do zakochania jeden krok
AutorWiadomość
* * *
Hogsmeade, grudzień 1946
Przestępuję z nogi na nogę, wygniatając w śniegu nierówne ślady; prószy bez przerwy od kilku dni, więc napadało go tyle, że nawet kostki giną gdzieś w białym puchu. Szkoda, że podeszwy mam dziurawe i już czuję, że mokną mi skarpetki, podwójne, żeby za bardzo nie zmarznąć. Otulam się mocniej szalikiem, naciągam głębiej czapkę i wodzę wzrokiem naokoło. Prawie wszyscy zebrali się już na dziedzińcu, czekając aż grupka nauczycieli poprowadzi nas do Hogsmeade, ale wciąż nie mogę znaleźć Forsythii. Chciałem spędzić z nią ten dzień, bo to była jej pierwsza wizyta w magicznej wiosce, a wiadomo - jako dobry przyjaciel musiałem ją oprowadzić, pokazać najciekawsze miejscówki i może nawet postawić pierwsze kremowe piwo, chociaż kieszenie miałem bardziej puste niż pełne. Głupio było mi prosić mamę o pieniądze, bo przecież w chacie się nie przelewało, więc chcąc nie chcąc musiałem troszkę pokombinować... i uważać, żeby nie przewalić wszystkiego zanim dotrzemy do Trzech Mioteł; po drodze było przecież Miodowe Królestwo, a przede wszystkim sklep Zonka, tak czadowy, że nie umiem opisać tego słowami, ba! Żadne słowa nie są na tyle odpowiednie, to po prostu trzeba zobaczyć. Kumple trochę narzekali, że wpadłem pod pantofel, a to pewnie randka, ale przecież z Forką tylko się przyjaźniliśmy; a poza tym, Harry wcale nie tak dawno oznajmił, że będzie teraz siedział w ławce z Luną Lupin, więc on to akurat nie miał prawa narzekać. Co więcej! Musiał jakoś odpokutować i jego pokutą będzie brak mojego towarzystwa w tym mroźnym dniu. Policzki mam już zaczerwienione od chłodu i zaczynają mnie szczypać ręce - rękawiczki pogubiłem i jakoś zawsze zapominałem wspomnieć o tym mamie; pewnie by się trochę wkurzyła, ale ostatecznie wydziergała mi nowe na drutach, albo chociaż kogoś o to poprosiła. TO NIE, muszę mieć pamięć złotej rybki i zawsze rozpisywać się o czymś innym. A teraz co? Teraz cierp, gumochłonie. Pocieram więc dłonią o dłoń, chucham w nie i dmucham, zaś spomiędzy moich warg wydobywają się kłęby na wpół przeźroczystych chmur, szybko ginących gdzieś w mroźnym powietrzu. Ponownie wodzę wzrokiem dookoła i wreszcie dostrzegam znajomą sylwetkę, lawirującą gdzieś między innymi uczniami. Niewiele myśląc pochylam się zgarniając w dłonie trochę śniegu, by uformować zeń kształtną pigułę, którą ciskam w kierunku dziewczyny; niestety, trafiam w kogoś całkiem innego, o tyle dobrze, że zdążę spalić jana i udawać, że to wcale nie ja, zanim się rozejrzy - Sythia! Tutaj! - wołam, machając do panny Crabbe jedną ręką. Nie czekam aż podejdzie, sam zmierzając w tamtą stronę - No wreszcie, już myślałem, że pójdziemy bez ciebie - rzucam na powitanie, chociaż tak po prawdzie nie mam pojęcia ile czasu krąży po dziedzińcu - Lizz nie idzie, złapała magiczny katar i, matko, normalnie ma takie gały, że wielkie i czerwone, a cieknie jej z nosa jak z kranu, paskudnie to wygląda - wzdycham przeciągle, wciskając dłonie w kieszenie wysłużonego płaszcza, może trochę zbyt cienkiego na taką paskudną zimę - Tylko nie mów jej tego, ok? Powiedziałem, że nie jest tak źle i jak trochę poleży, łyknie sobie syropu pieprzowego to na pewno przejdzie, chociaż szczerze to nie jestem taki pewien - ale w Skrzydle Szpitalnym z pewnością jej pomogą, więc co prawda żałowałem, że nie może być tutaj z nami, jednak przesadnie się nie martwiłem. Tłum wreszcie rusza - Hogsmeade, przybywamy!
- Johny! – odmachała prędko wypadając z drzwi wraz z jedną Krukonką, przez którą to się spóźniła, a przecież panna Crabbe była zwykle chorobliwie punktualna! Nawet nie spostrzegła śnieżki, zbyt zaaferowana samym widokiem przyjaciela. Zbiegła po schodach, niemal się wywracając, potem zahamowała na jakimś rosłym Puchonie, ze śmiechem prosząc go o wybaczenie, niemal kurtuazyjne dygając, tak jak uczyła ją mamusia. W końcu jednak dotarła do jej ulubionego Gryfona, choć to raczej on dotarł do niej. Przywitała go ciepłym uściskiem, zarzucając ramiona niezobowiązująco na jego szyję i tuląc go ciepło, jakby te kilka godzin, przez które się nie widzieli, było całą wiecznością. W końcu jednak oderwała się i zaczęła trajkotać, dokładnie tak jak miała w zwyczaju gdy było jej za coś głupio. – Przepraszam za spóźnienie! Mafalda nie mogła znaleźć rajstop i okazało się, że moje kocisko zrobiło sobie z nich zabawki, musiałam jej pożyczać moje, a wszystkie były za małe, nawet te rozciągnięte co zakładaliśmy kiedyś na tę rzeźbę, wiesz którą. I musiałyśmy lecieć potem do kogoś innego po rajstopy, a nie zostawiłam jej w potrzebie, przecież to była moja wina, znaczy kuguchara, ale prawie jakby moja, a tak w ogóle to – urwała, zauważając, że brakowało przesłodkiej Elizabeth. – Gdzie jest Lizzie? – zapytała, marszcząc brwi, ale wyjaśnienia rozwiały jej wszelkie wątpliwości. Lekki niepokój wkradł się do jej głowy, na myśl o chorującej przyjaciółce i próbowała wymyśleć co mogłaby doradzić, jednak Johny już o syropku powiedział, toteż nie miała wiele więcej do dodania. - No coś ty! Będę milczała jak grób – zapewniła przyjaciela, ujmując go lekko pod ramię i ruszając za tłumem, właściwie nie zwracając uwagi na resztę uczniów. – Oby tylko szybko jej się poprawiło – rzuciła dodatkowo.
– Co chcesz mi pokazać najpierw? – zagaiła lekko, przyglądając się, jak jej ciepłe trzewiki zapadają się w śniegu. – Chyba nie będziemy się z nimi snuć ciągle, nie? – dopytała, wskazując podbródkiem grupę przed nimi, tym samym tracąc uwagę ze swoich bucików. Potem wróciła spojrzeniem na Johnatana, a jej ciepły uśmiech wypełzł między dwa rumiane od zimna policzki i zaczerwieniony nosek, zaś potem zerknęła ponownie pod nogi. – Johny… ja... – zaczęła niewinnie, jakby nie wiedząc, czy to dobra pora na obwieszczenie tego co miała w planach. – Chciałabym, żebyś coś sobie wybrał, dobrze? To będzie prezent ode mnie i wiem, że psuję tym całą magię, ale ja nie znam Hogsmeade, a ty pewnie masz coś na oku od dawna – wyznała z ciężkim sercem. Był to temat trudny, wszak prezenty miały być niespodziankami, niemniej jednak w jej domu panowała tradycja praktycznych upominków lub takich, które były szczerym życzeniem, jasno obwieszczonym wszem i wobec – rzecz jasna w granicach rozsądku. – Może być to cokolwiek, czego sobie życzysz – dodała na sam koniec, przysuwając się bliżej i ściskając jego ramię, jednocześnie na kilka kroków, układając głowę na chudziutkim ramieniu Gryfona. Znała doskonale jego sytuację życiową, a także zdążyła przeanalizować kilkukrotnie jego odzienie, zauważając to, co było nie tak. Oczywiście nie przeszkadzało jej to pod żadnym wizualnym aspektem - do tego przykładała wagę najmniej, bardziej ukłucie zmartwienia rozlało się po jej sercu, zadając przeróżne pytania. A czy nie jest mu zimno? Co jeśli rozchoruje się jak Lizzie? Te buty nie przemokną? Czy płaszczyk jest podszyty czymś ciepłym? Czapka nie jest dziurawa? I gdzie ma rękawiczki?
Kilkakrotnie jej obcasiki płatały figle, ślizgając się na kamiennej, oblodzonej ścieżce, ale orła nie wywinęła – jeszcze. Denerwowały ją te całe konwenanse – a już najbardziej irracjonalna była spódnica. Nie lepsze były spodnie? Ciepłe, grube galoty, podobne do tych, które nosił jej brat – ciepłe rajstopki wcale nie chroniły dobrze cienkich nóżek, a pod fałdy spódnicy, wietrzyk lubił posyłać mroźne łapska, irytująco zachłannie wspinające się między warstwami materiałów, aby dolecieć do rozgrzanego od marszu ciała.
