mówiła dalej, ułożona na hamaku z kwiatów. Nie potrzebowała miejsca na jedynym z jego krzeseł, o wygodę dbali dziś jego wierni podopieczni, traktując ją jak swoją. Bo była ichnia, zawsze mile witana w kwietnym zakątku; uśmiechały się do niej lilie z małego oczka za jego domem, a dzwoneczki przygrywały radosną melodię gdy przechodziła obok nich. - A może to ona? Nie wiem, nie umiem stwierdzić. Jest takie kruche - jakby w każdej chwili mogło zniknąć, pragnęła dodać, jednak słowa stanęły jej w gardle. Może kiedyś już zniknęło. Nie miała pojęcia - bo lis odebrał jej tę pewność, odebrał świadomość, że ten świat tak naprawdę był jej własną pokutą, nie jego. Z leniwym uśmiechem bujała się zatem w objęciach zieleni, wpatrzona w znaną, zapamiętaną tysiącem chwil twarz. Nie zmienił się prawie wcale. Był brudniejszy, umorusany jak prawdziwy ogrodnik, ale to nie odejmowało mu uroku, zdawało się go jedynie pogłębiać.
- To nie był mój wybór, Francisie. Przybycie tutaj - sprostowała subtelnie, nie chciała go urazić, ale musiał wiedzieć, że trafiła do niego przez przypadek - jej dryfowaniem kierowała siła, której sensu i zamiaru Wren nie była zdolna pojąć. - Ale cieszę się, że tu jestem i mogę popatrzeć na twoje plony. Musisz ciężko nad nimi pracować, niektóre z nich wyglądają na kapryśne, szczególnie hortensje - leniwym ruchem głowy wskazała na klombik skąpany w różowo-błękitnych tintach, na co kwiaty zakołysały się tanecznie, przez chwilę układając w fantazyjne wzory. Na nią - wszystko zdawało się reagować przychylnie. Serdecznie. Nie istniała roślina skora ją skrzywdzić czy przegnać z małego, jednoosobowego Edenu na szczycie samotnej góry; czuły jego tęsknotę? Odzwierciedlały czekanie? Odebrała od niego pomidora i wgryzła się w czerwoną skórkę, pozwalając na to, by sok spłynął po jej brodzie, zagubił się w piersiach. - Och, rzeczywiście. Moglibyśmy upiec z nich ciasto. Z truskawkową galaretką i masą krówkową - uradowała się wyraźnie, znów uśmiechnięta, biorąc kolejny kęs. Ten smak, pamiętała go; smak ust Francisa, mącił jej w głowie, sprawił, że westchnęła w nieodgadnionej melodii, na moment przymknąwszy oczy. Cóż to był za piękny świat. - Chciałam pomarynkę - odparła potem z przekąsem, uparta jak to ciężarna kobieta, i otworzyła oczy, spoglądając na niego spod kurtyny długich, czarnych rzęs. Ręce miała splecione na piersi; mimo obrażenia sięgnęła po szklaną butelkę i przechyliła, by upić zeń łyk, smakując tego, czego nie był w stanie przekazać jej słowami. Znów. Wszystko tu przesiąkało jego pragnieniem, samotnością, smutkiem, wołaniem jej imienia w bezksiężycową noc, gdy budził się zlany potem. - Jesteśmy - poprawiła go z odrobinę zadziornym uśmiechem, ona i ono, ich dziecko, ich maleństwo, ich przyszłość. Ich największy błąd. - Pomogę ci w ogrodzie, Franku. Dasz mi ubranie? Powiesz co mam robić? - poprosiła niebawem, ostrożnie, na wciąż chybotliwych nogach zsuwając się z roślinnego posłania.
- Jakie zwierzęta? - spytała, ciekawa jego nowego domu. Była go ciekawa zawsze, ilekroć pojawiała się w progu bluszczowej bramy witana przez róże i żonkile, coraz cięższa, skazana na wieczną tułaczkę od pokuty do pokuty, którą miażdżył Francisa nieprzejednany los. Musiał odpracować swe winy. Na roli, doglądając gargantuicznych sadów i najmniejszych sadzonek, pieczołowicie, tak, by nieistniejąca siła uwierzyła, że zasłużył na odpoczynek. A ona - zapominała o nim, zamrożona w galaktycznej wędrówce, użyta jako pionek do tego, by pochwalić go po solidnie wykonanej pracy. - Sowy? Łosie? - jej głos brzmiał wręcz dziecięco, oczy zaś błysnęły momentalnym podekscytowaniem, kiedy pomyślała, że zwierzęcy przyjaciele odwiedzą go również dziś. Chciałaby ich poznać. Wszystkich i każdego z osobna, spytać o imiona, zainteresowania. Kąciki jej ust uciekły na boki w delikatnym, łagodnym uśmiechu; a potem spojrzała na lisa z lubością uderzającego nosem o wnętrze jej uda, westchnęła, marszcząc brwi. - Nie znam go. Pojawił się nagle i wyrwał mnie z... z... - urwała gwałtownie, zadrżała, chowając przed nim twarz, poczuła bowiem jak dłonie jej drżą a ciało płonie znów w męczarni. Pamiętała. Przypomniała sobie: tę wannę, tę krew, ciepło kołyszącej ją wody i torturę jaką sama sprowadziła na organizm. Trwało to jednak chwilę, jedno uderzenie serca, jeden wzruszony oddech, nim wszystko powróciło do ładu, a orientalne rysy na powrót rozluźniły się spokojem. Zapomniała - lis odebrał jej to wspomnienie, zanim zachichotał i znikł, ciesząc żołądek wybornym daniem stworzonym z widma jej łez.
Znów stała się Wren odwiedzającą jego eremitorium.
- Zawsze miałeś ładny głos - zgodziła się miękko, pozwoliła, by kciuk przesunął się po wierzchu jego dłoni w subtelności dawniej łączącej ich przysięgi. Dziś jej ważność wymarła, kontrakt przestał obowiązywać, a Francis próbował sięgnąć po rozgrzeszenie na pańszczyźnie, choć nie stał nad nim żaden pan, ani teraz, ani nigdy wcześniej; wiedziała, że nawet ona nie była w stanie wspiąć się po niedojrzałym ego i zasiąść na jego szczycie, usidlić go na tyle długo, by został, poznał swoje dziecko. - Oczywiście - szepnęła więc w odpowiedzi, a wolną dłonią znów dotknęła brzucha. Nikt inny jej nie posiadł: tylko on, był pierwszym i ostatnim mężczyzną zaplątanym w bladopurpurowej pościeli, noszącym symbol cytrusowych perfum jakimi skropione było jej ciało. Pachniała tak nawet teraz, ich wspólną przeszłością i czułym dotykiem, błądzeniem dłoni po jego plecach, gdy przesiadywali na podłodze przed kominkiem, wylegując się na dwóch kocach. Jeden nigdy nie wystarczał. - Chyba jest zdrowe. Silne. Czuję jak bije jego serce, jak cieszą się na nie twoje rośliny - mówiła dalej, ułożona na hamaku z kwiatów. Nie potrzebowała miejsca na jedynym z jego krzeseł, o wygodę dbali dziś jego wierni podopieczni, traktując ją jak swoją. Bo była ichnia, zawsze mile witana w kwietnym zakątku; uśmiechały się do niej lilie z małego oczka za jego domem, a dzwoneczki przygrywały radosną melodię gdy przechodziła obok nich. - A może to ona? Nie wiem, nie umiem stwierdzić. Jest takie kruche - jakby w każdej chwili mogło zniknąć, pragnęła dodać, jednak słowa stanęły jej w gardle. Może kiedyś już zniknęło. Nie miała pojęcia - bo lis odebrał jej tę pewność, odebrał świadomość, że ten świat tak naprawdę był jej własną pokutą, nie jego. Z leniwym uśmiechem bujała się zatem w objęciach zieleni, wpatrzona w znaną, zapamiętaną tysiącem chwil twarz. Nie zmienił się prawie wcale. Był brudniejszy, umorusany jak prawdziwy ogrodnik, ale to nie odejmowało mu uroku, zdawało się go jedynie pogłębiać.
- To nie był mój wybór, Francisie. Przybycie tutaj - sprostowała subtelnie, nie chciała go urazić, ale musiał wiedzieć, że trafiła do niego przez przypadek - jej dryfowaniem kierowała siła, której sensu i zamiaru Wren nie była zdolna pojąć. - Ale cieszę się, że tu jestem i mogę popatrzeć na twoje plony. Musisz ciężko nad nimi pracować, niektóre z nich wyglądają na kapryśne, szczególnie hortensje - leniwym ruchem głowy wskazała na klombik skąpany w różowo-błękitnych tintach, na co kwiaty zakołysały się tanecznie, przez chwilę układając w fantazyjne wzory. Na nią - wszystko zdawało się reagować przychylnie. Serdecznie. Nie istniała roślina skora ją skrzywdzić czy przegnać z małego, jednoosobowego Edenu na szczycie samotnej góry; czuły jego tęsknotę? Odzwierciedlały czekanie? Odebrała od niego pomidora i wgryzła się w czerwoną skórkę, pozwalając na to, by sok spłynął po jej brodzie, zagubił się w piersiach. - Och, rzeczywiście. Moglibyśmy upiec z nich ciasto. Z truskawkową galaretką i masą krówkową - uradowała się wyraźnie, znów uśmiechnięta, biorąc kolejny kęs. Ten smak, pamiętała go; smak ust Francisa, mącił jej w głowie, sprawił, że westchnęła w nieodgadnionej melodii, na moment przymknąwszy oczy. Cóż to był za piękny świat. - Chciałam pomarynkę - odparła potem z przekąsem, uparta jak to ciężarna kobieta, i otworzyła oczy, spoglądając na niego spod kurtyny długich, czarnych rzęs. Ręce miała splecione na piersi; mimo obrażenia sięgnęła po szklaną butelkę i przechyliła, by upić zeń łyk, smakując tego, czego nie był w stanie przekazać jej słowami. Znów. Wszystko tu przesiąkało jego pragnieniem, samotnością, smutkiem, wołaniem jej imienia w bezksiężycową noc, gdy budził się zlany potem. - Jesteśmy - poprawiła go z odrobinę zadziornym uśmiechem, ona i ono, ich dziecko, ich maleństwo, ich przyszłość. Ich największy błąd. - Pomogę ci w ogrodzie, Franku. Dasz mi ubranie? Powiesz co mam robić? - poprosiła niebawem, ostrożnie, na wciąż chybotliwych nogach zsuwając się z roślinnego posłania.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Każda pojedyncza roślina, która tutaj rozkwitnie i wzrośnie, przy mej małej pomocy ma magiczne właściwości. Lecznicze, lecz inne niż wodne gwiazdy i abisyńskie figi. Plony ze wzgórza reperują samopoczucie: gdy schodzę w dół zawsze zabieram ze sobą torbę pełną tych dobroci, by obdarować nimi tych, którzy tego potrzebują. Szałwia na miły sen, pietruszka na świeży oddech, słodziutka kukurydza sprzyja skupieniu i nawet dziko rosnące kurki pomagają, niwelując ból płynący z korzonków i dodając energii. Wpierw, dumny myślałem, że mam magiczne ręce, takie zdolne i tkliwe, że wyzwalam w najzwyklejszej zieleninie jej dary, ale wówczas cały ogród, podlewany mą chełpliwością, zaczął gnić. To było latem, choć trudno osądzić, bo pory roku są tu na słowo honoru, na jaki nieustannie pracuję. Pracy miałem wówczas najwięcej i to od rana do nocy, nawet niedziela nie stanowiła o odpoczynku i przegryzieniu chleba ze świeżym serem na ławeczce przy zboczu góry. Grządki opanowało robactwa, liście zwieszały się z łodyg niezdrowo, bez siły by zażywać słonecznych kąpieli, a korony kwiatów miały kolory jakby mniej intensywne. Chodziłem wówczas cały pogryziony i pokąsany, ropiejące wrzody otwierały mi się na rękach, nogach i klatce piersiowej. Pomimo straszliwych upałów nosiłem długi rękaw i spodnie, by nie podrażnić tych ran, a wieczorami robiłem sobie okłady z nagietków i rokietnika. Ile minęło, nim zrozumiałem, że to była moja kara, za pychę? Dociera to do mnie wtedy, gdy to z pracy czerpię satysfakcję: z porannych obowiązków i wieczornej rutyny. Z tego, że muszę co jakiś czas zmieniać sznur wiszący przy studni i myć wiadro, że robię w ziemi, na kolanach. Bliżej już być się nie da: to dopiero wiąże mnie z tą krainą. Moi rodzice są tak dumni, a nie mają zielonego pojęcia o lądzie, którym władają, a to znaczy, że nad nim nie panują. Ja, nad tym, również - to on panuje nade mną, ale mam tu jak u Merlina za piecem, bo dostrzegam naszą koegzystencję. On nie da sobie rady beze mnie, ja bez niego, lecz muszę pamiętać, kto mnie żywi i trzyma przy życiu. Że bez pszczół, zasypiających w malowanych ulach nie byłoby niczego.
-Borsuki i kuny. Łosie też - odpowiadam, marszcząc brwi, wpatrując się w połać lasu ponad jej ramieniem - a w tym klonie ma swoją dziuplę dzięcioł Ziutek - wskazuję dłonią na jedno z drzew, wysokie, wyglądające na naprawdę stare - właściwie to wszystkie, tylko niektóre nie podchodzą zbyt blisko - wyznaję, wilki - wilki trzymają się z daleka, choć chętnie przyjąłbym pod dach takiego psiego towarzysza. Może to dlatego i wiedzą, że podejście do człowieka skończy się dla nich smyczą i kagańcem. Mądre bestyjki.
