Wejście do domu
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom
Pośród gąszczu drzew, w krainie kwiatów i krzewów, umieszczony jest niewielki domek wypełniony po brzegi książkami. To tu zabiera młode, słabe, lub osierocone zwierzęta, by móc je monitorować cały czas, aż do czasu, gdy będą w stanie wrócić na wolność, lub na farmę. Dlatego nie należy się dziwić, gdy w środku domu zostanie znalezione jakieś zwierzę, choćby źrebię aetonana.
Po przekroczeniu progu trafia się do holu z którego można dostrzec przestronny salon, najczęstsze miejsce spotkań. W pomieszczeniu obok znajduje się kuchnia z obniżonym stropem, gdzie co wyżsi goście muszą się przygarbić. Łazienka została ulokowana na uboczu i trzeba do niej dojść długim korytarzem, po drodze mijając schody prowadzące na górę. Na piętrze są jedynie dwa pomieszczenia - główna łazienka, oraz sypialna Evelyn, która jest prawdopodobnie największym pokojem w całym domu, ale też i najbardziej zagraconym, bo to tam właśnie znajduje się biuro zarządcze całej hodowli.
Po przekroczeniu progu trafia się do holu z którego można dostrzec przestronny salon, najczęstsze miejsce spotkań. W pomieszczeniu obok znajduje się kuchnia z obniżonym stropem, gdzie co wyżsi goście muszą się przygarbić. Łazienka została ulokowana na uboczu i trzeba do niej dojść długim korytarzem, po drodze mijając schody prowadzące na górę. Na piętrze są jedynie dwa pomieszczenia - główna łazienka, oraz sypialna Evelyn, która jest prawdopodobnie największym pokojem w całym domu, ale też i najbardziej zagraconym, bo to tam właśnie znajduje się biuro zarządcze całej hodowli.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 17.02.23 0:23, w całości zmieniany 7 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
4.08
W teorii wiedział, że świat czarodziejów był o wiele mniejszy niż ten mugoli. Że w rodzinach, które magią posługiwały się od pokoleń, faktycznie wszyscy znali każdego albo prawie każdego z okolicy, że rówieśnicy stykali się w Hogwarcie i zawierali znajomości trwające całe życie, że wielu czarodziejów kojarzyło nawzajem swoje nazwiska i reagowało nieprzyjemnym zdziwieniem na jego nazwisko. Skąd jest twoja rodzina, Tonks? - pytali czasem, co chyba miało być swego rodzaju furtką. Nie pytał nigdy Addy o to, czy łatwiej jest być zza granicy albo brzmieć jakby było się zza granicy, ale zakładał, że tak. Z Londynu - odpowiadał i zderzał się w Anglii z rozczarowaniem, ale nigdy nie zetknął się z czymś takim w Norwegii. Zakładał, że i w Wielkiej Brytanii byłoby łatwiej być Norwegiem. Nikogo nie dziwiłoby wtedy, że nie znają jego rodziny ani rodowodu krwi, nie nosiłby mugolskiej krwi jak piętna. Gdy wyjechał do Oslo po zerwaniu z Addą, chwilę rozważał nawet możliwość osiedlenia się tam na stałe. Auror bez przeszłości, bez piętna brudnej krwi, na pewno bez złamanego serca. Mógłby stworzyć siebie na nowo.
W gorzkiej ironii losu, Norwegia stworzyła go na nowo i złamała go na nowo, dokładając mu piętno, którego istnienia dotychczas nie rozważał. Jako wychowane po mugolsku dziecko nie słyszał nawet strasznych opowieści o wilkołakach na dobranoc, nie musiał się ich bać, nie musiał o nich myśleć. Były równie egzotyczną częścią czarodziejskiego świata jak Sabaty i smoki, bo choć Tonks kochał czarodziejski świat całym sercem zachwyconego magią mugolskiego chłopca, to szybko pojął, że istnieją części tego świata do których nie chce albo nie może się zbliżać.
I choć w teorii wiedział, że świat czarodziejów jest mały, to w praktyce nie kojarzył nazwiska Despenserów ani ze znajomości rodziców (będących poza tym światem) ani z Hogwartu (bo rozminął się z ich rodzeństwem, a przyjaciół Just kojarzył głównie po imionach i ewentualnie po tym, które z jej koleżanek były ślicznotkami), a z rejestru z powodu którego odszukał Evelyn zeszłej jesieni. Zaoferował pomoc lub dystans, skończyło się na nałożeniu pułapek i zdrowym dystansie. Niczym watahy wilków (ale bez watahy) podzielili między siebie teren—szukał wtedy względnie bezpiecznych miejsc na pełnię w Szkocji, wiedział żeby trzymać siebie i kłopoty z daleka od jej miejsca—i założył, że już nigdy się do siebie nie zbliżą. Przekonywał wtedy część wilkołaków do wsparcia sprawy Zakonu, ale nie zaoferowałby tego z czystym sumieniem Evelyn. Oferował to tym, którzy i tak wsparliby walkę - mugolakom albo chłopakom, w których wciąż tlił się idealizm; albo tym, którzy byli brutalnie ścigani jako niezarejestrowani likantropi i nie mieli nic do stracenia. Jej życie wydawało się zbyt spokojne, by je burzyć, więc nie zamierzał go burzyć i nawet nie przewidział, że zrobi to w inny sposób.
Świat był za mały. Tak starannie próbował ukrywać przed Addą prawdę przez pierwsze tygodnie po powtórnym spotkaniu, tak przeklinał w myślach ministerialną teczkę, z której mogła dowiedzieć się wszystkiego i do której tak uprzejmie nie zajrzała zanim go nie uprzedziła — a wystarczyłaby jedna rozmowa z Evelyn, by dowiedziała się wszystkiego. Chciał poznać jej przyjaciół i jej życie, ale zarazem z goryczą uświadamiał sobie, że nie ma o nim pojęcia i że taki stan rzeczy może się utrzymać. Przed laty był tym drugim, a ze względu na komplikacje pracowniczego romansu wygodnie było im nie przedstawiać siebie nawzajem znajomym. A teraz, z uwagi na pracę Addy i jego niedawny list gończy, nie było to nawet bezpieczne. Nie wspominając o pośpiechu, w jakim brali ślub. List Evelyn nie brzmiał jednak jakby chciała się poznać (już to zrobili), a jakby naprawdę mieli coś poważnego do omówienia (przeczuwał co, ale wygodnie było to od siebie odpychać). Poczuł niejasne ukłucie wyrzutów sumienia, że idzie do Despenser po fakcie, ale wygodnie zwalił to na karb stosunków jej i Addy oraz karb pełni. Nie byłoby roztropne rozmawiać przed nią, gdy obydwoje byli nerwowi, a jej list zastał go zbyt późno by mógł opóźnić samą ceremonię. Nawet pomimo opóźnienia, podszedł do wizyty poważniej niż do niedawnego spotkania z równie zmartwionym Sykesem - nieznajomego znajomego Addy potraktował z zazdrością i nie spotkałby się z nim wcale gdyby nie prośba narzeczonej. Łatwo byłoby uznać, że wobec kobiet Mike był gentlemanem, ale nie chodziło tylko o to. Chodziło o słowo zranić (jednak nie mógł tego od siebie odpychać w nieskończoność), które napisała tak, jakby dokładnie wiedziała jak bardzo samemu bał się zranić Addę. W końcu wiedziała, musiała wiedzieć - jako jedyna - to, o czym inni nie wiedzieli, albo czego nie rozumieli.
Może powinien przed ślubem poprosić, by wyjaśniła to Addzie - ale chyba, dopuściwszy do siebie możliwość szczęścia, był zbyt wielkim egoistą. Wahał się, jak na siebie, bardzo długo i intensywnie, ale Evelyn napisała gdy przestał się wahać. A szczęście uzależniało.
Tyle, że niejasne poczucie winy nie ustępowało. Właśnie przez nie zabrał z domu najcenniejszy alkohol jakim chwilowo dysponował — butelkę ginu — i wyciągnął ją w ceremonialnym geście pojednania, gdy pukał do drzwi domu.
Ciekawe, czy nałożona tu niecały rok temu pułapka zadziałała prawidłowo i dała jej znać, że przybył już kilka minut temu, gdy teleportował się na skraj posesji.
Unikał patrzenia na kometę i najchętniej uniknąłby też wzroku Evelyn, ale męska duma kazała mu nie cofnąć spojrzenia.
-Dzień dobry. Przyznam szczerze, nie sądziłem, że znów się spotkamy i że mamy wspólną... bliską osobę. - rozpoczął. Chciał uśmiechnąć się czarująco i dodać, że powinni się napić, ale coś w wyrazie jej twarzy go powstrzymało. -Jak mogę zapewnić o moich... intencjach? - spytał prosto z mostu. Chyba wciąż nie pozbył się naiwnej nadziei, że Evelyn uraczy go jakąś babską formułką o niezdradzaniu Addy i byciu czułym mężem, on zapewni, że oczywiście, potem może wypiją kieliszek ginu i porozmawiają o komecie oraz pogodzie, a potem rozejdą się w zgodzie i tematu księżyca nie poruszą absolutnie nigdy.
W teorii wiedział, że świat czarodziejów był o wiele mniejszy niż ten mugoli. Że w rodzinach, które magią posługiwały się od pokoleń, faktycznie wszyscy znali każdego albo prawie każdego z okolicy, że rówieśnicy stykali się w Hogwarcie i zawierali znajomości trwające całe życie, że wielu czarodziejów kojarzyło nawzajem swoje nazwiska i reagowało nieprzyjemnym zdziwieniem na jego nazwisko. Skąd jest twoja rodzina, Tonks? - pytali czasem, co chyba miało być swego rodzaju furtką. Nie pytał nigdy Addy o to, czy łatwiej jest być zza granicy albo brzmieć jakby było się zza granicy, ale zakładał, że tak. Z Londynu - odpowiadał i zderzał się w Anglii z rozczarowaniem, ale nigdy nie zetknął się z czymś takim w Norwegii. Zakładał, że i w Wielkiej Brytanii byłoby łatwiej być Norwegiem. Nikogo nie dziwiłoby wtedy, że nie znają jego rodziny ani rodowodu krwi, nie nosiłby mugolskiej krwi jak piętna. Gdy wyjechał do Oslo po zerwaniu z Addą, chwilę rozważał nawet możliwość osiedlenia się tam na stałe. Auror bez przeszłości, bez piętna brudnej krwi, na pewno bez złamanego serca. Mógłby stworzyć siebie na nowo.
W gorzkiej ironii losu, Norwegia stworzyła go na nowo i złamała go na nowo, dokładając mu piętno, którego istnienia dotychczas nie rozważał. Jako wychowane po mugolsku dziecko nie słyszał nawet strasznych opowieści o wilkołakach na dobranoc, nie musiał się ich bać, nie musiał o nich myśleć. Były równie egzotyczną częścią czarodziejskiego świata jak Sabaty i smoki, bo choć Tonks kochał czarodziejski świat całym sercem zachwyconego magią mugolskiego chłopca, to szybko pojął, że istnieją części tego świata do których nie chce albo nie może się zbliżać.
I choć w teorii wiedział, że świat czarodziejów jest mały, to w praktyce nie kojarzył nazwiska Despenserów ani ze znajomości rodziców (będących poza tym światem) ani z Hogwartu (bo rozminął się z ich rodzeństwem, a przyjaciół Just kojarzył głównie po imionach i ewentualnie po tym, które z jej koleżanek były ślicznotkami), a z rejestru z powodu którego odszukał Evelyn zeszłej jesieni. Zaoferował pomoc lub dystans, skończyło się na nałożeniu pułapek i zdrowym dystansie. Niczym watahy wilków (ale bez watahy) podzielili między siebie teren—szukał wtedy względnie bezpiecznych miejsc na pełnię w Szkocji, wiedział żeby trzymać siebie i kłopoty z daleka od jej miejsca—i założył, że już nigdy się do siebie nie zbliżą. Przekonywał wtedy część wilkołaków do wsparcia sprawy Zakonu, ale nie zaoferowałby tego z czystym sumieniem Evelyn. Oferował to tym, którzy i tak wsparliby walkę - mugolakom albo chłopakom, w których wciąż tlił się idealizm; albo tym, którzy byli brutalnie ścigani jako niezarejestrowani likantropi i nie mieli nic do stracenia. Jej życie wydawało się zbyt spokojne, by je burzyć, więc nie zamierzał go burzyć i nawet nie przewidział, że zrobi to w inny sposób.
Świat był za mały. Tak starannie próbował ukrywać przed Addą prawdę przez pierwsze tygodnie po powtórnym spotkaniu, tak przeklinał w myślach ministerialną teczkę, z której mogła dowiedzieć się wszystkiego i do której tak uprzejmie nie zajrzała zanim go nie uprzedziła — a wystarczyłaby jedna rozmowa z Evelyn, by dowiedziała się wszystkiego. Chciał poznać jej przyjaciół i jej życie, ale zarazem z goryczą uświadamiał sobie, że nie ma o nim pojęcia i że taki stan rzeczy może się utrzymać. Przed laty był tym drugim, a ze względu na komplikacje pracowniczego romansu wygodnie było im nie przedstawiać siebie nawzajem znajomym. A teraz, z uwagi na pracę Addy i jego niedawny list gończy, nie było to nawet bezpieczne. Nie wspominając o pośpiechu, w jakim brali ślub. List Evelyn nie brzmiał jednak jakby chciała się poznać (już to zrobili), a jakby naprawdę mieli coś poważnego do omówienia (przeczuwał co, ale wygodnie było to od siebie odpychać). Poczuł niejasne ukłucie wyrzutów sumienia, że idzie do Despenser po fakcie, ale wygodnie zwalił to na karb stosunków jej i Addy oraz karb pełni. Nie byłoby roztropne rozmawiać przed nią, gdy obydwoje byli nerwowi, a jej list zastał go zbyt późno by mógł opóźnić samą ceremonię. Nawet pomimo opóźnienia, podszedł do wizyty poważniej niż do niedawnego spotkania z równie zmartwionym Sykesem - nieznajomego znajomego Addy potraktował z zazdrością i nie spotkałby się z nim wcale gdyby nie prośba narzeczonej. Łatwo byłoby uznać, że wobec kobiet Mike był gentlemanem, ale nie chodziło tylko o to. Chodziło o słowo zranić (jednak nie mógł tego od siebie odpychać w nieskończoność), które napisała tak, jakby dokładnie wiedziała jak bardzo samemu bał się zranić Addę. W końcu wiedziała, musiała wiedzieć - jako jedyna - to, o czym inni nie wiedzieli, albo czego nie rozumieli.
Może powinien przed ślubem poprosić, by wyjaśniła to Addzie - ale chyba, dopuściwszy do siebie możliwość szczęścia, był zbyt wielkim egoistą. Wahał się, jak na siebie, bardzo długo i intensywnie, ale Evelyn napisała gdy przestał się wahać. A szczęście uzależniało.
Tyle, że niejasne poczucie winy nie ustępowało. Właśnie przez nie zabrał z domu najcenniejszy alkohol jakim chwilowo dysponował — butelkę ginu — i wyciągnął ją w ceremonialnym geście pojednania, gdy pukał do drzwi domu.
Ciekawe, czy nałożona tu niecały rok temu pułapka zadziałała prawidłowo i dała jej znać, że przybył już kilka minut temu, gdy teleportował się na skraj posesji.
Unikał patrzenia na kometę i najchętniej uniknąłby też wzroku Evelyn, ale męska duma kazała mu nie cofnąć spojrzenia.
-Dzień dobry. Przyznam szczerze, nie sądziłem, że znów się spotkamy i że mamy wspólną... bliską osobę. - rozpoczął. Chciał uśmiechnąć się czarująco i dodać, że powinni się napić, ale coś w wyrazie jej twarzy go powstrzymało. -Jak mogę zapewnić o moich... intencjach? - spytał prosto z mostu. Chyba wciąż nie pozbył się naiwnej nadziei, że Evelyn uraczy go jakąś babską formułką o niezdradzaniu Addy i byciu czułym mężem, on zapewni, że oczywiście, potem może wypiją kieliszek ginu i porozmawiają o komecie oraz pogodzie, a potem rozejdą się w zgodzie i tematu księżyca nie poruszą absolutnie nigdy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdyby jeszcze miesiąc temu jakikolwiek pracownik hodowli Despenserów został zapytany o miejsce pobytu swojej szefowej, z pewnością ze wzruszeniem ramion odpowiedziałby, że wyjechała w górę Szkocji w celach biznesowych, co oczywiście stanowiło wierutne kłamstwo, bo choć faktycznie zdarzyło jej się chwilowo zniknąć, to jednak wróciła nazbyt prędko. Niemniej odmówiła większości obowiązków, zamykając się pośród ścian własnego domu, wszczynając tam niemały chaos. W pierwszych dniach z okien wylatywały chmary męskich ubrań, w większości naddartych, a zza otwartego na oścież okna na piętrze dało się słyszeć niewybredne komentarze, gniewne przekleństwa, krzyki i niejednokrotnie łzawe szanty gospodyni, która nie szczędziła sobie trunków. Pozbywszy się ubrań i drobiazgów swojego brata, oczekiwano, że wszystko wróci do normy, ale wtedy tuż przed progiem sukcesywnie zaczęły być wystawiane drewniane skrzynki, zawierające przedmioty po jej rodzicach. Najwyraźniej radzenie sobie z traumą wymagało od kobiety gwałtownych działań, choć nikt się nie spodziewał, że nastąpi to po ośmiu latach od wiadomych tragedii.
Z końcem sierpnia nastała cisza i jedynie świece palone nocą świadczyły o obecności domownika. Nie potrafiąc opanować swojej złości i gorzkiego żalu, próbowała wszelkich sposobów na odwrócenie własnej uwagi od wpadnięcia na nowo w rutynę pracy, choć nie oznaczało to jej nieobecności przy hodowlanych obowiązkach. Pracowała, głównie nocą, krążąc po własnym terenie, doglądając każdego zwierzęcia, szukając czegoś, co mogłaby zrobić, ale najwyraźniej jej pomocnicy wzięli sobie do serca nowy podział obowiązków i wywiązywali się z nich ponad oczekiwania. Wracała wtedy ze zgrzytem zębów do domu, trzaskając drzwiami bez klamki – przynajmniej to miało się nigdy nie zmienić.
Sierpień przyniósł nieoczekiwaną zmianę pogody, dni były przyjemnie ciepłe, nie męcząc już katorżniczymi upałami. Jedynie gradobicia spowodowały niemałe poruszenie, ujawniając wiele mikro mankamentów struktury budynków. Przyjmowała to z irytacją, choć nie dało się ukryć, że również cieszyła się na myśl o możliwości podjęcia się napraw – na tyle, na ile umiała. Dlatego gdyby z początkiem sierpnia jakikolwiek pracownik hodowli Despenserów został zapytany o miejsce pobytu swojej szefowej, ze wzruszeniem ramion odpowiedziałby, że siedzi na dachu, wskazując jednocześnie na niewielki, porośnięty bluszczem dom i ani trochę by się nie mylił. Przesiadywała tam bowiem często, nie tylko naprawiając uszkodzone dachówki, ale też i dla własnej przyjemności, obserwując nocne gwiazdy z – jak to zwykła mówić – najlepszego, pierwszego rzędu. Absurdalnym był fakt, że to właśnie gradobiciom zawdzięczała odzyskany spokój i odkrycie miejsca, które pozwoliło jej uporządkować własne myśli, doprowadzając się z każdym kolejnym dniem do upragnionej stabilizacji.
Dziś również spędzała dzień na dachu, nadzorując prace hodowlane pod pretekstem wymiany kolejnych dachówek. Musiała być na bieżąco, a skoro wciąż nie miała ochoty kręcić się po stajniach, z jedynie sobie wiadomej przyczyny, to uciekała się do podglądania. Przynajmniej do momentu w którym zaklęcie ochronne nie zaczęło działać, informując ją o wizycie jegomościa, którego sama nie tak dawno zaprosiła w swoje progi z uwagi na wieści, które przyprawiły ją o ból głowy. Była tym wszystkim zmęczona – pozornym zawieszeniem broni, kometą, nieszczęsnym festiwalem, a jeszcze do tego dochodziły troski i choć Everett wprawił ją nieświadomie w jedne, tak Adda niczym szczwany lis dołożyła jej kolejnych, niemal równie szokujących i nieoczekiwanych.
Uniosła brew i prędko, balansując ciałem przy przeskakiwaniu wystających elementów niepoprawnie ułożonych dachówek, dotarła do drabiny, schodząc po niej wprost na korytarz piętra. Wyciągnęła zza paska ścierkę, wycierając w nią dłonie, pozbywając się w ten sposób resztek kurzu standardowo osadzającego połacie dachu i leniwym krokiem zeszła po schodach na parter, zatrzymując się przed drzwiami idealnie w czasie, gdy rozległo się pukanie.
