Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomieszczenie, w którym zbierała się zawsze cała rodzina było przytulne i przyjemne już od pierwszego momentu. Lekko z boku był ustawiony kominek, w którym palił się ogień, a wokół niego zgromadzono miękką kanapę i fotele, w których można było się zapaść. Pod ścianą stały regały wypełnione po brzegi książkami oraz mapami. Nie brakowało też rodzinnych zdjęć i pamiątek oraz roślin, które były obecne w całym domu. Małe, duże, wysokie, niskie, rozłożyste i strzeliste idealnie dopasowywały się w całe otoczenie nie pozwalając aby ktokolwiek zapomniał, że znajduje się w domu znawców roślin. Okna skierowane na ogród ozdobiono jasnymi kotarami, które dopełniały całości.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Stała się bardziej spostrzegawcza, wyczulona. Dawniej zdarzało jej się potykać na prostej drodze, a to dla kogoś kto trudził się zawodem poszukiwacza artefaktów było śmiertelnym zagrożeniem. Z wiekiem stała się roztropniejsza, bardziej poukładana, a wojna wzbudziła w niej ostrożność, za którą finalnie była wdzięczna. Blondynka skinęła głową, gdy mężczyzna się przedstawił. Wnętrze domu doskonale oddawało to co znajdowało się na zewnątrz. Wszystko idealnie ze sobą grało i z łatwością można było dostrzec ilość pracy włożoną w utrzymanie tego miejsca przez ten cały czas. Nie nazywa się farmą każdego domu z ogródkiem. Na to miano także należy zasłużyć.
Czarownica usiadła na niewielkim fotelu w salonie domyślając się, że wciąż na kogoś czekają. Kiedy w drzwiach salonu pojawiła się kobieta, Lucinda uniosła kącik ust w uśmiechu i przedstawiła się używając jedynie imienia. W głębi siebie czuła się dość niepewnie. W końcu nie znała ani mężczyzny, któremu miała pomóc, ani kobiety, która miała im towarzyszyć. Ufała jednak Justine, gdyby każdy szukał w innych takich potwierdzeń, to prawdopodobnie już dawno byłoby po wojnie, a zwolennicy Malfoya i Voldemorta popijaliby szampana w radości. Musiała wierzyć ludziom, musiała chociaż próbować. Na tyle na ile to w ogóle możliwe.
W skupieniu wysłuchała problemu, który niespodziewanie dotknął mieszkańców Farmy. W tym samym momencie gdzieś w pobliżu poniósł się śmiech dziecka. – Są zdrowi? – zapytała spoglądając na mężczyznę. – Rozumiem, że oni chcieli dotrzeć do tego obozu, a trafili tutaj, tak? – zapytała od razu biorąc w dłonie mapę. Akurat na mapach znała się całkiem dobrze. Zdarzało się, że służyły jej jako książki na dobranoc, gdy planowała kolejną podróż. – Nie obrali sobie łatwej drogi – skomentowała pod nosem podając mapę stojącej obok kobiecie.
Kiedy mężczyzna ponownie zjawił się w pomieszczeniu Lucinda w skupieniu analizowała fakty. – Jak się zachowują teraz? Są przestraszeni? Czy zdradzili ci coś jeszcze konkretnego? Może kogoś tam znają, ktoś na nich czeka? – musiała wybadać wszelkie za i przeciw skoro mężczyzna miał wątpliwości co do tego czy obóz w ogóle jest prawdziwy, czy to właściwie nie jest jakaś pułapka. – Na ile im ufasz? Może to było celowe, może są pod wpływem jakiegoś zaklęcia lub klątwy? Głośno myślę, nie odbieraj tego źle, ale różne rzeczy dzieją się w ostatnim czasie. Mogę to sprawdzić. – dodała przenosząc spojrzenie z mężczyzny na stojącą obok kobietę. Skoro mieli współpracować, to musieli mieć wspólne zdanie.
Czarownica usiadła na niewielkim fotelu w salonie domyślając się, że wciąż na kogoś czekają. Kiedy w drzwiach salonu pojawiła się kobieta, Lucinda uniosła kącik ust w uśmiechu i przedstawiła się używając jedynie imienia. W głębi siebie czuła się dość niepewnie. W końcu nie znała ani mężczyzny, któremu miała pomóc, ani kobiety, która miała im towarzyszyć. Ufała jednak Justine, gdyby każdy szukał w innych takich potwierdzeń, to prawdopodobnie już dawno byłoby po wojnie, a zwolennicy Malfoya i Voldemorta popijaliby szampana w radości. Musiała wierzyć ludziom, musiała chociaż próbować. Na tyle na ile to w ogóle możliwe.
W skupieniu wysłuchała problemu, który niespodziewanie dotknął mieszkańców Farmy. W tym samym momencie gdzieś w pobliżu poniósł się śmiech dziecka. – Są zdrowi? – zapytała spoglądając na mężczyznę. – Rozumiem, że oni chcieli dotrzeć do tego obozu, a trafili tutaj, tak? – zapytała od razu biorąc w dłonie mapę. Akurat na mapach znała się całkiem dobrze. Zdarzało się, że służyły jej jako książki na dobranoc, gdy planowała kolejną podróż. – Nie obrali sobie łatwej drogi – skomentowała pod nosem podając mapę stojącej obok kobiecie.
Kiedy mężczyzna ponownie zjawił się w pomieszczeniu Lucinda w skupieniu analizowała fakty. – Jak się zachowują teraz? Są przestraszeni? Czy zdradzili ci coś jeszcze konkretnego? Może kogoś tam znają, ktoś na nich czeka? – musiała wybadać wszelkie za i przeciw skoro mężczyzna miał wątpliwości co do tego czy obóz w ogóle jest prawdziwy, czy to właściwie nie jest jakaś pułapka. – Na ile im ufasz? Może to było celowe, może są pod wpływem jakiegoś zaklęcia lub klątwy? Głośno myślę, nie odbieraj tego źle, ale różne rzeczy dzieją się w ostatnim czasie. Mogę to sprawdzić. – dodała przenosząc spojrzenie z mężczyzny na stojącą obok kobietę. Skoro mieli współpracować, to musieli mieć wspólne zdanie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Skoro została zaproszona, to weszła do środka. Podążała za Herbertem rozglądając się uważnie po wnętrzu. Takie zboczenie zawodowe. - Miło mi państwa poznać, Moira Flume.- rzekła kiedy zobaczyła kobietę, która musiała pojawić się tu przed nią. Pierwsze koty za płoty.
Usłyszała dziecięcy śmiech, mimowolnie skierowała wzrok w stronę sufitu, zastanawiało ją skąd dochodził, wolała nie wnikać, w końcu to nie jej interes. Przeniosła wzrok na Herberta, który zaczął opowiadać po co właściwie się tu pojawiły. Do czegoś w końcu ich potrzebował, była ciekawa w czym będzie mogła pomóc.