-Wren? Co się dzieje? - pytam, coś wytrąca ją z równowagi, a znajome oczy reagują, jak ślepia nagle spłoszonego zwierzęcia. Pomimo tego, że jestem brudny, służę jej swym objęciem, niezręcznie i nieśmiało otaczam jej ramiona swoim, tulę do swego boku - dobrze się czujesz? - możesz zaprzeczyć, wówczas postaram się temu zaradzić. Wiele tu nie mam, ale nastawię wodę i zaparzę ci ziół, podam miseczkę obranych orzechów i suszonych owoców i dopilnuję, by nie dotknęły cię ciążowe bóle i rozterki ciążące głowie. Odstąpię ci mój materac, sam zdrzemnę się na podłodze albo nawet i tutaj, noce w końcu są ciepłe - dziękuję - mówię cicho, nie wykręcając się od błahej pieszczoty, przywracające pamięć ciała. Robiła tak zawsze, kiedy chciała, bym chwycił ją za rękę. Powinienem to zrobić, obrócić nadgarstkiem i rozsunąć palce, by znalazła w nich swoje miejsce. Powinienem też jej zaśpiewać, ale gardło mam suche, jakbym zapomniał go podlać, choć raczymy się właśnie sokiem z granatu. Ona też, co znaczy, że ze mną zostanie. Uśmiecham się lekko, przechytrzyłem ją, ale jeżeli będzie wolała odejść, nie zatrzymam jej.
-Czy mogę się przywitać? - to matka zdecyduje, mój dystans nadal może wyczuć w nabrzmiałym, ciepłym, deszczowym powietrzu. Nie wyciągam dłoni, nie pośpieszam, ale ze wzruszeniem patrzę na opiętą skórę brzucha, we wnętrzu którego spokojnie drzemie nasze dziecko. Moje dziecko, to na powrót mnie oszołamia, a gdy wracam do nas, widzę, że nie zapewnię mu, im, tego, czego potrzebują. W chatce bywa zimno, a w sąsiedztwie brak brzdąców, z którymi nasze mogłoby rozwijać zdolności motoryczne i bawić w piaskownicy. Ale, może gdybym uszczelnił te okna, wprawił w nie wreszcie prawdziwe szyby? Zbudował huśtawkę? Uśmiecham się, szeroko i gorzko jednocześnie: jest zdrowe. Jedyna wieść, która ma sens dla rodzica, nie obchodzi mnie, czy na nim moje nazwisko się skończy.
-Na...nazwałaś je już? - wtrącam z wahaniem, wybór imienia pieczętuje to, że należycie do siebie. Czuję, że chcę mieć w tym udział, zgodzić się na to, co zaproponuje i samemu podsunąć, jak wołałbym córkę, czy syna. Mogą mieć podwójne imiona, być po równo jej i moje.
Jeśli tylko mi pozwoli.
-W takim razie, jak się tu dostałaś? On cię tu przywiódł? - wskazuję na srebrzystego lisa, który chichocze złośliwym, chochliczym śpiewem. Brzmię napastliwie, ale to przypadkiem - to dobrze. Dobrze, że jesteś - dodaję, lecz brzmi to głucho i pusto, nawet ciut nieszczerze. Gubię się w uczuciach, które zatrzymują się rozbite na ścianie i kłębią się przed przeszkodą, przybierając na sile. Kiedy będzie ich za dużo, rozsadzą mnie, pęknę, jak przekłuty balonik - koper. Z koprem jest najtrudniej, nie wiem, co robię źle - zdradzam, w końcu chwytając ją za rękę i prowadząc na poletko, na którym go posiałem - zobacz na jego kwiaty, są jakieś liche - rośliny kołyszą się na wietrze, wyższe ode mnie, wyrosły potężne, lecz mierne - hortensje potrzebują po prostu dużo uwagi - usprawiedliwiam je, do nich trzeba tylko często zaglądać - lubią wiedzieć, że są ważne - zupełnie, jak my. Nie mówiłem ci tego, prawda Wren? Okazywałem?
-Albo piernik. Z dużą ilością przyprawy imbirowej i cynamonu - ożywiam się i milczę jak zaklęty o braku kuchenki, która da radę takiemu wypiekowi. Napsułem jej krew i marzenia, nawet ją, dlatego to, małe, ubrane w pachnącą woń domu, postaram się spełnić. Przejdę się po okolicznych domach i będę prosić, tak długo, aż ktoś otworzy mi drzwi i pozwoli rozporządzać się w kuchni.
-Gdzieś tam mam koszulę, ale spodnie będą ci za duże. Może coś zaradzimy - wracam się do domu i niosę jej zieloną płachtę, którą może na siebie narzucić i workowate jeansy z szerokimi, postrzępionymi nogawkami i brązowymi od ziemi kolanami. W rękach trzymam konopny sznur, którym obowiązuję ją w pasie, by spodnie trzymały się na jej biodrach - możesz zaprowadzić mnie do tamtego drzewa? Nie chce mnie poznać, a ja stąd nie potrafię mu pomóc. Myślę, że ciebie posłucha - szepczę. Ciebie albo jego - niechcianego i niewinnego.
-Borsuki i kuny. Łosie też - odpowiadam, marszcząc brwi, wpatrując się w połać lasu ponad jej ramieniem - a w tym klonie ma swoją dziuplę dzięcioł Ziutek - wskazuję dłonią na jedno z drzew, wysokie, wyglądające na naprawdę stare - właściwie to wszystkie, tylko niektóre nie podchodzą zbyt blisko - wyznaję, wilki - wilki trzymają się z daleka, choć chętnie przyjąłbym pod dach takiego psiego towarzysza. Może to dlatego i wiedzą, że podejście do człowieka skończy się dla nich smyczą i kagańcem. Mądre bestyjki.
-Wren? Co się dzieje? - pytam, coś wytrąca ją z równowagi, a znajome oczy reagują, jak ślepia nagle spłoszonego zwierzęcia. Pomimo tego, że jestem brudny, służę jej swym objęciem, niezręcznie i nieśmiało otaczam jej ramiona swoim, tulę do swego boku - dobrze się czujesz? - możesz zaprzeczyć, wówczas postaram się temu zaradzić. Wiele tu nie mam, ale nastawię wodę i zaparzę ci ziół, podam miseczkę obranych orzechów i suszonych owoców i dopilnuję, by nie dotknęły cię ciążowe bóle i rozterki ciążące głowie. Odstąpię ci mój materac, sam zdrzemnę się na podłodze albo nawet i tutaj, noce w końcu są ciepłe - dziękuję - mówię cicho, nie wykręcając się od błahej pieszczoty, przywracające pamięć ciała. Robiła tak zawsze, kiedy chciała, bym chwycił ją za rękę. Powinienem to zrobić, obrócić nadgarstkiem i rozsunąć palce, by znalazła w nich swoje miejsce. Powinienem też jej zaśpiewać, ale gardło mam suche, jakbym zapomniał go podlać, choć raczymy się właśnie sokiem z granatu. Ona też, co znaczy, że ze mną zostanie. Uśmiecham się lekko, przechytrzyłem ją, ale jeżeli będzie wolała odejść, nie zatrzymam jej.
-Czy mogę się przywitać? - to matka zdecyduje, mój dystans nadal może wyczuć w nabrzmiałym, ciepłym, deszczowym powietrzu. Nie wyciągam dłoni, nie pośpieszam, ale ze wzruszeniem patrzę na opiętą skórę brzucha, we wnętrzu którego spokojnie drzemie nasze dziecko. Moje dziecko, to na powrót mnie oszołamia, a gdy wracam do nas, widzę, że nie zapewnię mu, im, tego, czego potrzebują. W chatce bywa zimno, a w sąsiedztwie brak brzdąców, z którymi nasze mogłoby rozwijać zdolności motoryczne i bawić w piaskownicy. Ale, może gdybym uszczelnił te okna, wprawił w nie wreszcie prawdziwe szyby? Zbudował huśtawkę? Uśmiecham się, szeroko i gorzko jednocześnie: jest zdrowe. Jedyna wieść, która ma sens dla rodzica, nie obchodzi mnie, czy na nim moje nazwisko się skończy.
-Na...nazwałaś je już? - wtrącam z wahaniem, wybór imienia pieczętuje to, że należycie do siebie. Czuję, że chcę mieć w tym udział, zgodzić się na to, co zaproponuje i samemu podsunąć, jak wołałbym córkę, czy syna. Mogą mieć podwójne imiona, być po równo jej i moje.
Jeśli tylko mi pozwoli.
-W takim razie, jak się tu dostałaś? On cię tu przywiódł? - wskazuję na srebrzystego lisa, który chichocze złośliwym, chochliczym śpiewem. Brzmię napastliwie, ale to przypadkiem - to dobrze. Dobrze, że jesteś - dodaję, lecz brzmi to głucho i pusto, nawet ciut nieszczerze. Gubię się w uczuciach, które zatrzymują się rozbite na ścianie i kłębią się przed przeszkodą, przybierając na sile. Kiedy będzie ich za dużo, rozsadzą mnie, pęknę, jak przekłuty balonik - koper. Z koprem jest najtrudniej, nie wiem, co robię źle - zdradzam, w końcu chwytając ją za rękę i prowadząc na poletko, na którym go posiałem - zobacz na jego kwiaty, są jakieś liche - rośliny kołyszą się na wietrze, wyższe ode mnie, wyrosły potężne, lecz mierne - hortensje potrzebują po prostu dużo uwagi - usprawiedliwiam je, do nich trzeba tylko często zaglądać - lubią wiedzieć, że są ważne - zupełnie, jak my. Nie mówiłem ci tego, prawda Wren? Okazywałem?
-Albo piernik. Z dużą ilością przyprawy imbirowej i cynamonu - ożywiam się i milczę jak zaklęty o braku kuchenki, która da radę takiemu wypiekowi. Napsułem jej krew i marzenia, nawet ją, dlatego to, małe, ubrane w pachnącą woń domu, postaram się spełnić. Przejdę się po okolicznych domach i będę prosić, tak długo, aż ktoś otworzy mi drzwi i pozwoli rozporządzać się w kuchni.
-Gdzieś tam mam koszulę, ale spodnie będą ci za duże. Może coś zaradzimy - wracam się do domu i niosę jej zieloną płachtę, którą może na siebie narzucić i workowate jeansy z szerokimi, postrzępionymi nogawkami i brązowymi od ziemi kolanami. W rękach trzymam konopny sznur, którym obowiązuję ją w pasie, by spodnie trzymały się na jej biodrach - możesz zaprowadzić mnie do tamtego drzewa? Nie chce mnie poznać, a ja stąd nie potrafię mu pomóc. Myślę, że ciebie posłucha - szepczę. Ciebie albo jego - niechcianego i niewinnego.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Borsuki - powtórzyła po nim rozweselona, uśmiechnięta, bynajmniej nie dlatego, że zwierzęta te uwielbiała w głębi serca. To skojarzenie rozbłysło w niej kolejną falą uderzającego do głowy ciepła. Istniało kiedyś takie miejsce, gdzieś daleko, nie w tym świecie, może w następnym, przylegającym do szklanej bańki Francisa ścianką - istniało, goszczące w swych bramach młode borsuki. Barwiły je czerń i złoto, i dobroć, czasem naiwna, dziecięca, jak stworzenie rosnące w jej brzuchu; przechyliwszy głowę do boku, Wren odgarnęła za ucho kosmyk kruczych włosów. - Jak w Hogwarcie. Pamiętasz? Jak się nazywali? Och, chyba... Chyba Hufflepuff - zastanowiła się i palcem wskazującym kilkakrotnie stuknęła o podbródek, spojrzeniem uciekając zaś do poszarzałego nieba nad ich głowami. Wydawało się rozjaśniać, ale nie miała pewności. Chmury przypominały jedynie grubą watę cukrową o smaku, hm, ciemnej czekolady? Gdyby osunęły się na ziemię, chętnie ułożyłaby się na nich, sprawdziła, czy pachniały tak, jak wydawały się wyglądać, czy może wręcz przeciwnie: wydałyby z siebie woń cytrusów albo smażonej cebuli. Tu wszystko było możliwe. - Nadajesz im imiona? I wybrałeś akurat Ziutek? - parsknęła po chwili. Ach, jakże to było w jego stylu. Wychowany wśród złota i pereł, wachlowany syrenimi ogonami, a jednak tak w tym wszystkim przyziemny, zwyczajny, nieskomplikowany - czy nie to urzekło ją w nim najbardziej w dniu, gdy go poznała? Fakt absolutnego oderwania od pałacowych marazmów, spojrzenie pełne życia, usta wyszeptujące słowa czułe i piękne? Dziś łączące ich wspomnienia ulatywały do pączków kwiatów; kolorowe płatki były ich przekaźnikami, choć żadne z nich nie miało o tym pojęcia. Dlatego tak sumiennie ich doglądał? Czekając na dzień, gdy ona, upragniona, utęskniona, znów zawita do jego samotnego królestwa żebraka, z koroną złożoną z liści?