Przekręciła klucz w drzwiach, otwierając je z wolna na oścież, kierując swój wzrok wyżej, na wysokość męskiego spojrzenia. Nie przywitała go uśmiechem, próżno jednak było szukać w jej oczach gniewu, czy chęci mordu, jedynie zwykłą, niepoprawną niechęć. – Uwierz mi, też nie przypuszczałam takiego obrotu spraw, tym bardziej, że nie lubię niespodzianek - prychnęła pod nosem dostrzegając wystawioną niczym broń butelkę ginu, którą zaraz przejęła, ostrożnie łapiąc szkło palcami drżących dłoni, unikając jakiegokolwiek kontaktu. – Świetnie, że o tym wspominasz, tak się składa, że… - urwała nagle, zupełnie teatralnie, jak gdyby grała pod publikę - och! Gdzie moje maniery, zapraszam do środka – mruknęła nader przymilnie, przepuszczając go w drzwiach, pospiesznie wskazując dłonią salon. Miała deja vu, ponieważ podobnie przywitała go poprzednim razem, próbując uniknąć wścibskich podsłuchiwaczy.
Dopiero, gdy zamknęła drzwi, upewniając się, że już nikt ich nie usłyszy, odwróciła się w kierunku stolika na którym już znajdowały się szklanki i wzięła niewielki wdech, rozlewając trunek w szkła. - Uprzedzam uczciwie, że ostatnio nie mam ochoty na gierki, cymbalenie się mnie męczy, więc zadam ci jedynie kilka niewinnych pytań – skwitowała, przesuwając jedną ze szklanek w stronę mężczyzny, by zaraz usiąść w fotelu, zakładając nogę na nogę. Przez moment pozwoliła sobie odczuwać rozbawienie wobec owej sytuacji, dziwnie niekomfortowej rozmowy. Zupełnie jakby była ojcem, który przygotowywał się na mało przyjemną rozmowę z przyszłym, zestresowanym zięciem, ba, mogłaby przysiąc, że śledziła podobną scenę w jednej z niedawno czytanych powieści. – Wiem, wiem, zapewne spodziewasz się, że będę wyzywać cię od bezmyślnych idiotów, wspominać o tym, że mam wprawę w kopaniu dołów, a potem grozić ci kastracją. Cóż, o ile dwa z trzech to oczywista oczywistość, o tyle trzecie nie jest tym na co miałabym chęć, nawet jeśli mi podpadłeś – skrzywiła się z niewielką odrazą, stukając paznokciami o szklankę, obserwując jak płyn wzburza się pod wpływem drżenia jej dłoni. Nie odpowiedziała mu na pytanie, zakładając, że sam już dobrze wie, czego kruczowłosa od niego oczekuje i że są to zapewnienia, których nijak nie może jej udowodnić. Dzielili to samo przekleństwo, podobny ból, przechodzili przez te same parszywe pełnie i tak po prawdzie zastanawiała się jak ktokolwiek mógł być na tyle nieodpowiedzialny, by móc zaufać sobie i podjąć decyzję o dzieleniu życia z drugą osobą, narażając ją w ten sposób na niebezpieczeństwo.
Oparła się plecami o miękkie poszycie fotela, próbując rozluźnić boleśnie spięte mięśnie. Przechyliła głowę, bujając stopą w wyrazie pozornego znudzenia. – Jak tam wyrzuty sumienia, męczą cię? – wyparowała bez ogródek, krzyżując spojrzenie ze swoim gościem. Rysy jej twarzy się wyostrzyły, a spojrzenie nabrało powagi, śledząc męską twarz zupełnie tak, jakby chciała prześwietlić wszystkie możliwe reakcje w odpowiedzi na posłane ku niemu pytanie. W końcu nie obiecywała, że ta rozmowa będzie lekka, łatwa i przyjemna, a mimo to i tak hamowała własną gorączkowość, wystosowując cel tej rozmowy z całą mozolnością na jaką było ją stać.
Z końcem sierpnia nastała cisza i jedynie świece palone nocą świadczyły o obecności domownika. Nie potrafiąc opanować swojej złości i gorzkiego żalu, próbowała wszelkich sposobów na odwrócenie własnej uwagi od wpadnięcia na nowo w rutynę pracy, choć nie oznaczało to jej nieobecności przy hodowlanych obowiązkach. Pracowała, głównie nocą, krążąc po własnym terenie, doglądając każdego zwierzęcia, szukając czegoś, co mogłaby zrobić, ale najwyraźniej jej pomocnicy wzięli sobie do serca nowy podział obowiązków i wywiązywali się z nich ponad oczekiwania. Wracała wtedy ze zgrzytem zębów do domu, trzaskając drzwiami bez klamki – przynajmniej to miało się nigdy nie zmienić.
Sierpień przyniósł nieoczekiwaną zmianę pogody, dni były przyjemnie ciepłe, nie męcząc już katorżniczymi upałami. Jedynie gradobicia spowodowały niemałe poruszenie, ujawniając wiele mikro mankamentów struktury budynków. Przyjmowała to z irytacją, choć nie dało się ukryć, że również cieszyła się na myśl o możliwości podjęcia się napraw – na tyle, na ile umiała. Dlatego gdyby z początkiem sierpnia jakikolwiek pracownik hodowli Despenserów został zapytany o miejsce pobytu swojej szefowej, ze wzruszeniem ramion odpowiedziałby, że siedzi na dachu, wskazując jednocześnie na niewielki, porośnięty bluszczem dom i ani trochę by się nie mylił. Przesiadywała tam bowiem często, nie tylko naprawiając uszkodzone dachówki, ale też i dla własnej przyjemności, obserwując nocne gwiazdy z – jak to zwykła mówić – najlepszego, pierwszego rzędu. Absurdalnym był fakt, że to właśnie gradobiciom zawdzięczała odzyskany spokój i odkrycie miejsca, które pozwoliło jej uporządkować własne myśli, doprowadzając się z każdym kolejnym dniem do upragnionej stabilizacji.
Dziś również spędzała dzień na dachu, nadzorując prace hodowlane pod pretekstem wymiany kolejnych dachówek. Musiała być na bieżąco, a skoro wciąż nie miała ochoty kręcić się po stajniach, z jedynie sobie wiadomej przyczyny, to uciekała się do podglądania. Przynajmniej do momentu w którym zaklęcie ochronne nie zaczęło działać, informując ją o wizycie jegomościa, którego sama nie tak dawno zaprosiła w swoje progi z uwagi na wieści, które przyprawiły ją o ból głowy. Była tym wszystkim zmęczona – pozornym zawieszeniem broni, kometą, nieszczęsnym festiwalem, a jeszcze do tego dochodziły troski i choć Everett wprawił ją nieświadomie w jedne, tak Adda niczym szczwany lis dołożyła jej kolejnych, niemal równie szokujących i nieoczekiwanych.
Uniosła brew i prędko, balansując ciałem przy przeskakiwaniu wystających elementów niepoprawnie ułożonych dachówek, dotarła do drabiny, schodząc po niej wprost na korytarz piętra. Wyciągnęła zza paska ścierkę, wycierając w nią dłonie, pozbywając się w ten sposób resztek kurzu standardowo osadzającego połacie dachu i leniwym krokiem zeszła po schodach na parter, zatrzymując się przed drzwiami idealnie w czasie, gdy rozległo się pukanie.
Przekręciła klucz w drzwiach, otwierając je z wolna na oścież, kierując swój wzrok wyżej, na wysokość męskiego spojrzenia. Nie przywitała go uśmiechem, próżno jednak było szukać w jej oczach gniewu, czy chęci mordu, jedynie zwykłą, niepoprawną niechęć. – Uwierz mi, też nie przypuszczałam takiego obrotu spraw, tym bardziej, że nie lubię niespodzianek - prychnęła pod nosem dostrzegając wystawioną niczym broń butelkę ginu, którą zaraz przejęła, ostrożnie łapiąc szkło palcami drżących dłoni, unikając jakiegokolwiek kontaktu. – Świetnie, że o tym wspominasz, tak się składa, że… - urwała nagle, zupełnie teatralnie, jak gdyby grała pod publikę - och! Gdzie moje maniery, zapraszam do środka – mruknęła nader przymilnie, przepuszczając go w drzwiach, pospiesznie wskazując dłonią salon. Miała deja vu, ponieważ podobnie przywitała go poprzednim razem, próbując uniknąć wścibskich podsłuchiwaczy.
Dopiero, gdy zamknęła drzwi, upewniając się, że już nikt ich nie usłyszy, odwróciła się w kierunku stolika na którym już znajdowały się szklanki i wzięła niewielki wdech, rozlewając trunek w szkła. - Uprzedzam uczciwie, że ostatnio nie mam ochoty na gierki, cymbalenie się mnie męczy, więc zadam ci jedynie kilka niewinnych pytań – skwitowała, przesuwając jedną ze szklanek w stronę mężczyzny, by zaraz usiąść w fotelu, zakładając nogę na nogę. Przez moment pozwoliła sobie odczuwać rozbawienie wobec owej sytuacji, dziwnie niekomfortowej rozmowy. Zupełnie jakby była ojcem, który przygotowywał się na mało przyjemną rozmowę z przyszłym, zestresowanym zięciem, ba, mogłaby przysiąc, że śledziła podobną scenę w jednej z niedawno czytanych powieści. – Wiem, wiem, zapewne spodziewasz się, że będę wyzywać cię od bezmyślnych idiotów, wspominać o tym, że mam wprawę w kopaniu dołów, a potem grozić ci kastracją. Cóż, o ile dwa z trzech to oczywista oczywistość, o tyle trzecie nie jest tym na co miałabym chęć, nawet jeśli mi podpadłeś – skrzywiła się z niewielką odrazą, stukając paznokciami o szklankę, obserwując jak płyn wzburza się pod wpływem drżenia jej dłoni. Nie odpowiedziała mu na pytanie, zakładając, że sam już dobrze wie, czego kruczowłosa od niego oczekuje i że są to zapewnienia, których nijak nie może jej udowodnić. Dzielili to samo przekleństwo, podobny ból, przechodzili przez te same parszywe pełnie i tak po prawdzie zastanawiała się jak ktokolwiek mógł być na tyle nieodpowiedzialny, by móc zaufać sobie i podjąć decyzję o dzieleniu życia z drugą osobą, narażając ją w ten sposób na niebezpieczeństwo.
Oparła się plecami o miękkie poszycie fotela, próbując rozluźnić boleśnie spięte mięśnie. Przechyliła głowę, bujając stopą w wyrazie pozornego znudzenia. – Jak tam wyrzuty sumienia, męczą cię? – wyparowała bez ogródek, krzyżując spojrzenie ze swoim gościem. Rysy jej twarzy się wyostrzyły, a spojrzenie nabrało powagi, śledząc męską twarz zupełnie tak, jakby chciała prześwietlić wszystkie możliwe reakcje w odpowiedzi na posłane ku niemu pytanie. W końcu nie obiecywała, że ta rozmowa będzie lekka, łatwa i przyjemna, a mimo to i tak hamowała własną gorączkowość, wystosowując cel tej rozmowy z całą mozolnością na jaką było ją stać.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Wydawało mu się, że wyczuł od Evelyn pewną niechęć już wtedy, gdy jako intruz zaburzył jej spokój rozmową o wspólnym problemie (o którym ze zrozumiałych względów rozmawiać nie lubili) i propozycją zabezpieczenia domu.
Dzisiaj, gdy przybył do hodowli na zaproszenie gospodyni, wymieniwszy z nią nawet uprzejme listy (przeważnie nie miał czasu na taką pisaninę) - zrozumiał, że się mylił. Wtedy chyba powitała go całkiem neutralnie, z niechęcią patrzyła na niego teraz. Teraz, gdy nie był już nieznajomym rebeliantem, przynoszącym ze sobą kłopoty, a mężem jej przyjaciółki. Zmrużył lekko oczy, lekko zbity z tropu. Spróbował pomyśleć o tym, jak mógłby się uprzejmie przywitać i rozładować atmosferę, a jego umysł zdradziecko podsunął mu nie jakieś formalne i dojrzałe rozwiązanie... tylko znajomy szablon sprzed kilku lat, gdy żartował sobie z nazbyt poważnych pracownic Ministerstwa i uznawał to za zabawne.
-Gdybym spytał cię o zgodę, byłoby to mniej niespodziewane? - roześmiał się, z założenia miało to zabrzmieć sympatycznie, a nie szczeniacko. Nie potrafiłby stwierdzić, czy otrzeźwiło go spojrzenie brunetki czy też może opamiętał się sam, ale śmiech szybko zamarł mu na ustach. Odchrząknął nerwowo. -Spytałem o zgodę jej ojca. - wytłumaczył pośpiesznie, choć przecież nie musiał się jej (ani nikomu!) tłumaczyć.
Przynajmniej przyjęła gin, a on z wrażenia nie zwrócił uwagi na jej drżące dłonie. Na ogół był na tyle spostrzegawczy, by wyczuć fałsz pod płaszczykiem przymilności, ale dziś chciał wierzyć, że Evelyn - może dzięki butelce, a może dzięki zapewnianiu o własnych intencjach - spojrzała na niego łagodniej.
Uwierzył zatem, że będzie dobrze i przestąpił próg domu. Nieświadom, że właśnie pakuje się w paszczę lwa i że z perspektywy czasu będzie wspominał rozmowę z przyszłym teściem jako zdecydowanie mniej surową i bezpośrednią niż przesłuchanie, które właśnie zaczęła Despenser. Ledwo zdążył wziąć kilka oddechów, a już miał w dłoni szklankę i stał przed fotelem Evelyn niczym uczniak przed biurkiem nauczycielki, a ona zapowiadała kilka niewinnych pytań.
Zwykle to on prowadził przesłuchania, więc z zaskoczenia postanowił wyprzeć świadomość, że to przesłuchanie. To tylko rozmowa, przyjacielska rozmowa z zatroskaną przyjaciółką Addy. Może kobiety mają takie zaborcze przyjaźnie, Just pewnie zachowywałaby się tak samo gdyby Hannah oświadczył się jakiś nieznajomy.
Upił łyk ginu, a potem omal się nie zakrztusił i spojrzał na Evelyn z niedowierzaniem.
-Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się. - sprostował w duchu wzajemnego zaufania i szczerości. Od idiotów mogła go wyzywać siostra, drwinami o kopaniu dołów wymieniał się czasem ze szmalcownikami jeśli pojedynki pozwalały im na złapanie oddechu (i te pojedynki wygrywał, w maju jeden napastnik dosłownie skręcił kark wpadając do dołu, trochę na własne życzenie), a pseudonaukowychmądrości o kastracjach obawiał się (na szczęście niesłusznie) gdy skonsultował się kiedyś z magipsychiatrą, ale nigdy nie usłyszał tych trzech gróźb w jednym zestawie i to od kobiety niższej od siebie o głowę. Spoglądał na nią z dezorientacją, przez chwilę trwając w wygodnym wyparciu i próbując odgadnąć, dlaczego ma z nim taki problem. Widział, że oczekuje od niego jakiś zapewnień, ale od czego powinien zacząć? Od tego, że Adda jest świadoma ryzyka związku z rebeliantem? A może od tego, że musieli się pośpieszyć ze ślubem, bo zmarnowali wystarczająco dużo czasu?
-Miałem wobec Addy poważne zamiary już trzy lata temu... - odezwał się, zastanawiając się, czy Adda powiedziała o tym Evelyn i co jeszcze mogła jej powiedzieć. Znały się długo, może Evelyn zapamiętała jakieś niezręczne szczegóły z dawnych czasów? Kobiety bywały pamiętliwe, może przed laty Adda, jeszcze zanim zaczęli się ze sobą spotykać, niechcący powiedziała jej coś o jego prowadzeniu się i teraz Despenser ma go za niewiernego albo lekkomyślnego? Zmienił się, nie był już tamtym zabawowym i próżnym aurorem, ale...
...ale odezwali się praktycznie równocześnie, a on najpierw wydawał się zaskoczony i skonsternowany i gotów dopytać dlaczego miałby mieć wyrzuty sumienia - ale potem w jasnych oczach rozbłysło gwałtowne zrozumienie.
Evelyn nie była ani rodzicami Addy ani Everettem traktującym ją "jak brat" ani - co właśnie zrozumiał - nie zwracała się do niego z pozycji przyjaciółki żony. Nie tylko. Już zmierzając do domu był przecież miotany gorzkim poczuciem winy i świadomością, że to Despenser wie o nim coś, czego nikt inny tak do końca nie rozumiał. Zepchnął je na bok, gdy gospodyni otworzyła drzwi, nie do końca gotów stawić temu wszystkiemu czoła - ale faktycznie, obyło się bez gierek. Przeszli do sedna, gorzkiego i męczącego.
Odstawił szklaneczkę, nieświadomie cofnął się o krok, spojrzał na brunetkę z jakimś przygnębieniem. Gdy nie próbował się sympatycznie uśmiechać ani odpowiadać na niechęć neutralnym wyrazem twarzy, mógł się jej wydać jakiś starszy.
-Czyli o to chciałaś spytać. - wygiął usta w gorzkiej, kwaśnej parodii uśmiechu, z niedowierzaniem myśląc o tym, jaki był naiwny. Ledwie kilka chwil temu wierzył, że mogła w nim zobaczyć kogoś więcej niż likantropa: ściganego aurora, bezrobotnego rebelianta, niegodnego zaufania bawidamka, niecierpliwego lekkoducha. Każda z tych nieprzyjemnych łatek byłaby lepsza od tej, której nijak zmienić nie mógł. Człowiek człowiekowi wilkiem, ale widać tylko inny wilkołak widział w drugim przede wszystkim potwora.
-A jak myślisz, czemu zaproponowałem jej ślub na rok? - westchnął, krzyżując ramiona. Pewnie sama Adda nie wiedziała czemu, nie powiedział jej o tym wprost. -Będzie bezpieczna przez dwanaście pełni, obiecuję. A potem będzie mogła zdecydować.
Dzisiaj, gdy przybył do hodowli na zaproszenie gospodyni, wymieniwszy z nią nawet uprzejme listy (przeważnie nie miał czasu na taką pisaninę) - zrozumiał, że się mylił. Wtedy chyba powitała go całkiem neutralnie, z niechęcią patrzyła na niego teraz. Teraz, gdy nie był już nieznajomym rebeliantem, przynoszącym ze sobą kłopoty, a mężem jej przyjaciółki. Zmrużył lekko oczy, lekko zbity z tropu. Spróbował pomyśleć o tym, jak mógłby się uprzejmie przywitać i rozładować atmosferę, a jego umysł zdradziecko podsunął mu nie jakieś formalne i dojrzałe rozwiązanie... tylko znajomy szablon sprzed kilku lat, gdy żartował sobie z nazbyt poważnych pracownic Ministerstwa i uznawał to za zabawne.
-Gdybym spytał cię o zgodę, byłoby to mniej niespodziewane? - roześmiał się, z założenia miało to zabrzmieć sympatycznie, a nie szczeniacko. Nie potrafiłby stwierdzić, czy otrzeźwiło go spojrzenie brunetki czy też może opamiętał się sam, ale śmiech szybko zamarł mu na ustach. Odchrząknął nerwowo. -Spytałem o zgodę jej ojca. - wytłumaczył pośpiesznie, choć przecież nie musiał się jej (ani nikomu!) tłumaczyć.
Przynajmniej przyjęła gin, a on z wrażenia nie zwrócił uwagi na jej drżące dłonie. Na ogół był na tyle spostrzegawczy, by wyczuć fałsz pod płaszczykiem przymilności, ale dziś chciał wierzyć, że Evelyn - może dzięki butelce, a może dzięki zapewnianiu o własnych intencjach - spojrzała na niego łagodniej.
Uwierzył zatem, że będzie dobrze i przestąpił próg domu. Nieświadom, że właśnie pakuje się w paszczę lwa i że z perspektywy czasu będzie wspominał rozmowę z przyszłym teściem jako zdecydowanie mniej surową i bezpośrednią niż przesłuchanie, które właśnie zaczęła Despenser. Ledwo zdążył wziąć kilka oddechów, a już miał w dłoni szklankę i stał przed fotelem Evelyn niczym uczniak przed biurkiem nauczycielki, a ona zapowiadała kilka niewinnych pytań.
Zwykle to on prowadził przesłuchania, więc z zaskoczenia postanowił wyprzeć świadomość, że to przesłuchanie. To tylko rozmowa, przyjacielska rozmowa z zatroskaną przyjaciółką Addy. Może kobiety mają takie zaborcze przyjaźnie, Just pewnie zachowywałaby się tak samo gdyby Hannah oświadczył się jakiś nieznajomy.