– Co chcesz mi pokazać najpierw? – zagaiła lekko, przyglądając się, jak jej ciepłe trzewiki zapadają się w śniegu. – Chyba nie będziemy się z nimi snuć ciągle, nie? – dopytała, wskazując podbródkiem grupę przed nimi, tym samym tracąc uwagę ze swoich bucików. Potem wróciła spojrzeniem na Johnatana, a jej ciepły uśmiech wypełzł między dwa rumiane od zimna policzki i zaczerwieniony nosek, zaś potem zerknęła ponownie pod nogi. – Johny… ja... – zaczęła niewinnie, jakby nie wiedząc, czy to dobra pora na obwieszczenie tego co miała w planach. – Chciałabym, żebyś coś sobie wybrał, dobrze? To będzie prezent ode mnie i wiem, że psuję tym całą magię, ale ja nie znam Hogsmeade, a ty pewnie masz coś na oku od dawna – wyznała z ciężkim sercem. Był to temat trudny, wszak prezenty miały być niespodziankami, niemniej jednak w jej domu panowała tradycja praktycznych upominków lub takich, które były szczerym życzeniem, jasno obwieszczonym wszem i wobec – rzecz jasna w granicach rozsądku. – Może być to cokolwiek, czego sobie życzysz – dodała na sam koniec, przysuwając się bliżej i ściskając jego ramię, jednocześnie na kilka kroków, układając głowę na chudziutkim ramieniu Gryfona. Znała doskonale jego sytuację życiową, a także zdążyła przeanalizować kilkukrotnie jego odzienie, zauważając to, co było nie tak. Oczywiście nie przeszkadzało jej to pod żadnym wizualnym aspektem - do tego przykładała wagę najmniej, bardziej ukłucie zmartwienia rozlało się po jej sercu, zadając przeróżne pytania. A czy nie jest mu zimno? Co jeśli rozchoruje się jak Lizzie? Te buty nie przemokną? Czy płaszczyk jest podszyty czymś ciepłym? Czapka nie jest dziurawa? I gdzie ma rękawiczki?
Kilkakrotnie jej obcasiki płatały figle, ślizgając się na kamiennej, oblodzonej ścieżce, ale orła nie wywinęła – jeszcze. Denerwowały ją te całe konwenanse – a już najbardziej irracjonalna była spódnica. Nie lepsze były spodnie? Ciepłe, grube galoty, podobne do tych, które nosił jej brat – ciepłe rajstopki wcale nie chroniły dobrze cienkich nóżek, a pod fałdy spódnicy, wietrzyk lubił posyłać mroźne łapska, irytująco zachłannie wspinające się między warstwami materiałów, aby dolecieć do rozgrzanego od marszu ciała.
Czuję dreszcz przebiegający mi wzdłuż kręgosłupa kiedy tylko zaplata ramiona na mojej szyi, ale to pewnie przez mroźny wiatr, co rusz targający poły płaszcza. Ściskam ją krótko, po czym wbijam w dziewczynę spojrzenie, słuchając wyjaśnień; ech, baby i ich problemy z rajstopami, spódnicami, koronkami, falbankami, wstążkami i spinkami... Wywracam oczami. Ja tam miałem jedne kalesony, w dodatku z dziurą pod kolanem i dawałem radę przełazić w nich całą zimę, a czasem nawet jesień, jeśli szybko zaczynał chwytać mróz - Pielęgniarka na pewno postawi ją na nogi - kiwam delikatnie głową, pozwalając jej wsunąć dłoń pod swoje ramię i znowu to czuję, choć tym razem paradoksalnie mroźny powiew sprawia, że robi mi się dziwnie gorąco; ściskam pod łokciem jej szczupłą rękę, dłonie wsuwając w kieszenie płaszcza - Oczywiście, że nie - jak tylko dojdziemy do wioski, zaczynamy własną wycieczkę - co na początek? Marszczę w zamyśleniu brwi, spoglądając gdzieś w przestrzeń przed sobą - Najpierw pójdziemy do Miodowego Królestwa, żeby się zaopatrzyć w słodkości na caaaały dzień - kiwam energicznie głową, to chyba dobry pomysł - Później może do Zonka? Chyba lepiej jak najszybciej, bo pewnie spędzimy tam milion lat - śmieję się głośno, ale taka prawda! Sklep Zonka był z pewnością najbardziej wciągający i mógłbym postawić galeona, że wsiąkniemy tam na długo; ba! postawiłbym nawet dwa - Możemy zajść do Gladraga, mają tam tysiąc kolorowych skarpetek, spinki, które same zaplatają warkocze, podgrzewane rękawiczki i broszki w kształcie kokonów, z których po czasie wykluwają się motyle - mówię, może dopiero po chwili dochodząc do wniosku, że zdradziłem trochę za dużo, powinna to wszystko zobaczyć na własne oczy i zobaczy już niebawem, a swoim długim jęzorem pozbawiłem ją efektu WOW - Noooo a później pójdziemy do Derwisza i Bangesa, mają tam DOSŁOWNIE WSZYSTKO, najróżniejsze, najdziwniejsze magiczne przedmioty, na przykład fałszoskopy... to takie... takie jakby bączki, które się kręcą i piszczą jak w pobliżu znajduje się osoba, która knuje coś niedobrego. Albo taką klepsydrę, że jak prowadzi się ciekawą rozmowę to ten piasek, co się w niej przesypuje, normalnie zwalnia, mówię ci. Albo... - zatrzymuję się wpół słowa, bo znowu to robię, znowu zdradzam za dużo szczegółów - Zresztą sama zobaczysz. A potem do Trzech Mioteł, na piwo kremowe i chwilę relaksu przed najważniejszym - uśmiecham się tajemniczo, przy następnych słowach zniżając głos do szeptu, który ma dotrzeć jeno do uszu panny Crabbe - Na koniec pokażę ci takie jedno miejsce, o którym wiedzą tylko nieliczni - uśmiecham się szeroko, rozpościerał się z niego wspaniały widok na wioskę, a kto wie, może i we wnętrzu jaskini uda nam się znaleźć jakieś dawno zapomniane, porzucone skarby? Zaś kiedy już przedstawię jej plan dnia, milknę na moment i rozglądam się wokół, powracając do Sythi spojrzeniem, gdy z jej ust wyrywa się moje imię; wydaje się jakaś speszona, więc i ja poważnieję, w moich oczach oraz zmarszczonym nosie odbija się nieme pytanie. To... dziwna propozycja, to znaczy... miła. Ściągam brwi i jeszcze przez chwilę milczę, a potem chcę odmówić - bo tak wypada; ale właściwie - W sumie jest coś takiego - coś, co miałem zamiar kupić, kiedyś, kiedy uzbieram wystarczająco dużo funduszy i wreszcie zbiorę się na odwagę. Czy powinienem zaproponować jej to samo? A co jeśli wybierze coś drogiego i będę musiał wziąć na krechę, a później spłacać raty do końca życia?... Chcę zmienić temat, jak najszybciej się da, więc kiwam głową, wskazując coś przed nami - O, zobacz! Widać już wioskę! - faktycznie, gdzieś z horyzontu wyrastały pierwsze ośnieżone dachy - Zaraz będziemy na miejscu - przyspieszam kroku, Forka musi to zrobić ze mną, nie ma większego wyboru, ale nie musi się martwić o swoje śliskie obcasy - ściskam ją mocno i nie pozwolę by wywinęła orła, nie na mojej warcie! Wioska wygląda nawet lepiej niż ją zapamiętałem; zbliżają się święta, więc postawiono już choinki ozdobione kolorowymi bombkami, tudzież otoczone przez stada błyszczących elfów, a nad szeroką uliczką rozwieszono girlandy ze wstążkami, dzwoneczkami, barwnymi światełkami i Merlin jeden wie czym jeszcze. Nie słucham już nauczyciela, który coś tam trajkocze do nas wszystkich, a mój wzrok ucieka w kierunku szyldu Miodowego Królestwa - To co? Po cukierki? - pytam, spoglądając na Forsythie.