Sięgnął do niej, gdy ciałem czarownicy targnął spazmatyczny ból. Przed oczyma widziała czerwień świeżej krwi, róż małego ciałka wyciągającego w jej kierunku pokiereszowane rączki - i odepchnęła go chyba w pierwszym instynkcie, jak przerażone zwierzę niepoznające zaprzyjaźnionej dłoni. Ale to minęło. Wszystko, w mgnieniu oka, w rytmie urywanego, krótkiego oddechu, który nie mógł zapewnić jej ulgi. Wren zadrżała na nogach, lecz zaoferowane przez niego ramię podtrzymało ją w górze, pozwoliło przezwyciężyć pierwszy kryzys, zaś głowę - oparła o jego bark. Schowała twarz w zagłębieniu szyi Francisa. Jego zapach zawsze kojarzył się kojąco, nie zawiódł i tym razem, pozwalając jej powrócić do tutejszej przesiąkniętej gorzką słodyczą rzeczywistości, nawet jeśli wydawało jej się przez chwilę, że wszystko to było kłamstwem. Otulonym zwodniczą wstęgą radości będącej zaledwie wyimaginowanym fałszem. Ale nie pamiętała już o tym, na powrót spokojna, i skinęła w odpowiedzi na przelęknione pytanie.
- To tylko skurcz - wyszeptała otępiale; bo czym innym mógł być tak nagły zryw bólu, rozpaczy, smutku, samotności? Spozierająca na nią spomiędzy deszczowych chmur czerń przez ułamek sekundy wyciągająca poń szpony? Za ich plecami zachichotał lis, lecz zostawili go daleko, kierując się bliżej jego chatki, gdzie rzeczywiście mogła odpocząć. Tam było już dobrze. Wygodnie i bezpiecznie, na łożu z podtrzymujących ją w powietrzu kwiatów; wylegiwała się na nich leniwie, z sennym uśmiechem spoglądając na Francisa, gdy ten tak nieporadnie próbował dorwać się do swojego maleństwa. Przywitać, pierwszy raz - czy miał wcześniej okazję? Nie pamiętała, pozbawiona jakiegokolwiek wspomnienia z innych pobytów w jego ogrodach, jeśli takowe istniały. - Ale nie za głośno. Nie wystrasz go. Jej - albo jego - poinstruowała go łagodnie, przymknąwszy lekko powieki, gdy na jedną z nich oparła kropla ciepłego, letniego deszczu. Wren ułożyła dłonie na swoim splocie słonecznym, niedaleko miejsca, w którym brzuch drastycznie sięgał w górę, w niemym oczekiwaniu na to, aż ojciec zdecyduje się - nabierze odwagi - faktycznie poznać to, co stworzył. Czego dał początek, razem z nią. Istnieniu, nowemu życiu rozkwitającemu wśród jego plonów, najcenniejszemu z nadchodzących zbiorów. - Nie jestem za dobra w wybieraniu imion - dodała potem smutno. Coś w jej wnętrzu sugerowało, że dotychczas była z tym zupełnie sama. Wpatrzona w odbicie w zwierciadle, zastanawiająca się jak wygrać z niefortunnym przeznaczeniem wiecznego porzucenia. Lecz nie w tej historii. Jej kolejny rozdział oddał jej Francisa, dziecku natomiast oddał kogoś o wiele ważniejszego. Cenniejszego. Ojca. - Pamiętasz jak próbowałam doradzić sąsiadowi jak nazwać psa? Zajęło mi to trzy dni, a i tak wymyśliłam jedynie Albusa - wywróciła oczyma i znów uśmiechnęła się krzywo. Trudno wówczas było o banalniejszą nazwę; Albus królował na językach wszystkich czarodziejów, świadomych i nieświadomych, młodych i dorosłych - ale tak przecież nie nazwą dziecka, nie skrzywdzą go losem smutnym, pełnym prywatnej tragedii i poczucia winy, jakimi przesiąknięte było ów imię. - Ale pomyślmy razem. Wolałbyś córkę czy syna? - zachęciła. Wszystko róbmy razem, razem, razem, tak długo, jak tylko możemy - nim ten piękny świat obróci się w proch w naszych ustach i zrozumiemy, że nic z tego, co nas dziś otacza, nie jest prawdziwe. - Nie wiem sama, obudziłam się tutaj, obok twoich kwiatów - przyznała, krótkie spojrzenie posyłając w kierunku lunarnej bestii, ta jednak rozmyła się w powietrzu tak szybko, jak osiadły na niej tarcze czarnych tęczówek. - Nie wiem gdzie byłam wcześniej ani gdzie będę później, Franku. To trochę jak... Podróżowanie pociągiem na gapę. Wsiadam ze stacji, na którą trafiam, a wysiadam tam, gdzie wyprasza mnie konduktor. Czy to ma sens? - podniosła się z kwietnego hamaka i poczekała, aż mężczyzna powróci do niej z odzieniem. Trochę wysłużonym, gdzieniegdzie podziurawionym i zacerowanym po kilka razy różnokolorowymi nićmi, ale to było nieistotne. Ważne jedynie, że pachniało nim. Wren pozwoliła mu pomóc przy wsuwaniu materiałów na jej ciało, odrzucając na krzesło transparentną szatę, w której pojawiła się w ogrodzie, i podwinęła koszulę niezdolną opiąć w całości jej brzucha. Podwiązała ją wyżej, tak, by ich plon wciąż mógł oddychać świeżym powietrzem okolicznej samotni.
- A może to dlatego, że za dużo od niego oczekujesz? - zasugerowała, gdy poprowadził ją do kopru. Przy niej roślinka wydawała się odżywać, czy to nawodniona zbawiennym deszczem, czy po prostu zadowolona z jej widoku; w mniemaniu czarownicy wszystko było z nią jednak w porządku, kwiaty były bujne, śliczne, a spomiędzy smukłych łodyg spoglądała na nich wielka, niebieska ropucha. - Zobacz, Franku. Wygląda jak ty - wymruczała krnąbrnie Azjatka, wskazawszy na stworzenie... Lecz ono wydawało się porównaniem zniesmaczone, podskakując w powietrzu i obracając się do nich tyłem. Pokazało pokryte czerwonymi guziczkami plecy, obrażona, urażona, na co westchnęła pobłażliwie i skierowała wzrok na roślinę, o której mówił. - Tamto? - dłonią wskazała ponure, pustelnicze drzewo pokryte sadzą. Wyglądało na smutne. Zaniedbane, jako jedyne w całym sadzie. Z tego co mówił Francis, tkwiło tak na własne życzenie. - Coś zaradzimy na jego przygnębienie, chodź! - ruszyła pierwsza, przodem, zaś im bliżej znajdowała się drzewa, tym mocniej w jej kierunku wyciągało ono swe gałęzie, układając dla niej schodki od samej ziemi wprost ku koronie. Wren bez namysłu wspięła się po nich, nim zasiadła na najwyższej odnodze, spoglądając stąd na to, jak malutkim był tutejszy świat. Jak... podwodnym? Coś zaszeleściło dokoła, zerwał się mocniejszy wiatr, a oceany wylały z koryt, pokrywając wioski, lasy - w objęciach nagle wściekłej, huczącej burzy poziom wody prędko sięgał szczytu jego góry, zaś gałąź, na której przesiadywała, zadygotała złośliwie, wyciągając swe drewno do przodu - jak piracka kładka wystająca zza burty, dla tego, kto zaraz winien zaginąć w otchłani morskich odmętów. - Franku? Franku, co się dzieje? - zawołała przestraszona Azjatka, z całej siły przylegając do niestabilnego już podłoża. Bała się, że spadnie - bo drzewo drżało teraz celowo, jakby próbując zepchnąć ją ze swego pędu. - Pomóż mi, proszę!
Sięgnął do niej, gdy ciałem czarownicy targnął spazmatyczny ból. Przed oczyma widziała czerwień świeżej krwi, róż małego ciałka wyciągającego w jej kierunku pokiereszowane rączki - i odepchnęła go chyba w pierwszym instynkcie, jak przerażone zwierzę niepoznające zaprzyjaźnionej dłoni. Ale to minęło. Wszystko, w mgnieniu oka, w rytmie urywanego, krótkiego oddechu, który nie mógł zapewnić jej ulgi. Wren zadrżała na nogach, lecz zaoferowane przez niego ramię podtrzymało ją w górze, pozwoliło przezwyciężyć pierwszy kryzys, zaś głowę - oparła o jego bark. Schowała twarz w zagłębieniu szyi Francisa. Jego zapach zawsze kojarzył się kojąco, nie zawiódł i tym razem, pozwalając jej powrócić do tutejszej przesiąkniętej gorzką słodyczą rzeczywistości, nawet jeśli wydawało jej się przez chwilę, że wszystko to było kłamstwem. Otulonym zwodniczą wstęgą radości będącej zaledwie wyimaginowanym fałszem. Ale nie pamiętała już o tym, na powrót spokojna, i skinęła w odpowiedzi na przelęknione pytanie.
- To tylko skurcz - wyszeptała otępiale; bo czym innym mógł być tak nagły zryw bólu, rozpaczy, smutku, samotności? Spozierająca na nią spomiędzy deszczowych chmur czerń przez ułamek sekundy wyciągająca poń szpony? Za ich plecami zachichotał lis, lecz zostawili go daleko, kierując się bliżej jego chatki, gdzie rzeczywiście mogła odpocząć. Tam było już dobrze. Wygodnie i bezpiecznie, na łożu z podtrzymujących ją w powietrzu kwiatów; wylegiwała się na nich leniwie, z sennym uśmiechem spoglądając na Francisa, gdy ten tak nieporadnie próbował dorwać się do swojego maleństwa. Przywitać, pierwszy raz - czy miał wcześniej okazję? Nie pamiętała, pozbawiona jakiegokolwiek wspomnienia z innych pobytów w jego ogrodach, jeśli takowe istniały. - Ale nie za głośno. Nie wystrasz go. Jej - albo jego - poinstruowała go łagodnie, przymknąwszy lekko powieki, gdy na jedną z nich oparła kropla ciepłego, letniego deszczu. Wren ułożyła dłonie na swoim splocie słonecznym, niedaleko miejsca, w którym brzuch drastycznie sięgał w górę, w niemym oczekiwaniu na to, aż ojciec zdecyduje się - nabierze odwagi - faktycznie poznać to, co stworzył. Czego dał początek, razem z nią. Istnieniu, nowemu życiu rozkwitającemu wśród jego plonów, najcenniejszemu z nadchodzących zbiorów. - Nie jestem za dobra w wybieraniu imion - dodała potem smutno. Coś w jej wnętrzu sugerowało, że dotychczas była z tym zupełnie sama. Wpatrzona w odbicie w zwierciadle, zastanawiająca się jak wygrać z niefortunnym przeznaczeniem wiecznego porzucenia. Lecz nie w tej historii. Jej kolejny rozdział oddał jej Francisa, dziecku natomiast oddał kogoś o wiele ważniejszego. Cenniejszego. Ojca. - Pamiętasz jak próbowałam doradzić sąsiadowi jak nazwać psa? Zajęło mi to trzy dni, a i tak wymyśliłam jedynie Albusa - wywróciła oczyma i znów uśmiechnęła się krzywo. Trudno wówczas było o banalniejszą nazwę; Albus królował na językach wszystkich czarodziejów, świadomych i nieświadomych, młodych i dorosłych - ale tak przecież nie nazwą dziecka, nie skrzywdzą go losem smutnym, pełnym prywatnej tragedii i poczucia winy, jakimi przesiąknięte było ów imię. - Ale pomyślmy razem. Wolałbyś córkę czy syna? - zachęciła. Wszystko róbmy razem, razem, razem, tak długo, jak tylko możemy - nim ten piękny świat obróci się w proch w naszych ustach i zrozumiemy, że nic z tego, co nas dziś otacza, nie jest prawdziwe. - Nie wiem sama, obudziłam się tutaj, obok twoich kwiatów - przyznała, krótkie spojrzenie posyłając w kierunku lunarnej bestii, ta jednak rozmyła się w powietrzu tak szybko, jak osiadły na niej tarcze czarnych tęczówek. - Nie wiem gdzie byłam wcześniej ani gdzie będę później, Franku. To trochę jak... Podróżowanie pociągiem na gapę. Wsiadam ze stacji, na którą trafiam, a wysiadam tam, gdzie wyprasza mnie konduktor. Czy to ma sens? - podniosła się z kwietnego hamaka i poczekała, aż mężczyzna powróci do niej z odzieniem. Trochę wysłużonym, gdzieniegdzie podziurawionym i zacerowanym po kilka razy różnokolorowymi nićmi, ale to było nieistotne. Ważne jedynie, że pachniało nim. Wren pozwoliła mu pomóc przy wsuwaniu materiałów na jej ciało, odrzucając na krzesło transparentną szatę, w której pojawiła się w ogrodzie, i podwinęła koszulę niezdolną opiąć w całości jej brzucha. Podwiązała ją wyżej, tak, by ich plon wciąż mógł oddychać świeżym powietrzem okolicznej samotni.
- A może to dlatego, że za dużo od niego oczekujesz? - zasugerowała, gdy poprowadził ją do kopru. Przy niej roślinka wydawała się odżywać, czy to nawodniona zbawiennym deszczem, czy po prostu zadowolona z jej widoku; w mniemaniu czarownicy wszystko było z nią jednak w porządku, kwiaty były bujne, śliczne, a spomiędzy smukłych łodyg spoglądała na nich wielka, niebieska ropucha. - Zobacz, Franku. Wygląda jak ty - wymruczała krnąbrnie Azjatka, wskazawszy na stworzenie... Lecz ono wydawało się porównaniem zniesmaczone, podskakując w powietrzu i obracając się do nich tyłem. Pokazało pokryte czerwonymi guziczkami plecy, obrażona, urażona, na co westchnęła pobłażliwie i skierowała wzrok na roślinę, o której mówił. - Tamto? - dłonią wskazała ponure, pustelnicze drzewo pokryte sadzą. Wyglądało na smutne. Zaniedbane, jako jedyne w całym sadzie. Z tego co mówił Francis, tkwiło tak na własne życzenie. - Coś zaradzimy na jego przygnębienie, chodź! - ruszyła pierwsza, przodem, zaś im bliżej znajdowała się drzewa, tym mocniej w jej kierunku wyciągało ono swe gałęzie, układając dla niej schodki od samej ziemi wprost ku koronie. Wren bez namysłu wspięła się po nich, nim zasiadła na najwyższej odnodze, spoglądając stąd na to, jak malutkim był tutejszy świat. Jak... podwodnym? Coś zaszeleściło dokoła, zerwał się mocniejszy wiatr, a oceany wylały z koryt, pokrywając wioski, lasy - w objęciach nagle wściekłej, huczącej burzy poziom wody prędko sięgał szczytu jego góry, zaś gałąź, na której przesiadywała, zadygotała złośliwie, wyciągając swe drewno do przodu - jak piracka kładka wystająca zza burty, dla tego, kto zaraz winien zaginąć w otchłani morskich odmętów. - Franku? Franku, co się dzieje? - zawołała przestraszona Azjatka, z całej siły przylegając do niestabilnego już podłoża. Bała się, że spadnie - bo drzewo drżało teraz celowo, jakby próbując zepchnąć ją ze swego pędu. - Pomóż mi, proszę!