Upił łyk ginu, a potem omal się nie zakrztusił i spojrzał na Evelyn z niedowierzaniem.
-Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się. - sprostował w duchu wzajemnego zaufania i szczerości. Od idiotów mogła go wyzywać siostra, drwinami o kopaniu dołów wymieniał się czasem ze szmalcownikami jeśli pojedynki pozwalały im na złapanie oddechu (i te pojedynki wygrywał, w maju jeden napastnik dosłownie skręcił kark wpadając do dołu, trochę na własne życzenie), a pseudonaukowychmądrości o kastracjach obawiał się (na szczęście niesłusznie) gdy skonsultował się kiedyś z magipsychiatrą, ale nigdy nie usłyszał tych trzech gróźb w jednym zestawie i to od kobiety niższej od siebie o głowę. Spoglądał na nią z dezorientacją, przez chwilę trwając w wygodnym wyparciu i próbując odgadnąć, dlaczego ma z nim taki problem. Widział, że oczekuje od niego jakiś zapewnień, ale od czego powinien zacząć? Od tego, że Adda jest świadoma ryzyka związku z rebeliantem? A może od tego, że musieli się pośpieszyć ze ślubem, bo zmarnowali wystarczająco dużo czasu?
-Miałem wobec Addy poważne zamiary już trzy lata temu... - odezwał się, zastanawiając się, czy Adda powiedziała o tym Evelyn i co jeszcze mogła jej powiedzieć. Znały się długo, może Evelyn zapamiętała jakieś niezręczne szczegóły z dawnych czasów? Kobiety bywały pamiętliwe, może przed laty Adda, jeszcze zanim zaczęli się ze sobą spotykać, niechcący powiedziała jej coś o jego prowadzeniu się i teraz Despenser ma go za niewiernego albo lekkomyślnego? Zmienił się, nie był już tamtym zabawowym i próżnym aurorem, ale...
...ale odezwali się praktycznie równocześnie, a on najpierw wydawał się zaskoczony i skonsternowany i gotów dopytać dlaczego miałby mieć wyrzuty sumienia - ale potem w jasnych oczach rozbłysło gwałtowne zrozumienie.
Evelyn nie była ani rodzicami Addy ani Everettem traktującym ją "jak brat" ani - co właśnie zrozumiał - nie zwracała się do niego z pozycji przyjaciółki żony. Nie tylko. Już zmierzając do domu był przecież miotany gorzkim poczuciem winy i świadomością, że to Despenser wie o nim coś, czego nikt inny tak do końca nie rozumiał. Zepchnął je na bok, gdy gospodyni otworzyła drzwi, nie do końca gotów stawić temu wszystkiemu czoła - ale faktycznie, obyło się bez gierek. Przeszli do sedna, gorzkiego i męczącego.
Odstawił szklaneczkę, nieświadomie cofnął się o krok, spojrzał na brunetkę z jakimś przygnębieniem. Gdy nie próbował się sympatycznie uśmiechać ani odpowiadać na niechęć neutralnym wyrazem twarzy, mógł się jej wydać jakiś starszy.
-Czyli o to chciałaś spytać. - wygiął usta w gorzkiej, kwaśnej parodii uśmiechu, z niedowierzaniem myśląc o tym, jaki był naiwny. Ledwie kilka chwil temu wierzył, że mogła w nim zobaczyć kogoś więcej niż likantropa: ściganego aurora, bezrobotnego rebelianta, niegodnego zaufania bawidamka, niecierpliwego lekkoducha. Każda z tych nieprzyjemnych łatek byłaby lepsza od tej, której nijak zmienić nie mógł. Człowiek człowiekowi wilkiem, ale widać tylko inny wilkołak widział w drugim przede wszystkim potwora.
-A jak myślisz, czemu zaproponowałem jej ślub na rok? - westchnął, krzyżując ramiona. Pewnie sama Adda nie wiedziała czemu, nie powiedział jej o tym wprost. -Będzie bezpieczna przez dwanaście pełni, obiecuję. A potem będzie mogła zdecydować.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przybrała na usta uśmiech, nie byle jaki, a ten najprawdziwiej odzwierciedlający jej reakcję wobec ów żartu, szyderczy do cna, zmieszany z jakąś nierozpoznawalną nutą. – Nie mi decydować o innych, żadna istota nie jest własnością, czy to człowiek, czy zwierzę – mruknęła ze spokojem, mierząc mężczyznę spojrzeniem, zatrzymując je na ustach, którym przecież ledwie chwilę wcześniej tak było do śmiechu. – Najwyraźniej postąpiłeś zgodnie z tradycją, to dobrze, lubię uświecanie staroświeckim błahostkom – machnęła lekceważąco dłonią, nie mogąc odmówić sobie ukazania prawdziwości własnych przekonań. Najwyraźniej świat pędził wprzód, ale wciąż ciągnął za sobą takie tradycyjne drobiazgi, osobliwe było jednak to, że niektórzy wybierali w tradycjach tak, jak było im na rękę, odrzucając to, co niewygodne, bądź trudne. Kto by pomyślał, pomyślała z wywróceniem oczu, czując się wciąż urażona tym, że o całym zajściu przyszło jej się dowiedzieć z innego – niż mogłaby się spodziewać – źródła. Szczęście w nieszczęściu nie zwykła ukazywać własnej urazy, trzymając ją głęboko w duszy i może odrobinę szufladkując na wypadek, gdyby w przyszłości należałoby ją wykorzystać.
Idąc do salonu zastanawiała się za co karano ją przymusem tejże rozmowy. Niegdyś spodziewała się, że będzie zmuszona rozmawiać z co najwyżej przyszłą wybranką swojego brata, ale los najwyraźniej świetnie się bawił, rzucając jej pod nogi okazje do nowych, niespodziewanych doświadczeń, odrzucając w niebyt te, których mogłaby się spodziewać. Powstrzymała jęk frustracji, przywdziewając chłodny wyraz twarzy, który wygładzał ostre rysy twarzy wynikające z chwilowej myśli o tym, czego już nigdy nie będzie jej dane doświadczyć. Zdążyła się pogodzić z tym, że od lat mało co szło po jej myśli.
Zmarszczyła brwi, próbując zatuszować drżenie warg podyktowanych rozbawieniu, bo cały ten czas zważała na najdrobniejszy ruch swojego gościa, ale tejże miny i reakcji absolutnie się nie spodziewała.
- Doprawdy? Hm… - zachowywała nadzwyczajny spokój, chyba Merlin uświęcił ją, by dała radę przebrnąć przez tę rozmowę we względnym wyciszeniu, bez gwałtownych emocji, które miotałyby nią na wszystkie strony. – No nic, słowo się rzekło - wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic, upiła łyk napoju, witając ciepło rozchodzące się wzdłuż gardła. Najwyraźniej jej rozmówca wciąż nie rozumiał, że nie zaprosiła go tu jedynie z uwagi na relację łączącą ją z Adrianą, bo nie była sfrustrowaną przyjaciółką lękającą się o wierność wybranka nowej pani Tonks, ba, nie miała zamiaru wchodzić im z butami w nową drogę życia i analizować ich wyborów. Istniała jednak jedna rzecz, która nie dawała jej spokoju. Jedna jedyna, której nikt nie widział tak, jak widziała to ona. Martwiła ją likantropia, klątwa, szereg komplikacje, które siała ku uciesze chaosu. Czy ktoś, kto nie był obarczony ów przekleństwem, mógł być świadom ewentualnych zagrożeń? W umyśle Szkotki wciąż przewijało się słowo „kontrola” bowiem to ono zapewniało jej stałość i bezpieczeństwo, ale było jej łatwiej, bo przecież mieszkała sama i nie musiała na nikogo zważać, a tam, cóż, sytuacja miała się zgoła inaczej.
Czy był tym zdziwiony? Tym, że nie chciała od niego byle głupawych obietnic wierności? Czuła się nawet urażona faktem, że z początku nie wyczuł jej intencji. Naprawdę widział w niej powierzchowną przyjaciółkę, której na sercu ciąży jedynie to że partner przyjaciółki może okazać się powierzchowny? Absurd gonił absurd. Zaczynała się cieszyć, że Tonks zamilkł, pozwalając sobie na przetrawienie ów pytania, zrozumienia jego zależności i spojrzenia trzeźwiejszym okiem na tę wizytę. – Nie tego oczekiwałeś – skwitowała jedynie, ukazując swoje rozczarowanie ów faktem, topiąc je zaraz w kolejnym łyku ginu. Wychodziło na to, że czeka ich bardziej fascynująca rozmowa, skoro jej gość nie spodziewał się tego przebiegu sprawy. Ukryła złość gorzejącą pod skórą, wywołaną przez samą irytację, bo nie spodziewała się takiego wytrącenia myśli. Zapomniał już? Zapomniał kim jest? Dla niej nie było ważne to, czym zajmuje się na co dzień, jaką maskę wkłada i kogo stara się oszukać. Ważne było to, że był taki, jak ona, przynajmniej względem przekleństwa i parszywości duszy. Nic mniej nic więcej. – Usiądź, Tonks, nie jestem ci wrogiem, a to nie będzie krótka rozmowa i uwierz, że cholernie staram się być w niej cierpliwa – zawyrokowała nim pozwoliła mu dojść do głosu, bo czuła, że tak należało. Nie dla niej, czy dla niego, a dla nich, dla wspólnego komfortu podczas tej rozmowy, bo dość już miała stronności, górowania jednego nad drugim. Musieli być równi, przynajmniej teraz, niezależnie od siły, pozycji i terenu, a żeby to uczynić, musiał przychylić się do rozgoszczenia na wskazanej przez nią kanapie, nawet na samym krańcu, byle tylko siedział i nie wywierał presji.
- Na Merlina, Michael… - burknęła bezsilnie, ściskając dwoma palcami lewej dłoni nasadę nosa. Zaczynała mieć deja vu, jakby ktoś już niegdyś zaczynał z nią taką czczą gadkę, nie będąc świadom tego, co było bezpośrednim tematem rozmowy. – Wy mężczyźni naprawdę sądzicie, że to takie proste, hm? – spytała retorycznie, nie mogąc uwierzyć, że ten sposób wydawał mu się właściwy, zapewniając potencjalne wyjście z sytuacji. – Litości – burknęła, krzyżując spojrzenie z mężczyzną, mrużąc zaraz powieki i wychwalając Merlina za to, że Adriana nie dowie się o tej rozmowie, bo już widziała w niej zbyt wiele gorzkich nut. – Ona już się od ciebie nie odwróci, Tonks. To nie była byle decyzja podjęta w stanie nieświadomości upojenia alkoholowego. Ona cię chciała i nadal chce. Widzisz w tym dwanaście pełni, to osobliwe, że uważasz iż ona po tym czasie z ciebie zrezygnuje. Wiesz w ogóle z kim się związałeś? – wypluła odchylając się w fotelu, obserwując swego gościa z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie tego się spodziewała, ba, wolałaby wyrzuty sumienia niż wykręcanie się terminowością, a tu zdołała się zawieść, jednak trzeba było przyznać, że wyjątkowo zawzięta z niej bestia i lubiła drążyć, wprawiając ludzi w dyskomfort, łapiąc ich za słówka. Czy czyniła prawidłowo? Nie była pewna. Czy robiła to zgodnie z przekonaniami? To z pewnością. – Chcę wiedzieć, czy czujesz się na siłach, by udźwignąć to nie przez rok, a lata. Zaprosiłam cię, by ewentualnie zagwarantować ci pomoc, więc przestań mi tu pieprzyć i mów to, co myślisz, póki jestem zainteresowana tą rozmową i póki mam chęci wsparcia twojej osoby. Dla niej i dla ciebie – wyrzuciła, kręcąc głową, zalewając swój osąd łykiem trunku, jakby w ten sposób hamowała własny atak. Musiała przyznać, że postąpił mądrze przynosząc jej alkohol, choć pewnie sam jeszcze nie widział, że dając jej w dłoń szklankę utorował sobie lżejszą ścieżkę. Musiała się skupiać na szkle w dłoniach, odstępując od gniewu, który zapewne prędzej czy później wywołałby siłę wymuszającą bezwzględny nacisk na szkle.
Idąc do salonu zastanawiała się za co karano ją przymusem tejże rozmowy. Niegdyś spodziewała się, że będzie zmuszona rozmawiać z co najwyżej przyszłą wybranką swojego brata, ale los najwyraźniej świetnie się bawił, rzucając jej pod nogi okazje do nowych, niespodziewanych doświadczeń, odrzucając w niebyt te, których mogłaby się spodziewać. Powstrzymała jęk frustracji, przywdziewając chłodny wyraz twarzy, który wygładzał ostre rysy twarzy wynikające z chwilowej myśli o tym, czego już nigdy nie będzie jej dane doświadczyć. Zdążyła się pogodzić z tym, że od lat mało co szło po jej myśli.
Zmarszczyła brwi, próbując zatuszować drżenie warg podyktowanych rozbawieniu, bo cały ten czas zważała na najdrobniejszy ruch swojego gościa, ale tejże miny i reakcji absolutnie się nie spodziewała.
- Doprawdy? Hm… - zachowywała nadzwyczajny spokój, chyba Merlin uświęcił ją, by dała radę przebrnąć przez tę rozmowę we względnym wyciszeniu, bez gwałtownych emocji, które miotałyby nią na wszystkie strony. – No nic, słowo się rzekło - wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic, upiła łyk napoju, witając ciepło rozchodzące się wzdłuż gardła. Najwyraźniej jej rozmówca wciąż nie rozumiał, że nie zaprosiła go tu jedynie z uwagi na relację łączącą ją z Adrianą, bo nie była sfrustrowaną przyjaciółką lękającą się o wierność wybranka nowej pani Tonks, ba, nie miała zamiaru wchodzić im z butami w nową drogę życia i analizować ich wyborów. Istniała jednak jedna rzecz, która nie dawała jej spokoju. Jedna jedyna, której nikt nie widział tak, jak widziała to ona. Martwiła ją likantropia, klątwa, szereg komplikacje, które siała ku uciesze chaosu. Czy ktoś, kto nie był obarczony ów przekleństwem, mógł być świadom ewentualnych zagrożeń? W umyśle Szkotki wciąż przewijało się słowo „kontrola” bowiem to ono zapewniało jej stałość i bezpieczeństwo, ale było jej łatwiej, bo przecież mieszkała sama i nie musiała na nikogo zważać, a tam, cóż, sytuacja miała się zgoła inaczej.
Czy był tym zdziwiony? Tym, że nie chciała od niego byle głupawych obietnic wierności? Czuła się nawet urażona faktem, że z początku nie wyczuł jej intencji. Naprawdę widział w niej powierzchowną przyjaciółkę, której na sercu ciąży jedynie to że partner przyjaciółki może okazać się powierzchowny? Absurd gonił absurd. Zaczynała się cieszyć, że Tonks zamilkł, pozwalając sobie na przetrawienie ów pytania, zrozumienia jego zależności i spojrzenia trzeźwiejszym okiem na tę wizytę. – Nie tego oczekiwałeś – skwitowała jedynie, ukazując swoje rozczarowanie ów faktem, topiąc je zaraz w kolejnym łyku ginu. Wychodziło na to, że czeka ich bardziej fascynująca rozmowa, skoro jej gość nie spodziewał się tego przebiegu sprawy. Ukryła złość gorzejącą pod skórą, wywołaną przez samą irytację, bo nie spodziewała się takiego wytrącenia myśli. Zapomniał już? Zapomniał kim jest? Dla niej nie było ważne to, czym zajmuje się na co dzień, jaką maskę wkłada i kogo stara się oszukać. Ważne było to, że był taki, jak ona, przynajmniej względem przekleństwa i parszywości duszy. Nic mniej nic więcej. – Usiądź, Tonks, nie jestem ci wrogiem, a to nie będzie krótka rozmowa i uwierz, że cholernie staram się być w niej cierpliwa – zawyrokowała nim pozwoliła mu dojść do głosu, bo czuła, że tak należało. Nie dla niej, czy dla niego, a dla nich, dla wspólnego komfortu podczas tej rozmowy, bo dość już miała stronności, górowania jednego nad drugim. Musieli być równi, przynajmniej teraz, niezależnie od siły, pozycji i terenu, a żeby to uczynić, musiał przychylić się do rozgoszczenia na wskazanej przez nią kanapie, nawet na samym krańcu, byle tylko siedział i nie wywierał presji.
- Na Merlina, Michael… - burknęła bezsilnie, ściskając dwoma palcami lewej dłoni nasadę nosa. Zaczynała mieć deja vu, jakby ktoś już niegdyś zaczynał z nią taką czczą gadkę, nie będąc świadom tego, co było bezpośrednim tematem rozmowy. – Wy mężczyźni naprawdę sądzicie, że to takie proste, hm? – spytała retorycznie, nie mogąc uwierzyć, że ten sposób wydawał mu się właściwy, zapewniając potencjalne wyjście z sytuacji. – Litości – burknęła, krzyżując spojrzenie z mężczyzną, mrużąc zaraz powieki i wychwalając Merlina za to, że Adriana nie dowie się o tej rozmowie, bo już widziała w niej zbyt wiele gorzkich nut. – Ona już się od ciebie nie odwróci, Tonks. To nie była byle decyzja podjęta w stanie nieświadomości upojenia alkoholowego. Ona cię chciała i nadal chce. Widzisz w tym dwanaście pełni, to osobliwe, że uważasz iż ona po tym czasie z ciebie zrezygnuje. Wiesz w ogóle z kim się związałeś? – wypluła odchylając się w fotelu, obserwując swego gościa z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nie tego się spodziewała, ba, wolałaby wyrzuty sumienia niż wykręcanie się terminowością, a tu zdołała się zawieść, jednak trzeba było przyznać, że wyjątkowo zawzięta z niej bestia i lubiła drążyć, wprawiając ludzi w dyskomfort, łapiąc ich za słówka. Czy czyniła prawidłowo? Nie była pewna. Czy robiła to zgodnie z przekonaniami? To z pewnością. – Chcę wiedzieć, czy czujesz się na siłach, by udźwignąć to nie przez rok, a lata. Zaprosiłam cię, by ewentualnie zagwarantować ci pomoc, więc przestań mi tu pieprzyć i mów to, co myślisz, póki jestem zainteresowana tą rozmową i póki mam chęci wsparcia twojej osoby. Dla niej i dla ciebie – wyrzuciła, kręcąc głową, zalewając swój osąd łykiem trunku, jakby w ten sposób hamowała własny atak. Musiała przyznać, że postąpił mądrze przynosząc jej alkohol, choć pewnie sam jeszcze nie widział, że dając jej w dłoń szklankę utorował sobie lżejszą ścieżkę. Musiała się skupiać na szkle w dłoniach, odstępując od gniewu, który zapewne prędzej czy później wywołałby siłę wymuszającą bezwzględny nacisk na szkle.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Spłoszony spojrzał gdzieś w okno, a potem na wzory na boazerii, nie będąc pewnym jaka aluzja czai się w uśmiechu i słowach Evelyn. Miał wrażenie—a i tak podobne podejrzenie przyszło mu na myśl tylko dzięki wychowaniu się z dwiema siostrami—że sięgająca jego osoby zadra ociera się o jakieś kobiece sprawki między Addą i Evelyn, zbyt subtelne by zdołał je pojąć. Ostatecznie postanowił uprzejmie pomilczeć, czekając na rozwój sytuacji. Ta zaś rozwinęła się w sposób, który powinien wydawać mu się logiczny, ale którego mimo wszystko się nie spodziewał. Westchnął, gdy skomentowała to na głos i posłusznie usiadł.
-Nie musisz się starać, przejdźmy do rzeczy. - zaprotestował, jakby tą pozorną odwagą usiłował zamaskować własną pomyłkę i wygodne wyparcie wilkołaczego problemu. Teraz wydawał się samemu sobie śmieszny — to przecież oczywiste, że mogła chcieć porozmawiać jak likantrop z likantropem. Czego właściwie oczekiwał, normalności? Dlaczego pozwolił sobie zachłysnąć się tym, że Adda uśmiechała się jak dawniej, że z jej przyjacielem rozmawiał jak mężczyzna z mężczyzną, bez ciążącego nad głową cienia klątwy? Prędkom upił kolejny łyk ginu, ale posmak alkoholu nie był w stanie stłumić narastającej goryczy, a pozorna i manifestowana w słowach odwaga - coraz większej niepewności. Odstawił szklankę i skrzyżował ramiona, odruchowo wciskając się w fotel.