Odetchnęła z ulgą, ani trochę nie chciała ciągnąć się za innymi uczniami, wiedząc, że Johny pokaże jej ciekawsze miejsca. Oczywiście, historia Hogsmeade może i była ciekawa, niemniej jednak panna Crabbe zdążyła przejrzeć informacje o niej w książkach – jak typowa Krukonka. Słuchając, bardzo uważnie przyglądała się przyjacielowi, co jakiś czas sprawdzając drogę. Jednak bardziej od otoczenia, fascynowały ją jego słowa oraz to, z jakim przejęciem o tym opowiadał. Nie śmiała nawet wtrącać dodatkowych pytań, nie potrzebowała ich – skoro Johny zapewniał, że takie cuda tam były, to chciała mieć jeszcze większą niespodziankę, odkrywając sama kolejne cudeńka i bibeloty. – Nigdy nie piłam piwa kremowego – przyznała z rozbawieniem, a zaraz potem zachwiała się lekko. – Na gacie Merlina, mogłam ubrać inne buty – ale zachciało jej się wyglądać ładniej i po co? Przytrzymała się mocniej ramienia przyjaciela i uniosła lekko brwi słysząc ciekawe stwierdzenie. – Nieliczni? To jakieś tajne miejsce dla wybrańców? – roześmiała się odrobinę za głośno, tym samym ściągając spojrzenia uczniów idących przed nimi. Jakoś tak mimowolnie wtedy odsunęła się odrobinę od przyjaciela, zerkając znów pod nogi. Ostatnie tygodnie wprawiały ją w dziwny nastrój…
Chciała dopytać, czym była ta rzecz, o której mówił Johny, jednak zbyt sprytnie zmienił temat, aby mogła mieć czas na wyartykułowanie odpowiednich słów. Zamiast tego ekscytacja uderzyła w jej żołądek na widok pięknie przystrojonej wioski, zanurzonej w białym puchu. – Jak pięknie… – wymruczała cicho pod nosem i mimowolnie jej dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu przyjaciela. Oczy śledziły kolorowe światełka, a zapach igliwia otulił nosek panienki swym rześkim zapachem. Jak zza mgły usłyszała pytanie, lecz odpowiedziała na nie natychmiast. - Po cukierki! – wykrzyknęła wesolutko, dając tym samym znak przyjacielowi, aby poprowadził ją do zacnego przybytku. Idąc do Miodowego Królestwa, oczom Forsythii ukazała się witryna o różowych wstążkach, która mimowolnie przykuła jej spojrzenie na dłużej. Widziała pary sączące różnorakie napoje przy malutkich stolikach – choć wydawało się, że było tam straszliwie ciasno, tak bardzo przytulnie. Ciche westchnienie wydobyło się z dziewczęcych warg, a dłoń stawiła lekki opór, niemniej jednak zaraz potem panna Crabbe przywołała się do porządku i nie spoglądając nawet na swój obiekt westchnień, wróć! Na przyjaciela, postanowiła przyspieszyć kroku, aby znaleźć się pod drzwiami cukierni. Skryła policzki w niebieskim szaliku, żeby jej nieznaczny rumieniec pozostał niewidoczny dla świata. Nie czekając na to, aby ktoś otworzył przed nią drzwi, szarpnęła zdecydowanie klamkę i wkroczyła do środka. Kolorowe słodycze zauroczyły ją swoim wyglądem, jak i różnorodnością. Rozpięła natychmiast płaszczyk i rozwinęła szalik, a rękawiczki wsadziła do kieszeni, czując, jak ciepło pomieszczenia rozgrzewa ją prędzej, niż tego chciała. Zaraz potem przypomniały jej się słowa matki i ciotek, które od dziecka przestrzegały ją przed pochłanianiem słodyczy: a niedobre dla cery, a utyjesz i nikt cię nie zechce, a zbyt skoczna od cukru będziesz, etc. Teraz to wszystko nie miało znaczenia, a błyszczące, ciemne oczęta chciały pochłonąć każdy gram cukru znajdujący się w sklepie. Złapała papierową torbę, która była przy wejściu, aby móc do niej wkładać zakupy, a drugą dłoń wsunęła między palce Johnatana, pociągając go za sobą między rzędy różnorakiej czekolady. – Co polecasz? – zapytała, bujając się to w przód, to w tył, wciąż trzymając przyjaciela za rękę. Po chwili jednak wyrwała ją, sięgając po motyle skrzydła w cukrze, jakie dostrzegła, obracając się do regału za plecami. – Jak to smakuje? – zapytała, niemal wciskając pudełko w ręce Gryfona, a zaraz potem chwyciła kolejne pudełko, tym razem musy-świstusy. – A to? – dopytywała, wpatrując się w przyjaciela zza kolejnych pudełek, które miała w dłoniach, a papierowa torba wisiała na jej nadgarstku, czekając, aby w końcu ktoś do niej coś włożył.
Chciała dopytać, czym była ta rzecz, o której mówił Johny, jednak zbyt sprytnie zmienił temat, aby mogła mieć czas na wyartykułowanie odpowiednich słów. Zamiast tego ekscytacja uderzyła w jej żołądek na widok pięknie przystrojonej wioski, zanurzonej w białym puchu. – Jak pięknie… – wymruczała cicho pod nosem i mimowolnie jej dłoń zacisnęła się mocniej na ramieniu przyjaciela. Oczy śledziły kolorowe światełka, a zapach igliwia otulił nosek panienki swym rześkim zapachem. Jak zza mgły usłyszała pytanie, lecz odpowiedziała na nie natychmiast. - Po cukierki! – wykrzyknęła wesolutko, dając tym samym znak przyjacielowi, aby poprowadził ją do zacnego przybytku. Idąc do Miodowego Królestwa, oczom Forsythii ukazała się witryna o różowych wstążkach, która mimowolnie przykuła jej spojrzenie na dłużej. Widziała pary sączące różnorakie napoje przy malutkich stolikach – choć wydawało się, że było tam straszliwie ciasno, tak bardzo przytulnie. Ciche westchnienie wydobyło się z dziewczęcych warg, a dłoń stawiła lekki opór, niemniej jednak zaraz potem panna Crabbe przywołała się do porządku i nie spoglądając nawet na swój obiekt westchnień, wróć! Na przyjaciela, postanowiła przyspieszyć kroku, aby znaleźć się pod drzwiami cukierni. Skryła policzki w niebieskim szaliku, żeby jej nieznaczny rumieniec pozostał niewidoczny dla świata. Nie czekając na to, aby ktoś otworzył przed nią drzwi, szarpnęła zdecydowanie klamkę i wkroczyła do środka. Kolorowe słodycze zauroczyły ją swoim wyglądem, jak i różnorodnością. Rozpięła natychmiast płaszczyk i rozwinęła szalik, a rękawiczki wsadziła do kieszeni, czując, jak ciepło pomieszczenia rozgrzewa ją prędzej, niż tego chciała. Zaraz potem przypomniały jej się słowa matki i ciotek, które od dziecka przestrzegały ją przed pochłanianiem słodyczy: a niedobre dla cery, a utyjesz i nikt cię nie zechce, a zbyt skoczna od cukru będziesz, etc. Teraz to wszystko nie miało znaczenia, a błyszczące, ciemne oczęta chciały pochłonąć każdy gram cukru znajdujący się w sklepie. Złapała papierową torbę, która była przy wejściu, aby móc do niej wkładać zakupy, a drugą dłoń wsunęła między palce Johnatana, pociągając go za sobą między rzędy różnorakiej czekolady. – Co polecasz? – zapytała, bujając się to w przód, to w tył, wciąż trzymając przyjaciela za rękę. Po chwili jednak wyrwała ją, sięgając po motyle skrzydła w cukrze, jakie dostrzegła, obracając się do regału za plecami. – Jak to smakuje? – zapytała, niemal wciskając pudełko w ręce Gryfona, a zaraz potem chwyciła kolejne pudełko, tym razem musy-świstusy. – A to? – dopytywała, wpatrując się w przyjaciela zza kolejnych pudełek, które miała w dłoniach, a papierowa torba wisiała na jej nadgarstku, czekając, aby w końcu ktoś do niej coś włożył.
- Na pewno ci zasmakuje - kiwam głową; nie było nic przyjemniejszego niż wieczorną porą, po całym dniu marznięcia gdzieś pośród atrakcji Hogsmeade, usiąść przy kominku w Trzech Miotłach i łyknąć piwko, albo opcjonalnie siedem; i chociaż alkoholu było tam tyle co kuguchar napłakał, to po kilku, można było poczuć przyjemnie szumienie między uszami. Przytrzymuję mocniej Forsythię, bo jak tu zaraz glebnie w zaspę, to będzie cała mokra, a mieliśmy przecież napięty grafik - Będę cię trzymać - obiecuję; przecież nie pozwolę jej wywinąć orła. Chyba, że razem będziemy je robić w śniegu, a nie wykluczałem takiej opcji - Ciiii!... - wspieram palec na wargach, rzucając naokoło okiem i wlepiając spojrzenie w idących przed nami uczniów, dopóki nie przestaną się gapić - Dokładnie tak i zostałaś wybrana, Forsythio Crabbe, nie możesz o nim nikomu powiedzieć, nikomu - powtarzam, zniżając głos do szeptu, chociaż czy to prawda? Mogłem tylko podejrzewać, że w rzeczywistości wiedziało o nim więcej ludzi, niż mi się wydawało, ale czy takie drobne kłamstwa nie dodawały pewnym miejscom specyficznego uroku? Po co więc je odczarowywać, zbyt realnym analizowaniem, dajmy sobie z tym spokój.