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Żadne z nich nie jest oswojone. Nie boją się i podchodzą blisko, pozwalają rzucać sobie resztki jedzenia i ufnie, z wdzięcznością korzystają z wody, którą wystawiam specjalnie dla nich w upalne dni. Poza tym: to wszystko, na co mogę liczyć. Nie jesteśmy przyjaciółmi, czują, że w najlepszym wypadku, stanowię część wyposażenia tego ogrodu. Z nimi - moimi roślinami, żyją w symbiozie, nie wykopują owoców, nie ryją grządek, nie niszczą upraw. Stróżują przy nich, gdy zdarza się, że przebudzę się w nocy, to widzę włochate sylwetki, czatujące przy nierównym płotku, pochylającym się w lewą stronę. Może bronią ogrodu przed stworzeniami, które wychodzą tylko w czwartki, gdy akurat księżyc wisi na niebie w pierwszej kwadrze albo oddzielają się od stada, czy czworonożnej rodziny, by pomedytować w samotności. Też tego potrzebują.
Ja zaś, przywykłem. Do tego, że jestem tu sam. Pomogło mi to, że tu nigdy nie panuje cisza. Może ci się tak wydawać, ale jesteś w błędzie. Wystarczy, że usiądziesz na tej koślawej ławce - ba, kawałku oheblowanej dechy położonej na wyrównanych pieńkach - i zamkniesz oczy. Nawet, kiedy nie ma wiatru, kolby kukurydzy szepczą między sobą, a fasola szparagowa plotkuje z sąsiadującymi z nią cukiniami. Słychać, jak trawa ugina się pod stopami i jak cosie oddychają w lesie. Dobiegają mnie nawet odległe dźwięki z wioski, czasem są to śmiechy dzieci, czasami ich płacz, gdy ojciec zdecyduje jednego, czy drugiego malca przełożyć przez kolano.
-Puchoni - dodaję wolno, chwytając ją za mały palec u prawej dłoni. Puszczam go prędko, chciałem zobaczyć, czy dalej obcina paznokcie tak samo, czy je maluje. Ja bym tak robił, ale tutaj nie ma absolutnie zbytecznych przedmiotów - to był mój dom, wiesz? - chyba o tym nie rozmawialiśmy, a może się nie chwaliłem, bo pośród rodziny mnie zbywano. Dla nich to wstyd, że pod szyją wiązałem żółty krawat, dla mnie, że mają krew na rękach - przecież zawsze tak robiliśmy - to mrucząca reprymendą, ukłucie, które zabierze ją do jesiennych tygodni, kiedy plątaliśmy się w kraciastym kocu, jedząc korzenne ciasteczka. Każdy piesek drepczący obok nas chodnikiem dostawał imię, kaktusy, które Wren hodowała na kuchennym parapecie też - Alojzy, Barnaba, Cecylia, Dagmara, Edyta, Felicjan - nazywaliśmy je po kolei, tak, jak szedł alfabet. Czytaliśmy im też książeczki z wierszykami dla dzieci, bo usłyszeliśmy od kogoś, że rośliny lepiej rosną, jeśli się im czyta. Na wzgórzu nie mam żadnej literatury, więc po prostu im opowiadam. O innym życiu i o Kubusiu Puchatku. O małym zoo Lucy, o cudownym ptaku Kafti i zagładzie domu Usherów - to proste - uśmiecham się do niej ostrożnie - on lata bardzo, bardzo szybko, szybciej niż jakikolwiek dzięcioł, jakiego widziałem - zdradzam tajemnice Ziutka. Może tak naprawdę wcale nie jest ptakiem, tylko księciem, ale nie może odzyskać swej ludzkiej postaci, bo zgubił czarodziejki guzik? - i wtedy robi tak: - wydymam usta, żeby zaprezentować - ziuuuum, ziuuuum - naśladuję tego urwipołcia, ale chyba się nam nie pokaże. Ostatnio przygasł, jest jakiś markotny. Może to przez te deszcze?
Dzieje się coś złego - z nią też. Widzę, jak coś zmienia się w jej oczach, boi się mnie? Kurczy się tak nienaturalnie, instynktownie osłania brzuch, gest znajomy każdej matce. Czy naprawdę mógłbym zrobić jej coś złego? Jej i naszemu dziecku? Nie wiem, ale to jak uderzenie w twarz, raczej policzek, niż pięść łamiąca szczękę. Tym gorzej, to straszliwie upokarzające, pieczenie i zaczerwienienie są efektami ubocznymi, ale to uczucie jest najgorsze. Gorzkie, jak małe cebulki rosnące w ziemi. Znam ich smak, bo przedtem to nimi się żywiłem. Później znalazłem dziką miętę, chciałem ją mieć u siebie, żeby ssać jej listki - inaczej brzydko pachniało mi z buzi. Cofam się, by Wren poczuła, że ma tu przestrzeń i w każdej chwili może odwrócić się i czmychnąć. Zejść w dół, do wioski albo schronić się w lesie. Że choć bardzo bym chciał, nie będę za nią gonić. Godzę się z tym, że to ona ma ponownie mi zaufać. Pośpiechem i zazdrością na to nie zapracuję, ale... to mija. A ona ciągnie do mnie, dopasowuje się swoim ciałem do mojego ciała, wnika w nie i przylega, pozwalając, bym poczuł się dobrze. Jak... jak dawniej, tylko bez ustawicznego ścisku oczekiwań. Tulę ją do siebie, nieśmiało przesuwając dłonią po jej plecach. Ona ma usta przy mojej szyi, a ja swoje w jej włosach. Ja pachnę rozmarynem, a ona niemowlęcym pudrem i wiśniowym winem.
-Nic ci nie będzie? - muszę się upewnić. Potrafię odratować gnijącą roślinę i ochronić ją przed pasożytami, żerującym na liściach i tkankach, ale to dla mnie nowość - troszczenie się o istotę żywą, choć jeszcze nie żyjącą na świecie. Ostrożnie kładę dłonie na jej brzuchu, witam się z tym człowieczkiem z przestrachem - a co, jeśli wie, co zrobiłem? Co jeśli on nie zechce mnie poznać? Pod napęczniałą skórą coś nagle się porusza, kotłuje, a ja, zrywam się z klęczek na równe nogi, pośpiesznie odrywając ręce od Wren - co się dzieje? Czy to cię boli? - pytam zaniepokojony. Wiem, że dzieci kopią, rozpychają się, szukają sobie miejsca, ale jeśli... Coś jest nie tak, jak być powinno? Czy to moja wina? Czy mogłem je skazić?
-Cześć - szepczę, z niewielkiej odległości, ponownie przykucam i zwracam się wprost do jej brzucha. Nikt mi nie odpowiada, ale to wcale nie szkodzi. Ile jeszcze, zanim mieszkaniec tej jamki się zaśmieje?
-Kiedyś mówiłem, że nie chcę córki, bo martwiłbym się, że musiałbym jej zbyt wielu zakazywać. Że musiałbym ją wychowywać tak, by myślała, że uważam, że jest mniej warta od swoich braci. Że musiałbym jej wyjaśnić, że gdy stanie się dorosła, sam wybiorę jej męża, za którego wyjdzie i urodzi mu dzieci, choć wcale nie będzie go kochać. Teraz... Teraz to nie ma znaczenia - wyjaśniam, przytykając dłoń Wren do swoich ust. Maltretuję ją po swojemu, dalej ląduje na moim kolanie, a ja kciukiem rysuję na jej wierzchu różne wzorki. Niewidzialne serduszka, kwiatki i chmury zdobią jej skórę - a ty? - ponoć wszystkim kobietom (prócz szlachcianek) marzy się córka. Czy Wren również jej pragnęła? - chłopca nazwałbym Akwamarynem. A dziewczynka, byłaby Perełką. Pearl - zastanawiam się na głos - podoba ci się? - dociekam. Czy to nie jedna z najważniejszych decyzji, jaką razem podejmują młodzi rodzice? - wybierzesz drugie imiona? Może chciałabyś, by nosiły jakieś z twych stron? - to nieśmiała sugestia - ja odwołuję się do swych korzeni i morskiego dziedzictwa. Pamiętam o syrenach z Wyspy Wight - to je chcę uczcić, nie rodziców, nie krewnych, nie szlachetną krew, którą tak perfidnie rozcieńczyłem.
-A co, jeśli to tylko sen? - posępnieję, plącząc palce w jej włosach. Wybieram sobie kosmyk i kręcę loka, nie utrzyma się długo na jej głowie: ma włosy proste, przypominają druty albo siano, tylko że są czarne i lejące, a nie suche i płowe. Gdy sam nosiłem dłuższe, splataliśmy je razem i później każdy domowy obowiązek robiliśmy dwa razy dłużej - nie wiem - przyznaję, już nie chcę jej kłamać - tak dawno nie jechałem pociągiem - wyznaję. Już wcale ich nie widuję, kiedyś, jeszcze w Londynie, chadzałem sobie na Kings Cross, siadałem na ławce i patrzyłem na przyjeżdżające lokomotywy. Słuchałem komunikatów i sygnałów o odjeździe, patrzyłem, jak ludzie w pośpiechu łapią pociągi i jak się na nie spóźniają, klnąc na korki, metro i premiera. Mam wrażenie, jakby to wszystko działa się kiedyś indziej i tak naprawdę, wcale nie dotyczyło mnie.
-Wygodnie ci? To najlepsze, co mam - pytam niepewnie, zmartwiony, że nie mogę ofiarować jej nic lepszego. Mogła chodzić w jedwabiach, mogła... Dłoń bezwiednie zaciskam w pięść, jest tylko tu i teraz. Staram się.
-Niee, to... - urywam i rozwieram oczy ze zdumienia, spoglądając to na koper, to na Wren - jak to zrobiłaś? - pytam, bo łodygi zazieleniły się, a końce rośliny pożółkły, jak na zawołanie. Wiem, to ona działa cuda. Wyczuwają matczyną magię, która pielęgnuje i żywi wszystkie istoty. Nie zasługuję na plony i owoce z kopru, więc kiedy tylko Wren odejdzie, to on uschnie. Jest trudny, kapryśny - naprawdę? - nadymam się magią, która pompuje moją gardziel, z której wydobywa się żabi rechot - myślisz, że by mu się to spodobało? Dziecku? - kiwam na jej brzuch. Chciałbym, żeby się dużo śmiało i żeby ten śmiech brzmiał jak srebrne dzwoneczki. Przytakuję Wren, a ona już biegnie, wyrywa się na przód i wcale na mnie nie czeka. Beztrosko, nie podziela mych obaw, a przecież ją ostrzegałem, że to drzewo jest inne, nieufne i groźne. Mam złe przeczucie, ale nie zdążę go już zwerbalizować, dziewczyna biegnie przed siebie i wspina się po schodkach ze skręconych gałęzi. Ona myśli, że to uprzejmość - ja, że podstęp. Głos więźnie mi w gardle, mogę tylko obserwować ją z niepokojem, jak pnie się coraz wyżej, aż dociera na poszarzały szczyt korony. I nagle, zrywa się okropna burza, niebo ciemnieje i lecą z niego strugi lodowatego, ostrego deszczu. Widzę z góry, jak zalewana jest wioska, widzę zerwane dachy i tonących ludzi.
-Wren - krzyczę do niej, ile tchu w płucach, nie wiem, czy mnie słyszy, bo ja nie słyszę jej - Wren, skacz - tylko tyle przychodzi mi do głowy, to drzewo coś zatruło, a my za moment się potopimy. Wszyscy. Farmerzy z doliny, ja, ona i nasze dziecko - skacz!
Ja zaś, przywykłem. Do tego, że jestem tu sam. Pomogło mi to, że tu nigdy nie panuje cisza. Może ci się tak wydawać, ale jesteś w błędzie. Wystarczy, że usiądziesz na tej koślawej ławce - ba, kawałku oheblowanej dechy położonej na wyrównanych pieńkach - i zamkniesz oczy. Nawet, kiedy nie ma wiatru, kolby kukurydzy szepczą między sobą, a fasola szparagowa plotkuje z sąsiadującymi z nią cukiniami. Słychać, jak trawa ugina się pod stopami i jak cosie oddychają w lesie. Dobiegają mnie nawet odległe dźwięki z wioski, czasem są to śmiechy dzieci, czasami ich płacz, gdy ojciec zdecyduje jednego, czy drugiego malca przełożyć przez kolano.