Znów nie spodziewał się jednak słów, które padły. Zamiast kazania usłyszał zapewnienie o oddaniu Addy. Uniósł lekko brwi, przez bladą twarz przemknął cień niepewności. Chwilę milczał, rozważając różne odpowiedzi, ostatecznie zdecydował się na tą szczerą:
-Nie wiem, czy ona wie z kim... - zawahał się, czym? -się związała. - przełknął z trudem ślinę i spojrzał Evelyn prosto w oczy. -Chciała tamtego aurora, którego znała i chce człowieka, którego zdążyła poznać na nowo, ale nigdy nie widziała przemiany. Widziała mnie po dwóch pełniach, po pierwszej się spóźniłem, a po drugiej się pokłóciliśmy. - zabębnił nerwowo palcami w podłokietnik, nękany jeszcze jakimś wspomnieniem. Powinien je zdławić? Zacisnął usta z nagłą determinację. Nie, skoro chciała szczerości - to proszę bardzo. -Nigdy nie widziała przemienionego wilkołaka. Nie wiem, czy wie na ile niestabilne bywają nasze emocje, ale chyba tak. Czasem... - wziął głęboki wdech, wskrzeszając wspomnienia. To po ostatniej pełni i tamtą noc, gdy wzięła go za Igora. Sposób, w jaki kuliła ramiona i uciekała wzrokiem gdy podnosił głos, gdy rąbnął pięścią w stół słysząc o czarnej magii. Czy na pewno bała się tylko Igora? Był wyczulony na sygnały strachu, doszukiwał się ich na przesłuchaniach. A choć Adda potrafiła ukrywać emocje, to pamiętając jak już raz uwierzył w jej kłamstwa, był tym ostrożniejszy i tym bardziej wyczulony na najmniejsze podejrzenia. Nie chciał nigdy jej zastraszać, ale czasami się go bała, dlaczego? -...czasem mam wrażenie, że się mnie boi. - wyznał cicho. -Pewnie słusznie. Może mnie, a może tego czym mogę się stać. - była zbyt taktowna i zbyt przejęta odbudowywaniem relacji by zdradzić mu, jakie przestrogi i stereotypy słyszała o wilkołakach, ale jak często o nich myślała? -Czemu ja mam nie udźwignąć Addy? To Adda. - zmrużył oczy, gdy spytała czy czuł się na siłach. Adda, którą kochał i której chciał ufać. Adda o cudownym uśmiechu, zdolnym omotać każdego mężczyznę. Adda o nieprzeciętnym talencie magicznym i nieprzeciętnym poczuciu humoru. Zdrowa, młoda, piękna. -Męczyła się z tamtym gnojem kilka lat i jest na tyle silna, że... jeśli tego nie udźwignie, że przemęczy ze mną dwanaście pełni. Ale nie powinna bać się całe życie. Znienawidziłbym się za to, a już dostatecznie nienawidzę siebie za to, czym się staję. - jeśli Evelyn chciała im pomóc, mogła uświadomić Addzie, że nie musi się męczyć. Wychwycić sygnały ostrzegawcze. Być głosem rozsądku. Prawie ją o to poprosił, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie potrafił wykrzesać z siebie tej prośby i - egoistycznie - nie chciał.
-Mówisz jakbyś sama kogoś miała. - odezwał się w zamian, nieopacznie, wysnuwając ten wniosek jedynie na podstawie tego, jak optymistycznie mówiła o "na zawsze" Addy i tego, że oferowała im pomoc. Na podstawie własnego doświadczenia? Nie przerywał kontaktu wzrokowego, ciekawy - ba, chciwy i złakniony - jej historii. Znał jednego żonatego wilkołaka, ale tamten związek trwał od lat, zanim mężczyzna został ugryziony. Chciał wiedzieć - wszystko, więcej, zachęty i przestrogi. Nauczyć się jak zbudować coś na tak kruchych fundamentach. Gubił się, ledwo odbudował utraconą samoocenę, nękały go myśli, że z kimś normalnym byłaby szczęśliwsza - a choć nienawidził Igora, to nie rozumiał przemocy domowej na tyle dobrze, by szukać źródła trosk Addy w przeszłości, a nie w samym sobie. Był w końcu potworem, tak dyktował im świat - czego miała się lękać, jeśli nie tego?
-Nie musisz się starać, przejdźmy do rzeczy. - zaprotestował, jakby tą pozorną odwagą usiłował zamaskować własną pomyłkę i wygodne wyparcie wilkołaczego problemu. Teraz wydawał się samemu sobie śmieszny — to przecież oczywiste, że mogła chcieć porozmawiać jak likantrop z likantropem. Czego właściwie oczekiwał, normalności? Dlaczego pozwolił sobie zachłysnąć się tym, że Adda uśmiechała się jak dawniej, że z jej przyjacielem rozmawiał jak mężczyzna z mężczyzną, bez ciążącego nad głową cienia klątwy? Prędkom upił kolejny łyk ginu, ale posmak alkoholu nie był w stanie stłumić narastającej goryczy, a pozorna i manifestowana w słowach odwaga - coraz większej niepewności. Odstawił szklankę i skrzyżował ramiona, odruchowo wciskając się w fotel.
Znów nie spodziewał się jednak słów, które padły. Zamiast kazania usłyszał zapewnienie o oddaniu Addy. Uniósł lekko brwi, przez bladą twarz przemknął cień niepewności. Chwilę milczał, rozważając różne odpowiedzi, ostatecznie zdecydował się na tą szczerą:
-Nie wiem, czy ona wie z kim... - zawahał się, czym? -się związała. - przełknął z trudem ślinę i spojrzał Evelyn prosto w oczy. -Chciała tamtego aurora, którego znała i chce człowieka, którego zdążyła poznać na nowo, ale nigdy nie widziała przemiany. Widziała mnie po dwóch pełniach, po pierwszej się spóźniłem, a po drugiej się pokłóciliśmy. - zabębnił nerwowo palcami w podłokietnik, nękany jeszcze jakimś wspomnieniem. Powinien je zdławić? Zacisnął usta z nagłą determinację. Nie, skoro chciała szczerości - to proszę bardzo. -Nigdy nie widziała przemienionego wilkołaka. Nie wiem, czy wie na ile niestabilne bywają nasze emocje, ale chyba tak. Czasem... - wziął głęboki wdech, wskrzeszając wspomnienia. To po ostatniej pełni i tamtą noc, gdy wzięła go za Igora. Sposób, w jaki kuliła ramiona i uciekała wzrokiem gdy podnosił głos, gdy rąbnął pięścią w stół słysząc o czarnej magii. Czy na pewno bała się tylko Igora? Był wyczulony na sygnały strachu, doszukiwał się ich na przesłuchaniach. A choć Adda potrafiła ukrywać emocje, to pamiętając jak już raz uwierzył w jej kłamstwa, był tym ostrożniejszy i tym bardziej wyczulony na najmniejsze podejrzenia. Nie chciał nigdy jej zastraszać, ale czasami się go bała, dlaczego? -...czasem mam wrażenie, że się mnie boi. - wyznał cicho. -Pewnie słusznie. Może mnie, a może tego czym mogę się stać. - była zbyt taktowna i zbyt przejęta odbudowywaniem relacji by zdradzić mu, jakie przestrogi i stereotypy słyszała o wilkołakach, ale jak często o nich myślała? -Czemu ja mam nie udźwignąć Addy? To Adda. - zmrużył oczy, gdy spytała czy czuł się na siłach. Adda, którą kochał i której chciał ufać. Adda o cudownym uśmiechu, zdolnym omotać każdego mężczyznę. Adda o nieprzeciętnym talencie magicznym i nieprzeciętnym poczuciu humoru. Zdrowa, młoda, piękna. -Męczyła się z tamtym gnojem kilka lat i jest na tyle silna, że... jeśli tego nie udźwignie, że przemęczy ze mną dwanaście pełni. Ale nie powinna bać się całe życie. Znienawidziłbym się za to, a już dostatecznie nienawidzę siebie za to, czym się staję. - jeśli Evelyn chciała im pomóc, mogła uświadomić Addzie, że nie musi się męczyć. Wychwycić sygnały ostrzegawcze. Być głosem rozsądku. Prawie ją o to poprosił, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie potrafił wykrzesać z siebie tej prośby i - egoistycznie - nie chciał.
-Mówisz jakbyś sama kogoś miała. - odezwał się w zamian, nieopacznie, wysnuwając ten wniosek jedynie na podstawie tego, jak optymistycznie mówiła o "na zawsze" Addy i tego, że oferowała im pomoc. Na podstawie własnego doświadczenia? Nie przerywał kontaktu wzrokowego, ciekawy - ba, chciwy i złakniony - jej historii. Znał jednego żonatego wilkołaka, ale tamten związek trwał od lat, zanim mężczyzna został ugryziony. Chciał wiedzieć - wszystko, więcej, zachęty i przestrogi. Nauczyć się jak zbudować coś na tak kruchych fundamentach. Gubił się, ledwo odbudował utraconą samoocenę, nękały go myśli, że z kimś normalnym byłaby szczęśliwsza - a choć nienawidził Igora, to nie rozumiał przemocy domowej na tyle dobrze, by szukać źródła trosk Addy w przeszłości, a nie w samym sobie. Był w końcu potworem, tak dyktował im świat - czego miała się lękać, jeśli nie tego?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nieufnie obserwowała swojego gościa, śledziła jego ruchy krytycznym spojrzeniem; to, jak sięgał po szklankę, unosząc ją do ust i jak odstawiał ją na stolik. Dostrzegała jego pośpiech, gwałtowność czynionych ruchów i powstrzymywała się z całych sił przed sfrustrowanym westchnieniem. Był niepewny? Naprawdę? Tutaj? Jeśli denerwował się przy niej, to jak zachowywał się tam, gdzie krew niewinnych przelewała się litrami, gdzie ludzie w popłochu uciekali przed zgubą z miejsca, gdzie chaos próbowano leczyć chaosem? Słyszała, że to jemu podobni nie pozwolili złu na wydostanie się z Anglii na Szkockie ziemie. Zaczynało się jej zdawać, że jest im odległa, że jej zdecydowanie i żelazne zasady są silniejsze, że nie wahała się przy byle spotkaniu, a ukrywanie emocji miała w małym palcu, a przynajmniej dziś, gdy patrzyła na człowieka po którym spodziewała się więcej, a któremu nie miała zamiaru tego wytykać. Nie dziś, nie teraz i prawdopodobnie nigdy, bo nie było niczym nowym to, że nie przywiązywała więzi do świeżych znajomości. Na zaufanie i lojalność należało zasłużyć i to nie jednym spotkaniem, a latami poświęceń, dokładnie tak, jak to przebiegało z Adrianą i Everettem.
Zacisnęła zęby, próbując nie nawiązać słowami do swych myśli. Chciała go wysłuchać, zderzyć wszystkie myśli, znaleźć klucz do jakiegokolwiek porozumienia, choć im więcej było słów, tym mniej możliwych korelacji zauważała. Byłaby zdumiona, gdyby się tego nie spodziewała, a tak, cóż, musiała powziąć własne działania i jakoś ustabilizować tę sytuację. Jakoś, czyli jak?
Zastanowiła się na moment, próbując wybrać najlepszą możliwą ścieżkę, by nie pozostać w zacietrzewieniu, a osiągnąć jakiekolwiek porozumienie pomiędzy sobą, a zgoła odmienną od niej duszą. Było to trudne, trudniejsze, bo nie tak dawno kłóciła się z człowiekiem, który najwyraźniej namieszał w jej życiu wystarczająco, by zmusić ją do ponownego przewartościowania własnych reguł i emocji. Cóż, gdyby mogła, to zapewne przełożyłaby dzisiejszą rozmowę na kiedy indziej, dokładnie na czas, gdy już upora się z własnym chaosem.
Zamieszała cieczą w szkle, poddając ją niewielkim falom, przygważdżając stalowoniebieskie spojrzenie do tego widoku, do niewielkiego sztormu w naczyniu, do sztormu bliskiego sercu. Było to uspokajające i przede wszystkim kontrolowane, a jej życie stało pod znakiem kontroli odkąd niosła na barkach brzemię własnej klątwy. W takich momentach przypominała sobie o Sorenie, o jego gniewie i nienasyconej chęci władzy. Chęci, której nigdy nie podzielała, bo różniły ich słowa, pozornie zwykłe słowa, choć każde z nich stanowiło przeciwną stronę barykady. Długo lękała się być wrogiem dla brata z woli sumienia, ale finalnie właśnie takim wrogiem była, nawet jeśli jedyny dom, który znała, był tym, który z nim dzieliła. To on był winowajcą, to on ją zranił i skazał. Soren stanowił jej jedność, a przez upartą dumę zabrał jej wszystko. Ona zaś nie lękała się najwyższych płacić cen, by się temu przeciwstawić, tym bardziej teraz, gdy już od lat nie było odwrotu.
Tonksowi udało się ją zmiękczyć, przynajmniej w teorii, w tym, co uważała, że czuć powinna, choć niekoniecznie to odczuwała. Przychyliła się jednak temu, zagrała w męskie nuty, obniżając wysnute wcześniej oczekiwania. Ponoć ci, którzy kochali mieli głowy w chmurach, ten tu ewidentnie miał ją jeszcze wyżej, znacznie ponad chmurami, może gdzieś na wysokości gwiazd.
- Bywa, że patrzymy na kogoś i po prostu wiemy – potaknęła w zastanowieniu, ruchem dłoni wprawiając ciecz w szklance w ruch kolisty, ponownie skupiając na tym swe spojrzenie, jakby ten widok ją uspokajał i miał trwać w nieskończoność. – Ty jesteś kimś takim dla Addy. Ty, nie auror i nie wilkołak. Ona przyjmie cię z całym bagażem, niezależnie od tego, co ja o tym sądzę, a myślę, że się o nią lękam, choć nigdy się do tego przed nią nie przyznam. Nie dlatego, że teraz będziecie ze sobą na dobre i złe, że jesteś, kim jesteś, a dlatego, że kiedyś mogę zobaczyć w niej odbicie samej siebie sprzed lat, że kiedyś cię straci i nie będzie potrafiła się podnieść, a ja nie będę w stanie pomóc jej się dźwignąć – wzdrygnęła się, a dreszcz ruszył nieprzyjemną ścieżką wzdłuż kręgosłupa, niewidoczny dla oka. Pamiętała te miesiące, te, które skrzywdziły ją najbardziej, te w których mogła leżeć na deszczu godzinami i nie czuć zimna, nie czuć niczego i myśleć tylko o tym, by wszystko się skończyło wraz z zamknięciem oczu. Jednak koniec nigdy nie nadszedł, a zwierzęta wymagały opieki, nie rozumiejąc dlaczego ich opiekunka nie zjawia się o wyznaczonej porze. Dla aetonanów była kimś więcej, więcej niż król dla swych poddanych, więcej niż bóstwo dla swych wiernych. To one, ich prostota, wpojona co do godziny rutyna, pomagała jej się wtedy podnieść. Nie było przy niej nikogo, żadnego człowieka, który potrafił na nią wpłynąć, ale zwierzęta, cóż, one odegrały w tym wszystkim największą robotę, zmuszając ciało do ruchu, a umysł do skupienia. Tylko, że wtedy traciła rodzinne więzi, w szczególności więź bliźniaczą, ale nigdy nie straciła więzi z towarzyszem i nie chciała sobie wyobrażać jak w takiej sytuacji kolana spotykają się z ziemią, a z gardła wyrywa się ryk niepodobny do ludzkiego, bo taka strata musiała wstrząsać najmocniej.
Nigdy nie widziała przemienionego wilkołaka.
Przełknęła ślinę, wraz z iluzoryczną gulą w gardle, próbując skupić się na tym co tu i teraz, zamiast błądzić wprzód w coś, co się jeszcze nie ziściło i może nigdy się nie ziścić. Musiała podpowiedzieć mu rozwiązanie, rozwiać wątpliwości i dać szansę na normalność w świecie w którym byli skazani na porażkę. Musiała, bo chciała, by im się udało, by nikt więcej nie cierpiał, przynajmniej nikt w jej bezpośrednim otoczeniu.
– Postaraj się, by nie musiała cię takim widzieć, dopóki nie będzie gotowa, bo prędzej, czy później będziesz musiał pozwolić jej patrzeć. To będzie cię palić, świadomość będzie wrzeszczeć, ciało skręcać się z bólu, bo tak bardzo będziesz chciał tego uniknąć, że wstrzymasz przemianę na kilkadziesiąt minut, ale tym jedynie przysporzysz sobie bólu, nic więcej – pamiętała swoje doświadczenia, tak samo jak pamiętała twarz Ezry, gdy pozwoliła mu patrzeć, finalnie uznając to za sąd ostateczny; ten wyraz cierpienia i winy, gdy nie miał już sił i odwrócił wzrok przyprawił ją o wyrzuty sumienia na lata. To bolało najbardziej, bo wtedy w jego oczach, w oczach przyjaciela jej brata, stała się bestią. Wiedziała, że później ten widok, widok łamanych kości, wygiętych ścięgien i nienaturalnych ruchów skutego łańcuchami ciała stawał mu przed oczami każdorazowo, gdy na nią patrzył. Widziała to w jego oczach i nie potrafiła, a może nawet nie chciała tego przełamać, bo przecież wierzyła, że jest zła, że jest potworem, którego być nie powinno. Zachowała te obrazy i wszystkie emocje, bo to one przypominały jej, że tak naprawdę nikt nigdy nie jest w pełni gotowy na naoczne poznanie prawdy. Ludzie mogli sobie wyobrażać jak to wygląda, ale to i tak nie sprawiało, że byli gotowi, bo cierpieli, zawsze cierpieli. – Ważne żeby czynić to bezpiecznie. Ma cholerne prawo się bać, ma prawo czuć się z tym źle, ale zarazem ma prawo widzieć, czym się stajesz. Czasami patrzymy, bo musimy pamiętać. Czasami właśnie najokropniejsze rzeczy dają nam siłę na resztę dni. Zaproponuj jej to i poczekaj, może miesiąc, może rok, może więcej, ale myślę, że w końcu będzie chciała być świadoma. W końcu to Ada – uśmiechnęła się kącikiem ust, prędko zbijając tę reakcję do neutralnego wyrazu. Znała Adrianę, wiedziała, że jest silna, wystarczająco silna, by to znieść, choć była pewna, że serce pocznie jej pękać. Sama nigdy nie pozwoliłaby jej się przyglądać, było to zbyt upadlające, zbyt prywatne, by mogła się na to zdobyć, ale skoro ci dwoje zamierzali wiązać się do końca swych dni, to sytuacja miała się zgoła inaczej. Czuła się poniekąd jak hipokrytka, ale z drugiej strony wtedy jeszcze nie była świadoma zmian, które targnęły jej rzeczywistością.