Wbijam spojrzenie w dziewczynę - nie dziwi mnie jej zachwyt, Hogsmeade, szczególnie w okresie przedświątecznym, było naprawdę piękne. Zresztą potrafiło zauroczyć niezależnie od pory roku, choć przykryte białym puchem, skąpane w kolorowym blasku światełek i pachnące igliwiem oraz mroźnym powietrzem wydawało się tym bardziej magiczne. Kiwam głową, pociągając ją lekko w kierunku cukierni. Widzę co przyciąga jej wzrok i, o Godryku, mam nadzieję, że nie będzie chciała tam zajść. Nigdy nie byłem w herbaciarni pani Puddifoot i jakoś specjalnie mnie tam nie ciągnęło, chociaż nawet doceniałem kiczowate ozdoby i atmosferę nieustających Walentynek. Wstrzymuję powietrze i oddycham z ulgą dopiero kiedy docieramy pod Miodowe Królestwo, po czym wchodzę do środka zaraz za Forką, podobnie jak ona luzując szalik. Ściągam także czapkę, upychając ją w kieszeni płaszcza, ale zanim choćby zdążę się przywitać, panna Crabbe splata nasze dłonie i na chwilę tracę głos, odzyskując go dopiero kiedy zatrzymujemy się między regałami po brzegi wypełnionymi czekoladami. Chrząkam cicho - Są tu takie czekolady z dosłownie wszystkim - orzechami, suszonymi owocami, galaretką i żelkami - kiwam głową, o tak, je mogę polecić z czystym sercem, chyba wezmę jedną, więc sięgam po tabliczkę, w międzyczasie mówiąc dalej - Jest też taka, która jest tak ostra, że wystarczy jeden kawałek, a z uszu leci ci para - śmieję się - To? Hmm, jest bardzo słodkie i takie... delikatne - nie wiedziałem co jeszcze mógłbym powiedzieć, chyba po prostu musiała spróbować - Oooo! To są musy świstusy, te chyba akurat wiśniowe, koniecznie musisz zjeść, sprawiają, że przez chwilę unosisz się nad ziemią - kiwam energicznie głową, przesuwając spojrzeniem po innych pudełkach, które ściska już w swoich chudych ramionach - To są ślimaki gumiaki, dla mnie zbyt gumiaste, a to lizaki, które smakują jak prawdziwe owoce i kwachy, tak kwaśne, że wypalają dziurę w języku, serio - kiwam głową - Ja wezmę paczkę eksplodujących cukierków iii... - waham się, bo nie chcę wydać wszystkiego w pierwszym sklepie do jakiego zaszliśmy - Pieprzne Diabełki czy - I Kociołkowe pieguski - decyduję w końcu; mógłbym spróbować zakosić balonówki Drooblego, ale Forka pewnie nie byłaby zadowolona takim obrotem spraw, więc daję se siana - O patrz! Tańczące pierniczki! - znowu parskam śmiechem, wskazując paluchem jedną z zamkniętych beczek, na której piernikowe ludziki urządzały taneczne przedstawienie, muszę przyznać, że szło im całkiem nieźle. Ta rewia naprawdę robiła wrażenie, szczególnie, że zimowego klimatu dodawały opadający nań biały, lekki cukier puder.
Wbijam spojrzenie w dziewczynę - nie dziwi mnie jej zachwyt, Hogsmeade, szczególnie w okresie przedświątecznym, było naprawdę piękne. Zresztą potrafiło zauroczyć niezależnie od pory roku, choć przykryte białym puchem, skąpane w kolorowym blasku światełek i pachnące igliwiem oraz mroźnym powietrzem wydawało się tym bardziej magiczne. Kiwam głową, pociągając ją lekko w kierunku cukierni. Widzę co przyciąga jej wzrok i, o Godryku, mam nadzieję, że nie będzie chciała tam zajść. Nigdy nie byłem w herbaciarni pani Puddifoot i jakoś specjalnie mnie tam nie ciągnęło, chociaż nawet doceniałem kiczowate ozdoby i atmosferę nieustających Walentynek. Wstrzymuję powietrze i oddycham z ulgą dopiero kiedy docieramy pod Miodowe Królestwo, po czym wchodzę do środka zaraz za Forką, podobnie jak ona luzując szalik. Ściągam także czapkę, upychając ją w kieszeni płaszcza, ale zanim choćby zdążę się przywitać, panna Crabbe splata nasze dłonie i na chwilę tracę głos, odzyskując go dopiero kiedy zatrzymujemy się między regałami po brzegi wypełnionymi czekoladami. Chrząkam cicho - Są tu takie czekolady z dosłownie wszystkim - orzechami, suszonymi owocami, galaretką i żelkami - kiwam głową, o tak, je mogę polecić z czystym sercem, chyba wezmę jedną, więc sięgam po tabliczkę, w międzyczasie mówiąc dalej - Jest też taka, która jest tak ostra, że wystarczy jeden kawałek, a z uszu leci ci para - śmieję się - To? Hmm, jest bardzo słodkie i takie... delikatne - nie wiedziałem co jeszcze mógłbym powiedzieć, chyba po prostu musiała spróbować - Oooo! To są musy świstusy, te chyba akurat wiśniowe, koniecznie musisz zjeść, sprawiają, że przez chwilę unosisz się nad ziemią - kiwam energicznie głową, przesuwając spojrzeniem po innych pudełkach, które ściska już w swoich chudych ramionach - To są ślimaki gumiaki, dla mnie zbyt gumiaste, a to lizaki, które smakują jak prawdziwe owoce i kwachy, tak kwaśne, że wypalają dziurę w języku, serio - kiwam głową - Ja wezmę paczkę eksplodujących cukierków iii... - waham się, bo nie chcę wydać wszystkiego w pierwszym sklepie do jakiego zaszliśmy - Pieprzne Diabełki czy - I Kociołkowe pieguski - decyduję w końcu; mógłbym spróbować zakosić balonówki Drooblego, ale Forka pewnie nie byłaby zadowolona takim obrotem spraw, więc daję se siana - O patrz! Tańczące pierniczki! - znowu parskam śmiechem, wskazując paluchem jedną z zamkniętych beczek, na której piernikowe ludziki urządzały taneczne przedstawienie, muszę przyznać, że szło im całkiem nieźle. Ta rewia naprawdę robiła wrażenie, szczególnie, że zimowego klimatu dodawały opadający nań biały, lekki cukier puder.
Oczy zalśniły na dźwięk tajemniczych słów Bojczuka, po czym zachichotała, wiedząc, że najpewniej robi ją w jajo. – Nikomu – powtórzyła zaraz za nim, aby ugruntować tę przysięgę, choć nie wieczystą, tak równie ważną. Postanowiła nie dopytywać, gdzie dokładnie znajdowało się to sekretne miejsce, ufała Johnatanowi na tyle, że mógł robić jej niespodzianki. Nie przepadała tak naprawdę za nimi, wolała być gotowa na nadchodzące scenariusze życia, lecz przy Gryfonie nabierała lekkości, pozwalając sobie na niewiedzę.
Widziała, jak inni uczniowie rozchodzą się w bliżej znanym tylko sobie kierunkach, a nauczyciel wzdychał głośno na rozbiegające się krasnale, wołając o pomstę do czterech założycieli. Ostatecznie w poddańczym geście zakrzyknął godzinę, o jakiej miała odbyć się zbiórka tuż przy wejściu do wioski, a potem sam udał się do Trzech Mioteł. Pannie Crabbe umknęło co prawda, jaka to miała być godzina, niemniej jednak liczyła, że kochany Johny zdążył dosłyszeć tę cenną informację – a jeśli nie, to cóż… nie pierwszy raz byliby wówczas niepokorni i niepoprawni.
Słysząc opinie wydawane względem pochwyconych łakoci, niektóre wpakowała do torby, a inne odstawiła, tracąc szybciutko zainteresowanie. Cena tak naprawdę nie grała roli, ojciec nie żałował dosyłania kolejnych galeonów, a poza tym Forsythia miała też jakieś swoje oszczędności. Co prawda całego sklepu nie mogła wykupić, lecz wystarczyło jej na zakupy, które zadowoliły nie tylko ją, ale również przyjaciół – bo o nich zapomnieć nie mogła. Wiśniowych musów wzięła kilka paczek, mając wciąż w głowie wspomnienie nieważkości po ugryzieniu żądlibąka, a zaraz potem obrzuciła dziwnym spojrzeniem gumiaki i lizaki, które nie zachęciły jej do kupna. – A co weźmiemy dla Lizzie? Och, i muszę wziąć coś koniecznie dla Aquili, Prim i Evandry, chociaż dla nich może powinnam kupić coś w stylu tych spinek, o których mówiłeś – zamyśliła się lekko. – Lunie też coś powinniśmy wziąć! O! I Rigel! Ale jemu to chyba coś w tym… no tam, gdzie mówiłeś, że są fałszo… fałszoskopy. Pewnie dla Persiego też coś tam znajdę – rozmyślała na głos, biorąc paczkę kolejnych czekoladek do torby, na myśl o znajomych, których pragnęła obdarować. – Keat, Phillie… - wymieniała, zatrzymując smukłe dłonie na kolejnych paczuszkach słodyczy. - I ten twój śmieszny kolega, jak on ma… Harry? – zapytała, unosząc brew. Oczywiście, że myślała o innych, nawet tych, których nie znała do końca dobrze, ale przecież byli przyjaciółmi jej przyjaciela! Zaraz potem Johny pokazał jej tańczące pierniczki i rozczulona tym widokiem, doszła w głowie do bardzo smutnego wniosku. – O nie, ja ich nie zjem. Przecież… to jakby je zabić, zjadając – wydusiła z siebie, ściskając mocniej papierową torbę. Czekoladowych żab w sumie też dlatego nie jadła i paru innych ruszających się smakołyków. Przecież nie chciała być złą osóbką. Przyglądała się jednak przedstawieniu, doceniając kunszt włożony w stworzenie słodyczy.