-Puchoni - dodaję wolno, chwytając ją za mały palec u prawej dłoni. Puszczam go prędko, chciałem zobaczyć, czy dalej obcina paznokcie tak samo, czy je maluje. Ja bym tak robił, ale tutaj nie ma absolutnie zbytecznych przedmiotów - to był mój dom, wiesz? - chyba o tym nie rozmawialiśmy, a może się nie chwaliłem, bo pośród rodziny mnie zbywano. Dla nich to wstyd, że pod szyją wiązałem żółty krawat, dla mnie, że mają krew na rękach - przecież zawsze tak robiliśmy - to mrucząca reprymendą, ukłucie, które zabierze ją do jesiennych tygodni, kiedy plątaliśmy się w kraciastym kocu, jedząc korzenne ciasteczka. Każdy piesek drepczący obok nas chodnikiem dostawał imię, kaktusy, które Wren hodowała na kuchennym parapecie też - Alojzy, Barnaba, Cecylia, Dagmara, Edyta, Felicjan - nazywaliśmy je po kolei, tak, jak szedł alfabet. Czytaliśmy im też książeczki z wierszykami dla dzieci, bo usłyszeliśmy od kogoś, że rośliny lepiej rosną, jeśli się im czyta. Na wzgórzu nie mam żadnej literatury, więc po prostu im opowiadam. O innym życiu i o Kubusiu Puchatku. O małym zoo Lucy, o cudownym ptaku Kafti i zagładzie domu Usherów - to proste - uśmiecham się do niej ostrożnie - on lata bardzo, bardzo szybko, szybciej niż jakikolwiek dzięcioł, jakiego widziałem - zdradzam tajemnice Ziutka. Może tak naprawdę wcale nie jest ptakiem, tylko księciem, ale nie może odzyskać swej ludzkiej postaci, bo zgubił czarodziejki guzik? - i wtedy robi tak: - wydymam usta, żeby zaprezentować - ziuuuum, ziuuuum - naśladuję tego urwipołcia, ale chyba się nam nie pokaże. Ostatnio przygasł, jest jakiś markotny. Może to przez te deszcze?
Dzieje się coś złego - z nią też. Widzę, jak coś zmienia się w jej oczach, boi się mnie? Kurczy się tak nienaturalnie, instynktownie osłania brzuch, gest znajomy każdej matce. Czy naprawdę mógłbym zrobić jej coś złego? Jej i naszemu dziecku? Nie wiem, ale to jak uderzenie w twarz, raczej policzek, niż pięść łamiąca szczękę. Tym gorzej, to straszliwie upokarzające, pieczenie i zaczerwienienie są efektami ubocznymi, ale to uczucie jest najgorsze. Gorzkie, jak małe cebulki rosnące w ziemi. Znam ich smak, bo przedtem to nimi się żywiłem. Później znalazłem dziką miętę, chciałem ją mieć u siebie, żeby ssać jej listki - inaczej brzydko pachniało mi z buzi. Cofam się, by Wren poczuła, że ma tu przestrzeń i w każdej chwili może odwrócić się i czmychnąć. Zejść w dół, do wioski albo schronić się w lesie. Że choć bardzo bym chciał, nie będę za nią gonić. Godzę się z tym, że to ona ma ponownie mi zaufać. Pośpiechem i zazdrością na to nie zapracuję, ale... to mija. A ona ciągnie do mnie, dopasowuje się swoim ciałem do mojego ciała, wnika w nie i przylega, pozwalając, bym poczuł się dobrze. Jak... jak dawniej, tylko bez ustawicznego ścisku oczekiwań. Tulę ją do siebie, nieśmiało przesuwając dłonią po jej plecach. Ona ma usta przy mojej szyi, a ja swoje w jej włosach. Ja pachnę rozmarynem, a ona niemowlęcym pudrem i wiśniowym winem.
-Nic ci nie będzie? - muszę się upewnić. Potrafię odratować gnijącą roślinę i ochronić ją przed pasożytami, żerującym na liściach i tkankach, ale to dla mnie nowość - troszczenie się o istotę żywą, choć jeszcze nie żyjącą na świecie. Ostrożnie kładę dłonie na jej brzuchu, witam się z tym człowieczkiem z przestrachem - a co, jeśli wie, co zrobiłem? Co jeśli on nie zechce mnie poznać? Pod napęczniałą skórą coś nagle się porusza, kotłuje, a ja, zrywam się z klęczek na równe nogi, pośpiesznie odrywając ręce od Wren - co się dzieje? Czy to cię boli? - pytam zaniepokojony. Wiem, że dzieci kopią, rozpychają się, szukają sobie miejsca, ale jeśli... Coś jest nie tak, jak być powinno? Czy to moja wina? Czy mogłem je skazić?
-Cześć - szepczę, z niewielkiej odległości, ponownie przykucam i zwracam się wprost do jej brzucha. Nikt mi nie odpowiada, ale to wcale nie szkodzi. Ile jeszcze, zanim mieszkaniec tej jamki się zaśmieje?
-Kiedyś mówiłem, że nie chcę córki, bo martwiłbym się, że musiałbym jej zbyt wielu zakazywać. Że musiałbym ją wychowywać tak, by myślała, że uważam, że jest mniej warta od swoich braci. Że musiałbym jej wyjaśnić, że gdy stanie się dorosła, sam wybiorę jej męża, za którego wyjdzie i urodzi mu dzieci, choć wcale nie będzie go kochać. Teraz... Teraz to nie ma znaczenia - wyjaśniam, przytykając dłoń Wren do swoich ust. Maltretuję ją po swojemu, dalej ląduje na moim kolanie, a ja kciukiem rysuję na jej wierzchu różne wzorki. Niewidzialne serduszka, kwiatki i chmury zdobią jej skórę - a ty? - ponoć wszystkim kobietom (prócz szlachcianek) marzy się córka. Czy Wren również jej pragnęła? - chłopca nazwałbym Akwamarynem. A dziewczynka, byłaby Perełką. Pearl - zastanawiam się na głos - podoba ci się? - dociekam. Czy to nie jedna z najważniejszych decyzji, jaką razem podejmują młodzi rodzice? - wybierzesz drugie imiona? Może chciałabyś, by nosiły jakieś z twych stron? - to nieśmiała sugestia - ja odwołuję się do swych korzeni i morskiego dziedzictwa. Pamiętam o syrenach z Wyspy Wight - to je chcę uczcić, nie rodziców, nie krewnych, nie szlachetną krew, którą tak perfidnie rozcieńczyłem.
-A co, jeśli to tylko sen? - posępnieję, plącząc palce w jej włosach. Wybieram sobie kosmyk i kręcę loka, nie utrzyma się długo na jej głowie: ma włosy proste, przypominają druty albo siano, tylko że są czarne i lejące, a nie suche i płowe. Gdy sam nosiłem dłuższe, splataliśmy je razem i później każdy domowy obowiązek robiliśmy dwa razy dłużej - nie wiem - przyznaję, już nie chcę jej kłamać - tak dawno nie jechałem pociągiem - wyznaję. Już wcale ich nie widuję, kiedyś, jeszcze w Londynie, chadzałem sobie na Kings Cross, siadałem na ławce i patrzyłem na przyjeżdżające lokomotywy. Słuchałem komunikatów i sygnałów o odjeździe, patrzyłem, jak ludzie w pośpiechu łapią pociągi i jak się na nie spóźniają, klnąc na korki, metro i premiera. Mam wrażenie, jakby to wszystko działa się kiedyś indziej i tak naprawdę, wcale nie dotyczyło mnie.
-Wygodnie ci? To najlepsze, co mam - pytam niepewnie, zmartwiony, że nie mogę ofiarować jej nic lepszego. Mogła chodzić w jedwabiach, mogła... Dłoń bezwiednie zaciskam w pięść, jest tylko tu i teraz. Staram się.
-Niee, to... - urywam i rozwieram oczy ze zdumienia, spoglądając to na koper, to na Wren - jak to zrobiłaś? - pytam, bo łodygi zazieleniły się, a końce rośliny pożółkły, jak na zawołanie. Wiem, to ona działa cuda. Wyczuwają matczyną magię, która pielęgnuje i żywi wszystkie istoty. Nie zasługuję na plony i owoce z kopru, więc kiedy tylko Wren odejdzie, to on uschnie. Jest trudny, kapryśny - naprawdę? - nadymam się magią, która pompuje moją gardziel, z której wydobywa się żabi rechot - myślisz, że by mu się to spodobało? Dziecku? - kiwam na jej brzuch. Chciałbym, żeby się dużo śmiało i żeby ten śmiech brzmiał jak srebrne dzwoneczki. Przytakuję Wren, a ona już biegnie, wyrywa się na przód i wcale na mnie nie czeka. Beztrosko, nie podziela mych obaw, a przecież ją ostrzegałem, że to drzewo jest inne, nieufne i groźne. Mam złe przeczucie, ale nie zdążę go już zwerbalizować, dziewczyna biegnie przed siebie i wspina się po schodkach ze skręconych gałęzi. Ona myśli, że to uprzejmość - ja, że podstęp. Głos więźnie mi w gardle, mogę tylko obserwować ją z niepokojem, jak pnie się coraz wyżej, aż dociera na poszarzały szczyt korony. I nagle, zrywa się okropna burza, niebo ciemnieje i lecą z niego strugi lodowatego, ostrego deszczu. Widzę z góry, jak zalewana jest wioska, widzę zerwane dachy i tonących ludzi.
-Wren - krzyczę do niej, ile tchu w płucach, nie wiem, czy mnie słyszy, bo ja nie słyszę jej - Wren, skacz - tylko tyle przychodzi mi do głowy, to drzewo coś zatruło, a my za moment się potopimy. Wszyscy. Farmerzy z doliny, ja, ona i nasze dziecko - skacz!
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie przybywają jednak w orszaku powitać nowego gościa. Może dlatego, że ona wcale tym gościem nie jest? Była tu od zawsze, gdzieś w podwalinie góry, uśpiona, drzemiąca, może góra jest po prostu nią? Nie tylko rośliny uznają czarownicę za domownika, ale zwierzęta także; spoglądają na nich z bezpiecznej oddali, zza ściany żywopłotu i krzywych sosenek, a ich ślepia błyszczą w powoli ujawniającym się słońcu całą gamą barw. Niektóre są żółte, inne pomarańczowe i różowe, zaś jeszcze inne przedziwnie, kosmicznie niebieskie. Głębokie jak sto galaktyk usłanych migotającymi gwiazdami; ale żadne z tych stworzeń nie przypomina księżycowego lisa, który przywiódł ją na sam czubek wzgórza. Nie emanują srebrzystą mgiełką, ich formy nie są półprzezroczyste. Czym jesteś, demonie? Skąd przybyłeś, dokąd chcesz mnie zabrać? Pytania rodzą się w tkankach, lecz nie wydobywają się z jej gardła, nie zyskują nut własnej melodii, zapomniane, tak okrutnie nieważne. Niech odpowiedzi znikną. Nie potrzebowała ich znać, szczęśliwa, że kapryśne przeznaczenie przywiodło ją dziś akurat tutaj; reszta stanie się jasna wraz z wzejściem słońca o następnym poranku.
- Puchoni - powtórzyła po nim miękko; tak, tak było, zyskali sobie ten przydomek na przestrzeni lat, zaraz obok trzech innych. Z jakiego domu wywodziła się ona? Ledwo pamiętała dumne barwy srebra i szmaragdu, w pamięci mając jedynie obraz wyraźnie zarysowanego węża owijającego się wokół nagiej nogi; pełzł do góry, aż dotarł do korpusu i wgryzł się w serce, na zawsze wpuszczając doń toksynę, której z perspektywy czasu absolutnie nie pojmowała. Co się z nią stało? Wyparowała, znikła? Jak jej ambicje, spryt? Wren przechyliła głowę do boku, gołębio, jak zwykła robić, po czym palcem wskazującym dotknęła jego policzka - wwiercając się paznokciem w plastyczne mięso. Głęboko, ale nie do krwi. - Rzeczywiście, pasujesz do nich nawet teraz. Jesteś miękki jak ciasto świeżo wyjęte z piekarnika - westchnęła z pogodnym uśmiechem. Wychudł wśród swej samotni, lecz świat nie miał odwagi odebrać mu cherubinowego uroku wiecznego młodzieńca. - Chyba na takiej zasadzie dobierali was do tego domu. Prawda? Sprawdzali jak miękcy jesteście. A potem opatulali was borsuczym futrem - zamyśliła się, skora uznać bezbłędną dedukcję jako fakt. Hogwart jawił się jako wspomnienie zbyt odległe, zbyt abstrakcyjne: mury zamku były rozmyte, dachy przechylone niebezpiecznie, a całość dodatkowo przysłaniały bujne bory zapomnienia, przez które jej myśli nie były w stanie się przedrzeć. Trudno. Wzruszyła ramionami - delikatnie, również na jego słowa o nadawaniu imion wszelkiej rzeczy, jakiej przyszło ich otaczać. Kaktusy, gołębie przesiadujące na zewnętrznych parapetach, brodawkolepy ze strychu wydobywające się spod drzwi do komórki sąsiada spod trójki, wszystko to angażowało ich kreatywność, której wspólnie mieli dość niewiele - ale podobno liczą się intencje. Wren wydęła policzki, obserwując, jak Francis naśladował lot Ziutka, po czym zamruczała w głębokim zrozumieniu. - To bardziej Ziumtek niż Ziutek - wytknęła bezlitośnie, z równie bezlitosnym, krnąbrnym uśmiechem. Wykrzywiał usta prawie cały czas, choć zmieniała się jego barwa, ton, melodia, przesłanie - z każdą sekundą wyrażał plejadę innych uczuć, które wzbudzał w niej dawno temu ukochany mężczyzna. - A czy on nadał tobie jakieś imię? To niesprawiedliwe, że tylko ty bawisz się w tę grę - niegdyś bawili się razem, ale te czasy odeszły. Znikły, mimo tego, że nie pamiętała dlaczego.