Oburzyła się, oburzyła na wskroś, bo znów wspomniał o dwunastu pełniach, jakby to cokolwiek znaczyło. Gdyby jej oczy mogły ciskać gromami, to z pewnością właśnie by to czyniły. – Och, na litość Merlina, chyba sobie ze mnie kpisz – skomentowała jadowicie, lustrując męską twarz z pretensją, jakby szukała potwierdzenia własnych słów w rysach twarzy swego rozmówcy. Powzięła wdech, może nie jeden, a dwa, wypuszczając powietrze z frustracją. - Teraz o tym myślisz? Ona prędzej znienawidziłaby samą siebie za to, że nie może ci pomóc. Odwróć się od niej przez to, że wcześniej nie pomyślałeś, zatrać się we własnej beznadziei, a wyrządzę ci krzywdę, przysięgam – burknęła, mrużąc oczy, zamykając z wolna swą pozycję w skrzyżowanych ramionach. – I do licha, przestań gadać mi takie głupstwa, bo limit przysiąg mi się kończy, a nigdy nie wiem, kiedy mi przyjdzie złożyć kolejną – przewróciła oczami z wyraźnym poirytowaniem. – Rozpracuj to, przetraw, znajdź własny sposób na pokonanie demonów. Nie bądź bierny, bądź lepszy – nie oferowała pomocy po raz drugi, jeden raz wystarczył, by być odpowiednio wiążącym. Zresztą, gdyby miała się powtarzać, to z pewnością trunek z jej szklanki nie wylądowałby w ustach, a na głowie jej gościa. Zdawać się mogło, że się gubił i miała ochotę parsknąć śmiechem, parsknąć, ponieważ właśnie miała przed sobą rebelianta, który nie potrafił podejść organizacyjnie do własnego związku. Prawdopodobnie nie powinno jej to bawić, a jednak…
Brwi nieznacznie podjechały jej wyżej w wyrazie zdumienia owym założeniem i musiała przyznać, że co jak co, ale tego się nie spodziewała. Wzruszyła jednak ramionami, unosząc brodę, by śmiało skrzyżować spojrzenie ze swoim rozmówcą. – Czyżby? – mruknęła po prostu, pocierając opuszkami dłoni mostek, rozcierając dokuczliwe ukłucie. O ironio, tak myślałam, że nie warto mieć przyjaciół, bo koniec końców trzeba rozmawiać z ich partnerami i starać się być przy tym uprzejmą. Zupełnie nieopłacalne. - Strach i poczucie straty zostawiają głębokie ślady, Michaelu – pokręciła głową, chcąc się na tym zatrzymać, ale wiedziała, że była winna więcej, nie jemu, a Adrianie, nawet jeśli ta w przyszłości zmyje jej głowę za to niezapowiedziane spotkanie. Swoją drogą jedno z nich wiedziało, więc chyba nie powinna się złościć? - Nie ukoję twojej duszy swoimi opowieściami, bo choć ludzie z natury są różni, tak mam wrażenie, że my różnimy się nader diametralnie. Kochasz Adę miłością czystą, a z tego co mówisz, wnioskuję, że w uczuciach wpierw działasz nim dostrzeżesz tysiące znaków zapytania i stojących przy nich wykrzykników. Dlatego nasza rozmowa jest tak chaotyczna, a pomieszczenie tak duszne od twojego wahania. Nie możemy się porównywać, każdy ma bowiem inny sposób na życie, prawda? – spytała akcentując słowa cynizmem, dopijając zaraz resztkę swojego ginu, nim sięgnęła po butelkę, by go sobie dolać. W końcu przecież nigdzie jej się nie spieszyło, była u siebie i w obecnym stanie pomocnicy zastępowali ją w obowiązkach, bo sama nie była w stanie się im oddać, choć serce wołało. W marnym pocieszeniu skupiała się na papierkowych zadaniach, co ją jedynie irytowało, tak samo, jak dzisiejsze tłumaczenie własnej postawy względem życia. – Straciłam wielu i wielu wydało mnie na stracenie. Zahartowały mnie zdrady dokonane z krwi, która powinna być mi najbliższą, najwierniejszą. Wokół mnie wciąż krążą znaki zapytania i towarzyszące im wykrzykniki. Wiecznie mam z tyłu głowy natrętną myśl, że noszę w sobie paskudną klątwę i nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym zraniła kogoś, komu pozwoliłabym uwierzyć, że razem jakoś to udźwigniemy. Ja muszę być pewna, pewna na wskroś – kontynuowała bez wzruszenia. Zastukała paznokciami w oparcie fotela, dając sobie chwilę, ledwie kilka marnych sekund ku utrzymaniu nerwów na postronku. Ogień wrzał, czuła go z każdej strony, niczym światło w mroku. Kątem oka zerknęła na skrzypce, te same, które zwykle schowane były na dnie szafy, a które ostatnio sumiennie raczyły ją swoją obecnością, dumnie wsparte o fotel na którym siedziała. Nie dotykała ich od lat, odkąd zdała sobie sprawę, że dłonie były zbyt drżące, by móc wydobyć smyczkiem znane melodie ze strun, a jednak to one okazywały się ostatnio lekarstwem. Zwróciła uwagę też na szarfę, tę, którą dał jej niegdyś ojciec, w kolorze jej oczu, a którą to przewiązała na ślimaku instrumentu. Wystarczył impuls, gwałtowne wzburzenie, by z uporem osła próbowała coś zmienić, problem jednak był w tych, którzy wciąż zbliżali się do niej bez wyraźnej zgody, czy to w odruchu, czy w wyrazie niesienia miernej pomocy, a po takich chwilach melodie znów zaczynały się łamać pod wpływem ułomnych dłoni. Starała się jednak i nie miała zamiaru poprzestać. – Dlatego nie będę kontynuować z tobą tego tematu, wiesz, ten skomplikowany taniec należy tylko i wyłącznie do pary, nie przewiduje się w nim widowni – syknęła szyderczo, powracając do Tonksa spojrzeniem, które na powrót nabrało ostrości, choć ciało pozostawało spokojne, niemal nieruchome. Nie potrzebowała pomocy przyjaciół w zrozumieniu siebie samej, więc tym bardziej nie potrzebowała pomocy Michaela. To, co miała w duszy było sprawą pomiędzy nią, a Everettem, nikim innym. Potrafiła zamknąć się na te wyogromnione emocje, odłożyć je w czasie, być cierpliwą i nie ulegać im przy innych, bo była wierna swym przekonaniom i lojalna mężczyźnie, którego one dotyczyły. Czuła się nad wyraz sprawiedliwie z utajnianiem tej wiedzy, wiedziała też, że ojciec pochwaliłby ją za to, gdyby jeszcze mógł być u jej boku, nieraz wyobrażała go sobie przecież jako dobrego ducha własnego sumienia, a to było dla niej niemal najważniejsze.
Zacisnęła zęby, próbując nie nawiązać słowami do swych myśli. Chciała go wysłuchać, zderzyć wszystkie myśli, znaleźć klucz do jakiegokolwiek porozumienia, choć im więcej było słów, tym mniej możliwych korelacji zauważała. Byłaby zdumiona, gdyby się tego nie spodziewała, a tak, cóż, musiała powziąć własne działania i jakoś ustabilizować tę sytuację. Jakoś, czyli jak?
Zastanowiła się na moment, próbując wybrać najlepszą możliwą ścieżkę, by nie pozostać w zacietrzewieniu, a osiągnąć jakiekolwiek porozumienie pomiędzy sobą, a zgoła odmienną od niej duszą. Było to trudne, trudniejsze, bo nie tak dawno kłóciła się z człowiekiem, który najwyraźniej namieszał w jej życiu wystarczająco, by zmusić ją do ponownego przewartościowania własnych reguł i emocji. Cóż, gdyby mogła, to zapewne przełożyłaby dzisiejszą rozmowę na kiedy indziej, dokładnie na czas, gdy już upora się z własnym chaosem.
Zamieszała cieczą w szkle, poddając ją niewielkim falom, przygważdżając stalowoniebieskie spojrzenie do tego widoku, do niewielkiego sztormu w naczyniu, do sztormu bliskiego sercu. Było to uspokajające i przede wszystkim kontrolowane, a jej życie stało pod znakiem kontroli odkąd niosła na barkach brzemię własnej klątwy. W takich momentach przypominała sobie o Sorenie, o jego gniewie i nienasyconej chęci władzy. Chęci, której nigdy nie podzielała, bo różniły ich słowa, pozornie zwykłe słowa, choć każde z nich stanowiło przeciwną stronę barykady. Długo lękała się być wrogiem dla brata z woli sumienia, ale finalnie właśnie takim wrogiem była, nawet jeśli jedyny dom, który znała, był tym, który z nim dzieliła. To on był winowajcą, to on ją zranił i skazał. Soren stanowił jej jedność, a przez upartą dumę zabrał jej wszystko. Ona zaś nie lękała się najwyższych płacić cen, by się temu przeciwstawić, tym bardziej teraz, gdy już od lat nie było odwrotu.
Tonksowi udało się ją zmiękczyć, przynajmniej w teorii, w tym, co uważała, że czuć powinna, choć niekoniecznie to odczuwała. Przychyliła się jednak temu, zagrała w męskie nuty, obniżając wysnute wcześniej oczekiwania. Ponoć ci, którzy kochali mieli głowy w chmurach, ten tu ewidentnie miał ją jeszcze wyżej, znacznie ponad chmurami, może gdzieś na wysokości gwiazd.
- Bywa, że patrzymy na kogoś i po prostu wiemy – potaknęła w zastanowieniu, ruchem dłoni wprawiając ciecz w szklance w ruch kolisty, ponownie skupiając na tym swe spojrzenie, jakby ten widok ją uspokajał i miał trwać w nieskończoność. – Ty jesteś kimś takim dla Addy. Ty, nie auror i nie wilkołak. Ona przyjmie cię z całym bagażem, niezależnie od tego, co ja o tym sądzę, a myślę, że się o nią lękam, choć nigdy się do tego przed nią nie przyznam. Nie dlatego, że teraz będziecie ze sobą na dobre i złe, że jesteś, kim jesteś, a dlatego, że kiedyś mogę zobaczyć w niej odbicie samej siebie sprzed lat, że kiedyś cię straci i nie będzie potrafiła się podnieść, a ja nie będę w stanie pomóc jej się dźwignąć – wzdrygnęła się, a dreszcz ruszył nieprzyjemną ścieżką wzdłuż kręgosłupa, niewidoczny dla oka. Pamiętała te miesiące, te, które skrzywdziły ją najbardziej, te w których mogła leżeć na deszczu godzinami i nie czuć zimna, nie czuć niczego i myśleć tylko o tym, by wszystko się skończyło wraz z zamknięciem oczu. Jednak koniec nigdy nie nadszedł, a zwierzęta wymagały opieki, nie rozumiejąc dlaczego ich opiekunka nie zjawia się o wyznaczonej porze. Dla aetonanów była kimś więcej, więcej niż król dla swych poddanych, więcej niż bóstwo dla swych wiernych. To one, ich prostota, wpojona co do godziny rutyna, pomagała jej się wtedy podnieść. Nie było przy niej nikogo, żadnego człowieka, który potrafił na nią wpłynąć, ale zwierzęta, cóż, one odegrały w tym wszystkim największą robotę, zmuszając ciało do ruchu, a umysł do skupienia. Tylko, że wtedy traciła rodzinne więzi, w szczególności więź bliźniaczą, ale nigdy nie straciła więzi z towarzyszem i nie chciała sobie wyobrażać jak w takiej sytuacji kolana spotykają się z ziemią, a z gardła wyrywa się ryk niepodobny do ludzkiego, bo taka strata musiała wstrząsać najmocniej.
Nigdy nie widziała przemienionego wilkołaka.
Przełknęła ślinę, wraz z iluzoryczną gulą w gardle, próbując skupić się na tym co tu i teraz, zamiast błądzić wprzód w coś, co się jeszcze nie ziściło i może nigdy się nie ziścić. Musiała podpowiedzieć mu rozwiązanie, rozwiać wątpliwości i dać szansę na normalność w świecie w którym byli skazani na porażkę. Musiała, bo chciała, by im się udało, by nikt więcej nie cierpiał, przynajmniej nikt w jej bezpośrednim otoczeniu.
– Postaraj się, by nie musiała cię takim widzieć, dopóki nie będzie gotowa, bo prędzej, czy później będziesz musiał pozwolić jej patrzeć. To będzie cię palić, świadomość będzie wrzeszczeć, ciało skręcać się z bólu, bo tak bardzo będziesz chciał tego uniknąć, że wstrzymasz przemianę na kilkadziesiąt minut, ale tym jedynie przysporzysz sobie bólu, nic więcej – pamiętała swoje doświadczenia, tak samo jak pamiętała twarz Ezry, gdy pozwoliła mu patrzeć, finalnie uznając to za sąd ostateczny; ten wyraz cierpienia i winy, gdy nie miał już sił i odwrócił wzrok przyprawił ją o wyrzuty sumienia na lata. To bolało najbardziej, bo wtedy w jego oczach, w oczach przyjaciela jej brata, stała się bestią. Wiedziała, że później ten widok, widok łamanych kości, wygiętych ścięgien i nienaturalnych ruchów skutego łańcuchami ciała stawał mu przed oczami każdorazowo, gdy na nią patrzył. Widziała to w jego oczach i nie potrafiła, a może nawet nie chciała tego przełamać, bo przecież wierzyła, że jest zła, że jest potworem, którego być nie powinno. Zachowała te obrazy i wszystkie emocje, bo to one przypominały jej, że tak naprawdę nikt nigdy nie jest w pełni gotowy na naoczne poznanie prawdy. Ludzie mogli sobie wyobrażać jak to wygląda, ale to i tak nie sprawiało, że byli gotowi, bo cierpieli, zawsze cierpieli. – Ważne żeby czynić to bezpiecznie. Ma cholerne prawo się bać, ma prawo czuć się z tym źle, ale zarazem ma prawo widzieć, czym się stajesz. Czasami patrzymy, bo musimy pamiętać. Czasami właśnie najokropniejsze rzeczy dają nam siłę na resztę dni. Zaproponuj jej to i poczekaj, może miesiąc, może rok, może więcej, ale myślę, że w końcu będzie chciała być świadoma. W końcu to Ada – uśmiechnęła się kącikiem ust, prędko zbijając tę reakcję do neutralnego wyrazu. Znała Adrianę, wiedziała, że jest silna, wystarczająco silna, by to znieść, choć była pewna, że serce pocznie jej pękać. Sama nigdy nie pozwoliłaby jej się przyglądać, było to zbyt upadlające, zbyt prywatne, by mogła się na to zdobyć, ale skoro ci dwoje zamierzali wiązać się do końca swych dni, to sytuacja miała się zgoła inaczej. Czuła się poniekąd jak hipokrytka, ale z drugiej strony wtedy jeszcze nie była świadoma zmian, które targnęły jej rzeczywistością.
Oburzyła się, oburzyła na wskroś, bo znów wspomniał o dwunastu pełniach, jakby to cokolwiek znaczyło. Gdyby jej oczy mogły ciskać gromami, to z pewnością właśnie by to czyniły. – Och, na litość Merlina, chyba sobie ze mnie kpisz – skomentowała jadowicie, lustrując męską twarz z pretensją, jakby szukała potwierdzenia własnych słów w rysach twarzy swego rozmówcy. Powzięła wdech, może nie jeden, a dwa, wypuszczając powietrze z frustracją. - Teraz o tym myślisz? Ona prędzej znienawidziłaby samą siebie za to, że nie może ci pomóc. Odwróć się od niej przez to, że wcześniej nie pomyślałeś, zatrać się we własnej beznadziei, a wyrządzę ci krzywdę, przysięgam – burknęła, mrużąc oczy, zamykając z wolna swą pozycję w skrzyżowanych ramionach. – I do licha, przestań gadać mi takie głupstwa, bo limit przysiąg mi się kończy, a nigdy nie wiem, kiedy mi przyjdzie złożyć kolejną – przewróciła oczami z wyraźnym poirytowaniem. – Rozpracuj to, przetraw, znajdź własny sposób na pokonanie demonów. Nie bądź bierny, bądź lepszy – nie oferowała pomocy po raz drugi, jeden raz wystarczył, by być odpowiednio wiążącym. Zresztą, gdyby miała się powtarzać, to z pewnością trunek z jej szklanki nie wylądowałby w ustach, a na głowie jej gościa. Zdawać się mogło, że się gubił i miała ochotę parsknąć śmiechem, parsknąć, ponieważ właśnie miała przed sobą rebelianta, który nie potrafił podejść organizacyjnie do własnego związku. Prawdopodobnie nie powinno jej to bawić, a jednak…
Brwi nieznacznie podjechały jej wyżej w wyrazie zdumienia owym założeniem i musiała przyznać, że co jak co, ale tego się nie spodziewała. Wzruszyła jednak ramionami, unosząc brodę, by śmiało skrzyżować spojrzenie ze swoim rozmówcą. – Czyżby? – mruknęła po prostu, pocierając opuszkami dłoni mostek, rozcierając dokuczliwe ukłucie. O ironio, tak myślałam, że nie warto mieć przyjaciół, bo koniec końców trzeba rozmawiać z ich partnerami i starać się być przy tym uprzejmą. Zupełnie nieopłacalne. - Strach i poczucie straty zostawiają głębokie ślady, Michaelu – pokręciła głową, chcąc się na tym zatrzymać, ale wiedziała, że była winna więcej, nie jemu, a Adrianie, nawet jeśli ta w przyszłości zmyje jej głowę za to niezapowiedziane spotkanie. Swoją drogą jedno z nich wiedziało, więc chyba nie powinna się złościć? - Nie ukoję twojej duszy swoimi opowieściami, bo choć ludzie z natury są różni, tak mam wrażenie, że my różnimy się nader diametralnie. Kochasz Adę miłością czystą, a z tego co mówisz, wnioskuję, że w uczuciach wpierw działasz nim dostrzeżesz tysiące znaków zapytania i stojących przy nich wykrzykników. Dlatego nasza rozmowa jest tak chaotyczna, a pomieszczenie tak duszne od twojego wahania. Nie możemy się porównywać, każdy ma bowiem inny sposób na życie, prawda? – spytała akcentując słowa cynizmem, dopijając zaraz resztkę swojego ginu, nim sięgnęła po butelkę, by go sobie dolać. W końcu przecież nigdzie jej się nie spieszyło, była u siebie i w obecnym stanie pomocnicy zastępowali ją w obowiązkach, bo sama nie była w stanie się im oddać, choć serce wołało. W marnym pocieszeniu skupiała się na papierkowych zadaniach, co ją jedynie irytowało, tak samo, jak dzisiejsze tłumaczenie własnej postawy względem życia. – Straciłam wielu i wielu wydało mnie na stracenie. Zahartowały mnie zdrady dokonane z krwi, która powinna być mi najbliższą, najwierniejszą. Wokół mnie wciąż krążą znaki zapytania i towarzyszące im wykrzykniki. Wiecznie mam z tyłu głowy natrętną myśl, że noszę w sobie paskudną klątwę i nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym zraniła kogoś, komu pozwoliłabym uwierzyć, że razem jakoś to udźwigniemy. Ja muszę być pewna, pewna na wskroś – kontynuowała bez wzruszenia. Zastukała paznokciami w oparcie fotela, dając sobie chwilę, ledwie kilka marnych sekund ku utrzymaniu nerwów na postronku. Ogień wrzał, czuła go z każdej strony, niczym światło w mroku. Kątem oka zerknęła na skrzypce, te same, które zwykle schowane były na dnie szafy, a które ostatnio sumiennie raczyły ją swoją obecnością, dumnie wsparte o fotel na którym siedziała. Nie dotykała ich od lat, odkąd zdała sobie sprawę, że dłonie były zbyt drżące, by móc wydobyć smyczkiem znane melodie ze strun, a jednak to one okazywały się ostatnio lekarstwem. Zwróciła uwagę też na szarfę, tę, którą dał jej niegdyś ojciec, w kolorze jej oczu, a którą to przewiązała na ślimaku instrumentu. Wystarczył impuls, gwałtowne wzburzenie, by z uporem osła próbowała coś zmienić, problem jednak był w tych, którzy wciąż zbliżali się do niej bez wyraźnej zgody, czy to w odruchu, czy w wyrazie niesienia miernej pomocy, a po takich chwilach melodie znów zaczynały się łamać pod wpływem ułomnych dłoni. Starała się jednak i nie miała zamiaru poprzestać. – Dlatego nie będę kontynuować z tobą tego tematu, wiesz, ten skomplikowany taniec należy tylko i wyłącznie do pary, nie przewiduje się w nim widowni – syknęła szyderczo, powracając do Tonksa spojrzeniem, które na powrót nabrało ostrości, choć ciało pozostawało spokojne, niemal nieruchome. Nie potrzebowała pomocy przyjaciół w zrozumieniu siebie samej, więc tym bardziej nie potrzebowała pomocy Michaela. To, co miała w duszy było sprawą pomiędzy nią, a Everettem, nikim innym. Potrafiła zamknąć się na te wyogromnione emocje, odłożyć je w czasie, być cierpliwą i nie ulegać im przy innych, bo była wierna swym przekonaniom i lojalna mężczyźnie, którego one dotyczyły. Czuła się nad wyraz sprawiedliwie z utajnianiem tej wiedzy, wiedziała też, że ojciec pochwaliłby ją za to, gdyby jeszcze mógł być u jej boku, nieraz wyobrażała go sobie przecież jako dobrego ducha własnego sumienia, a to było dla niej niemal najważniejsze.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Meandry zawiłości towarzyskich z najlepszą (?) przyjaciółką w niemalże klaustrofobicznym otoczeniu (nieco niesprawiedliwe, oceniać tak jej dom, ale wciąż dał się zapędzić na fotel, a pewniej czuł się na nogach) nie mogły się równać klarowności adrenaliny na polu walki. Tam wszystko było jasne, rozkazy i instynkt i doświadczenie podpowiadały co robić, czyn brał przewagę nad słowem, a słowami były głównie inkantacje zaklęć.
W dodatku, Evelyn nie była jakąś tam byle jaką przyjaciółką Addy, a on nie był przeciętnym kandydatem na męża. Już Everett łypał na niego spode łba za listy gończe, a Despenser wiedział o nim jeszcze więcej. I to nie z teorii ani rejestru ani plotek, a z praktyki. Przeżywała na własnej skórze katorgę każdej przemiany i musiała wiedzieć jak to jest, żyć z nieustannym lękiem o utratę kontroli. Czy kiedyś jej się to zdarzyło? Czy przegapiła już ważne okazje lub wymagające jej interwencji sytuacje z powodu pełni, związana łańcuchami gdy świat pędził do przodu? Chciałby spytać, ale przełykał własną ciekawość, skutecznie dławioną wstydem. Pierwszy raz przemienił się pod wpływem emocji, gdy dowiedział się o aresztowaniu Just — gdy myśl, że powinien przy niej być o świcie po pełni i poczucie bezsilności stały się nie do zniesienia.