Przyglądała się uważnie mapie, którą pokazał im Grey. Była prowizoryczna, na pewno robiona na szybko. Sama pewnie mogłaby narysować dużo lepszą, jednak nie pojawiła się tutaj po to, aby oceniać czyjeś umiejętności. Ktoś znowu zaatakował niewinnych, musieli się do nich zostać i wyprowadzić ich, zanim stanie się im krzywda. Tak się przynajmniej jej wydawało, po co innego by je tu ściągał. Nie miała nic przeciwko, zawsze chętnie wyciągała pomocną dłoń do mugoli, w końcu jej dziadkowie nimi byli.
- Oczywiście, trzeba sprawdzić, czy ktoś jest w niebezpieczeństwie, kiedy zamierzasz wyruszać? Jestem gotowa pomóc.- rzekła biorąc w dłonie kubek z herbatą przygotowaną przez mężczyznę. Przyjemne ciepło zaczęło się rozchodzić po jej dłoniach, pozwoliła sobie również zająć miejsce przy kominku, aby choć na chwilę się rozgrzać, pogoda w końcu nie rozpieszczała. Wzięła głęboki oddech, aby napawać się zapachem ziół z których został przygotowany napar, następnie upiła łyk.
- Jak wielu ich tam jest? Mamy jakiś pomysł, co z nimi zrobimy, jak już tam trafimy? Nie zapewnisz im wszystkim dachu nad głową.- rzekła spokojnie do Herberta. Była ciekawa, czy miał na to jakiś pomysł. - Jeśli będzie to pułapka, musimy mieć pewność, że będziemy w stanie uciec.- wolałaby, żeby informacja uzyskana przez mugoli była prawdziwa, wiadomo jednak jak bywa. - Jak zamierzamy tam dotrzeć, będziemy szli taki kawał drogi? Musimy mieć siły, aby stawić czoła ewentualnym przeciwnikom.
Usłyszała dziecięcy śmiech, mimowolnie skierowała wzrok w stronę sufitu, zastanawiało ją skąd dochodził, wolała nie wnikać, w końcu to nie jej interes. Przeniosła wzrok na Herberta, który zaczął opowiadać po co właściwie się tu pojawiły. Do czegoś w końcu ich potrzebował, była ciekawa w czym będzie mogła pomóc.
Przyglądała się uważnie mapie, którą pokazał im Grey. Była prowizoryczna, na pewno robiona na szybko. Sama pewnie mogłaby narysować dużo lepszą, jednak nie pojawiła się tutaj po to, aby oceniać czyjeś umiejętności. Ktoś znowu zaatakował niewinnych, musieli się do nich zostać i wyprowadzić ich, zanim stanie się im krzywda. Tak się przynajmniej jej wydawało, po co innego by je tu ściągał. Nie miała nic przeciwko, zawsze chętnie wyciągała pomocną dłoń do mugoli, w końcu jej dziadkowie nimi byli.
- Oczywiście, trzeba sprawdzić, czy ktoś jest w niebezpieczeństwie, kiedy zamierzasz wyruszać? Jestem gotowa pomóc.- rzekła biorąc w dłonie kubek z herbatą przygotowaną przez mężczyznę. Przyjemne ciepło zaczęło się rozchodzić po jej dłoniach, pozwoliła sobie również zająć miejsce przy kominku, aby choć na chwilę się rozgrzać, pogoda w końcu nie rozpieszczała. Wzięła głęboki oddech, aby napawać się zapachem ziół z których został przygotowany napar, następnie upiła łyk.
- Jak wielu ich tam jest? Mamy jakiś pomysł, co z nimi zrobimy, jak już tam trafimy? Nie zapewnisz im wszystkim dachu nad głową.- rzekła spokojnie do Herberta. Była ciekawa, czy miał na to jakiś pomysł. - Jeśli będzie to pułapka, musimy mieć pewność, że będziemy w stanie uciec.- wolałaby, żeby informacja uzyskana przez mugoli była prawdziwa, wiadomo jednak jak bywa. - Jak zamierzamy tam dotrzeć, będziemy szli taki kawał drogi? Musimy mieć siły, aby stawić czoła ewentualnym przeciwnikom.
Spodziewał się wielu pytań od kobiet i miał zamiar na nie odpowiedzieć jak najszczegółowiej potrafił, ale miał też nadzieję, że w miarę szybko się z tym uporają, ponieważ chciał wyruszyć jak najszybciej by dowiedzieć się na miejscu czy rzeczywiście obóz istniał, a jeżeli tak to należało im pomóc. Usiadł przy kominku i również spojrzał w górę skąd dochodziły dziecięce głosy.
-Cali i zdrowi, mój brat Hal już się nimi zajął, ale poza przemarznięciem i najedzeniem się strachem nic im się nie stało. - Zwrócił się do Lucindy i po chwili kontynuował wypowiedź. -Mapę sporządziła żona mężczyzny, czarownica, on sam jest mugolem. Powiedziała mu aby udał się w to miejsce, a ona do niego dołączy. Baxter, tak ma na imię, wziął dzieci ze sobą, a żona chroniła ich tyły i drogę ucieczki. Zboczył z drogi bo byli głodni. Miał pecha, ponieważ na naszej szklarni są zabezpieczenia i to nas zbudziło oraz wyrwało z łóżek.- Czuł w kościach, że to raczej nie jest oszustwo, ale przecież nie każde przeczucie jest słuszne i prawdziwe. Możliwe, że szli w paszczę lwa i nie zastaną obozu uchodźców ale szmalcowników, którzy tylko czyhają na naiwnych jak Baxter i jego dzieci. -Nie czuję urazy, zapewniam jednak, że nie ciążyło na nich żadne zaklęcie. - Sięgnął po pogrzebacz, którym poruszał palące się drewno, a to zaskwierczało głośniej i zaczęło dawać więcej ciepła. Intensywnie niebieskie spojrzenie zwróciło się ku drugiej z kobiet. -Poinformuje lorda Prewetta o tym co się dzieje na jego ziemiach i poproszę o wsparcie. Sądzę, że uda się stworzyć coś na wzór schronienia dla tych ludzi, obłożenia zabezpieczeniami, dopóki nie uda się zorganizować im lepszego miejsca. Jeżeli będą tam chorzy i ranni skorzystam z pomocy zaufanych medyków, którzy im udzielą opieki. A potem… a potem będę myślał co dalej. - Nie mógł nic więcej zaplanować nie wiedząc ile dokładnie ukrywa się tam ludzi i w jakim są stanie. Czy są zdrowi i doskwiera im jedynie zimno i głód, czy mają rannych i ciężko chorych a może już grzebią zmarłych, którzy nie wytrzymali drogi lub których pokonała sroga zima. -Myślałem aby udać się tam na miotłach… - Zasugerował, ale w sumie nie wiedział czy kobiety dysponują takim środkiem transportu.-... ewentualnie teleportować się bliżej i kawałek trasy dojść aby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.