Strach również znikł - a ciepła dłoń ułożyła w końcu na jej brzuchu, wyczuwając dudniące pod skórą bicie serca. Nowego, innego niż ich własne, trzeciego i tak bardzo maleńkiego; Azjatka również poczuła jego pobudzoną rytmikę uderzeń. Dziecko rozbudzało się po to, by powitać swego ojca - nie, tatę, Francis nigdy nie będzie ojcem, surowym czy nieobecnym. Był na to za dobry. Za ciepły. Odetchnęła więc głęboko, posyłając wzdłuż swego ciała poczucie harmonii, i zadrżała nieco w jego objęciach.
- Nie boli - odparła cicho, na moment przymknąwszy powieki, głowę zaś mocniej wtulając w odnalezione nieopodal ciepło. - To powitanie. Szczęście - wyjaśniła mu, bo kto inny zrozumie dziecko, nawet to nienarodzone, jak matka? Po tych słowach coś uwięzło jej znów w gardle, coś ścisnęło za nie od środka, osiedlając się ciężarem w dole brzucha. Coś zgniotło płuca - i trwała tak przez chwilę, w ciszy, w bezruchu, zanim coś jęło ściekać po policzkach. Powoli. Kropla za kroplą, w kaskadzie przypominającej leniwy wodospad; skąd ten ból? Skąd przestrach, że wszystko to pewnego dnia miało się skończyć, zostać jej odebrane? Przecież byli tu razem, niepewni, nieporadni rodzice małego organizmu rozkwitającego wśród pól sadzonek i kwiatów, byli, żyli, nic złego nie miało prawa ich spotkać. A jednak ją pożerała nagle przerażająca pewność, że niebawem nadejdzie koniec. Dlaczego? Francis opowiadał o imionach, a do jej głowy dochodziło niewiele; Perełka, Akwamaryn, to nie ma znaczenia. Dokładnie tak - to nie ma znaczenia. Dopiero teraz wydała z siebie pierwszy jęk, zaalarmowała go o całunie smutku okalającym chude ramiona - odezwała się jakkolwiek, by to na siebie zwrócić uwagę mężczyzny. Wiedziała bowiem, że kiedyś jego spojrzenie skieruje się w inną stronę, a on - nie zauważy jej bólu. Przejdzie obok niego obojętnie, zdepcze, jeśli ten zapląta się wokół obcasa wypolerowanego buta. To nie ma znaczenia. Dlaczego?
A co jeśli to tylko sen?
Płakała wielkimi łzami, a z nią płakał deszcz. Mimo ponownie świecącego nad ich głowami słońca, mimo błękitu nieba i miękkich chmur przemierzających jego połacie - dłonie przesunęły się na jego tors, wsunęły pod brudną od ogrodowych robótek koszulę i odnalazły znajome obojczyki, śledząc ich zarys.
- Nie mów tak - poprosiła. Perełka, Akwamaryn, to nie mógł być sen, przecież czuła bicie serca tego dzieciątka tak wyraźnie, czuła ciepło skóry utęsknionego mężczyzny pod palcami, czy rzeczywistość mogłaby zadrwić z niej tak bestialsko? - Nie mów. Jesteś tu, prawda? Ze mną? - usta przycisnęła do jego szyi, pragnęła doświadczyć na nich echa bijącego w jego piersi serca, poznać gorąc przepływającej krwi. - Jesteście - słowo to wyszeptała z obezwładniającą wręcz nadzieją. Francis tkał na jej dłoni obłoczki, serduszka, wypalał niewidzialny wzór, a ona z pewnością dostrzeże go po przebudzeniu się z każdego snu. - Jesteś ty, jest Perełka albo Akwamaryn. Tylko tego chcę być pewna. Niech nawet będzie z nami Ziutek, byle na zawsze - głos drżał błagalnie, wargi przycisnęły natomiast do jego brody, by złożyć potem ostatni pocałunek tuż obok kącika ust. Nie sięgnęła po więcej. Nie potrzebowała więcej; dopiero wtedy uspokoiła się ponownie, oddech wyrównał w końcu, a fizyczność przestała dygotać niby to na lodowatym wietrze. Znikły łzy, a z nimi ostatnia mżawka, na powrót rozpieszczając przyjemną pogodą. Słońce prędko zatarło ślady wcześniejszej paniki; grzało ich z radością, chichocząc na widok Azjatki w ogrodniczym odzieniu. Tu za dużo, tam za mało - ale udało im się wybrnąć i z tej niesnaski.
- Trochę śmierdzi - przyznała, marszcząc nos, choć w rzeczywistości ubrania przesiąkał wyłącznie jego zapach. Nie pracy, nie potu, nie miliona godzin spędzonych nad grządkami - ale to nie powód, by pozwolić mu odetchnąć z ulgą. Znał ją. Była zaczepna, jak kocię, które potrafiło zbudzić o trzeciej nad ranem tylko po to, by wypróbować kolejną zabawkę. - Ale chyba przeżyję. - Czarne oczy błysnęły rozbawieniem, później też zachwytem, gdy kwiat kopru nabrał kolorów. Wystarczyło jedynie nie katować go nieprzyzwoitymi fraszkami, w to miejsce oferując natomiast odrobinę ciepła, i ot, cała magia. - Hm. Nie mam pojęcia. Może sam wywierałeś na niego zbyt dużą presję, a mnie odbiera jako tego rozsądniejszego rodzica? - odparła beztrosko, szczerze - bo że Francis przesadzał z fraszkami, cóż, o tym naprawdę wiedzieć nie mogła. Podobnie jak o tym, że przyrównanie pulchnej ropuchy do tutejszego ogrodnika mogłoby skończyć się śmiertelną odrazą tejże. Wren zasępiła się na moment, widząc reakcję zwierzęcia, lecz dochodzący z dna męskiego gardła dźwięk skutecznie odwrócił uwagę; zaśmiała się ona, zaśmiało też dziecko, kopiąc lekko. Było na tyle rozwinięte, by było w stanie robić to świadomie? - Wiedziałbyś, gdybyś nie odrywał od niego ręki. Spodobało mu się - odparła i na dowód swoich słów pacnęła Francisa w brzuch, by sam również mógł poczuć dowód zadowolenia ich wspólnej grządki.
I to zadowolenie nagle zamieniło się w strach. Czuła go - jego zimne języki w swym wnętrzu, to, jak rozlewają się po niej promieniując od napiętego podbrzusza; czuła jak budzi się w niej instynkt obronny tego maleństwa. Dlaczego właściwie tu weszła? Dlaczego zaufała temu przeklętemu drzewu? Skacz, krzyczał Francis, powinna? Z drugiej strony nie było już innej ucieczki: gałęzie tworzące dotychczas schodki ponownie przylegały teraz do bezlistnej korony, próbując zepchnąć ją w tworzący się poniżej wir prędko unoszącej się wody - mogła dokonać tego wyboru sama, bądź pozwolić się strącić. I choć bała się niemożebnie - nie o siebie -, podjęła tę decyzję. Zsunęła się z gałęzi i skoczyła w turkusową otchłań, w jej paszcze, do tafli obrócona plecami. Obiema dłońmi, skulona, obejmowała brzuch, by uchronić go od uderzenia.
Ale do uderzenia nie doszło. Powietrze przecięła zaś smuga podobna błyskawicy - Ziutek porwał ją w swe szpony, wielki, ogromny, w ostatniej chwili chroniąc ją przed tragedią.
- Puchoni - powtórzyła po nim miękko; tak, tak było, zyskali sobie ten przydomek na przestrzeni lat, zaraz obok trzech innych. Z jakiego domu wywodziła się ona? Ledwo pamiętała dumne barwy srebra i szmaragdu, w pamięci mając jedynie obraz wyraźnie zarysowanego węża owijającego się wokół nagiej nogi; pełzł do góry, aż dotarł do korpusu i wgryzł się w serce, na zawsze wpuszczając doń toksynę, której z perspektywy czasu absolutnie nie pojmowała. Co się z nią stało? Wyparowała, znikła? Jak jej ambicje, spryt? Wren przechyliła głowę do boku, gołębio, jak zwykła robić, po czym palcem wskazującym dotknęła jego policzka - wwiercając się paznokciem w plastyczne mięso. Głęboko, ale nie do krwi. - Rzeczywiście, pasujesz do nich nawet teraz. Jesteś miękki jak ciasto świeżo wyjęte z piekarnika - westchnęła z pogodnym uśmiechem. Wychudł wśród swej samotni, lecz świat nie miał odwagi odebrać mu cherubinowego uroku wiecznego młodzieńca. - Chyba na takiej zasadzie dobierali was do tego domu. Prawda? Sprawdzali jak miękcy jesteście. A potem opatulali was borsuczym futrem - zamyśliła się, skora uznać bezbłędną dedukcję jako fakt. Hogwart jawił się jako wspomnienie zbyt odległe, zbyt abstrakcyjne: mury zamku były rozmyte, dachy przechylone niebezpiecznie, a całość dodatkowo przysłaniały bujne bory zapomnienia, przez które jej myśli nie były w stanie się przedrzeć. Trudno. Wzruszyła ramionami - delikatnie, również na jego słowa o nadawaniu imion wszelkiej rzeczy, jakiej przyszło ich otaczać. Kaktusy, gołębie przesiadujące na zewnętrznych parapetach, brodawkolepy ze strychu wydobywające się spod drzwi do komórki sąsiada spod trójki, wszystko to angażowało ich kreatywność, której wspólnie mieli dość niewiele - ale podobno liczą się intencje. Wren wydęła policzki, obserwując, jak Francis naśladował lot Ziutka, po czym zamruczała w głębokim zrozumieniu. - To bardziej Ziumtek niż Ziutek - wytknęła bezlitośnie, z równie bezlitosnym, krnąbrnym uśmiechem. Wykrzywiał usta prawie cały czas, choć zmieniała się jego barwa, ton, melodia, przesłanie - z każdą sekundą wyrażał plejadę innych uczuć, które wzbudzał w niej dawno temu ukochany mężczyzna. - A czy on nadał tobie jakieś imię? To niesprawiedliwe, że tylko ty bawisz się w tę grę - niegdyś bawili się razem, ale te czasy odeszły. Znikły, mimo tego, że nie pamiętała dlaczego.
Strach również znikł - a ciepła dłoń ułożyła w końcu na jej brzuchu, wyczuwając dudniące pod skórą bicie serca. Nowego, innego niż ich własne, trzeciego i tak bardzo maleńkiego; Azjatka również poczuła jego pobudzoną rytmikę uderzeń. Dziecko rozbudzało się po to, by powitać swego ojca - nie, tatę, Francis nigdy nie będzie ojcem, surowym czy nieobecnym. Był na to za dobry. Za ciepły. Odetchnęła więc głęboko, posyłając wzdłuż swego ciała poczucie harmonii, i zadrżała nieco w jego objęciach.
- Nie boli - odparła cicho, na moment przymknąwszy powieki, głowę zaś mocniej wtulając w odnalezione nieopodal ciepło. - To powitanie. Szczęście - wyjaśniła mu, bo kto inny zrozumie dziecko, nawet to nienarodzone, jak matka? Po tych słowach coś uwięzło jej znów w gardle, coś ścisnęło za nie od środka, osiedlając się ciężarem w dole brzucha. Coś zgniotło płuca - i trwała tak przez chwilę, w ciszy, w bezruchu, zanim coś jęło ściekać po policzkach. Powoli. Kropla za kroplą, w kaskadzie przypominającej leniwy wodospad; skąd ten ból? Skąd przestrach, że wszystko to pewnego dnia miało się skończyć, zostać jej odebrane? Przecież byli tu razem, niepewni, nieporadni rodzice małego organizmu rozkwitającego wśród pól sadzonek i kwiatów, byli, żyli, nic złego nie miało prawa ich spotkać. A jednak ją pożerała nagle przerażająca pewność, że niebawem nadejdzie koniec. Dlaczego? Francis opowiadał o imionach, a do jej głowy dochodziło niewiele; Perełka, Akwamaryn, to nie ma znaczenia. Dokładnie tak - to nie ma znaczenia. Dopiero teraz wydała z siebie pierwszy jęk, zaalarmowała go o całunie smutku okalającym chude ramiona - odezwała się jakkolwiek, by to na siebie zwrócić uwagę mężczyzny. Wiedziała bowiem, że kiedyś jego spojrzenie skieruje się w inną stronę, a on - nie zauważy jej bólu. Przejdzie obok niego obojętnie, zdepcze, jeśli ten zapląta się wokół obcasa wypolerowanego buta. To nie ma znaczenia. Dlaczego?
A co jeśli to tylko sen?
Płakała wielkimi łzami, a z nią płakał deszcz. Mimo ponownie świecącego nad ich głowami słońca, mimo błękitu nieba i miękkich chmur przemierzających jego połacie - dłonie przesunęły się na jego tors, wsunęły pod brudną od ogrodowych robótek koszulę i odnalazły znajome obojczyki, śledząc ich zarys.