Spoglądał na Evelyn w napięciu, ale atmosfera zdawała się łagodnieć. Adda, cudotwórczyni, zmiękczyła nawet spojrzenie Despenser.
-Może powinnaś jej powiedzieć. - obrócił szklankę w palcach. -Może ktoś powinien lata temu. - gdy wychodziła za tamtego skurwysyna. Znały się wtedy? -Adda... potrafi być taką idealistką. - zmarszczył lekko brwi. Potrafi, potrafiła? Poznał ją w pracy trzy lata temu, pewnie musiał ją poznać od nowa. -Czasami wydaje mi się, że ma nadzieję, że ładny uśmiech i spryt uchronią ją przed złem tego świata, może myśli, że nasza miłość przełamie klątwę. Nie mam serca powiedzieć jej, że świat tak nie działa. - czy Evelyn też nie miała? -Jak dawno temu kogoś straciłaś? - nie ośmielił się spytać o to, czy wilkołaka, czy innego bliskiego. Próbował jedynie oszacować, ile siły wymagało utrzymanie tej farmy we względnym porządku, jak szybko musiała stanąć na nogi. A może nie chodziło o stratę kogoś, a o samo ugryzienie? Znów utkwił wzrok w szklaneczce z ginem. -Myślałem, że ja się nie podniosę. - powiedział nagle, cicho. -Po ugryzieniu. To... sporo poświęciłem, by pracować w Biurze i liczyłem się z ranami i ryzykiem, ale likantropia nie mieściła się w mojej wizji świata, w mojej wizji siebie. - nieśmiało podniósł wzrok na Evelyn, zastanawiając się, jakiego rodzaju piętnem było to dla niej. Kobiety. Złotowłosi aurorzy i ładne (musiał to przyznać, mimowolnie oceniając jej posągową urodę) niewiasty nie mieścili się w kanonie opowieści o wilkołakach. Bestiach, mordercach, zwyrodnialcach i tak dalej. Likantropi, których wciągnął do Zakonu Feniksa też tacy nie byli, każdy miał własną historię, własną indywidualność - ale na co dzień zderzał się nie z odbiciem znajomych, a z falą stereotypów magicznego świata. Ile z własnej tożsamości utraciła Evelyn, gdy jej jestestwo splotło się z historiami o potworach, a kalendarz skurczył do pełni i dni pomiędzy pełniami? A może radziła sobie z tym lepiej, pozbawiona pędu do sławy, zaszyta na farmie spokojnej i oddalonej od ludzi? Wszystko, kim był i chciał być Michael stało w końcu w sprzeczności do realiów wilkołaczego życia—mugolski chłopiec dążył od szkolnych czasów do tego, by osiągnąć tyle, że pogarda nie dotknie go nigdy, by udowodnić swoje zdolności i prawo do egzystencji w magicznym świecie. Jego praca, cudem odzyskana, wymagała stalowych nerwów, a ukochane mieszkanie w Londynie - które musiał sprzedać po ugryzieniu na rzecz rozpadającej się leśniczówki (z której wygnał go Bezksiężycowej Nocy dawny kolega, brygadzista, niechybnie chcący go złapać i popełniający błąd w rozmowie z aurorem—trzeba było odczekać aż zostanie wilkiem) - nijak nie mogło być domem dla wilkołaka. -Myślałem, że już się nie podniosę albo że będę skorupą dawnego siebie. I choć dla innych wojna oznaczała tragedię i koniec, to wobec konfliktu musiałem się podnieść i się podniosłem. Przeżyłem pełnie bez tojadowego, widziałem tragedie głębsze od mojej, stałem się... potrzebny. A teraz, i wojna i likantropia kłócą się z życiem, na które zasługuje Adda. - zwierzył się, po raz pierwszy tak szczerze. Dotychczas rozmawiał o tym tylko z Just.
Nie wiedział, jakiej odpowiedzi spodziewał się na temat przemiany - ale chyba nie takiej.
-Będę musiał? - wyrwało mu się gorzko, posępnie. -Mogę być w odosobnieniu. Zawsze. Na zawsze. - upierał się przez chwilę, ale w jego smutnych oczach Evelyn mogła dostrzec, że jej uwierzył. Obawę o to, że faktycznie przemieni się kiedyś poza pełnią, albo że Adda przyjdzie do jego kryjówki jeszcze przed świtem, by pomóc, jeszcze nieświadoma okrutnego spektaklu. Przez chwilę był pogrążony we własnym lęku, ale przez ścianę strachu dotarł do niego wyraz twarzy Evelyn, szczególnie jej oczu. -Pozwoliłaś komuś. Patrzeć. - zrozumiał nagle, otwierając szerzej oczy, a ze zdziwienia zapomniał aż zawiesić głos w pozorach grzecznościowego pytania. -Jak... jak... - zaciął się, zmieszany, jak ta osoba to przyjęła? jak wpadłaś na taki pomysł? jak to możliwe, że jesteś odważniejsza ode mnie?, ale wykrztusił tylko: -...jak zachowałaś bezpieczeństwo? - zaproponuj jej to, jej słowa brzmiały jak jakaś abstrakcja, nigdy nie zaproponowałby tego żadnej kobiecie... ale równocześnie miał gorzką świadomość, że ze wszystkich kobiet to Adda chciałaby wiedzieć. -Przed końcem chabrowej przysięgi. - skapitulował, gorzko, cicho. To będzie rozsądne, to będzie sprawiedliwe. Wtedy, jeśli tego nie zniesie - będzie mogła być wolna. Evelyn zaręczała co prawda, że tak się nie stanie, ale jedna rozmowa nie mogła rozwiać lat lęków i obrzydzenia do samego siebie.
Zamrugał, gdy od rad przeszła do gróźb—ale uświadomił sobie, jak musiał brzmieć, żałośnie niezdecydowany likantrop marzący o miłości—i skinął sztywno głową.
-Dobrze, przestanę gadać. Zacznę działać. - westchnął, siląc się na blady uśmiech. -Jeśli Szkocja kiedykolwiek przestanie być bezpieczna... - odruchowo zapukał w niemalowany stolik obok fotela, miał szczerą nadzieję, że tutaj wojna nie dotrze. -...już działam. Z wilkołakami, które nie mają dokąd pójść. Ty nie jesteś w takiej sytuacji, ale pamiętaj, co oferowałem w zeszłym roku. - ochronę, gdyby neutralność stała się dla niej niemożliwa. By odgonić widmo nadchodzącej wojny, zadał jakże taktowne pytanie o życie prywatne samej Evelyn - i z narastającym zdziwieniem obserwował jej niedowierzającą minę, a potem słuchał słów zdumiewająco konkretnych (gdyby nie ufała mu zupełnie, nie odpowiedziałaby tak szczerze - zauważył), ale i niewygodnych (nie chciał być wahająca się chorągiewką, był, do cholery, mężczyzną).
-Nie waham się - sprostował, choć faktycznie, całe jego zachowanie wskazywało na wahanie, duma po prostu nie pozwalała mu tego przyznać. -ale masz rację, nasz ciężar i nasza klątwa potrafią odebrać pewność. Jednak istnieją osoby i rodzaje więzi, rodzaje namiętności - krępowałby się mówić o tym przy dobrze wychowanej panience, ale na szczęście nie byli ani mieszczuchami ani dziećmi -przy których najpierw się czuje, a potem myśli o pewności. - zawiesił wzrok na Evelyn, zastanawiając się czy - jak on, niegdyś - czuła się bezpieczniej w bańce bez uczuć, bez dotyku, bez więzi. Skinął powoli głową, gdy zdecydowała się uciąć temat - to nie jego sprawa, choć Adda wyglądała na przyjaciółkę zdolną ją z tego przemaglować. Nie mógł odmówić sobie jednak ostatniej złośliwości:
-Taniec bez widowni, a jednak - przyjaciele Addy są zmartwieni. Dziś ty, ze dwa tygodnie temu maglował mnie jakiś Everett. - westchnął ciężko. -Uspokoiłem cię, czy myślisz, że za tydzień znów czeka mnie spowiedź, do was albo do kogoś jeszcze innego?
W dodatku, Evelyn nie była jakąś tam byle jaką przyjaciółką Addy, a on nie był przeciętnym kandydatem na męża. Już Everett łypał na niego spode łba za listy gończe, a Despenser wiedział o nim jeszcze więcej. I to nie z teorii ani rejestru ani plotek, a z praktyki. Przeżywała na własnej skórze katorgę każdej przemiany i musiała wiedzieć jak to jest, żyć z nieustannym lękiem o utratę kontroli. Czy kiedyś jej się to zdarzyło? Czy przegapiła już ważne okazje lub wymagające jej interwencji sytuacje z powodu pełni, związana łańcuchami gdy świat pędził do przodu? Chciałby spytać, ale przełykał własną ciekawość, skutecznie dławioną wstydem. Pierwszy raz przemienił się pod wpływem emocji, gdy dowiedział się o aresztowaniu Just — gdy myśl, że powinien przy niej być o świcie po pełni i poczucie bezsilności stały się nie do zniesienia.
Spoglądał na Evelyn w napięciu, ale atmosfera zdawała się łagodnieć. Adda, cudotwórczyni, zmiękczyła nawet spojrzenie Despenser.
-Może powinnaś jej powiedzieć. - obrócił szklankę w palcach. -Może ktoś powinien lata temu. - gdy wychodziła za tamtego skurwysyna. Znały się wtedy? -Adda... potrafi być taką idealistką. - zmarszczył lekko brwi. Potrafi, potrafiła? Poznał ją w pracy trzy lata temu, pewnie musiał ją poznać od nowa. -Czasami wydaje mi się, że ma nadzieję, że ładny uśmiech i spryt uchronią ją przed złem tego świata, może myśli, że nasza miłość przełamie klątwę. Nie mam serca powiedzieć jej, że świat tak nie działa. - czy Evelyn też nie miała? -Jak dawno temu kogoś straciłaś? - nie ośmielił się spytać o to, czy wilkołaka, czy innego bliskiego. Próbował jedynie oszacować, ile siły wymagało utrzymanie tej farmy we względnym porządku, jak szybko musiała stanąć na nogi. A może nie chodziło o stratę kogoś, a o samo ugryzienie? Znów utkwił wzrok w szklaneczce z ginem. -Myślałem, że ja się nie podniosę. - powiedział nagle, cicho. -Po ugryzieniu. To... sporo poświęciłem, by pracować w Biurze i liczyłem się z ranami i ryzykiem, ale likantropia nie mieściła się w mojej wizji świata, w mojej wizji siebie. - nieśmiało podniósł wzrok na Evelyn, zastanawiając się, jakiego rodzaju piętnem było to dla niej. Kobiety. Złotowłosi aurorzy i ładne (musiał to przyznać, mimowolnie oceniając jej posągową urodę) niewiasty nie mieścili się w kanonie opowieści o wilkołakach. Bestiach, mordercach, zwyrodnialcach i tak dalej. Likantropi, których wciągnął do Zakonu Feniksa też tacy nie byli, każdy miał własną historię, własną indywidualność - ale na co dzień zderzał się nie z odbiciem znajomych, a z falą stereotypów magicznego świata. Ile z własnej tożsamości utraciła Evelyn, gdy jej jestestwo splotło się z historiami o potworach, a kalendarz skurczył do pełni i dni pomiędzy pełniami? A może radziła sobie z tym lepiej, pozbawiona pędu do sławy, zaszyta na farmie spokojnej i oddalonej od ludzi? Wszystko, kim był i chciał być Michael stało w końcu w sprzeczności do realiów wilkołaczego życia—mugolski chłopiec dążył od szkolnych czasów do tego, by osiągnąć tyle, że pogarda nie dotknie go nigdy, by udowodnić swoje zdolności i prawo do egzystencji w magicznym świecie. Jego praca, cudem odzyskana, wymagała stalowych nerwów, a ukochane mieszkanie w Londynie - które musiał sprzedać po ugryzieniu na rzecz rozpadającej się leśniczówki (z której wygnał go Bezksiężycowej Nocy dawny kolega, brygadzista, niechybnie chcący go złapać i popełniający błąd w rozmowie z aurorem—trzeba było odczekać aż zostanie wilkiem) - nijak nie mogło być domem dla wilkołaka. -Myślałem, że już się nie podniosę albo że będę skorupą dawnego siebie. I choć dla innych wojna oznaczała tragedię i koniec, to wobec konfliktu musiałem się podnieść i się podniosłem. Przeżyłem pełnie bez tojadowego, widziałem tragedie głębsze od mojej, stałem się... potrzebny. A teraz, i wojna i likantropia kłócą się z życiem, na które zasługuje Adda. - zwierzył się, po raz pierwszy tak szczerze. Dotychczas rozmawiał o tym tylko z Just.
Nie wiedział, jakiej odpowiedzi spodziewał się na temat przemiany - ale chyba nie takiej.
-Będę musiał? - wyrwało mu się gorzko, posępnie. -Mogę być w odosobnieniu. Zawsze. Na zawsze. - upierał się przez chwilę, ale w jego smutnych oczach Evelyn mogła dostrzec, że jej uwierzył. Obawę o to, że faktycznie przemieni się kiedyś poza pełnią, albo że Adda przyjdzie do jego kryjówki jeszcze przed świtem, by pomóc, jeszcze nieświadoma okrutnego spektaklu. Przez chwilę był pogrążony we własnym lęku, ale przez ścianę strachu dotarł do niego wyraz twarzy Evelyn, szczególnie jej oczu. -Pozwoliłaś komuś. Patrzeć. - zrozumiał nagle, otwierając szerzej oczy, a ze zdziwienia zapomniał aż zawiesić głos w pozorach grzecznościowego pytania. -Jak... jak... - zaciął się, zmieszany, jak ta osoba to przyjęła? jak wpadłaś na taki pomysł? jak to możliwe, że jesteś odważniejsza ode mnie?, ale wykrztusił tylko: -...jak zachowałaś bezpieczeństwo? - zaproponuj jej to, jej słowa brzmiały jak jakaś abstrakcja, nigdy nie zaproponowałby tego żadnej kobiecie... ale równocześnie miał gorzką świadomość, że ze wszystkich kobiet to Adda chciałaby wiedzieć. -Przed końcem chabrowej przysięgi. - skapitulował, gorzko, cicho. To będzie rozsądne, to będzie sprawiedliwe. Wtedy, jeśli tego nie zniesie - będzie mogła być wolna. Evelyn zaręczała co prawda, że tak się nie stanie, ale jedna rozmowa nie mogła rozwiać lat lęków i obrzydzenia do samego siebie.
Zamrugał, gdy od rad przeszła do gróźb—ale uświadomił sobie, jak musiał brzmieć, żałośnie niezdecydowany likantrop marzący o miłości—i skinął sztywno głową.
-Dobrze, przestanę gadać. Zacznę działać. - westchnął, siląc się na blady uśmiech. -Jeśli Szkocja kiedykolwiek przestanie być bezpieczna... - odruchowo zapukał w niemalowany stolik obok fotela, miał szczerą nadzieję, że tutaj wojna nie dotrze. -...już działam. Z wilkołakami, które nie mają dokąd pójść. Ty nie jesteś w takiej sytuacji, ale pamiętaj, co oferowałem w zeszłym roku. - ochronę, gdyby neutralność stała się dla niej niemożliwa. By odgonić widmo nadchodzącej wojny, zadał jakże taktowne pytanie o życie prywatne samej Evelyn - i z narastającym zdziwieniem obserwował jej niedowierzającą minę, a potem słuchał słów zdumiewająco konkretnych (gdyby nie ufała mu zupełnie, nie odpowiedziałaby tak szczerze - zauważył), ale i niewygodnych (nie chciał być wahająca się chorągiewką, był, do cholery, mężczyzną).
-Nie waham się - sprostował, choć faktycznie, całe jego zachowanie wskazywało na wahanie, duma po prostu nie pozwalała mu tego przyznać. -ale masz rację, nasz ciężar i nasza klątwa potrafią odebrać pewność. Jednak istnieją osoby i rodzaje więzi, rodzaje namiętności - krępowałby się mówić o tym przy dobrze wychowanej panience, ale na szczęście nie byli ani mieszczuchami ani dziećmi -przy których najpierw się czuje, a potem myśli o pewności. - zawiesił wzrok na Evelyn, zastanawiając się czy - jak on, niegdyś - czuła się bezpieczniej w bańce bez uczuć, bez dotyku, bez więzi. Skinął powoli głową, gdy zdecydowała się uciąć temat - to nie jego sprawa, choć Adda wyglądała na przyjaciółkę zdolną ją z tego przemaglować. Nie mógł odmówić sobie jednak ostatniej złośliwości:
-Taniec bez widowni, a jednak - przyjaciele Addy są zmartwieni. Dziś ty, ze dwa tygodnie temu maglował mnie jakiś Everett. - westchnął ciężko. -Uspokoiłem cię, czy myślisz, że za tydzień znów czeka mnie spowiedź, do was albo do kogoś jeszcze innego?
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Nie moją rolą jest uświadamianie innych ludzi, tak samo, jak i nie do mnie należą ich życia. Moi przyjaciele mają głowy na karku, potrafią myśleć samodzielnie. Nie powiem, czasami ich wybory przyprawiają mnie o ból głowy, ale to w nich cenię, choć prawdopodobnie nigdy nie usłyszą tego z moich ust. Uwierz, że twoja wybranka doskonale wie w co się wpakowała, a ja mogę jedynie stać obok, czuwać, przeprowadzać durne rozmowy i – co jest chyba w tym najlepsze - marudzić ile mi się żywnie podoba – cień uśmiechu przemknął po kobiecych wargach, znikając tak nagle, jak się pojawił. – Jedno jednak wiem, może i Adda ma ambicje przerastające góry; może i niekiedy patrzy przez różowe szkiełka; może i potrafi sięgać marzeniami dalej niż ja, czy ty, ale to nie oznacza, że nie wie jak działa świat i jak cholernie podły jest – prychnęła, mącąc spokój cieczy w szklance za sprawą zadrżenia dłoni. Z jednej strony rozumiała Michaela, chciała mu przyklasnąć, że próbuje uchronić Adrianę przed całym złem, ba, w końcu tak być powinno, jednak uważała, że wszystko w granicach zdrowego rozsądku, a przy tym zastanawiała się, czy właśnie nie wychodzi z niej hipokrytka. Już była bliska wykrzywienia warg w grymasie w reakcji na kłótnię własnych myśli, gdy doszło do niej nagłe, niespodziewane pytanie o stratę. Zesztywniała w moment, zagryzając zęby niemal jak na komendę. – Dawno – odpowiedziała zdawkowo, mieląc to słowo w ustach, prosząc, by na tym skończył się ów temat. Nie chciała ich wspominać, ani Sorena, tym bardziej matki, a w szczególności nie chciała łamać głosu przy wzmiance o ojcu, gdzie z pewnością nie uniknęłaby zaszklenia oczu. Jeśli ktoś w całym jej życiu miał być dla niej wzorem, największym bohaterem i ostoją, to z pewnością byłby to właśnie on i dlatego tak ciężko było go wspominać. Szczęście w nieszczęściu, Tonks poszedł ze swoimi opowieściami dalej, postanawiając się otworzyć, pomknąć w nieco inaczej nacechowane wspomnienia, a ona mogła odetchnąć z ulgą. O wilkołactwie mogła myśleć godzinami, robiła to przecież całe lata i choć nigdy nie interesowały jej losy pozostałych likantropów – bo przecież potępiała już siebie, na innych nie miała miejsca – to jednak wolała to tym słuchać niż mówić. Domyślała się, że pewnie niewielu znało jego historię, może niekoniecznie tę pierwotną, sięgającą dnia w którym życie przewróciło się do góry nogami, a tę pełną wyrzeczeń i parcia na przekór trudnościom, kłodom rzucanym pod nogi przez los i w tym wszystkim zasługiwał na to, by ktoś go wysłuchał.