Później weszła w kolejną alejkę, biorąc kilka kolejnych słodyczy, ale już nie myśląc o sobie, a tylko i wyłącznie o znajomych. Na koniec skierowała się do kasy, lecz zatrzymała się jeszcze w pół kroku, lustrując dokładnie zakupy przyjaciela. – Kupić ci coś? – zapytała, przyglądając się mu uważnie. Jego wybór był skromny, w porównaniu do wypełnionej po brzegi torby, jaką miała w dłoniach. Gdy spuściła na nią spojrzenie, zrobiło jej się po prostu… przykro. Może była zbyt rozrzutna? Ale przecież trzy czwarte zakupów nawet nie miało być dla niej.
Widziała, jak inni uczniowie rozchodzą się w bliżej znanym tylko sobie kierunkach, a nauczyciel wzdychał głośno na rozbiegające się krasnale, wołając o pomstę do czterech założycieli. Ostatecznie w poddańczym geście zakrzyknął godzinę, o jakiej miała odbyć się zbiórka tuż przy wejściu do wioski, a potem sam udał się do Trzech Mioteł. Pannie Crabbe umknęło co prawda, jaka to miała być godzina, niemniej jednak liczyła, że kochany Johny zdążył dosłyszeć tę cenną informację – a jeśli nie, to cóż… nie pierwszy raz byliby wówczas niepokorni i niepoprawni.
Słysząc opinie wydawane względem pochwyconych łakoci, niektóre wpakowała do torby, a inne odstawiła, tracąc szybciutko zainteresowanie. Cena tak naprawdę nie grała roli, ojciec nie żałował dosyłania kolejnych galeonów, a poza tym Forsythia miała też jakieś swoje oszczędności. Co prawda całego sklepu nie mogła wykupić, lecz wystarczyło jej na zakupy, które zadowoliły nie tylko ją, ale również przyjaciół – bo o nich zapomnieć nie mogła. Wiśniowych musów wzięła kilka paczek, mając wciąż w głowie wspomnienie nieważkości po ugryzieniu żądlibąka, a zaraz potem obrzuciła dziwnym spojrzeniem gumiaki i lizaki, które nie zachęciły jej do kupna. – A co weźmiemy dla Lizzie? Och, i muszę wziąć coś koniecznie dla Aquili, Prim i Evandry, chociaż dla nich może powinnam kupić coś w stylu tych spinek, o których mówiłeś – zamyśliła się lekko. – Lunie też coś powinniśmy wziąć! O! I Rigel! Ale jemu to chyba coś w tym… no tam, gdzie mówiłeś, że są fałszo… fałszoskopy. Pewnie dla Persiego też coś tam znajdę – rozmyślała na głos, biorąc paczkę kolejnych czekoladek do torby, na myśl o znajomych, których pragnęła obdarować. – Keat, Phillie… - wymieniała, zatrzymując smukłe dłonie na kolejnych paczuszkach słodyczy. - I ten twój śmieszny kolega, jak on ma… Harry? – zapytała, unosząc brew. Oczywiście, że myślała o innych, nawet tych, których nie znała do końca dobrze, ale przecież byli przyjaciółmi jej przyjaciela! Zaraz potem Johny pokazał jej tańczące pierniczki i rozczulona tym widokiem, doszła w głowie do bardzo smutnego wniosku. – O nie, ja ich nie zjem. Przecież… to jakby je zabić, zjadając – wydusiła z siebie, ściskając mocniej papierową torbę. Czekoladowych żab w sumie też dlatego nie jadła i paru innych ruszających się smakołyków. Przecież nie chciała być złą osóbką. Przyglądała się jednak przedstawieniu, doceniając kunszt włożony w stworzenie słodyczy.
Później weszła w kolejną alejkę, biorąc kilka kolejnych słodyczy, ale już nie myśląc o sobie, a tylko i wyłącznie o znajomych. Na koniec skierowała się do kasy, lecz zatrzymała się jeszcze w pół kroku, lustrując dokładnie zakupy przyjaciela. – Kupić ci coś? – zapytała, przyglądając się mu uważnie. Jego wybór był skromny, w porównaniu do wypełnionej po brzegi torby, jaką miała w dłoniach. Gdy spuściła na nią spojrzenie, zrobiło jej się po prostu… przykro. Może była zbyt rozrzutna? Ale przecież trzy czwarte zakupów nawet nie miało być dla niej.
Rozchylam wargi, ale Forka dostaje takiego słowotoku, że nie sposób wbić się między kolejne sylaby. Zaciskam usta, pozwalając jej wyrzucić z siebie dosłownie wszystko, po czym wzdycham przeciągle, przez chwilę próbując ułożyć sobie w głowie wszystkich, których postanowiła dziś obdarować - Hola, hola, zaczekaj, chcesz obdzielić pół Hogwartu? - śmieję się - Przecież połowa jest tu z nami! - kręcę głową, a połowie nawet nie chciałbym niczego dawać; na przykład Lunie, nie zasłużyła nawet na pojedynczą landrynkę, a Harry tym bardziej, jemu mogę podarować co najwyżej figę. Figę prosto w nos. Marszczę w zamyśleniu brwi, ale nic nie mówię, bo przecież się nie poskarżę, że byłem trochę zazdrosny o przyjaciela - Weźmy Wstrząsoladki dla Lizz i cukrowe pióro dla Rigela, a dla dziewczyn... niech każda dostanie po paczce motylich skrzydeł i powinny być zadowolone - o proszę, Johnatan Bojczuk, mistrz szybkich zakupów, kto by się spodziewał, że tak trzeźwo potrafię myśleć, jak przychodzi do kupowania prezentów - Co? Ty tak poważnie? - dziwię się, odrywając na moment oczy od wywijających pierniczków. Obie moje brwi wędrują po czole prawie pod samą linię włosów - Przecież one aż się proszą, żeby je zjeść! No popatrz... - macham w ich kierunku głową, po czym dodaję cienkim, piskliwym głosikiem - Forka, zjedz nas, prosimy!... - ale Forka gna już dalej, a ja zaraz za nią, żeby nie zgubić jej gdzieś w tłumie innych uczniaków. Nic więcej nie biorę, a na pytanie dziewczyny kręcę głową - Nie, mam już wszystko - wzruszam nieznacznie ramionami, widząc minę panny Crabbe, łapię ją pod rękę i prowadzę dalej w stronę kasy - Miodowe Królestwo jest super, nie? A to nasza pierwsza stacja, normalnie OSZALEJESZ jak zobaczysz resztę - paplam wesoło, coby odciągnąć jej myśli od niewygodnych tematów, chociaż coś mi mówi, że wiem co takiego mogło chodzić jej po głowie. Tym bardziej nie powinna się zadręczać takimi błahostkami. Płacimy za swoje towary, zaś przed wyjściem ze sklepu naciągam na łeb czapkę. Co prawda jeszcze niedawno wspominałem coś o Zonku, ale najbliżej mieliśmy chyba do Derwisza i Bangesa (ledwie kilka drzwi dalej), więc to tam prowadzę Forsythię, znowu przepuszczając ją w drzwiach, jak na dżentelmena przystało - Dzień dobry! - witam się od progu, a stojący za ladą, chudy mężczyzna mierzy nas surowym spojrzeniem. Jego wąskie wargi wykrzywiają się w czymś w rodzaju uśmiechu, gdy rozpoznaje moją twarz, ale zanim z ust wypadnie chociaż słowo, macham sugestywnie głową w kierunku mojej towarzyszki, a on rzuca jeno krótkie powitanie. No bo... z panem Derwiszem mieliśmy pewną umowę; w swoim sklepie gromadził różne rzeczy i czasem, jeśli udało mi się zawinąć coś naprawdę wartościowego, dawał mi zarobić. Opchnąłem mu samopiszące pióro, elegancki, złoty zegarek i kilka broszek, ale chyba niekoniecznie chciałbym, żeby Forsythia się o tym dowiedziała, więc farcik, że zrozumiał mój niewerbalny przekaz. Tutaj było inaczej - ciszej, uczniowski gwar został w Miodowym Królestwie, tu brzęczały latające pod sufitem klucze, ścigające się w szaleńczym wyścigu z miniaturowymi modelami smoków. Zewsząd zwisały barwione woreczki, teleskopy, lunaskopy, globusy różnych planet, mapy lądów, wód i niebios, wypełnione dymem, kształtne przypominajki, stare aparaty fotograficzne, pióra z ogonów przedziwnych ptaków, stojąca w kącie samopisząca maszyna wydawała z siebie ciche klik, klik, klik... I wiele, wiele więcej, wystarczyło tylko zajrzeć na półki - stare oraz zakurzone. To gdzieś tutaj była... ta rzecz, której właścicielem miałem dziś zostać - Fajnie, co? - rzucam szeptem, jakbym się bał, że zbyt głośne dźwięki mogłyby zakłócić atmosferę tego miejsca, po czym znikam gdzieś między wysokimi regałami.