- Nie mów tak - poprosiła. Perełka, Akwamaryn, to nie mógł być sen, przecież czuła bicie serca tego dzieciątka tak wyraźnie, czuła ciepło skóry utęsknionego mężczyzny pod palcami, czy rzeczywistość mogłaby zadrwić z niej tak bestialsko? - Nie mów. Jesteś tu, prawda? Ze mną? - usta przycisnęła do jego szyi, pragnęła doświadczyć na nich echa bijącego w jego piersi serca, poznać gorąc przepływającej krwi. - Jesteście - słowo to wyszeptała z obezwładniającą wręcz nadzieją. Francis tkał na jej dłoni obłoczki, serduszka, wypalał niewidzialny wzór, a ona z pewnością dostrzeże go po przebudzeniu się z każdego snu. - Jesteś ty, jest Perełka albo Akwamaryn. Tylko tego chcę być pewna. Niech nawet będzie z nami Ziutek, byle na zawsze - głos drżał błagalnie, wargi przycisnęły natomiast do jego brody, by złożyć potem ostatni pocałunek tuż obok kącika ust. Nie sięgnęła po więcej. Nie potrzebowała więcej; dopiero wtedy uspokoiła się ponownie, oddech wyrównał w końcu, a fizyczność przestała dygotać niby to na lodowatym wietrze. Znikły łzy, a z nimi ostatnia mżawka, na powrót rozpieszczając przyjemną pogodą. Słońce prędko zatarło ślady wcześniejszej paniki; grzało ich z radością, chichocząc na widok Azjatki w ogrodniczym odzieniu. Tu za dużo, tam za mało - ale udało im się wybrnąć i z tej niesnaski.
- Trochę śmierdzi - przyznała, marszcząc nos, choć w rzeczywistości ubrania przesiąkał wyłącznie jego zapach. Nie pracy, nie potu, nie miliona godzin spędzonych nad grządkami - ale to nie powód, by pozwolić mu odetchnąć z ulgą. Znał ją. Była zaczepna, jak kocię, które potrafiło zbudzić o trzeciej nad ranem tylko po to, by wypróbować kolejną zabawkę. - Ale chyba przeżyję. - Czarne oczy błysnęły rozbawieniem, później też zachwytem, gdy kwiat kopru nabrał kolorów. Wystarczyło jedynie nie katować go nieprzyzwoitymi fraszkami, w to miejsce oferując natomiast odrobinę ciepła, i ot, cała magia. - Hm. Nie mam pojęcia. Może sam wywierałeś na niego zbyt dużą presję, a mnie odbiera jako tego rozsądniejszego rodzica? - odparła beztrosko, szczerze - bo że Francis przesadzał z fraszkami, cóż, o tym naprawdę wiedzieć nie mogła. Podobnie jak o tym, że przyrównanie pulchnej ropuchy do tutejszego ogrodnika mogłoby skończyć się śmiertelną odrazą tejże. Wren zasępiła się na moment, widząc reakcję zwierzęcia, lecz dochodzący z dna męskiego gardła dźwięk skutecznie odwrócił uwagę; zaśmiała się ona, zaśmiało też dziecko, kopiąc lekko. Było na tyle rozwinięte, by było w stanie robić to świadomie? - Wiedziałbyś, gdybyś nie odrywał od niego ręki. Spodobało mu się - odparła i na dowód swoich słów pacnęła Francisa w brzuch, by sam również mógł poczuć dowód zadowolenia ich wspólnej grządki.
I to zadowolenie nagle zamieniło się w strach. Czuła go - jego zimne języki w swym wnętrzu, to, jak rozlewają się po niej promieniując od napiętego podbrzusza; czuła jak budzi się w niej instynkt obronny tego maleństwa. Dlaczego właściwie tu weszła? Dlaczego zaufała temu przeklętemu drzewu? Skacz, krzyczał Francis, powinna? Z drugiej strony nie było już innej ucieczki: gałęzie tworzące dotychczas schodki ponownie przylegały teraz do bezlistnej korony, próbując zepchnąć ją w tworzący się poniżej wir prędko unoszącej się wody - mogła dokonać tego wyboru sama, bądź pozwolić się strącić. I choć bała się niemożebnie - nie o siebie -, podjęła tę decyzję. Zsunęła się z gałęzi i skoczyła w turkusową otchłań, w jej paszcze, do tafli obrócona plecami. Obiema dłońmi, skulona, obejmowała brzuch, by uchronić go od uderzenia.
Ale do uderzenia nie doszło. Powietrze przecięła zaś smuga podobna błyskawicy - Ziutek porwał ją w swe szpony, wielki, ogromny, w ostatniej chwili chroniąc ją przed tragedią.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Jeśli zostanie na dłużej, zapoznam ją ze wszystkimi sąsiadami. Bliższymi i dalszymi: przedstawię ją płochliwej kunie, która umyka nawet przede mną i wielodzietnej rodzinie kaczek, stacjonujących w stawiku po drugiej stronie lasu. W niedzielę upieczemy podpłomyki i złożymy wizytę w obejściu koniuszego Boba, a podczas drogi powrotnej, odpytam ją z gatunków mijanych drzew. Będę surowym nauczycielem, ponieważ tutaj tak właśnie się żyje. Klimat oszczędza wzgórze, ale trzeba się zahartować, bo inaczej ani plony, ani widoki wioski pożeranej przez słońce, ani nawet podwójna tęcza, z rzadka rozciągająca się poprzez dolinę nas nie ucieszy. Zostanie tylko płacz - przez drzazgę wbitą w palec i uwierającą przy każdym zgięciu i kolejny zimny posiłek. Wren jest tak delikatna, lecz ani przez moment nie wątpię, że podoła. Zostanie na jedną noc, później na dwie kolejne i ani ja, ani ona sama, nie zauważymy, jak wtopi się w rytm Góry. Synchronicznie będziemy wstawać z materaca lewą nogą, bo u nas - już nigdy nie powiem: u mnie - wcale nie przynosi to pecha. Wymyślimy własne przesądy, obowiązujące na tym skrawku ziem i opowiemy o nich każdemu gościowi, nawet, jeżeli ten zjawi się nieproszony. Zdradzimy, czemu serwetkę kładziemy nie obok, a pod talerzem i dlaczego zanim uchylamy okno, sześć razy pukamy w szybę. Powiemy o konieczności wycierania butów i ustawianiu ich w sieni gęsiego. Ktoś kiedyś pięknie opisał ludowe zabobony, zrobimy dokładnie to samo, podkładając głosy pod członków wioskowej starszyzny i wyskrobując kronikę na desce.
Pisanie na cielęcej skórze nie jest tu mile widziane, tak jak smażenie na smalcu i noszenie naturalnych futer. Zanim tu osiadłem, oddałem je wszystkie, tak naprawdę, pierwsze kroki stawiałem tu nagi. Jak mogłem zapomnieć, pacnąłbym się otwartą dłonią w czoło, jestem taki głupi. Zasuszonymi figowymi liśćmi przyprawiam zupy - wcześniej nawet pod nimi się nie kryłem, służyły tylko do wyciągania smaku z warzywnych wywarów. Nie sięga tu ludzkie oko, a kiedy się pojawiłem, było bardzo, bardzo ciepło. Praca w ziemi wymogła jednak, bym osłaniał ramiona i twarz przed Słońcem - metodą prób i błędów nauczyłem się wyplatać kapelusze, jeden z nich wisi na drzwiach, na krzywo wbitym w gwoździu. Pierwszy wewnętrzny, nie ruszam go, bo to pamiątka nieporadności. Wciąż zresztą do końca nieutraconej; przy Wren poruszam się jak dopiero co narodzony jelonek, na chudych, cienkich nóżkach, podczas gdy miałem być borsuczą przytulanką.
Jestem rozczarowaniem.
Chyba tak.
-Ty - zatrzymuję się przy jej klatce piersiowej, mój tors styka się z pokaźnym brzuchem, jakbyśmy tańczyli z balonikiem na kinder balu - ty musiałaś być ostronosem - mówię, mrużąc lekko oczy, bo akurat chmury przechodzą bokiem. Wren powoli przechodzi swą transformację, pokrywa się rudawym futerkiem i rośnie jej ogon - jest drapieżny, ale można go oswoić - dodaję, dotykając jej ramienia, obleczonego śliskim materiałem. Wolałbym poczuć skórę, nierówności, pory, którymi oddycha, pieprzyki i wychodzące z nich włoski. Ona to wszystko może, starczy, że wyciągnie rękę albo przytknie usta do mojej klatki piersiowej. Na talerzu podaję jej mięśnie, zadrapania, niewygojone ranki po ukąszeniach komarów i wypukłe, czarne znamię. Mam tam coś w środku, pod warstwą ścięgien i tego całego, ludzkiego dobytku. Lepiej, niech go nie rusza.
-Nie - droczę się z nią, bo wiem, jak lubi mieć rację, ale dopiero po dłuższej batalii i przekomarzaniu, kończącym się moją kapitulacją i herbatą w dużych kubkach, które trzeba trzymać w obu rękach - ty jesteś naprawdę miękka, ale inaczej. Jak świeżo wyczesana wełna i dziecięce śpioszki - odpowiadam z przekonaniem, pozwalając, by wbijała we mnie palce i formowała policzki, niby plastelinę. Zwykły to robić wiekowe ciotki, nie rozumiałem tego ich upodobania do szczypania chłopców i dziewczynek, ale dzięki Wren, wreszcie pojmuję. One chciały modelować te dzieci, poprawiać je, nim zastygną w swojej formie. Masa solna, glina, człowiek.
Ashes to ashes.
-Mieszkaliśmy niedaleko kuchni, to było tylko kilkanaście schodków w dół i jeden korytarz na lewo - przypominam sobie - wieczorami wymykaliśmy się na kakao i partię warcabów ze skrzatami. Nie lubiły grać w szach - przypominam sobie, my - pierwszoroczni Puchoni, też nie. Wtedy były dla nas brutalne i to nam zostało, chociaż sam przecież muszę czasem podnieść rękę na... Marszczę brwi i niespokojnie poruszam głową, jakbym odganiał uporczywą muchę, a nie przykre wspomnienie. Czy naprawdę mogłem ją uderzyć? Ponoć to męskie, ale wcale się tak nie czuję.
-Taka drobiazgowa - szepczę, przylegając do niej ciasno, bezwstydnie i już w oderwaniu od strachu, że podrapię ją nieogoloną szczęką albo pobrudzę umorusanymi rękami. Nasze zapachy też mogą się zmieszać, wiem, że nie będzie zła - możesz wybrać mu nowe, mieszka tu od niedawna - proponuję, to nasza ugoda. Ona teraz zaprzeczy i powie, że właściwie to Ziutek brzmi ładnie i że jej się podoba. Że to imię dla grzecznego dzięcioła, który nie zaczyna swej pracy w soboty przed dziesiątą rano i że tylko chciała zażartować. Że jak zwykle wszystko biorę na poważnie - zdążyłem mu się przedstawić, kiedy się wprowadził - odpowiadam, uśmiechając się szeroko, szczerze zadowolony, że udaje mi się ją przechytrzyć. To rzadkie przypadki, ach, teraz już wiem. Jest ze Slytherinu.
Chyba mnie to nie obchodzi, to, co o nich mówią, co o niej mówili. Nosi moje dziecko, czuję, je, kiedy przekręca się w jej wnętrzu, przeciąga i wita się ze mną. Muszę wyplątać się z uścisku kobiety, stanowczo odsunąć od siebie drobną sylwetkę i poprosić, by mnie puściła. Oby nie pękło jej serce, bo to tylko na moment, wrócę do niej, nie tak jak wtedy. Klękam przed Wren i obejmuję rękami jej wystający brzuch, ciepłymi dłońmi odgarniając materiał cienkiej, półprzezroczystej narzutki. Napięta skóra chroni dziecko, które właśnie śle mi pozdrowienia: spotykamy się po raz pierwszy, a ja jestem w stanie oddać za nie swoje własne życie. Tak na nią patrzę, z determinacją i miłością, którą wcześniej okazywałem jej tylko fizycznie. Wpierw musiałem ją poznać, tą intymną i czułą, splecioną z losem i myślami. Nauczyć się jej siejąc rośliny, obserwując ich wzrost, podlewając je, kiedy potrzebowały wody i wstając w nocy, kiedy nagle spadały temperatury, by przystroić je w wiechcie słomy i uchronić przed zmarznięciem. Przychodzi olśnienie, po co to wszystko, po co zesłanie i wygnanie, po co czterdzieści dni na pustelni. Tyle biedziłem się nad poletkiem, nim wreszcie cokolwiek mogłem na nim posadzić, a kiedy wzrosło i dojrzało, moje dziecko nareszcie może mnie poznać. Szklą mi się oczy i pocałunek, który składam na brzuchu Wren jest prędki i nieporadny. Gdyby nie był taki duży i napęczniały, pewnie bym nie trafił, ominąłbym go i musnął ustami inną część ciała.
-Jestem twoim tatą i będę przy tobie - szepczę to do istotki, która jeszcze ukrywa się we Wren. Ona nie może słyszeć, to nasza wspólna tajemnica. Pierwsza, którą składam ci za plecami matki. Będzie takich więcej: piętka chleba z pastą z daktyli przed obiadem i przejażdżka na oklep na klaczce sąsiada. Jej nie mogę odpowiedzieć, przytulam ją po prostu, tak, jakbym nie zamierzał puścić. Kiedyś miałem uścisk niedźwiedzia, ale ją przyciskam do siebie inaczej, z troską i wibrującą tęsknotą, jakbym już dygotał z dyskomfortu przed separacją. Zamiast otrzeć jej łzy, scałowuję je i połykam słone krople, a z każdą kolejną, czerń z mojej piersi rozlewa się na cały brzuch. Widzi to - a ja, głupi, chciałem w pośpiechu zapiąć koszulę i udawać, że to przecież nic. Ktoś mnie przeklął, wcale nie odkupiłem swoich win, a to, że teraz jestem dobry, nie znaczy, że jestem dobry.