-Cali i zdrowi, mój brat Hal już się nimi zajął, ale poza przemarznięciem i najedzeniem się strachem nic im się nie stało. - Zwrócił się do Lucindy i po chwili kontynuował wypowiedź. -Mapę sporządziła żona mężczyzny, czarownica, on sam jest mugolem. Powiedziała mu aby udał się w to miejsce, a ona do niego dołączy. Baxter, tak ma na imię, wziął dzieci ze sobą, a żona chroniła ich tyły i drogę ucieczki. Zboczył z drogi bo byli głodni. Miał pecha, ponieważ na naszej szklarni są zabezpieczenia i to nas zbudziło oraz wyrwało z łóżek.- Czuł w kościach, że to raczej nie jest oszustwo, ale przecież nie każde przeczucie jest słuszne i prawdziwe. Możliwe, że szli w paszczę lwa i nie zastaną obozu uchodźców ale szmalcowników, którzy tylko czyhają na naiwnych jak Baxter i jego dzieci. -Nie czuję urazy, zapewniam jednak, że nie ciążyło na nich żadne zaklęcie. - Sięgnął po pogrzebacz, którym poruszał palące się drewno, a to zaskwierczało głośniej i zaczęło dawać więcej ciepła. Intensywnie niebieskie spojrzenie zwróciło się ku drugiej z kobiet. -Poinformuje lorda Prewetta o tym co się dzieje na jego ziemiach i poproszę o wsparcie. Sądzę, że uda się stworzyć coś na wzór schronienia dla tych ludzi, obłożenia zabezpieczeniami, dopóki nie uda się zorganizować im lepszego miejsca. Jeżeli będą tam chorzy i ranni skorzystam z pomocy zaufanych medyków, którzy im udzielą opieki. A potem… a potem będę myślał co dalej. - Nie mógł nic więcej zaplanować nie wiedząc ile dokładnie ukrywa się tam ludzi i w jakim są stanie. Czy są zdrowi i doskwiera im jedynie zimno i głód, czy mają rannych i ciężko chorych a może już grzebią zmarłych, którzy nie wytrzymali drogi lub których pokonała sroga zima. -Myślałem aby udać się tam na miotłach… - Zasugerował, ale w sumie nie wiedział czy kobiety dysponują takim środkiem transportu.-... ewentualnie teleportować się bliżej i kawałek trasy dojść aby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lucinda miała lekkie obawy dotyczące ich wyprawy, ale mężczyzna skutecznie je rozwiał. Ufał tym ludziom, a ona nie miała powodów by nie ufać mu. Tym bardziej, że nie znajdowała powodów, dla których uciekinierzy mieliby zastawiać pułapkę właśnie na Herberta i jego brata. To były jednak tylko jej domysły, przypuszczenia. Nie znała zbyt dobrze braci Grey, nie wiedziała czy mogli wmieszać się w coś więcej niżeli pomoc Zakonowi, a jeśli chodziło tylko o Zakon to przecież angażowali się od niedawna, czy mogliby już tak bardzo narazić się sojusznikom Voldemorta, że postanowiliby zasadzić na nich pułapkę? Czarownica przez chwile utkwiła też spojrzenie w kobiecie. Nie spotkała jej nigdy wcześniej, to była zaskakująca sytuacja, bo przyszło jej pracować z ludźmi, o których niewiele wiedziała, a jednak musiała zaufać ich umiejętnościom i osądowi. Dawniej nie miała z tym problemu, zaufanie przychodziło jej łatwo, ale teraz analizowała wszelkie za i przeciw przede wszystkim skupiając się na przeciwnościach.
Wróciła myślami do sytuacji, a wzrokiem do leżącej przed nią mapy. Musiała ufać słowom mężczyzny i temu, że odpowiednio sprawdził swoich gości. Nie pozostało im nic innego tylko zaplanować podróż. – Możemy polecieć, ale ja niestety nie posiadam miotły, nie jestem też najlepszym lotnikiem – zaczęła przenosząc spojrzenie na stojącą obok kobietę. – Jeśli jesteście skomunikowani, to ktoś może mnie po prostu zabrać ze sobą. Ewentualnie możemy skorzystać z teleportacji tak jak proponujesz i po prostu pokonamy część drogi pieszo. Finalnie może to będzie nawet lepsze rozwiązanie zważywszy na to, że miotła może ich zaalarmować. Nie spodziewają się nas, a jeśli ich wystraszymy, to może być po wszystkim. Ja jestem gotowa, możemy ruszać. – dodała posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech.
Kiedy mężczyzna wspomniał o zwróceniu się o możliwą pomoc do lorda Prewetta skinęła głową. – Ocenimy sytuację, Zakon też nie zostawi ich na pastwę losu. Po prostu musimy wiedzieć ile jest tam osób, jak wygląda ten obóz i czego właściwie potrzebują. Na nieszczęście tych obozów robi się coraz więcej. Ostatnio też jeden taki odkryłam, a pora roku nie sprzyja spaniu pod gołym niebem – dodała. Żałowała, że Oaza jest tylko jedna, że było zbyt wiele osób potrzebujących pomocy, schronienia. Gdyby tylko mogli ją powielić, gdyby tylko mogli zapewnić większą ilość miejsc w chatach. Powoli kończyło im się miejsce, a razem z tym kończyły im się opcje.
Wróciła myślami do sytuacji, a wzrokiem do leżącej przed nią mapy. Musiała ufać słowom mężczyzny i temu, że odpowiednio sprawdził swoich gości. Nie pozostało im nic innego tylko zaplanować podróż. – Możemy polecieć, ale ja niestety nie posiadam miotły, nie jestem też najlepszym lotnikiem – zaczęła przenosząc spojrzenie na stojącą obok kobietę. – Jeśli jesteście skomunikowani, to ktoś może mnie po prostu zabrać ze sobą. Ewentualnie możemy skorzystać z teleportacji tak jak proponujesz i po prostu pokonamy część drogi pieszo. Finalnie może to będzie nawet lepsze rozwiązanie zważywszy na to, że miotła może ich zaalarmować. Nie spodziewają się nas, a jeśli ich wystraszymy, to może być po wszystkim. Ja jestem gotowa, możemy ruszać. – dodała posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech.