- Znałam tylko jednego wilkołaka, który cieszył się z losu, jaki go spotkał; zdziwiłabym się więc, gdybyś okazał się drugim – powiedziała w końcu, przerywając ciszę, która to pozwoliła jej się zdystansować, odciąć od własnych doświadczeń na tyle, by skoncentrować się jedynie na historii swojego gościa. W umyśle mruczały jej ciemne macki przeszłości, sięgające więzi między nią, a Sorenem, jednak nie poddawała się im. Nie dzisiaj. – Straciłeś bezpowrotnie jakąś część siebie, wyrwały ci ją zakrwawione kły, a w pewnym momencie doszła do tego świadomość, że już nigdy nie będziesz taki, jak dawniej. To… paskudne i popieprzone. Zamiast wciąż gonić – wiem jak absurdalnie to brzmi – własny ogon, przeszłość i roztkliwiać się nad tym, co mógłbyś zrobić lepiej, powinieneś się cieszyć, że dopełniłeś siebie na nowo, że znalazłeś coś, co cię napędza, niewielu może się tym pochwalić – zauważyła, próbując przechylić szalę męskiego żalu na uwydatnienie zgoła bardziej realistycznego podejścia do sprawy. Wspomnieć trzeba było, że nie nadawała się do mów motywacyjnych, to też jej słowa były bardziej rygorystyczne w wybrzmieniu, choć chęci miała dobre, podyktowane własnym, choć nikłym doświadczeniem. – To się już stało, nie naprawisz się, nigdy nie wyzdrowiejesz, teraz musisz uczyć się z tym żyć i będziesz to robić pewnie każdego cholernego dnia, aż do końca. Za późno, by się zastanawiać, czy twoja partnerka na to zasługuje, czy nie – mruknęła, wieńcząc swą wypowiedź.
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc jego pytania. Czy nie wytłumaczyła mu tego najprościej jak umiała? Przecież nie musiał się jej słuchać, nie musiał dostosowywać się do jej słów i korzystać z rad. Czekaj, co? W jakim odosobnieniu? - Pytanie tylko: po co? Hm? – Fuknęła, przewracając zaraz oczami, nie lubiąc się powtarzać, zresztą jej cierpliwość miała krótki zapłon, szybko się wypalała. Ledwie zdążyła zapytać, a już na męskiej twarzy dostrzegła proces myślowy, który podpowiadał jej, że zrozumiał słowa aż za dobrze, no, może spodziewała się reakcji odrobinę innej od dukania, ale skoro tak musiał to przetrawić, to pozwoliła mu na to, rozpierając się w tym czasie wygodniej w fotelu. Mężczyźni… - Nie zrobiłam tego dla kogoś, ba, perfidnie skłaniałam się ku własnym potrzebom. Tonęłam i uchwyciłam się brzytwy, nie widziałam innego wyjścia, by... - urwała nagle, kręcąc głową. Nie, nie tak. - Moja sytuacja, to inna para kaloszy. Nie powiem, że byłam złym człowiekiem, ale nie byłam też dobrym. Nie interesowało mnie wtedy bezpieczeństwo Ezry, po prawdzie było mi wszystko jedno - prychnęła, czując gorycz na języku wobec wypowiedzianych słów. Nie chciała wspominać o tym, jak rozpaczliwie błagała Ezrę o litość, każdego dnia, gdy stawiał swoje kroki zaraz za nią i każdej nocy, gdy stróżował obok jej łóżka, chroniąc i pielęgnując z myślą, że kiedyś powróci do siebie. Błagała o śmierć, coś, co nigdy wcześniej nie przeszło jej nawet przez myśl, a w jednej chwili stało się jedynym na czym potrafiła się skupić. Swoją siłę wykuła z tamtych chwil, tak samo jak swój dystans i niechęć do kontaktów międzyludzkich. - Może on odpowiedziałby na to pytanie, ale nie mam z nim kontaktu od lat, niemniej uważam, że sam doskonale wiesz, co trzeba zrobić, by zachować środki ostrożności - skwitowała z wolna, poniekąd rozważając ów możliwość. Czy gdyby Ezra tu był, to mógłby dodać coś od siebie? Czy w ogóle chciałby to zrobić po tym, jak przegnała go ze swoich ziem? - To oczyszczające dla obu stron, ale zrób, co uważasz za słuszne, tak po prostu - zwieńczyła swą wypowiedź krótką pauzą, może nawet wysiliłaby się na wycięcie warg w sztucznym uśmiechu, gdyby nie nagły ciężar wspomnień. Każdy nosił swoje brzemię, każdy musiał decydować sam, by kształtować przyszłość. Tajemnice miały swoją cenę, poznała ją i teraz musiała się zastanowić, czy jest w stanie ciągle za nie płacić, czy jednak musi nieco odpuścić.
Poniekąd - co było dla niej zdumieniem - była dumna z postawy swojego gościa. Oznaczało to, że coś do niego dotarło, że rozważał jej słowa i kto wie, może w przyszłości skorzysta z tych rad. Widząc gest odpukania, automatycznie skojarzyła go sobie z kuzynem. On też tak robił, cały czas próbował odpukiwać w niemalowane, by uniknąć zesłania nieszczęść. - Zapewniam, że pamiętam o twojej propozycji i ją doceniam, ale mnie nie trzeba ochraniać, wiesz jak jest. Tu jest moja ziemia, zwierzęta, dom, moja Szkocja. Nie ruszę się stąd w ciemnej godzinie, choć mam dokąd iść. Nie pozwolę na odebranie mi kolejnej rzeczy, która jest dla mnie cenna - burnęła chmurnie, prostując się w fotelu. Pozwoliła, by odebrano jej życie, które wciąż budowała na nowo. Nie miała zamiaru powtarzać klęsk.
- Nie wahasz? Czyżbym źle oceniła naszą rozmowę? - mruknęła przeciągle, przymilnie niczym kot, zasłaniając się zaraz szklanką wzniesioną do ust. Droczyła się, nie miała złego zamiaru, drażnienie innych odziedziczyła bowiem wraz z krwią. - Rodzaje więzi i namiętności, hm? - zaśmiała się pusto. - Osobliwe stwierdzenie, szanuję twoją bezpośredniość, jednak osobiście nie do końca zgadzam się z założeniami. Wszystko zależy od doświadczeń na które wpływa wiele czynników. Nie znamy się dobrze, więc możesz zakładać, że ci przytaknę, jednak pozwolę sobie tego nie zrobić. Zmysł kontroli mam wyjątkowo czuły, zobacz sam, jak niekomfortowo się czułeś na początku tej rozmowy. Dlaczego? Bałeś się mnie? Brednie. Wszystko zmieniam pod rozmówcę, nie kłamię, ale też nie mówię całej prawdy, a ty uspokajasz się pod wpływem tych subtelności - wzruszyła ramionami, spoglądając na mężczyznę z leniwym uśmiechem, który jednak nie sięgał oczu. Musiał przecież wiedzieć, że nie będzie mu podawać całej swojej przeszłości na tacy, musiał, bo przecież był świadom, że nie ma do niego aż takiego zaufania, prawda? Rozparła się w fotelu, podpierając prawą rękę na oparciu.
- Rozmawiałeś z Everettem? – uniosła brew, nie spodziewając się tej rewelacji. Tym razem też był zły? Też w coś kopał? Straszył przed sobą? Utrzymywała niezmienny wyraz twarzy Czy się tego spodziewała? Ba, była pewna, że taka sytuacja się wydarzy, choć nie była pewna terminu, tu ją zaskoczył. – Najgorsze masz w takim razie za sobą, od dzisiejszego wieczora możesz spać spokojnie, póki znów coś nam nie przyświeci. Przynajmniej z mojej strony, nie wiem, jak poradziłeś sobie z Sykesem - skwitowała beznamiętnie, upijając kolejny łyk napoju. Może i nie była teraz w najlepszych relacjach z Everettem, może i ostatnio wystraszył ją do takiego stopnia, że wciąż go unikała, ale ufała mu na tyle, by wiedzieć, że zrobił wszystko, by upewnić się, że Adda jest bezpieczna, a więc i ona sama nie musiała dłużej drążyć.
- Znałam tylko jednego wilkołaka, który cieszył się z losu, jaki go spotkał; zdziwiłabym się więc, gdybyś okazał się drugim – powiedziała w końcu, przerywając ciszę, która to pozwoliła jej się zdystansować, odciąć od własnych doświadczeń na tyle, by skoncentrować się jedynie na historii swojego gościa. W umyśle mruczały jej ciemne macki przeszłości, sięgające więzi między nią, a Sorenem, jednak nie poddawała się im. Nie dzisiaj. – Straciłeś bezpowrotnie jakąś część siebie, wyrwały ci ją zakrwawione kły, a w pewnym momencie doszła do tego świadomość, że już nigdy nie będziesz taki, jak dawniej. To… paskudne i popieprzone. Zamiast wciąż gonić – wiem jak absurdalnie to brzmi – własny ogon, przeszłość i roztkliwiać się nad tym, co mógłbyś zrobić lepiej, powinieneś się cieszyć, że dopełniłeś siebie na nowo, że znalazłeś coś, co cię napędza, niewielu może się tym pochwalić – zauważyła, próbując przechylić szalę męskiego żalu na uwydatnienie zgoła bardziej realistycznego podejścia do sprawy. Wspomnieć trzeba było, że nie nadawała się do mów motywacyjnych, to też jej słowa były bardziej rygorystyczne w wybrzmieniu, choć chęci miała dobre, podyktowane własnym, choć nikłym doświadczeniem. – To się już stało, nie naprawisz się, nigdy nie wyzdrowiejesz, teraz musisz uczyć się z tym żyć i będziesz to robić pewnie każdego cholernego dnia, aż do końca. Za późno, by się zastanawiać, czy twoja partnerka na to zasługuje, czy nie – mruknęła, wieńcząc swą wypowiedź.
Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc jego pytania. Czy nie wytłumaczyła mu tego najprościej jak umiała? Przecież nie musiał się jej słuchać, nie musiał dostosowywać się do jej słów i korzystać z rad. Czekaj, co? W jakim odosobnieniu? - Pytanie tylko: po co? Hm? – Fuknęła, przewracając zaraz oczami, nie lubiąc się powtarzać, zresztą jej cierpliwość miała krótki zapłon, szybko się wypalała. Ledwie zdążyła zapytać, a już na męskiej twarzy dostrzegła proces myślowy, który podpowiadał jej, że zrozumiał słowa aż za dobrze, no, może spodziewała się reakcji odrobinę innej od dukania, ale skoro tak musiał to przetrawić, to pozwoliła mu na to, rozpierając się w tym czasie wygodniej w fotelu. Mężczyźni… - Nie zrobiłam tego dla kogoś, ba, perfidnie skłaniałam się ku własnym potrzebom. Tonęłam i uchwyciłam się brzytwy, nie widziałam innego wyjścia, by... - urwała nagle, kręcąc głową. Nie, nie tak. - Moja sytuacja, to inna para kaloszy. Nie powiem, że byłam złym człowiekiem, ale nie byłam też dobrym. Nie interesowało mnie wtedy bezpieczeństwo Ezry, po prawdzie było mi wszystko jedno - prychnęła, czując gorycz na języku wobec wypowiedzianych słów. Nie chciała wspominać o tym, jak rozpaczliwie błagała Ezrę o litość, każdego dnia, gdy stawiał swoje kroki zaraz za nią i każdej nocy, gdy stróżował obok jej łóżka, chroniąc i pielęgnując z myślą, że kiedyś powróci do siebie. Błagała o śmierć, coś, co nigdy wcześniej nie przeszło jej nawet przez myśl, a w jednej chwili stało się jedynym na czym potrafiła się skupić. Swoją siłę wykuła z tamtych chwil, tak samo jak swój dystans i niechęć do kontaktów międzyludzkich. - Może on odpowiedziałby na to pytanie, ale nie mam z nim kontaktu od lat, niemniej uważam, że sam doskonale wiesz, co trzeba zrobić, by zachować środki ostrożności - skwitowała z wolna, poniekąd rozważając ów możliwość. Czy gdyby Ezra tu był, to mógłby dodać coś od siebie? Czy w ogóle chciałby to zrobić po tym, jak przegnała go ze swoich ziem? - To oczyszczające dla obu stron, ale zrób, co uważasz za słuszne, tak po prostu - zwieńczyła swą wypowiedź krótką pauzą, może nawet wysiliłaby się na wycięcie warg w sztucznym uśmiechu, gdyby nie nagły ciężar wspomnień. Każdy nosił swoje brzemię, każdy musiał decydować sam, by kształtować przyszłość. Tajemnice miały swoją cenę, poznała ją i teraz musiała się zastanowić, czy jest w stanie ciągle za nie płacić, czy jednak musi nieco odpuścić.
Poniekąd - co było dla niej zdumieniem - była dumna z postawy swojego gościa. Oznaczało to, że coś do niego dotarło, że rozważał jej słowa i kto wie, może w przyszłości skorzysta z tych rad. Widząc gest odpukania, automatycznie skojarzyła go sobie z kuzynem. On też tak robił, cały czas próbował odpukiwać w niemalowane, by uniknąć zesłania nieszczęść. - Zapewniam, że pamiętam o twojej propozycji i ją doceniam, ale mnie nie trzeba ochraniać, wiesz jak jest. Tu jest moja ziemia, zwierzęta, dom, moja Szkocja. Nie ruszę się stąd w ciemnej godzinie, choć mam dokąd iść. Nie pozwolę na odebranie mi kolejnej rzeczy, która jest dla mnie cenna - burnęła chmurnie, prostując się w fotelu. Pozwoliła, by odebrano jej życie, które wciąż budowała na nowo. Nie miała zamiaru powtarzać klęsk.
- Nie wahasz? Czyżbym źle oceniła naszą rozmowę? - mruknęła przeciągle, przymilnie niczym kot, zasłaniając się zaraz szklanką wzniesioną do ust. Droczyła się, nie miała złego zamiaru, drażnienie innych odziedziczyła bowiem wraz z krwią. - Rodzaje więzi i namiętności, hm? - zaśmiała się pusto. - Osobliwe stwierdzenie, szanuję twoją bezpośredniość, jednak osobiście nie do końca zgadzam się z założeniami. Wszystko zależy od doświadczeń na które wpływa wiele czynników. Nie znamy się dobrze, więc możesz zakładać, że ci przytaknę, jednak pozwolę sobie tego nie zrobić. Zmysł kontroli mam wyjątkowo czuły, zobacz sam, jak niekomfortowo się czułeś na początku tej rozmowy. Dlaczego? Bałeś się mnie? Brednie. Wszystko zmieniam pod rozmówcę, nie kłamię, ale też nie mówię całej prawdy, a ty uspokajasz się pod wpływem tych subtelności - wzruszyła ramionami, spoglądając na mężczyznę z leniwym uśmiechem, który jednak nie sięgał oczu. Musiał przecież wiedzieć, że nie będzie mu podawać całej swojej przeszłości na tacy, musiał, bo przecież był świadom, że nie ma do niego aż takiego zaufania, prawda? Rozparła się w fotelu, podpierając prawą rękę na oparciu.
- Rozmawiałeś z Everettem? – uniosła brew, nie spodziewając się tej rewelacji. Tym razem też był zły? Też w coś kopał? Straszył przed sobą? Utrzymywała niezmienny wyraz twarzy Czy się tego spodziewała? Ba, była pewna, że taka sytuacja się wydarzy, choć nie była pewna terminu, tu ją zaskoczył. – Najgorsze masz w takim razie za sobą, od dzisiejszego wieczora możesz spać spokojnie, póki znów coś nam nie przyświeci. Przynajmniej z mojej strony, nie wiem, jak poradziłeś sobie z Sykesem - skwitowała beznamiętnie, upijając kolejny łyk napoju. Może i nie była teraz w najlepszych relacjach z Everettem, może i ostatnio wystraszył ją do takiego stopnia, że wciąż go unikała, ale ufała mu na tyle, by wiedzieć, że zrobił wszystko, by upewnić się, że Adda jest bezpieczna, a więc i ona sama nie musiała dłużej drążyć.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
-Jestem zatem zaszczycony, że to ja usłyszałem to z twoich ust. - uśmiechnął się krzywo, usiłując rozładować atmosferę, ale chyba się nie dało. Albo i dało? Z satysfakcją zauważył cień jej uśmiechu i skinął lekko głową na znak, że może marudzić skoro ma taką potrzebę. Z uwagą wsłuchał się w słowa opisujące jego żonę, w jasnych oczach błysnęło zrozumienie. Może faktycznie bywał względem Addy zbyt nadopiekuńczy albo zaślepiony uśmiechami, za którymi skrywała głębsze smutki?
-Przykro mi. - mruknął cicho, bo choć niektóre rany goją się z czasem to ton jakim powiedziała "dawno" sugerował, że był niebezpiecznie blisko rozdrapania tej konkretnej. Zresztą, czy można mówić o gojeniu się blizn, gdy te były otwierane podczas każdej pełni, co miesiąc? Nie wiedział w jaki sposób kogoś straciła, ale w przypadku likantropii zawsze wydawało się to związane w jakiś sposób z ich przypadłością.
-Cieszył się. - powtórzył głucho, przeciągając sylaby. Coś, co niegdyś wydawało się nie do pojęcia, ale granica zacierała się wraz z każdą przemianą, której strzępy pamiętał. -Jaki był? W ludzkiej postaci. - zapytał z ciekawością, nie podejrzewając, jak bliskie więzy mogły łączyć jego i Despenser. Uniósł lekko brwi w odpowiedzi na pochlebstwo, bo wcale nie był pewien czy zdołał się otrząsnąć i zbudować siebie na nowo. Przez długi czas wcale tego nie chciał, ale wojna sprawiła, że musiał. A teraz chyba znowu chciał, dla Addy, choć fakt, że znała dawnego jego wszystko komplikował. I ten lęk, który czasami błyszczał w jej spojrzeniu...
Skinął jednak głowo i uśmiechnął się blado, przyjmując jej słowa z bezgłośnym podziękowaniem.
Rozszerzył lekko oczy, gdy zaczęła opowiadać o przemianie przy kimś innym - Ezra, wychwycił jego imię. Tonęła, nie zrobiła tego dla kogoś, zaczął się gubić - dotychczas brzmiała na opanowaną, logiczną, zagubił się w tych emocjach.
-Zobaczył to i odszedł? - spróbował wyłowić z opowieści jej sedno. Przygryzł policzek, ważąc kolejne słowa. Evelyn nie chciała jego współczucia. -Nie będę musiał pozwolić jej patrzeć, ani prędzej ani później. To... to jedna noc w miesiącu. - głos mu się załamał, więc prędko zacisnął szczękę, zły na siebie i zły na świat. W czytanych mu przez matkę baśniach byli jacyś książęta, którzy zmieniali się w łabędzie na lata i księżniczki, które co noc traciły ludzką postać. Dlaczego życie nie było bajką, dlaczego miał ryzykować wszystko z powodu jednej nocy w miesiącu? Wiedział, że kiedyś może przemienić się z emocji albo ze zwyczajnej potrzeby w obliczu zagrożenia życia, że może lepiej żeby Adda widziała go wcześniej i na spokojnie, wiedział, że Evelyn dobrze im radzi - ale buntował się, miotał jak wściekły wilk pomiędzy chęcią wypuszczenia żony na wolność i zatrzymania jej przy sobie na zawsze.
-Nie pozwolisz. - powtórzył cicho, zaintrygowany. Samotna wilczyca naprzeciwko armii? - pomyślał z powątpiewaniem, ale przytomnie nie powtórzył tego głośno. Łatwo było być samotnym wilkiem w czasach pokoju, w prawdziwej samotności. Ale na dłuższą metę... -...myślisz, że oczy Malfoya nie zwrócą się w kierunku Twojej Szkocji? Ludzi, którzy są Twoimi sąsiadami? Wilkołakami, które za fakt samego istnienia kojarzą im się teraz albo z potworami do wytępienia albo z Zakonem? Że ludzie, których ideologia głosi oczyszczenie całego świata, tak po prostu dadzą za wygraną? - zapytał, starając się brzmieć jak najłagodniej. Było to trudne, gdy nie było się łagodnym człowiekiem. -Northumberland Longbottomów stoi pomiędzy pożogą w Anglii i twoją Szkocją. - przypomniał cicho. -Więc nie, na razie nie trzeba cię ochraniać - ale pamiętaj. Tym bardziej, że skoro jesteś przyjaciółką Addy, to masz przyjaciela i we mnie. - słowa przyszły mu naturalnie, prędko, zupełnie inaczej niż dławione przy whiskey pomruki do Everetta z których ostatecznie nie wynikła tak donośna deklaracja.
-No proszę, wygląda na to, że z Addą łączy też was umiejętność podejścia rozmówcy. - uśmiechnął się lekko, a jego uśmiech sięgnął oczu. Odwzajemnił jej lodowate spojrzenie, myśląc sobie, że są z jego żoną jak lód i ogień. Był ciekaw jak się zaprzyjaźniły, ale lepiej spyta o to Addę, bo rozmowa z Evelyn faktycznie bywała niekomfortowa.