-Czym śmierdzi? - tracę wrażliwość na zapachy, gotowany brokuł i brukselka pachną mi jednako i gdyby nie widok wozów załadowanych po sam czub, nigdy bym nie zgadł, że zaczyna się okres przetwórstwa cukrowych buraków. Nie czuję nawet wsi, mój własny zapach też jakby wyparował, perfumy się utleniły, a ja stałem się bezwonny. Dla siebie, widzę, jak Wren się zaciąga, gdy opiera się o mój bark i teraz tak samo, miętosząc w dłoniach znoszoną tkaninę. To ziemia, zmarznięty pot, czy może piana z szarego mydła? Ona się przekomarza, a dla mnie nabiera to kosmicznego znaczenia, jakby każde jej słowo ważyło tonę i wyznaczało mi nowe kierunki. Może tak jest: w końcu oboje będziemy rodzicami, ale bez Wren nie miałbym niczego. Nawet skrawka ziemi, jednego pnącza zielonego groszku i nieśmiało wychylającej się z ziemi zdrowej naci.
-Chcę, żeby nas poznało - życzę sobie, udając, że dziś przypada noc spadających gwiazd. Ja nie znałem swoich rodziców, ja ich widywałem. Wiem, jak wyglądają, kojarzę ich zwyczaje, jak słodzenie herbaty połową kostki cukru przez matkę i posiadaniem wyłącznie czarnych skarpet przez ojca. To się zauważa, mieszkając ze sobą pod jednym dachem. Mieszkając, nie żyjąc. Z nami będzie inaczej.
Wreszcie mogę naprawdę się uśmiechnąć i pod sercem, mimo kryjącej go czerni, pojawia się przebłysk, że faktycznie dam sobie radę. Z odpowiedzialnością i z tą całą miłością - ojcowską i romantyczną. Zaraz jednak krzyczę ile sił w płucach, bo sielanka pryska z przerażającą dosłownością. Poziom wody rośnie zbyt szybko, opijam się nią, kiedy przykrywa mnie fala. Myśli zwalniają i wydaje mi się, że to już koniec, ale wtem zdrętwiałe członki zaczynają powtarzać dawno wyuczone ruchy i unoszę się na powierzchnię.
-Wren! Wren! - wrzeszczę, bo widzę, jak chwieje się na gałęzi tego przeklętego drzewa, które już wypuszcza po nią macki, usiłuje zatrzymać ją w zdrewniałym pniu. Widzę też utrwalone w nim twarze innych matek, pożerało je, jedną po drugiej. Młócę wściekle ramionami, by utrzymać się na wodzie z przerażeniem wypatrując, czy to zrobi, czy skoczy i wtedy jej ciało poddaje się bezwładności. Myślę, że ją złapię, durny: ale wtedy obrastam piórami, mój nos się wydłuża i przekształca w twardy, ostry dziób. Lecę po nią, pochwycam nim uderzy o taflę wody i w szponach niosę ją w górę, aż do gniazda na samym wierzchołku klonu. Niżej, w jego pień wbity jest kranik, do odciągania syropu, a na szczycie jest nasz dom.
ztx2
Pisanie na cielęcej skórze nie jest tu mile widziane, tak jak smażenie na smalcu i noszenie naturalnych futer. Zanim tu osiadłem, oddałem je wszystkie, tak naprawdę, pierwsze kroki stawiałem tu nagi. Jak mogłem zapomnieć, pacnąłbym się otwartą dłonią w czoło, jestem taki głupi. Zasuszonymi figowymi liśćmi przyprawiam zupy - wcześniej nawet pod nimi się nie kryłem, służyły tylko do wyciągania smaku z warzywnych wywarów. Nie sięga tu ludzkie oko, a kiedy się pojawiłem, było bardzo, bardzo ciepło. Praca w ziemi wymogła jednak, bym osłaniał ramiona i twarz przed Słońcem - metodą prób i błędów nauczyłem się wyplatać kapelusze, jeden z nich wisi na drzwiach, na krzywo wbitym w gwoździu. Pierwszy wewnętrzny, nie ruszam go, bo to pamiątka nieporadności. Wciąż zresztą do końca nieutraconej; przy Wren poruszam się jak dopiero co narodzony jelonek, na chudych, cienkich nóżkach, podczas gdy miałem być borsuczą przytulanką.
Jestem rozczarowaniem.
Chyba tak.
-Ty - zatrzymuję się przy jej klatce piersiowej, mój tors styka się z pokaźnym brzuchem, jakbyśmy tańczyli z balonikiem na kinder balu - ty musiałaś być ostronosem - mówię, mrużąc lekko oczy, bo akurat chmury przechodzą bokiem. Wren powoli przechodzi swą transformację, pokrywa się rudawym futerkiem i rośnie jej ogon - jest drapieżny, ale można go oswoić - dodaję, dotykając jej ramienia, obleczonego śliskim materiałem. Wolałbym poczuć skórę, nierówności, pory, którymi oddycha, pieprzyki i wychodzące z nich włoski. Ona to wszystko może, starczy, że wyciągnie rękę albo przytknie usta do mojej klatki piersiowej. Na talerzu podaję jej mięśnie, zadrapania, niewygojone ranki po ukąszeniach komarów i wypukłe, czarne znamię. Mam tam coś w środku, pod warstwą ścięgien i tego całego, ludzkiego dobytku. Lepiej, niech go nie rusza.
-Nie - droczę się z nią, bo wiem, jak lubi mieć rację, ale dopiero po dłuższej batalii i przekomarzaniu, kończącym się moją kapitulacją i herbatą w dużych kubkach, które trzeba trzymać w obu rękach - ty jesteś naprawdę miękka, ale inaczej. Jak świeżo wyczesana wełna i dziecięce śpioszki - odpowiadam z przekonaniem, pozwalając, by wbijała we mnie palce i formowała policzki, niby plastelinę. Zwykły to robić wiekowe ciotki, nie rozumiałem tego ich upodobania do szczypania chłopców i dziewczynek, ale dzięki Wren, wreszcie pojmuję. One chciały modelować te dzieci, poprawiać je, nim zastygną w swojej formie. Masa solna, glina, człowiek.
Ashes to ashes.
-Mieszkaliśmy niedaleko kuchni, to było tylko kilkanaście schodków w dół i jeden korytarz na lewo - przypominam sobie - wieczorami wymykaliśmy się na kakao i partię warcabów ze skrzatami. Nie lubiły grać w szach - przypominam sobie, my - pierwszoroczni Puchoni, też nie. Wtedy były dla nas brutalne i to nam zostało, chociaż sam przecież muszę czasem podnieść rękę na... Marszczę brwi i niespokojnie poruszam głową, jakbym odganiał uporczywą muchę, a nie przykre wspomnienie. Czy naprawdę mogłem ją uderzyć? Ponoć to męskie, ale wcale się tak nie czuję.
-Taka drobiazgowa - szepczę, przylegając do niej ciasno, bezwstydnie i już w oderwaniu od strachu, że podrapię ją nieogoloną szczęką albo pobrudzę umorusanymi rękami. Nasze zapachy też mogą się zmieszać, wiem, że nie będzie zła - możesz wybrać mu nowe, mieszka tu od niedawna - proponuję, to nasza ugoda. Ona teraz zaprzeczy i powie, że właściwie to Ziutek brzmi ładnie i że jej się podoba. Że to imię dla grzecznego dzięcioła, który nie zaczyna swej pracy w soboty przed dziesiątą rano i że tylko chciała zażartować. Że jak zwykle wszystko biorę na poważnie - zdążyłem mu się przedstawić, kiedy się wprowadził - odpowiadam, uśmiechając się szeroko, szczerze zadowolony, że udaje mi się ją przechytrzyć. To rzadkie przypadki, ach, teraz już wiem. Jest ze Slytherinu.
Chyba mnie to nie obchodzi, to, co o nich mówią, co o niej mówili. Nosi moje dziecko, czuję, je, kiedy przekręca się w jej wnętrzu, przeciąga i wita się ze mną. Muszę wyplątać się z uścisku kobiety, stanowczo odsunąć od siebie drobną sylwetkę i poprosić, by mnie puściła. Oby nie pękło jej serce, bo to tylko na moment, wrócę do niej, nie tak jak wtedy. Klękam przed Wren i obejmuję rękami jej wystający brzuch, ciepłymi dłońmi odgarniając materiał cienkiej, półprzezroczystej narzutki. Napięta skóra chroni dziecko, które właśnie śle mi pozdrowienia: spotykamy się po raz pierwszy, a ja jestem w stanie oddać za nie swoje własne życie. Tak na nią patrzę, z determinacją i miłością, którą wcześniej okazywałem jej tylko fizycznie. Wpierw musiałem ją poznać, tą intymną i czułą, splecioną z losem i myślami. Nauczyć się jej siejąc rośliny, obserwując ich wzrost, podlewając je, kiedy potrzebowały wody i wstając w nocy, kiedy nagle spadały temperatury, by przystroić je w wiechcie słomy i uchronić przed zmarznięciem. Przychodzi olśnienie, po co to wszystko, po co zesłanie i wygnanie, po co czterdzieści dni na pustelni. Tyle biedziłem się nad poletkiem, nim wreszcie cokolwiek mogłem na nim posadzić, a kiedy wzrosło i dojrzało, moje dziecko nareszcie może mnie poznać. Szklą mi się oczy i pocałunek, który składam na brzuchu Wren jest prędki i nieporadny. Gdyby nie był taki duży i napęczniały, pewnie bym nie trafił, ominąłbym go i musnął ustami inną część ciała.
-Jestem twoim tatą i będę przy tobie - szepczę to do istotki, która jeszcze ukrywa się we Wren. Ona nie może słyszeć, to nasza wspólna tajemnica. Pierwsza, którą składam ci za plecami matki. Będzie takich więcej: piętka chleba z pastą z daktyli przed obiadem i przejażdżka na oklep na klaczce sąsiada. Jej nie mogę odpowiedzieć, przytulam ją po prostu, tak, jakbym nie zamierzał puścić. Kiedyś miałem uścisk niedźwiedzia, ale ją przyciskam do siebie inaczej, z troską i wibrującą tęsknotą, jakbym już dygotał z dyskomfortu przed separacją. Zamiast otrzeć jej łzy, scałowuję je i połykam słone krople, a z każdą kolejną, czerń z mojej piersi rozlewa się na cały brzuch. Widzi to - a ja, głupi, chciałem w pośpiechu zapiąć koszulę i udawać, że to przecież nic. Ktoś mnie przeklął, wcale nie odkupiłem swoich win, a to, że teraz jestem dobry, nie znaczy, że jestem dobry.
-Czym śmierdzi? - tracę wrażliwość na zapachy, gotowany brokuł i brukselka pachną mi jednako i gdyby nie widok wozów załadowanych po sam czub, nigdy bym nie zgadł, że zaczyna się okres przetwórstwa cukrowych buraków. Nie czuję nawet wsi, mój własny zapach też jakby wyparował, perfumy się utleniły, a ja stałem się bezwonny. Dla siebie, widzę, jak Wren się zaciąga, gdy opiera się o mój bark i teraz tak samo, miętosząc w dłoniach znoszoną tkaninę. To ziemia, zmarznięty pot, czy może piana z szarego mydła? Ona się przekomarza, a dla mnie nabiera to kosmicznego znaczenia, jakby każde jej słowo ważyło tonę i wyznaczało mi nowe kierunki. Może tak jest: w końcu oboje będziemy rodzicami, ale bez Wren nie miałbym niczego. Nawet skrawka ziemi, jednego pnącza zielonego groszku i nieśmiało wychylającej się z ziemi zdrowej naci.
-Chcę, żeby nas poznało - życzę sobie, udając, że dziś przypada noc spadających gwiazd. Ja nie znałem swoich rodziców, ja ich widywałem. Wiem, jak wyglądają, kojarzę ich zwyczaje, jak słodzenie herbaty połową kostki cukru przez matkę i posiadaniem wyłącznie czarnych skarpet przez ojca. To się zauważa, mieszkając ze sobą pod jednym dachem. Mieszkając, nie żyjąc. Z nami będzie inaczej.
Wreszcie mogę naprawdę się uśmiechnąć i pod sercem, mimo kryjącej go czerni, pojawia się przebłysk, że faktycznie dam sobie radę. Z odpowiedzialnością i z tą całą miłością - ojcowską i romantyczną. Zaraz jednak krzyczę ile sił w płucach, bo sielanka pryska z przerażającą dosłownością. Poziom wody rośnie zbyt szybko, opijam się nią, kiedy przykrywa mnie fala. Myśli zwalniają i wydaje mi się, że to już koniec, ale wtem zdrętwiałe członki zaczynają powtarzać dawno wyuczone ruchy i unoszę się na powierzchnię.
-Wren! Wren! - wrzeszczę, bo widzę, jak chwieje się na gałęzi tego przeklętego drzewa, które już wypuszcza po nią macki, usiłuje zatrzymać ją w zdrewniałym pniu. Widzę też utrwalone w nim twarze innych matek, pożerało je, jedną po drugiej. Młócę wściekle ramionami, by utrzymać się na wodzie z przerażeniem wypatrując, czy to zrobi, czy skoczy i wtedy jej ciało poddaje się bezwładności. Myślę, że ją złapię, durny: ale wtedy obrastam piórami, mój nos się wydłuża i przekształca w twardy, ostry dziób. Lecę po nią, pochwycam nim uderzy o taflę wody i w szponach niosę ją w górę, aż do gniazda na samym wierzchołku klonu. Niżej, w jego pień wbity jest kranik, do odciągania syropu, a na szczycie jest nasz dom.
ztx2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
[SEN] Dzień, którego nie było
Szybka odpowiedź