Kiedy mężczyzna wspomniał o zwróceniu się o możliwą pomoc do lorda Prewetta skinęła głową. – Ocenimy sytuację, Zakon też nie zostawi ich na pastwę losu. Po prostu musimy wiedzieć ile jest tam osób, jak wygląda ten obóz i czego właściwie potrzebują. Na nieszczęście tych obozów robi się coraz więcej. Ostatnio też jeden taki odkryłam, a pora roku nie sprzyja spaniu pod gołym niebem – dodała. Żałowała, że Oaza jest tylko jedna, że było zbyt wiele osób potrzebujących pomocy, schronienia. Gdyby tylko mogli ją powielić, gdyby tylko mogli zapewnić większą ilość miejsc w chatach. Powoli kończyło im się miejsce, a razem z tym kończyły im się opcje.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kiedy ustalenia zostały poczynione nie pozostało im nic innego jak zabrać się za przygotowania, te ostateczne nim wybiorą się dalej. Herbert poszedł do kuchni aby napełnić trzy termosy gorącą herbatą, do plecaka wpakować parę koców oraz zapas sucharów. Nie wiedział komu jeszcze te rzeczy się przydadzą grupie poszukiwawczej czy uchodźcom, których znajdą na miejscu. Miał jedynie nadzieję, że nie jest za późno na ich ratunek. Przywołał jeszcze z góry Baxtera, którego teraz Lucinda mogła zobaczyć i poznać, bowiem Moira zadeklarowała, że poinformuje Zakon oraz przygotuje zaplecze medyczne gdy Grey i Lucinda będą się przedzierać przez zimowe zaspy. Baxter okazał się mężczyzną po trzydziestce z brązowymi, ciepłymi oczami. Do jego nogi przyklejał się mały chłopczyk, a dwie dziewczynki z zaciekawieniem wyglądały zza pleców.
-Baxter, wyruszamy za chwilę aby odnaleźć obóz jaki zaznaczyła twoja żona. - Zaczął Grey, a mężczyzna otworzył szerzej oczy.
-Idę z wami! - Oznajmił nagle.
-Absolutnie nie. - Przerwał mu stanowczo botanik, może trochę za ostro, ale nie mógł dopuścić aby mugol szedł z nimi.-Jesteś potrzebny tutaj. Twoje dzieci cię potrzebują. Mojego brata też teraz nie będzie, pomożesz mojej matce. Będę wdzięczny jeżeli to zrobisz. - Dodał po chwili nie chcąc mówić mu wprost, że będzie ich opóźniał, a oni zamiast skupić się na misji będą patrzyli na niego i ratowali jego skórę. -Jak ma na imię twoja żona?
-Alice… Alice Evans. - Baxter pogładził po głowie chłopczyka, który na dźwięk imienia matki ożywił się.
-Czy ci państwo znajdą mamę? - Zapytał cichym głosikiem, niczym małe zwierzątko siedzące w kącie.
-Ci państwo pójdą za mapą mamy i wszystkiego się dowiemy. - Widać, że Baxter nie chciał za wiele dzieciom obiecywać, co było dość mądrym zachowaniem w opinii Greya. Podróżnik spojrzał na gotową do wyjścia Lucindę.
-Chodźmy, tutaj są dokładne dane miejsca gdzie się widzimy. - Podał jej kartkę z wytycznymi i wyszedł przed dom, aby się teleportować. Głuchy trzask i mężczyzny już nie było.
-Powodzenia! - Rzucił im jeszcze Baxter w progu domostwa.
|Idziemy tutaj
-Baxter, wyruszamy za chwilę aby odnaleźć obóz jaki zaznaczyła twoja żona. - Zaczął Grey, a mężczyzna otworzył szerzej oczy.
-Idę z wami! - Oznajmił nagle.
-Absolutnie nie. - Przerwał mu stanowczo botanik, może trochę za ostro, ale nie mógł dopuścić aby mugol szedł z nimi.-Jesteś potrzebny tutaj. Twoje dzieci cię potrzebują. Mojego brata też teraz nie będzie, pomożesz mojej matce. Będę wdzięczny jeżeli to zrobisz. - Dodał po chwili nie chcąc mówić mu wprost, że będzie ich opóźniał, a oni zamiast skupić się na misji będą patrzyli na niego i ratowali jego skórę. -Jak ma na imię twoja żona?
-Alice… Alice Evans. - Baxter pogładził po głowie chłopczyka, który na dźwięk imienia matki ożywił się.
-Czy ci państwo znajdą mamę? - Zapytał cichym głosikiem, niczym małe zwierzątko siedzące w kącie.
-Ci państwo pójdą za mapą mamy i wszystkiego się dowiemy. - Widać, że Baxter nie chciał za wiele dzieciom obiecywać, co było dość mądrym zachowaniem w opinii Greya. Podróżnik spojrzał na gotową do wyjścia Lucindę.
-Chodźmy, tutaj są dokładne dane miejsca gdzie się widzimy. - Podał jej kartkę z wytycznymi i wyszedł przed dom, aby się teleportować. Głuchy trzask i mężczyzny już nie było.
-Powodzenia! - Rzucił im jeszcze Baxter w progu domostwa.
|Idziemy tutaj
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
05.02.1958
Minęło już kilka miesięcy od ostatniego spotkania z Herbertem, ba, od tamtego czasu pomiędzy nimi nastała bezwzględna i niepokojąca cisza. Choć w przeszłości niejednokrotnie zdarzały się tego typu sytuacje, to jednak teraz, w obliczu wojny, Evelyn martwiła się o przyjaciela zdecydowanie bardziej. Pamiętała, że już przy ostatniej rozmowie wspominał o tym, że ma swego rodzaju kłopoty, a ona nie przycisnęła go widocznie zbyt mocno do ściany, by się dowiedzieć konkretnie co to dla niego oznaczało. Z początku nie miała powodów do zmartwień, sama była pochłonięta pracą i chaosem, który niespodziewanie wgarnął w jej życie, niszcząc wszystkie fasady względnego spokoju. Każdy miesiąc witał ją czymś nowym, nieprzewidzianym, pochłaniając ogromne pokłady jej energii, cierpliwości i przede wszystkim czasu, a dodatkowo musiała mierzyć się z pełniami. Za każdym razem jednak myśl o przyjacielu wędrowała jej z tyłu głowy, miliony razy miała pokusić się o wysłanie sowy, ale czy zwyczajne słowa przelane na pergamin wystarczyłyby w tej sytuacji? Czy to by ją uspokoiło? Widocznie nie, skoro akurat dziś wyściubiła nos poza własną ziemię i właśnie kroczyła dumnie i trochę zbyt pospiesznie przez trawnik na ziemiach Greengrove Farm, dzierżąc w dłoni kosz z którego wydobywał się brzdąkający dźwięk obijających się o siebie butelek.
Stanęła przed drzwiami domu i z bijącym odrobinę za szybko sercem uniosła dłoń, pukając wystarczająco dosadnie, by domownik miał szansę usłyszeć dobijającego się do drzwi niezapowiedzianego gościa. Złapała ciężkawy kosz w obie dłonie, odciążając na moment zmęczoną rękę i czekała. Tylko, że… Nic się nie wydarzyło. Zmarszczyła brwi w konsternacji, wpatrując się odrobinę za długo w konkretne wyżłobienie. – Herbercie, to ja, Evelyn – spróbowała ponownie, tym razem dodając słowa, akcentując wyraziście każde z nich. Rozejrzała się dookoła, jakby próbowała dojrzeć kogoś na zewnątrz, przecież nie była pewna, że przyjaciel znajduje się w domu, w końcu skąd mogłaby to przewidzieć? Była już wyraźnie podirytowana i przede wszystkim zaniepokojona niczym przewrażliwiona kwoka, która martwiła się o własne kurczęta, co, jakby się głębiej zastanowić, nie było wcale nietrafionym porównaniem. Evelyn w przeszłości często podchodziła do Herberta nadopiekuńczo, ale to głównie dlatego, że tak jak mało kto uwielbiał pakować się w kłopoty, których skutki później zaleczała kruczowłosa, może nie stricte leczyła, ale doprowadzała do skutecznego zapomnienia o bólu, co przytępiało również zmysły – standardowe działanie niezawodnego leku, jakim był alkohol.