-Rozmawiałem i poradziłem sobie, powiedzmy. - przytaknął, wspominając spotkanie z Sykesem w Lancashire. A więc znali się wszyscy. Przechylił lekko głowę, rozmyślając nad pewnym elementem zagadki, który zdawał się wskakiwać na swoje miejsce. -Bardzo spokojnie przyjął wieść o mojej likantropii. - zauważył cicho, poszukując spojrzenia Evelyn. On wie?
-Przykro mi. - mruknął cicho, bo choć niektóre rany goją się z czasem to ton jakim powiedziała "dawno" sugerował, że był niebezpiecznie blisko rozdrapania tej konkretnej. Zresztą, czy można mówić o gojeniu się blizn, gdy te były otwierane podczas każdej pełni, co miesiąc? Nie wiedział w jaki sposób kogoś straciła, ale w przypadku likantropii zawsze wydawało się to związane w jakiś sposób z ich przypadłością.
-Cieszył się. - powtórzył głucho, przeciągając sylaby. Coś, co niegdyś wydawało się nie do pojęcia, ale granica zacierała się wraz z każdą przemianą, której strzępy pamiętał. -Jaki był? W ludzkiej postaci. - zapytał z ciekawością, nie podejrzewając, jak bliskie więzy mogły łączyć jego i Despenser. Uniósł lekko brwi w odpowiedzi na pochlebstwo, bo wcale nie był pewien czy zdołał się otrząsnąć i zbudować siebie na nowo. Przez długi czas wcale tego nie chciał, ale wojna sprawiła, że musiał. A teraz chyba znowu chciał, dla Addy, choć fakt, że znała dawnego jego wszystko komplikował. I ten lęk, który czasami błyszczał w jej spojrzeniu...
Skinął jednak głowo i uśmiechnął się blado, przyjmując jej słowa z bezgłośnym podziękowaniem.
Rozszerzył lekko oczy, gdy zaczęła opowiadać o przemianie przy kimś innym - Ezra, wychwycił jego imię. Tonęła, nie zrobiła tego dla kogoś, zaczął się gubić - dotychczas brzmiała na opanowaną, logiczną, zagubił się w tych emocjach.
-Zobaczył to i odszedł? - spróbował wyłowić z opowieści jej sedno. Przygryzł policzek, ważąc kolejne słowa. Evelyn nie chciała jego współczucia. -Nie będę musiał pozwolić jej patrzeć, ani prędzej ani później. To... to jedna noc w miesiącu. - głos mu się załamał, więc prędko zacisnął szczękę, zły na siebie i zły na świat. W czytanych mu przez matkę baśniach byli jacyś książęta, którzy zmieniali się w łabędzie na lata i księżniczki, które co noc traciły ludzką postać. Dlaczego życie nie było bajką, dlaczego miał ryzykować wszystko z powodu jednej nocy w miesiącu? Wiedział, że kiedyś może przemienić się z emocji albo ze zwyczajnej potrzeby w obliczu zagrożenia życia, że może lepiej żeby Adda widziała go wcześniej i na spokojnie, wiedział, że Evelyn dobrze im radzi - ale buntował się, miotał jak wściekły wilk pomiędzy chęcią wypuszczenia żony na wolność i zatrzymania jej przy sobie na zawsze.
-Nie pozwolisz. - powtórzył cicho, zaintrygowany. Samotna wilczyca naprzeciwko armii? - pomyślał z powątpiewaniem, ale przytomnie nie powtórzył tego głośno. Łatwo było być samotnym wilkiem w czasach pokoju, w prawdziwej samotności. Ale na dłuższą metę... -...myślisz, że oczy Malfoya nie zwrócą się w kierunku Twojej Szkocji? Ludzi, którzy są Twoimi sąsiadami? Wilkołakami, które za fakt samego istnienia kojarzą im się teraz albo z potworami do wytępienia albo z Zakonem? Że ludzie, których ideologia głosi oczyszczenie całego świata, tak po prostu dadzą za wygraną? - zapytał, starając się brzmieć jak najłagodniej. Było to trudne, gdy nie było się łagodnym człowiekiem. -Northumberland Longbottomów stoi pomiędzy pożogą w Anglii i twoją Szkocją. - przypomniał cicho. -Więc nie, na razie nie trzeba cię ochraniać - ale pamiętaj. Tym bardziej, że skoro jesteś przyjaciółką Addy, to masz przyjaciela i we mnie. - słowa przyszły mu naturalnie, prędko, zupełnie inaczej niż dławione przy whiskey pomruki do Everetta z których ostatecznie nie wynikła tak donośna deklaracja.
-No proszę, wygląda na to, że z Addą łączy też was umiejętność podejścia rozmówcy. - uśmiechnął się lekko, a jego uśmiech sięgnął oczu. Odwzajemnił jej lodowate spojrzenie, myśląc sobie, że są z jego żoną jak lód i ogień. Był ciekaw jak się zaprzyjaźniły, ale lepiej spyta o to Addę, bo rozmowa z Evelyn faktycznie bywała niekomfortowa.
-Rozmawiałem i poradziłem sobie, powiedzmy. - przytaknął, wspominając spotkanie z Sykesem w Lancashire. A więc znali się wszyscy. Przechylił lekko głowę, rozmyślając nad pewnym elementem zagadki, który zdawał się wskakiwać na swoje miejsce. -Bardzo spokojnie przyjął wieść o mojej likantropii. - zauważył cicho, poszukując spojrzenia Evelyn. On wie?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Widziała, że temat wytracającego człowieczeństwo likantropa go zainteresował i postanowiła to pociągnąć, nie zdradzając konsolidacji z ów osobą, wszak ważne były jedynie poszczególne informacje, a nie personalia. - Zależy kiedy – skwitowała, zastanawiając się chwilę, szukając jak najlepszych i ogólnikowych określeń dla swego brata. – Był ambitny, tego nie można mu odmówić. Zawsze za czymś gonił, pragnąc dla siebie lepszego życia, lepszej przyszłości, jakiegoś rodzaju powołania. Pragnął atencji, uwagi drugiego człowieka, czegoś, co da mu powód do życia i przez to stał się zaborczy, gniewny, aż wreszcie nieludzki w swych czynach. Szukał sensu w świecie pełnym obłudy i to finalnie go zgubiło – pokiwała wolno głową, przetwarzając wypowiedziane przez siebie słowa. Pasowały do Sorena idealnie, była przecież pewna, że sam z siebie się taki nie stał, to ludzie go takim uczynili, a to warunkowało na jej relacje i nieufność wobec każdego. Środowisko potrafiło zmienić człowieka nie do poznania, nie trzeba było urodzić się mordercą, wystarczyło się nim stać.
- Zobaczył, nie zrozumiał, kazałam mu odejść – wzruszyła ramionami. – To były czasy w których jeszcze wierzyłam, że za likantropię zabija się z miejsca, przynajmniej w pewnych kręgach i może to żałosne, ale właśnie tego chciałam, nie widząc dla siebie żadnej innej drogi. Ezra nie odszedł sam z siebie, nie był człowiekiem, który zostawiłby przyjaciela w potrzebie, a ja, cóż, już go wtedy nie potrzebowałam. Straszny był wtedy ze mnie człowiek, tak swoją drogą – mruknęła bez wyrazu. Ezra był dla niej ważny, był jej jak brat, lecz musiała popchnąć go naprzód, nakierować na lepszą ścieżkę, zapewnić mu życie jakiego pragnął, nawet jeśli miała tułać się samotnie, stając w szranki z pracą w pojedynkę. Udało jej się to, poradziła sobie sama, a dzięki tym doświadczeniom wiedziała, że nie ma dla niej niemożliwego i że była w stanie sobie poradzić w pojedynkę, nawet jeśli dłonie krwawiły, a ciało słaniało się z wycieńczenia. Była samowystarczalna, a to dawało jej siłę.
Nachmurzyła się, zupełnie nie podejrzewając, że Tonks splami tę rozmowę swoimi przekonaniami, wchodząc ze swoimi butami o krok za daleko. Byli sobie obcy, łączyła ich Adda i klątwa, nic mniej, nic więcej i jeśli do tej pory rozmawiało jej się nawet nieźle, zaczynała się do mężczyzny przekonywać, tak teraz cała ta fasada runęła niczym domek z kart. Skrzywiła się, chłodno przyjmując w siebie słowa o katastrofach, które stały u drzwi, o potencjalnych zagrożeniach, które oczywiście musiał jej podkreślać w swej gadce. - Och, najwyraźniej nie zrozumiałeś z kim rozmawiasz – wywróciła oczami, wyraźnie sfrustrowana klapkami na oczach Michaela. Widział jedynie dwie strony, nic pośrodku, to było bardzo proste myślenie. – Jestem samolubnym człowiekiem, nie interesuje mnie los obcych ludzi, kimkolwiek by nie byli w swoich małych światkach. Nie mam też sąsiadów, najbliższa wioska jest kilkanaście ładnych kilometrów stąd i raczej nie zachodzę tam, o ile czegoś nie potrzebuję, choć staram się ich nie odwiedzać – nie przepadamy za sobą. Co do zagrożenia o którym mówisz, cóż, świat od lat tak wygląda i będzie tak wyglądać. Co mogą mi zrobić? Przyjdą tu i co takiego zobaczą? Prostą czarownicę ze wsi, która hoduje aetonany i to ich tak rozjuszy, że aż będą chcieli mnie zabić, tak? – prychnęła, kręcąc głową. Gdyby Soren tu był, z pewnością by się roześmiał, wiedziała wszak z kim się sprzymierzył – Bądź mężczyzną i przyjmij do siebie wieść, że nie każda samotnie mieszkająca kobieta będzie całować cię po rękach za ofertę ochrony przed jednym z wielu zagrożeń tego świata – przechyliła głowę, uśmiechając się sztucznie, z przekąsem. Nie był pierwszym, który chciał ją zapewnić o swym wsparciu, powoli zaczynało ją to nużyć. Ewidentnie nie lubiła ludzi, którzy przypominali sobie o niej w randomowych momentach. Od ostatniego roku nie zmieniło się nic w kwestii jej bezpieczeństwa i nie zamierzała nagle udawać, że teraz jest inaczej.
Miała ochotę się zaśmiać, parsknąć szyderczo, bo właśnie teraz, za sprawą słów samego Tonksa, uzyskała dla siebie świetną kartę w tej rozmowie. Była pewna, że nie poradził sobie na tyle, na ile uważał, nie, gdy wspomniał o zdradzeniu się ze swą przypadłością. Potrafiła jednak grać i to właśnie czyniła, wpierw udając zaskoczoną, zupełnie tak, jakby nie spodziewała się, że ów sytuacja mogła mieć tak polubowny skutek, że ktoś mógł przyjąć tę informację lekko. Poniekąd nie kłamała, pamiętała dzień w którym Everett dowiedział się o jej klątwie i cóż, nie mogła powiedzieć, że był tym zupełnie nieporuszony, zapewne teraz, gdy już wiedział i naczytał się tych wszystkich książek, było mu nieco łatwiej przetrawiać tego typu sensacje. - To chyba dobrze? Pomijając oczywiście samą głupotę, której się poddałeś. Nie znasz człowieka, a mówisz mu o swej klątwie? Och, to mi coś przypomina, czekaj… Kto mi przed chwilą sprzedawał całą gadkę o potencjalnych niebezpieczeństwach dla wilkołaków, chwila… Ty? – rozluźniła się nagle, nonszalancko wspierając wolną dłoń o podłokietnik fotela, unosząc trzymaną w drugiej dłoni szklankę wprost do ust. Czuła się wygrana, nawet jeśli przypadkowo zawdzięczała to Everettowi i zbyt długiemu językowi Michaela, wszak wątpiła, by wyjawił mu to bez ogródek, zakładając, że zwyczajnie mu się wymsknęło, choć osobiście nie pozwoliłaby sobie na tego typu pomyłkę. – Nie insynuuj mi rozwiązań, których potwierdzenia szukasz – dodała jeszcze, widząc spojrzenie, które ewidentnie starało się złączyć uzyskane od obu stron informacje, lecz to wciąż były jedynie domysły bez gruntownego potwierdzenia, którego nie była łaskawa mu dać. – Rozumiesz w czym jest problem? Rozmawiałeś z Everettem i nawiązałeś o tym bezpośrednio w rozmowie ze mną. Podejrzewam, że łatwe byłoby wyciągnięcie z ciebie szczegółów tamtego spotkania, choć przecież mnie nie znasz, wiesz jedynie, że przyjaźnię się z twoją żoną i że w jakimś stopniu – choć nie wiesz jakim - znam Sykesa. Jak mogę ufać, że spotkanie ze mną nie wyjdzie w rozmowie z kolejną osobą? Jak mogę wierzyć, że nie zdradzisz wszystkiego, co ci dzisiaj powiedziałam? - zapytała, nie przerwywajac kontaktu wzrokowego, unosząc jedynie jedną z brwi w wyrazie konsternacji. Była zła, to było niepodważalne, ale cieszyła się, że dobrze oceniła sytuację już na samym początku tej rozmowy i nie wyjawiła wielu szczegółów, ba, nie wyjawiła niczego istotnego dla innych, bliskich jej osób. - Niczego więcej ci nie dam, żadnych informacji, nawet błahych, choć osobiście zdradzałam ci dzisiaj jedynie to, co już przeminęło i nie powróci. Pozwól więc sobie rozkoszować się trunkiem i miłą rozmową o niczym w której każde z nas uważa na słowa, a potem rozejdźmy się w pokoju. Dla Addy – uniosła szklankę w górę w ramach lichego toastu. Teraz mógł już jedynie słuchać przynudzania w temacie hodowlanych zwierząt i dziurze w dachu, którą przecież tak nieustraszenie w ostatnich dniach łatała.
|zt x2
- Zobaczył, nie zrozumiał, kazałam mu odejść – wzruszyła ramionami. – To były czasy w których jeszcze wierzyłam, że za likantropię zabija się z miejsca, przynajmniej w pewnych kręgach i może to żałosne, ale właśnie tego chciałam, nie widząc dla siebie żadnej innej drogi. Ezra nie odszedł sam z siebie, nie był człowiekiem, który zostawiłby przyjaciela w potrzebie, a ja, cóż, już go wtedy nie potrzebowałam. Straszny był wtedy ze mnie człowiek, tak swoją drogą – mruknęła bez wyrazu. Ezra był dla niej ważny, był jej jak brat, lecz musiała popchnąć go naprzód, nakierować na lepszą ścieżkę, zapewnić mu życie jakiego pragnął, nawet jeśli miała tułać się samotnie, stając w szranki z pracą w pojedynkę. Udało jej się to, poradziła sobie sama, a dzięki tym doświadczeniom wiedziała, że nie ma dla niej niemożliwego i że była w stanie sobie poradzić w pojedynkę, nawet jeśli dłonie krwawiły, a ciało słaniało się z wycieńczenia. Była samowystarczalna, a to dawało jej siłę.
Nachmurzyła się, zupełnie nie podejrzewając, że Tonks splami tę rozmowę swoimi przekonaniami, wchodząc ze swoimi butami o krok za daleko. Byli sobie obcy, łączyła ich Adda i klątwa, nic mniej, nic więcej i jeśli do tej pory rozmawiało jej się nawet nieźle, zaczynała się do mężczyzny przekonywać, tak teraz cała ta fasada runęła niczym domek z kart. Skrzywiła się, chłodno przyjmując w siebie słowa o katastrofach, które stały u drzwi, o potencjalnych zagrożeniach, które oczywiście musiał jej podkreślać w swej gadce. - Och, najwyraźniej nie zrozumiałeś z kim rozmawiasz – wywróciła oczami, wyraźnie sfrustrowana klapkami na oczach Michaela. Widział jedynie dwie strony, nic pośrodku, to było bardzo proste myślenie. – Jestem samolubnym człowiekiem, nie interesuje mnie los obcych ludzi, kimkolwiek by nie byli w swoich małych światkach. Nie mam też sąsiadów, najbliższa wioska jest kilkanaście ładnych kilometrów stąd i raczej nie zachodzę tam, o ile czegoś nie potrzebuję, choć staram się ich nie odwiedzać – nie przepadamy za sobą. Co do zagrożenia o którym mówisz, cóż, świat od lat tak wygląda i będzie tak wyglądać. Co mogą mi zrobić? Przyjdą tu i co takiego zobaczą? Prostą czarownicę ze wsi, która hoduje aetonany i to ich tak rozjuszy, że aż będą chcieli mnie zabić, tak? – prychnęła, kręcąc głową. Gdyby Soren tu był, z pewnością by się roześmiał, wiedziała wszak z kim się sprzymierzył – Bądź mężczyzną i przyjmij do siebie wieść, że nie każda samotnie mieszkająca kobieta będzie całować cię po rękach za ofertę ochrony przed jednym z wielu zagrożeń tego świata – przechyliła głowę, uśmiechając się sztucznie, z przekąsem. Nie był pierwszym, który chciał ją zapewnić o swym wsparciu, powoli zaczynało ją to nużyć. Ewidentnie nie lubiła ludzi, którzy przypominali sobie o niej w randomowych momentach. Od ostatniego roku nie zmieniło się nic w kwestii jej bezpieczeństwa i nie zamierzała nagle udawać, że teraz jest inaczej.
Miała ochotę się zaśmiać, parsknąć szyderczo, bo właśnie teraz, za sprawą słów samego Tonksa, uzyskała dla siebie świetną kartę w tej rozmowie. Była pewna, że nie poradził sobie na tyle, na ile uważał, nie, gdy wspomniał o zdradzeniu się ze swą przypadłością. Potrafiła jednak grać i to właśnie czyniła, wpierw udając zaskoczoną, zupełnie tak, jakby nie spodziewała się, że ów sytuacja mogła mieć tak polubowny skutek, że ktoś mógł przyjąć tę informację lekko. Poniekąd nie kłamała, pamiętała dzień w którym Everett dowiedział się o jej klątwie i cóż, nie mogła powiedzieć, że był tym zupełnie nieporuszony, zapewne teraz, gdy już wiedział i naczytał się tych wszystkich książek, było mu nieco łatwiej przetrawiać tego typu sensacje. - To chyba dobrze? Pomijając oczywiście samą głupotę, której się poddałeś. Nie znasz człowieka, a mówisz mu o swej klątwie? Och, to mi coś przypomina, czekaj… Kto mi przed chwilą sprzedawał całą gadkę o potencjalnych niebezpieczeństwach dla wilkołaków, chwila… Ty? – rozluźniła się nagle, nonszalancko wspierając wolną dłoń o podłokietnik fotela, unosząc trzymaną w drugiej dłoni szklankę wprost do ust. Czuła się wygrana, nawet jeśli przypadkowo zawdzięczała to Everettowi i zbyt długiemu językowi Michaela, wszak wątpiła, by wyjawił mu to bez ogródek, zakładając, że zwyczajnie mu się wymsknęło, choć osobiście nie pozwoliłaby sobie na tego typu pomyłkę. – Nie insynuuj mi rozwiązań, których potwierdzenia szukasz – dodała jeszcze, widząc spojrzenie, które ewidentnie starało się złączyć uzyskane od obu stron informacje, lecz to wciąż były jedynie domysły bez gruntownego potwierdzenia, którego nie była łaskawa mu dać. – Rozumiesz w czym jest problem? Rozmawiałeś z Everettem i nawiązałeś o tym bezpośrednio w rozmowie ze mną. Podejrzewam, że łatwe byłoby wyciągnięcie z ciebie szczegółów tamtego spotkania, choć przecież mnie nie znasz, wiesz jedynie, że przyjaźnię się z twoją żoną i że w jakimś stopniu – choć nie wiesz jakim - znam Sykesa. Jak mogę ufać, że spotkanie ze mną nie wyjdzie w rozmowie z kolejną osobą? Jak mogę wierzyć, że nie zdradzisz wszystkiego, co ci dzisiaj powiedziałam? - zapytała, nie przerwywajac kontaktu wzrokowego, unosząc jedynie jedną z brwi w wyrazie konsternacji. Była zła, to było niepodważalne, ale cieszyła się, że dobrze oceniła sytuację już na samym początku tej rozmowy i nie wyjawiła wielu szczegółów, ba, nie wyjawiła niczego istotnego dla innych, bliskich jej osób. - Niczego więcej ci nie dam, żadnych informacji, nawet błahych, choć osobiście zdradzałam ci dzisiaj jedynie to, co już przeminęło i nie powróci. Pozwól więc sobie rozkoszować się trunkiem i miłą rozmową o niczym w której każde z nas uważa na słowa, a potem rozejdźmy się w pokoju. Dla Addy – uniosła szklankę w górę w ramach lichego toastu. Teraz mógł już jedynie słuchać przynudzania w temacie hodowlanych zwierząt i dziurze w dachu, którą przecież tak nieustraszenie w ostatnich dniach łatała.
|zt x2
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Wejście do domu
Szybka odpowiedź