- Oczywiście, że tak! Idą święta, tu nie chodzi o to, że mogą sobie coś tam kupić sami, a o gest - zmarszczyła brwi i przewróciła oczami, jak gdyby nie dowierzała, że Johny może nie myśleć w taki sposób. Święta były od dzielenia się, rozdawania prezentów, wszak ile ktoś od siebie daje, to tyle samo otrzyma! Wszystko było ze sobą połączone, a nawet jeśli nie wracało coś w postaci podarunków, to z pewnością, powróci jako uśmiech losu. Nie miała jednak siły tłumaczyć przyjacielowi tego po raz kolejny, więc po prostu dała sobie spokój. Wpakowała do torby polecone przez chłopca smakołyki oraz sama wybrała coś jeszcze, tak aby każdy dostał tak samo wartościowy prezent.
Uniosła brew zdziwiona, że jeszcze się dopytywał i namawiał do zjedzenie tańczących pierniczków. Może i były ożywione magią, ale nie wyobrażała sobie odgryzania im głowy. Było to niemal tak brutalne jak szachy czarodziejów, chociaż w te drugie czasami lubiła grać - tylko ta cała przemoc... - Ciebie zaraz zjem, bałwanie - stwierdziła na jego piskliwy głosik, przy okazji sprzedając mu kuksańca w bok. Choć w jej żarcie było coś dziwnego, jakaś nutka melancholii, błyszcząca zza rozbawionych oczu i szerokiego uśmiechu. Serce zabiło jej odrobinę mocniej, gdy tym razem to on złapał ją za rękę, prowadząc do lady. Poczuła, jakby dosłownie coś postanowiło załaskotać ją w trzewiach i rozlać jakiś rozgrzewający eliksir po ciele. Nie rozumiała tego do końca, a może rozumieć nie chciała - czemu musiała się tak czuć? Przecież było to niemal irracjonalne! Stanowili zgranych przyjaciół i tak przecież miało pozostać. - Już szaleję - przyznała niewinnie, aczkolwiek teatralnie. Pytanie tylko, czy szalała ze sklepem czy za faktem wspólnego spędzania czasu, bo bądź co bądź nie mieli, aż tak wiele okazji na takie wycieczki tylko we dwójkę. Wręczyła sprzedawczyni odpowiednią ilość galeonów ze swojej wyszywanej piórkami portmonetki, a także potrząsnęła nią lekko, sprawdzając, ile zostało jej do przeznaczenia na wizyty w innych sklepach. Sam dźwięk mówił, że sporo, więc nawet się tym nie przejęła i schowała ją z powrotem do kieszeni. Zabrała torbę z łakociami, opatuliła się szczelnie szaliczkiem i naciągnęła czapkę na głowę, lecz nie zapinała już płaszczyka - raptem było to kilka kroków, a przecież nie zamarznie w ciągu paru minut.
Podążyła tam, gdzie Johnatan ją prowadził, nie marudząc, ani nie skręcając w żadne inne miejsce. Westchnęła lekko, będąc przepuszczona w drzwiach, bo równie dobrze sama mogłaby przepuścić Bojczuka, żeby to on naraził się na czyhające w sklepie licho, jednak na szczęście żadnego upiora tam nie było. Nie licząc posągowego sprzedawcy, bacznie ich obserwującego. - Dzień dobry - dygnęła uprzejmie, a potem odbiła w pierwszą lepszą alejkę, nawet nie zwracając uwagi na wymianę spojrzeń jaka zaszła między właścicielem, a jej przyjacielem.
Cisza przypominała jej o domowym zaciszu, a przedziwna aura miejsca budziła w niej zew małego łowcy artefaktów. Ciemne oczy świdrowały te wszystkie cudaczne przedmioty, mniej lub bardziej przesycone magią, a każde kliknięcie maszyny zdawało się wystukiwać rytm, będący muzycznym akompaniamentem tajemnicy. - Fajnie? Cudownie... - wymruczała pod nosem, a jej długie palce wylądował na fascynująco wyglądającym astrolabium. Słyszała o tym, zresztą podobne miał jej ojciec w gabinecie, lecz to tutaj było misternie zdobione, jakby ktoś ręcznie i bardzo długo rzeźbił w metalu, tworząc finezyjne wzory. Po chwili rozejrzała się wokół, tracąc Bojczuka z oczu. Chciał się bawić tutaj w chowanego, czy co? Skrzywiła się nieznacznie, pospiesznie przechodząc między regałami, aby odnaleźć swoją zgubę. - Johny? Gdzieś ty polazł? - rzuciła w eter szeptem, wychylając się zza kolejnego regału, lecz zamiast postaci uroczego Gryfona, dostrzegła pana Derwisza, który zmarszczył brwi posępnie. Panna Crabbe zdążyła zrobić jedynie głupią minę i cofnęła się do poprzedniej alejki, czując, jak jest jej wstyd. Czyżby była za głośno? Jak bardzo nieodpowiednie było jej zachowanie? Wzdrygnęła się lekko, a potem wzięła w ręce najbliżej stojący towar. Było to małe lusterko, wyglądało odrobinę jak z bajki, jednak nic się z nim nie działo. Dopiero po dłuższej chwili przeglądania się w nim, lusterko zaczęło mówić. - A co ty taka blada? Chorowita pewnie, no ładna niby, ale jakaś tak nijaka. Oczy za wielkie, usta krzywe, panna to chyba za pięknej mamusi nie miała co? - syczało złośliwe zwierciadło. Brwi Forsythii unosiły się coraz wyżej i nawet nie wiedziała, co mogła odpowiedzieć na takie obelgi. - Ale ty jesteś niemiłe! - stwierdziła w końcu, chcąc znaleźć równie cięte riposty na lusterko. - Jakież niewydarzone! I pewnie nawet niesrebrne! - burzyła się, a zza rogu wychylił się sprzedawca, obserwując, jak trzecioklasistka zaczyna kłócić się coraz srożej z lusterkiem, aż była o krok od siarczystej wiązanki oszczerstw. Tu już nawet nie chodziło o to czy Forsythia uważała się za ładną, czy też nie, ale rzucanie takich tekstów, jakimi raczyło ją niewychowane lusterko, było po prostu nie na miejscu. - O! Odezwała się brzydula-smarkula! Idź się uczesz, kocmołuchu! - zwierciadło zaczęło podnosić głos, tak aby przekrzyczeć pannę Crabbe. Były to sekundy od katastrofy, o ile... to wszystko już przypadkiem nie było katastrofą.
Uniosła brew zdziwiona, że jeszcze się dopytywał i namawiał do zjedzenie tańczących pierniczków. Może i były ożywione magią, ale nie wyobrażała sobie odgryzania im głowy. Było to niemal tak brutalne jak szachy czarodziejów, chociaż w te drugie czasami lubiła grać - tylko ta cała przemoc... - Ciebie zaraz zjem, bałwanie - stwierdziła na jego piskliwy głosik, przy okazji sprzedając mu kuksańca w bok. Choć w jej żarcie było coś dziwnego, jakaś nutka melancholii, błyszcząca zza rozbawionych oczu i szerokiego uśmiechu. Serce zabiło jej odrobinę mocniej, gdy tym razem to on złapał ją za rękę, prowadząc do lady. Poczuła, jakby dosłownie coś postanowiło załaskotać ją w trzewiach i rozlać jakiś rozgrzewający eliksir po ciele. Nie rozumiała tego do końca, a może rozumieć nie chciała - czemu musiała się tak czuć? Przecież było to niemal irracjonalne! Stanowili zgranych przyjaciół i tak przecież miało pozostać. - Już szaleję - przyznała niewinnie, aczkolwiek teatralnie. Pytanie tylko, czy szalała ze sklepem czy za faktem wspólnego spędzania czasu, bo bądź co bądź nie mieli, aż tak wiele okazji na takie wycieczki tylko we dwójkę. Wręczyła sprzedawczyni odpowiednią ilość galeonów ze swojej wyszywanej piórkami portmonetki, a także potrząsnęła nią lekko, sprawdzając, ile zostało jej do przeznaczenia na wizyty w innych sklepach. Sam dźwięk mówił, że sporo, więc nawet się tym nie przejęła i schowała ją z powrotem do kieszeni. Zabrała torbę z łakociami, opatuliła się szczelnie szaliczkiem i naciągnęła czapkę na głowę, lecz nie zapinała już płaszczyka - raptem było to kilka kroków, a przecież nie zamarznie w ciągu paru minut.