Kilka minut później wyraźnie opuściła ją cierpliwość, czyżby spał? A może ją ignorował w swojej opieszałości za to, że się nie odzywała? Ewentualnie właśnie obserwował ją z miejsca poza jej zasięgiem i śmiał się, że oto Evelyn Despenser zeszła ze swoich ziem, by nakopać mu do tyłka. Niezależnie od powodu jego ociągania się z otwarciem drzwi, postanowiła zacząć działać nieco bardziej… Adekwatnie do sytuacji. – Grey! – wyrzekła złowrogo, zdecydowanie podnosząc ton głosu i uderzając pięścią trzykrotnie w drzwi, co już z pewnością nie było jedynie standardowym pukaniem – Nie chcesz się przekonać, co się stanie, jeżeli zaraz nie otworzysz tych cholernych drzwi! – zagroziła głośno, rozgrzewając się poniekąd własnym uniesieniem targających emocji. Przecież, na Merlina, ktoś musiał być w tym momencie w domu, a po tych słowach miała nadzieję, że ów osoba weźmie je do siebie na tyle, by chociaż sprawdzić z kim ma tu do czynienia.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Leżał wyciągnięty na kanapie, z gramofonu sączył się jazz, który idealnie współgrał z trzaskającym ogniem w kominku. Hall całymi dniami siedział na ziemiach Prewettów wykonując zadania dla lorda Archibalda, głównie hodowaniem warzyw oraz roślin pod zaopatrzenie medyczne, sam pracując przez jakiś czas w świętym Mungu miał dość spore doświadczenie w tej kwestii. Hattie siedziała u Sproutów pomagając swoim krewnym więc Herbert siedział sam. Nie pisał też do Florki, ponieważ wiedział, że zaraz by przybiegła aby go besztać i jednocześnie krzątać się chcąc mu pomóc, a on zwyczajnie musiał odespać wyprawę do Exmoor i wraku statku, który okazał się jego przekleństwem. Jedna noga poharatana, a druga skręcona w kostce, wspaniały ratunek nie ma co. Leżąc z okładem na opuchniętej kostce przysypiał na kanapie zdając sobie sprawę, że to nie był koniec działań przy wraku. Ludzie mówili, że było w tym coś więcej, że nie rozbił się w wyniku sztormu. Musieli dowiedzieć się wszystkich szczegółów na ten temat, rozgryźć sprawę, bo jeżeli stali za tym poplecznicy samozwańczego lorda, to znaczy, że statek wiózł coś cennego lub kogoś. Jednak na razie Grey nie nadawał się na żadne misje, musiał złapać oddech i odpocząć bo od ostatniego miesiąca nic innego nie robił tylko ścigał szmalcowników, ratował uchodźców i rozbitków; nie potrafił już stać z boku i tylko patrzeć. Realnie zaangażował się w wojnę i musiał być bardzo ostrożny w swoim działaniu. Nazwisko Grey nie powinno wypłynąć, nawet zaczął się zastanawiać nad pseudonimem by nie narażać matki ani brata, którzy działali na rzecz Zakonu ale jako zaplecze, nie zaś na froncie jak to właśnie czynił Herbert.
Przeciągnął się mocno i przymknął oczy pozwalając aby sen objął go swoimi ramionami i przyniósł obrazy. Raz była to rzeka latem, w której jako dzieciak kąpał się wraz z bratem, a matka z ojcem siedzieli na kocu wraz z Hazel i grali w kalambury. Ten sielski widok przeszedł płynnie w szklarnie Hogwartu gdzie uczyli się o budowaniu odpowiednich skrzynek na sadzonki, użył wtedy młotka czym część uczniów zaskoczył, bo przecież wystarczyła do tego magia. Stuk, stuk, stuk… Uderzenia młotka o gwoździe stawało się coraz bardziej wyraźne, aż nagle usłyszał dziki krzyk: “Grey!”, który sprawił, że się zerwał do pozycji pół siedzącej, a pamiętnik, który trzymał jeszcze jakiś czas temu w dłoni upadł na ziemię. Przetarł zaspane oczy, okład z kostek lodu zamienił się w wodę, która spływała na kanapę.
-Zaraza… - Wychrypiał nasłuchując łomotu do drzwi.-Despenser? - Nie spodziewał się usłyszeć jej głosu, nie tutaj, nie teraz. Zajęło mu parę sekund nim się zorientował, że to nie sen i kobieta dobija się do drzwi farmy. Minęło kilka miesięcy od kiedy ostatni raz się widzieli. Nie pisał do niej listów, ale wyszedł z założenia, że gdyby coś się działo to kobieta by się odezwała. Brak wiadomości było całkiem dobrą informacją, choć może nie w czasach wojny. -Już idę! Nie piekl się! - Zawołał głośno zbierając się z kanapy. Po czym sięgnął po różdżkę, bo nie miał ochoty kuśtykać przez pół domu. Machnął nią, a drzwi wejściowe zostały otwarte. -Wejdź! - Zaczął zbierać resztki po okładzie i wstał z kanapy gotów przyjąć wykład lub wymowne spojrzenie kobiety jak tylko zobaczy w jakim stanie znajduje się Grey. Na widok Evelyn wkraczającej do salonu uśmiechnął się szeroko jakby nic się stało. -Despenser, mamy chyba jakieś święto o którym nie wiem?
Przeciągnął się mocno i przymknął oczy pozwalając aby sen objął go swoimi ramionami i przyniósł obrazy. Raz była to rzeka latem, w której jako dzieciak kąpał się wraz z bratem, a matka z ojcem siedzieli na kocu wraz z Hazel i grali w kalambury. Ten sielski widok przeszedł płynnie w szklarnie Hogwartu gdzie uczyli się o budowaniu odpowiednich skrzynek na sadzonki, użył wtedy młotka czym część uczniów zaskoczył, bo przecież wystarczyła do tego magia. Stuk, stuk, stuk… Uderzenia młotka o gwoździe stawało się coraz bardziej wyraźne, aż nagle usłyszał dziki krzyk: “Grey!”, który sprawił, że się zerwał do pozycji pół siedzącej, a pamiętnik, który trzymał jeszcze jakiś czas temu w dłoni upadł na ziemię. Przetarł zaspane oczy, okład z kostek lodu zamienił się w wodę, która spływała na kanapę.
-Zaraza… - Wychrypiał nasłuchując łomotu do drzwi.-Despenser? - Nie spodziewał się usłyszeć jej głosu, nie tutaj, nie teraz. Zajęło mu parę sekund nim się zorientował, że to nie sen i kobieta dobija się do drzwi farmy. Minęło kilka miesięcy od kiedy ostatni raz się widzieli. Nie pisał do niej listów, ale wyszedł z założenia, że gdyby coś się działo to kobieta by się odezwała. Brak wiadomości było całkiem dobrą informacją, choć może nie w czasach wojny. -Już idę! Nie piekl się! - Zawołał głośno zbierając się z kanapy. Po czym sięgnął po różdżkę, bo nie miał ochoty kuśtykać przez pół domu. Machnął nią, a drzwi wejściowe zostały otwarte. -Wejdź! - Zaczął zbierać resztki po okładzie i wstał z kanapy gotów przyjąć wykład lub wymowne spojrzenie kobiety jak tylko zobaczy w jakim stanie znajduje się Grey. Na widok Evelyn wkraczającej do salonu uśmiechnął się szeroko jakby nic się stało. -Despenser, mamy chyba jakieś święto o którym nie wiem?
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była gotowa wyrządzić piekło na ziemi, dostać się do tego domu, choćby wymagało to popełnienia głupoty i narażenia się na gniew gospodarzy. Przez lata nauczyła się bowiem, że nie wolno ignorować przeczuć, zrobiła to już w końcu kilkukrotnie, co zresztą doprowadziło ją do likantropii, więc tym razem nie zamierzała ryzykować i oczekiwać na sowę z wieściami o śmierci. Nie miała zamiaru na to pozwolić, nawet jeżeli oznaczało to wyjście z własnej strefy komfortu, zupełnie tak, jak dziś, gdy tu przybyła, choć nie powinna w ogóle wkraczać na tereny Anglii – jakiekolwiek by one nie były.
Wraz z otwarciem drzwi i donośnym głosem, który z westchnieniem ulgi przypisała Herbertowi, wkroczyła do domu, prędko przemierzając korytarze, w których ścianach echem odbijał się dźwięk szczękających o siebie butelek z jej kosza. Weszła, nie, wpadła do salonu z twarzą wymalowaną złością i obawą. Od razu swym czujnym spojrzeniem zlustrowała mężczyznę z góry do dołu i z powrotem i powoli gniew zaczął odpuszczać, choć nie umknęły jej pojedyncze, wręcz drobne uszczerbki na zdrowiu, których gdzieś się nabawił. – Święto o którym nie wiesz, Grey? – uniosła jedną z brwi, patrząc na mężczyznę wymownie swymi stalowoniebieskimi oczami, przykuwając jego wzrok i szukając w spojrzeniu czegoś, co mogłoby ją naprowadzić na informację, cóż ten znów przeskrobał. Czyżby naprawdę czuł się tak wspaniale, że zupełnie nic mu nie doskwierało? Zamierzała to szybko sprawdzić. Zaledwie kilkoma krokami zbliżyła się do przyjaciela i bezpardonowo wcisnęła mu do rąk ciężki kosz, którego brak w dłoniach od razu wywołał uczucie ulgi. – Przyszłam świętować fakt, że żyjesz i masz wszystkie części ciała na miejscu, choć jednak uważam, że za twoje milczenie, powinnam ci pewne z nich skopać – przyznała wprost, bez ogródek, których stosować nie potrafiła. – A to? – wskazała na kosz – To prezent z okazji tego święta – mruknęła głosem podszytym ironią i zniecierpliwieniem, dobrze się stało, że zabrała go ze sobą, jej samej się dzisiaj przyda zdecydowanie bardziej niżeli wpierw myślała. Wraz z odejściem wstępnych obaw, miała wrażenie, że coś jej jednak umknęło. Czy chodziło o kogoś innego? Skąd się w niej wzięły te przeczucia? Znów wróciły koszmary? Zdjęła gruby, ciemny płaszcz, by zaraz potem opaść na kanapę, nie mając sobie za nic faktu, że tak nie wypada, damą przecież nie była i oboje doskonale o tym wiedzieli.
Dojście do siebie i własnych myśli zajęło jej zdecydowanie kilka dłuższych chwil, w których ukryła twarz w dłoniach, mocniej przyciskając palce do skroni, jakby musiała pomyśleć, zastanowić się nad tym, co powiedzieć. Odpuściła wreszcie, wypuszczając ciężko nagromadzone powietrze. – Na Merlina, Grey, musisz zacząć wysyłać mi sowy, nie chcę stracić przyjaciela, nie chcę się bać, że wojna odbierze mi możliwość rugania cię za twoje głupoty. To już nie jest zabawa, byle bójki w barze, gdzie zbierze się kilka siniaków. Doskonale wiem, że ty nie będziesz wegetował, nie będziesz chować głowy w piasek i oczekiwać na zakończenie konfliktu, bo jesteś, na nieszczęście, zbyt bardzo do mnie podobny – wypluła z siebie potok drżących słów, tak, oto ta silna i niezłomna Despenser zaczęła odczuwać obawy, bo choć o własne życie nie martwiła się wcale, to życie innych, tych bliskich jej sercu, przyjaciół i powierników, były czymś o zgoła innym priorytecie. Wiedziała, że powinna tu wpaść i urządzić wojnę spojrzeń, przepychać się, przekomarzać, a na końcu wesoło roześmiać, tak jak robiła to zawsze, ale ją samą ostatnie miesiące zaczęły rozdzierać i jeżeli ona zdecydowanie częściej ładowała się tam, gdzie nie powinna, to miała pewność, że u Herberta poszło to jeszcze o krok dalej. – Powiedz mi, na czym stoisz. Musisz Herbercie – posłała mu spojrzenie, które mówiło jasno, że zaczęła się po ostatnim spotkaniu domyślać, co też przyjaciel ma w zamiarach i do czego dąży. Chciała to usłyszeć, nawet jeżeli ten będzie musiał ją oszukać i przeinaczyć prawdę, ona dojdzie do wszystkiego między wierszami, ponieważ znała go nie od dziś i sama stosowała wiele podobnych sztuczek, przy próbach wymigiwania się.