Podążyła tam, gdzie Johnatan ją prowadził, nie marudząc, ani nie skręcając w żadne inne miejsce. Westchnęła lekko, będąc przepuszczona w drzwiach, bo równie dobrze sama mogłaby przepuścić Bojczuka, żeby to on naraził się na czyhające w sklepie licho, jednak na szczęście żadnego upiora tam nie było. Nie licząc posągowego sprzedawcy, bacznie ich obserwującego. - Dzień dobry - dygnęła uprzejmie, a potem odbiła w pierwszą lepszą alejkę, nawet nie zwracając uwagi na wymianę spojrzeń jaka zaszła między właścicielem, a jej przyjacielem.
Cisza przypominała jej o domowym zaciszu, a przedziwna aura miejsca budziła w niej zew małego łowcy artefaktów. Ciemne oczy świdrowały te wszystkie cudaczne przedmioty, mniej lub bardziej przesycone magią, a każde kliknięcie maszyny zdawało się wystukiwać rytm, będący muzycznym akompaniamentem tajemnicy. - Fajnie? Cudownie... - wymruczała pod nosem, a jej długie palce wylądował na fascynująco wyglądającym astrolabium. Słyszała o tym, zresztą podobne miał jej ojciec w gabinecie, lecz to tutaj było misternie zdobione, jakby ktoś ręcznie i bardzo długo rzeźbił w metalu, tworząc finezyjne wzory. Po chwili rozejrzała się wokół, tracąc Bojczuka z oczu. Chciał się bawić tutaj w chowanego, czy co? Skrzywiła się nieznacznie, pospiesznie przechodząc między regałami, aby odnaleźć swoją zgubę. - Johny? Gdzieś ty polazł? - rzuciła w eter szeptem, wychylając się zza kolejnego regału, lecz zamiast postaci uroczego Gryfona, dostrzegła pana Derwisza, który zmarszczył brwi posępnie. Panna Crabbe zdążyła zrobić jedynie głupią minę i cofnęła się do poprzedniej alejki, czując, jak jest jej wstyd. Czyżby była za głośno? Jak bardzo nieodpowiednie było jej zachowanie? Wzdrygnęła się lekko, a potem wzięła w ręce najbliżej stojący towar. Było to małe lusterko, wyglądało odrobinę jak z bajki, jednak nic się z nim nie działo. Dopiero po dłuższej chwili przeglądania się w nim, lusterko zaczęło mówić. - A co ty taka blada? Chorowita pewnie, no ładna niby, ale jakaś tak nijaka. Oczy za wielkie, usta krzywe, panna to chyba za pięknej mamusi nie miała co? - syczało złośliwe zwierciadło. Brwi Forsythii unosiły się coraz wyżej i nawet nie wiedziała, co mogła odpowiedzieć na takie obelgi. - Ale ty jesteś niemiłe! - stwierdziła w końcu, chcąc znaleźć równie cięte riposty na lusterko. - Jakież niewydarzone! I pewnie nawet niesrebrne! - burzyła się, a zza rogu wychylił się sprzedawca, obserwując, jak trzecioklasistka zaczyna kłócić się coraz srożej z lusterkiem, aż była o krok od siarczystej wiązanki oszczerstw. Tu już nawet nie chodziło o to czy Forsythia uważała się za ładną, czy też nie, ale rzucanie takich tekstów, jakimi raczyło ją niewychowane lusterko, było po prostu nie na miejscu. - O! Odezwała się brzydula-smarkula! Idź się uczesz, kocmołuchu! - zwierciadło zaczęło podnosić głos, tak aby przekrzyczeć pannę Crabbe. Były to sekundy od katastrofy, o ile... to wszystko już przypadkiem nie było katastrofą.
Wywracam oczami i wzdycham przeciągle - panna Forsythia i jej chęć dzielenia się z każdym, powinienem się już przyzwyczaić i chyba rzeczywiście to zrobiłem, skoro daruję sobie dalsze marudzenie. Może właśnie ta jej wrażliwość sprawiała, że tak bardzo mi się podo... wróć, że byliśmy przyjaciółmi. Chichoczę durnie na jej słowa, chociaż dostrzegam ten dziwny błysk w oku i moje serce również jakby szybciej pompuje krew. Nie mam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo czeka nas jeszcze mnóstwo atrakcji. Przekraczamy próg kolejnego sklepu i słyszę w tonie jej głosu zachwyt, widzę go w ślepiach, w których odbijają się fantazyjne przedmioty, ale zamiast trwać przy boku dziewczęcia, znikam gdzieś w labiryncie wysokich regałów. Dochodzą do mnie jej pytania, rzucane szeptem w zakurzony eter. W odpowiedzi - milczę, przeszukując regały w poszukiwaniu drobiazgu, po który tu przeszedłem i gdy wreszcie wpada mi w oko, szybko zaciskam na nim palce, ukrywając go w zaciśniętej dłoni. A Forka? Forka jak zwykle musiała wpakować się w jakieś kłopoty - słyszę dochodzący zza winkla głos dziewczyny oraz nieprzyjemne komentarze... właśnie, czyje? Marszczę brwi w wyrazie niemej konsternacji i podążam do źródła dźwięków, zatrzymując się dopiero tuż obok panny Crabbe - Tutaj jestem - wyciągam usta w uśmiechu, który jednak szybko znika z mojej twarzy; w zamian marszczę nos i zaglądam Force przez ramię, a w reakcji na własne odbicie słyszę głośne - ALE PASZCZUR! - że co proszę? Teraz to dopiero robię durną minę, przez kilka sekund trawię to co właśnie usłyszałem a potem rzucam gniewnie - Wal się, głupie, wredne lusterko, zamknij się, albo cię zbiję - grożę mu pięścią, ale to chyba nie ma sensu, dochodzić się z jakimś durnym zwierciadełkiem. Chwytam za ramkę, odkładając je na półkę, taflą w dół, by nie słyszeć kolejnych niewybrednie zestawionych słów - Durne lustro, nudzi mu się, bo pewnie leży tu od zawsze, nikt go nawet nie kupi, nie przejmuj się - rzucam do dziewczyny. Do naszych uszu dochodzą stłumione przekleństwa, więc pochylam się nad półką - Co? Nic nie słyszę! Masz coś jeszcze do powiedzenia? - drwię przez chwilę, po czym parskam śmiechem i ciągnę Forkę kawałek dalej, by nie zwracała już uwagi na żadne niekulturalne przedmioty. Chciałem pokazać jej coś innego, więc unoszę nieznacznie rękę, jednak zanim otworzę zaciśniętą dłoń, ponownie się odzywam - Chciałaś mi coś kupić, prawda? Więc... niech to będzie coś dla nas - powoli rozchylam palce, ukazując dwa srebrne łabędzie, zwrócone w swoją stronę i złączone drobnymi dzióbkami - Chciałbym, żebyś wzięła jednego - dodaję, po czym przełamuję je na pół i podaję jednego dziewczynie, w tym samym czasie delikatnie się do niej zbliżając, mrużę nieznacznie ślepia, będąc coraz bliżej i bliżej, czuję jak wali mi serce, ten dźwięk odbija się echem w moich uszach i wtedy... ŁUP! Sam już nie wiem co chciałem zrobić, ale z owego dziwnego transu wyrywa mnie huk uderzającej o podłogę książki. Odwracam się szybko w tamtą stronę, dostrzegając właściciela sklepu, niespiesznie schylającego się po opasłe tomisko - Pan Derwisz! Ja... My... - powinienem się tłumaczyć? - Czy łabędzie są magiczne? - pytam, a on unosi w zdziwieniu obie brwi, dopiero po chwili łapiąc o co dokładnie mi chodzi - Ach, łabędzie - zamyśla się, podchodząc bliżej i poprawiając okulary zsuwające się na czubek długiego nosa. Bierze jednego w swoje chude palce, oglądając go z każdej strony - Łabędzie to niesamowite ptaki, łączą się w pary na całe życie, a kiedy jednemu coś się stanie, drugi może nawet umrzeć z tęsknoty. Te tutaj, widzisz, zawsze do siebie trafią, ich dziób kieruje się w stronę, w którą powinieneś podążać, żeby odnaleźć tego drugiego - kiwa głową, oddając mi drobny wisiorek - Noszą w sobie także potężniejszą magię, sprawiają, że nie zapomnisz o osobie, której go podarujesz i ona nie zapomni o tobie - mruga do nas jednym okiem; wiem, że to taka metafora, ale podoba mi się, więc kiedy pan Derwisz wreszcie nas zostawia mrucząc pod nosem coś w stylu tyle mam na głowie! pora wracać do pracy, ja ponownie odwracam się w kierunku dziewczyny - Wymieńmy się, niech to będzie symbol naszej... przyjaźni, nie zapominaj o mnie, choćbyśmy w przyszłości wylądowali po dwóch różnych stronach świata, obiecujesz? - wyciągam ku niej swojego łabędzia i jeśli odwdzięczy mi się tym samym, to obietnica będzie wiążąca.