- Bimber 1l
- 2x Porter Starego Sue po 0,5l
Wraz z otwarciem drzwi i donośnym głosem, który z westchnieniem ulgi przypisała Herbertowi, wkroczyła do domu, prędko przemierzając korytarze, w których ścianach echem odbijał się dźwięk szczękających o siebie butelek z jej kosza. Weszła, nie, wpadła do salonu z twarzą wymalowaną złością i obawą. Od razu swym czujnym spojrzeniem zlustrowała mężczyznę z góry do dołu i z powrotem i powoli gniew zaczął odpuszczać, choć nie umknęły jej pojedyncze, wręcz drobne uszczerbki na zdrowiu, których gdzieś się nabawił. – Święto o którym nie wiesz, Grey? – uniosła jedną z brwi, patrząc na mężczyznę wymownie swymi stalowoniebieskimi oczami, przykuwając jego wzrok i szukając w spojrzeniu czegoś, co mogłoby ją naprowadzić na informację, cóż ten znów przeskrobał. Czyżby naprawdę czuł się tak wspaniale, że zupełnie nic mu nie doskwierało? Zamierzała to szybko sprawdzić. Zaledwie kilkoma krokami zbliżyła się do przyjaciela i bezpardonowo wcisnęła mu do rąk ciężki kosz, którego brak w dłoniach od razu wywołał uczucie ulgi. – Przyszłam świętować fakt, że żyjesz i masz wszystkie części ciała na miejscu, choć jednak uważam, że za twoje milczenie, powinnam ci pewne z nich skopać – przyznała wprost, bez ogródek, których stosować nie potrafiła. – A to? – wskazała na kosz – To prezent z okazji tego święta – mruknęła głosem podszytym ironią i zniecierpliwieniem, dobrze się stało, że zabrała go ze sobą, jej samej się dzisiaj przyda zdecydowanie bardziej niżeli wpierw myślała. Wraz z odejściem wstępnych obaw, miała wrażenie, że coś jej jednak umknęło. Czy chodziło o kogoś innego? Skąd się w niej wzięły te przeczucia? Znów wróciły koszmary? Zdjęła gruby, ciemny płaszcz, by zaraz potem opaść na kanapę, nie mając sobie za nic faktu, że tak nie wypada, damą przecież nie była i oboje doskonale o tym wiedzieli.
Dojście do siebie i własnych myśli zajęło jej zdecydowanie kilka dłuższych chwil, w których ukryła twarz w dłoniach, mocniej przyciskając palce do skroni, jakby musiała pomyśleć, zastanowić się nad tym, co powiedzieć. Odpuściła wreszcie, wypuszczając ciężko nagromadzone powietrze. – Na Merlina, Grey, musisz zacząć wysyłać mi sowy, nie chcę stracić przyjaciela, nie chcę się bać, że wojna odbierze mi możliwość rugania cię za twoje głupoty. To już nie jest zabawa, byle bójki w barze, gdzie zbierze się kilka siniaków. Doskonale wiem, że ty nie będziesz wegetował, nie będziesz chować głowy w piasek i oczekiwać na zakończenie konfliktu, bo jesteś, na nieszczęście, zbyt bardzo do mnie podobny – wypluła z siebie potok drżących słów, tak, oto ta silna i niezłomna Despenser zaczęła odczuwać obawy, bo choć o własne życie nie martwiła się wcale, to życie innych, tych bliskich jej sercu, przyjaciół i powierników, były czymś o zgoła innym priorytecie. Wiedziała, że powinna tu wpaść i urządzić wojnę spojrzeń, przepychać się, przekomarzać, a na końcu wesoło roześmiać, tak jak robiła to zawsze, ale ją samą ostatnie miesiące zaczęły rozdzierać i jeżeli ona zdecydowanie częściej ładowała się tam, gdzie nie powinna, to miała pewność, że u Herberta poszło to jeszcze o krok dalej. – Powiedz mi, na czym stoisz. Musisz Herbercie – posłała mu spojrzenie, które mówiło jasno, że zaczęła się po ostatnim spotkaniu domyślać, co też przyjaciel ma w zamiarach i do czego dąży. Chciała to usłyszeć, nawet jeżeli ten będzie musiał ją oszukać i przeinaczyć prawdę, ona dojdzie do wszystkiego między wierszami, ponieważ znała go nie od dziś i sama stosowała wiele podobnych sztuczek, przy próbach wymigiwania się.
- Bimber 1l
- 2x Porter Starego Sue po 0,5l
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Przyjął kosz z niemałym wysiłkiem, ale mimo wszystko trzymał go wytrwale w dłoniach, tylko po to aby odstawić na stolik i zajrzeć do środka.
-Jak zwykle masz najlepsze remedium na wszystko. - Powiedział z rozbawieniem w głosie wyciągając z jego wnętrza butelki. Pokuśtykał więc do kuchni z zamiarem przyniesienia odpowiednich naczyń. Postawił szklanki na stoliku i sięgnął na początek po Portera. Otworzył sprawnie butelkę, rozlał jej zawartość i podał pełną szklankę kobiecie. -Mnie skopać tyłek? Auć, to bolało. Zwłaszcza, że sam otrzymałem od ciebie listów… Ile? - Spojrzał wymownie na Despenser. -Zero. - Dodał jeszcze dobitnie jakby sama nie wiedziała jak wiele słów przelała na papier i posłała do niego. Upił łyk Portera i przysiadł na kanapie, wyciągając nogę przed siebie. Słuchał potoku słów jakie wylatywały z ust Evelyn mając pełną świadomość, że ta ma rację. Sam nie chciał tracić przyjaciół, dowiadywać się o nich nagłej śmierci. Przeczesał dłonią rozczochrane włosy i potarł dłonią podbródek, typowym dla siebie gestem roztargnienia. Wiedział czego oczekiwała, ale nie mógł mówić wszystkiego, naraziłby tym ją i chociaż silna i niezłomna Despenser nie załamała się pod naporem informacji to ich posiadanie mogło by już jej zaszkodzić oraz Zakonowi; na to nie mógł pozwolić. Głupcem by był gdyby jednak udawał, że się nie dzieje, a jego kontuzja wynika z tego, że rąbał drewno na tyłach domów. Takim podejściem obraziłby przyjaciółkę i wykazał się niezwykłą niewdzięcznością.
-Działam dla Zakonu, co zresztą raczej nie jest niczym zaskakującym. - Odezwał się w końcu. -Ostatnio bardzo dużo i widzę śmierć. Zdecydowanie zbyt wiele śmierci. Takiej bezsensownej i zupełnie niepotrzebnej. Śmierć ludzi, którzy urodzili się w niewłaściwej rodzinie. - Pociągnął solidny łyk ze szklanki.-Tego nabawiłem się w rozbitym statku, uratowaliśmy garstkę rozbitków… Nie wiemy, co dokładnie było przyczyną tej tragedii, ale nie był to żywioł. - Spojrzał niebieskimi oczami na kobietę, a krył się w nich cień, który kładł się też na twarzy Greya. -Ścigałem szpicla Rycerzy, który doprowadził do śmierci wielu niewinnych osób. Odkryłem obóz uchodźców niedaleko stąd, a w Greengrove przez jakiś czas pomieszkiwał mugol z trójką dzieci, którzy uciekali przed czystkami. - Poprawił się na kanapie. -Myślałem, że wojna ominie Greengrove Farm, ale tak się nie stało. Jestem w jej centrum. I nie mam zamiaru się cofnąć. - Zacisnął mocniej szczęki, a jego rysy wyostrzyły się niebezpiecznie. Mówił otwarcie bez używania niedomówień, choć nie zdradzał miejsc gdzie się to działo ani kto z nim był. Nie mógł tego zrobić, jednak unikanie tematu też nie miało sensu. Trwała wojna, byli w niej, żyli nią, nawet jeżeli nie wszyscy walczyli to odczuwali jej skutki. Odbijały się na każdym, jak nieznośna czkawka, której nie można się pozbyć.