- Nie mów tak o nim! – wzburzyła się na słowa lusterka, wszak była absolutnie nieadekwatne do rzeczywistości. – O tak! Johny dobrze mówi! Zamknij się! – wzburzyła się, próbując być równie zdeterminowana w swych hasłach co kochany Bojczuk. Wróć. Przyjaciel Bojczuk. Złapała dłońmi pięść, którą Johny chciał wymierzyć sprawiedliwość w obie swe szczupłe dłonie, jakby wystraszona, że Gryfon naprawdę postanowi stłuc lusterko. Sama jednak nie wiedziała, czy bardziej szkoda jej było przedmiotu, czy dłoni chłopca, którą skalać mogły odłamki, jakie z pewnością rozcięłyby skórę podczas uderzenia. Chwilę potem zabrała jednak ręce, splatając je za sobą. Pokiwała główką, przytakując na słowa Johny’ego, lecz przejmować, wciąż się przejmowała. Tak odrobinę. Chwilę później zachichotała perliście i szturchnęła chłopca ramieniem, ażeby oboje dali już spokój lusterku.
Pociągnięta, niczym szmaciana lalka, zawsze pozwalała Johny’emu na to, o czym inni mogliby pomarzyć. Zapewne jakiś Ślizgon dostałby od niej jinxem lub innym mniej, lub bardziej nieszkodliwym zaklęciem, ale jednocześnie dającym nauczkę. – Tak, chciałam. Ja… - zamilkła, widząc, jak palce rozchylają się niczym pękająca skorupka, a wewnątrz nie było brzydkiego kaczątka, a najpiękniejsze łabędzie. – Johny… - wyszeptała, podnosząc spojrzenie i utkwiła je w przyjacielu. Po chwili każda sekunda popychała ją bliżej niego, a oczęta zjechały lekko po jego twarzy, zatrzymując się na… ŁUP! Podskoczyła zlękniona, natychmiast zwracając się w kierunku hałasu. W pierwszej chwili skrzywiła się nieco, będąc zdegustowana faktem, przerwania jednej z najbardziej magicznych chwil. W drugiej zaś, rozluźniła się, a usta zaszczebiotały szerokim uśmiechem.
Słuchała historii jak zaczarowana, a jej oczy błyszczały dziwnym blaskiem, jak gdyby ktoś postanowił oprószyć je tysiącem drobinek metali, które odbijały światło przeróżnymi barwami. Łabędzie łączyły się w pary na całe życie, a ona tak bardzo chciałaby być przez to całe życie przy nim. Kroczyć u jego boku, nierozłącznie trzymając za dłoń, wiedząc, że ich nić porozumienia stanowiła tak silny splot, że zerwać mogłaby go zaledwie śmierć. - Johny ja… - czuła, że inne słowa chcą wyrwać się z jej piersi, niż te, które dyktował jej umysł. – Ja chciałabym… - dukała. – Tak, obiecuję – stwierdziła w końcu, lecz widać było, że pragnie powiedzieć mu coś jeszcze. Przygryzła lekko wargę, nie mając pewności czy byłaby wówczas zgodna z samą sobą, a może był to przypływ chwili, tych emocji, tego prezentu? Ale przecież czuła to od tak dawna, przez tak wiele tygodni zaczynała dostrzegać swe dziwaczne zachowania, to narastające ciepło w żołądku, za każdym razem gdy była przy nim. – Obiecuję, że odnajdziemy się zawsze. Będę mieć cię zawsze blisko siebie, w postaci tego łabędzia. Zawsze blisko… serca – końcowe słowa wypowiedziała niemal szeptem, zerkając na łabędzia w dłoniach. Przejechała czubkiem paznokcia po łabędziej główce, uśmiechając się rozczulona, a potem ścisnęła go, przysuwając do piersi, jak gdyby próbowała przytulić. W końcu po dłuższej chwili pociągnęła Johnatana za rękaw do kasy i dokonała zakupu, zapominając już o całej reszcie świata i prezentach dla innych. Do wisiorków dokupiła dwa identyczne łańcuszki, choć Pan Derwisz zaproponował je w gratisie. Chwilę później torby leżały na podłodze, a szalik niemal dotykał podłogi, gdy Forsythia zsunęła lekko płaszcz z ramion, a dłoń z wisiorkiem podsunęła Bojczukowi. – Zapniesz? Chcę go nosić i nigdy nie zdejmować – przyznała się, niby frywolnie, niby zwyczajnie, lecz w tonie jej głosu było coś jeszcze, na co sprzedawca uśmiechnął się pod nosem. – Chcę zawsze do ciebie trafić… - dodała szeptem, zagarniając włosy na jedną stronę i czekając, aż przyjaciel spełni swą powinność. Potem w jej głowie zajaśniały kolejne słowa, gdy zdawała sobie sprawę, do czego to wszystko zmierzało, ale tak realnie. Potem uśmiechnęła się pod nosem i zawadiacko zerknęła na Johny’ego. – Drogę ciężko znaleźć, ale jak mogłabym zapomnieć? Przecież ty nie dasz o sobie zapomnieć!
K O N I E C
Pociągnięta, niczym szmaciana lalka, zawsze pozwalała Johny’emu na to, o czym inni mogliby pomarzyć. Zapewne jakiś Ślizgon dostałby od niej jinxem lub innym mniej, lub bardziej nieszkodliwym zaklęciem, ale jednocześnie dającym nauczkę. – Tak, chciałam. Ja… - zamilkła, widząc, jak palce rozchylają się niczym pękająca skorupka, a wewnątrz nie było brzydkiego kaczątka, a najpiękniejsze łabędzie. – Johny… - wyszeptała, podnosząc spojrzenie i utkwiła je w przyjacielu. Po chwili każda sekunda popychała ją bliżej niego, a oczęta zjechały lekko po jego twarzy, zatrzymując się na… ŁUP! Podskoczyła zlękniona, natychmiast zwracając się w kierunku hałasu. W pierwszej chwili skrzywiła się nieco, będąc zdegustowana faktem, przerwania jednej z najbardziej magicznych chwil. W drugiej zaś, rozluźniła się, a usta zaszczebiotały szerokim uśmiechem.
Słuchała historii jak zaczarowana, a jej oczy błyszczały dziwnym blaskiem, jak gdyby ktoś postanowił oprószyć je tysiącem drobinek metali, które odbijały światło przeróżnymi barwami. Łabędzie łączyły się w pary na całe życie, a ona tak bardzo chciałaby być przez to całe życie przy nim. Kroczyć u jego boku, nierozłącznie trzymając za dłoń, wiedząc, że ich nić porozumienia stanowiła tak silny splot, że zerwać mogłaby go zaledwie śmierć. - Johny ja… - czuła, że inne słowa chcą wyrwać się z jej piersi, niż te, które dyktował jej umysł. – Ja chciałabym… - dukała. – Tak, obiecuję – stwierdziła w końcu, lecz widać było, że pragnie powiedzieć mu coś jeszcze. Przygryzła lekko wargę, nie mając pewności czy byłaby wówczas zgodna z samą sobą, a może był to przypływ chwili, tych emocji, tego prezentu? Ale przecież czuła to od tak dawna, przez tak wiele tygodni zaczynała dostrzegać swe dziwaczne zachowania, to narastające ciepło w żołądku, za każdym razem gdy była przy nim. – Obiecuję, że odnajdziemy się zawsze. Będę mieć cię zawsze blisko siebie, w postaci tego łabędzia. Zawsze blisko… serca – końcowe słowa wypowiedziała niemal szeptem, zerkając na łabędzia w dłoniach. Przejechała czubkiem paznokcia po łabędziej główce, uśmiechając się rozczulona, a potem ścisnęła go, przysuwając do piersi, jak gdyby próbowała przytulić. W końcu po dłuższej chwili pociągnęła Johnatana za rękaw do kasy i dokonała zakupu, zapominając już o całej reszcie świata i prezentach dla innych. Do wisiorków dokupiła dwa identyczne łańcuszki, choć Pan Derwisz zaproponował je w gratisie. Chwilę później torby leżały na podłodze, a szalik niemal dotykał podłogi, gdy Forsythia zsunęła lekko płaszcz z ramion, a dłoń z wisiorkiem podsunęła Bojczukowi. – Zapniesz? Chcę go nosić i nigdy nie zdejmować – przyznała się, niby frywolnie, niby zwyczajnie, lecz w tonie jej głosu było coś jeszcze, na co sprzedawca uśmiechnął się pod nosem. – Chcę zawsze do ciebie trafić… - dodała szeptem, zagarniając włosy na jedną stronę i czekając, aż przyjaciel spełni swą powinność. Potem w jej głowie zajaśniały kolejne słowa, gdy zdawała sobie sprawę, do czego to wszystko zmierzało, ale tak realnie. Potem uśmiechnęła się pod nosem i zawadiacko zerknęła na Johny’ego. – Drogę ciężko znaleźć, ale jak mogłabym zapomnieć? Przecież ty nie dasz o sobie zapomnieć!
K O N I E C
do zakochania jeden krok
Szybka odpowiedź