-Jak zwykle masz najlepsze remedium na wszystko. - Powiedział z rozbawieniem w głosie wyciągając z jego wnętrza butelki. Pokuśtykał więc do kuchni z zamiarem przyniesienia odpowiednich naczyń. Postawił szklanki na stoliku i sięgnął na początek po Portera. Otworzył sprawnie butelkę, rozlał jej zawartość i podał pełną szklankę kobiecie. -Mnie skopać tyłek? Auć, to bolało. Zwłaszcza, że sam otrzymałem od ciebie listów… Ile? - Spojrzał wymownie na Despenser. -Zero. - Dodał jeszcze dobitnie jakby sama nie wiedziała jak wiele słów przelała na papier i posłała do niego. Upił łyk Portera i przysiadł na kanapie, wyciągając nogę przed siebie. Słuchał potoku słów jakie wylatywały z ust Evelyn mając pełną świadomość, że ta ma rację. Sam nie chciał tracić przyjaciół, dowiadywać się o nich nagłej śmierci. Przeczesał dłonią rozczochrane włosy i potarł dłonią podbródek, typowym dla siebie gestem roztargnienia. Wiedział czego oczekiwała, ale nie mógł mówić wszystkiego, naraziłby tym ją i chociaż silna i niezłomna Despenser nie załamała się pod naporem informacji to ich posiadanie mogło by już jej zaszkodzić oraz Zakonowi; na to nie mógł pozwolić. Głupcem by był gdyby jednak udawał, że się nie dzieje, a jego kontuzja wynika z tego, że rąbał drewno na tyłach domów. Takim podejściem obraziłby przyjaciółkę i wykazał się niezwykłą niewdzięcznością.
-Działam dla Zakonu, co zresztą raczej nie jest niczym zaskakującym. - Odezwał się w końcu. -Ostatnio bardzo dużo i widzę śmierć. Zdecydowanie zbyt wiele śmierci. Takiej bezsensownej i zupełnie niepotrzebnej. Śmierć ludzi, którzy urodzili się w niewłaściwej rodzinie. - Pociągnął solidny łyk ze szklanki.-Tego nabawiłem się w rozbitym statku, uratowaliśmy garstkę rozbitków… Nie wiemy, co dokładnie było przyczyną tej tragedii, ale nie był to żywioł. - Spojrzał niebieskimi oczami na kobietę, a krył się w nich cień, który kładł się też na twarzy Greya. -Ścigałem szpicla Rycerzy, który doprowadził do śmierci wielu niewinnych osób. Odkryłem obóz uchodźców niedaleko stąd, a w Greengrove przez jakiś czas pomieszkiwał mugol z trójką dzieci, którzy uciekali przed czystkami. - Poprawił się na kanapie. -Myślałem, że wojna ominie Greengrove Farm, ale tak się nie stało. Jestem w jej centrum. I nie mam zamiaru się cofnąć. - Zacisnął mocniej szczęki, a jego rysy wyostrzyły się niebezpiecznie. Mówił otwarcie bez używania niedomówień, choć nie zdradzał miejsc gdzie się to działo ani kto z nim był. Nie mógł tego zrobić, jednak unikanie tematu też nie miało sensu. Trwała wojna, byli w niej, żyli nią, nawet jeżeli nie wszyscy walczyli to odczuwali jej skutki. Odbijały się na każdym, jak nieznośna czkawka, której nie można się pozbyć.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowała przyjaciela z uniesioną brwią, zupełnie jakby wiedziała, że nie przyzna się wprost do tego, że coś go boli. Prychnęła, wywracając oczami. – Zawsze dysponuję skutecznym lekarstwem – przyznała, jakby to była oczywista oczywistość. Nie miała zamiaru rozczulać się nad przyjacielem, dopóki mógł chodzić, to nic mu nie było, przynajmniej na jej logikę. Nie trzeba było jednak mówić, że i to przyczyniało się do jej zmartwień, ile razy jeszcze Grey będzie mieć szczęście? Kiedy trafi się moment w którym przestanie choć na krótką chwilę uważać, tracąc swą czujność? Zagryzła zęby, podczas przyjmowania szklanki z trunkiem, jakby ten sposób zapobiegał gorzkim słowom, które cisnęły jej się na język. Upiła solidny łyk portera i zaraz objawiła swoje oburzenie. – Ja, w przeciwieństwie do niektórych tu zebranych, siedzę na farmie i pracuję. Nie biegam za wyzwoleniem, nie kręcę się wokół Londynu, jedynie próbuję ratować to, co niszczą ci wyściubiający nos z ogarniętej pożogą Anglii na ziemie Szkockie. Może i nie jest stuprocentowo bezpiecznie, ale na litość, Herbercie, ja jestem cała i zdrowa, a ty? – wskazała szklanką na jego nogi, którym ciężej było teraz go unieść, stabilizować, trzymać w pionie. Dziś była to zwykła kontuzja, może skręcenie, może naciągnięcie, ale czy tak będzie zawsze? Ona nie miała zamiaru mieszać się w żaden konflikt, chciała pozostać pomiędzy, rozrywana przez każdą ze stron, którą musiała odpychać, by utrzymywać swoją niezależność i zdanie, że każdy jest winien śmierci. Każdy jest odpowiedzialny za morderstwa, niezależnie od strony, poglądów, brania, czy nie brania udziału w rewolucji. Kiedyś będą wymieniali zmarłych jako statystykę, jakby to były tylko liczby, a nie ludzie, którzy żyli, czuli, mieli własne historie. Nikt już nie miał czystego sumienia.
Marszczyła brwi, zaciskając jednocześnie coraz mocniej usta w wąską kreskę. Obserwowała przyjaciela i miała wrażenie, że z każdą chwilą walczy ze sobą, własnym sumieniem, tym, co chciał powiedzieć i tym, czego powiedzieć nie mógł. Spodziewała się tych słów, które zaczęły nagle wypływać spomiędzy jego ust, ale spodziewanie się jest czymś zgoła innym, od nagłego przyjęcia prawdy. Rozchyliła usta, jednak nie po to, by przerwać potok słów, a po to, by jednym haustem dopić trunek. Wiedziała, że to nie będzie bardzo pomocne, ale jednak pomoże jej przełknąć gorzką prawdę, jak truciznę, którą musiała przyjąć, by przebrnąć przez prawdę, której, wydawać by się mogło, że nigdy nie chciała usłyszeć.
- I będziesz jej widział jeszcze więcej. Im silniejszy jest opór, tym bardziej zażarty będzie atak. Najgorsze dopiero nadejdzie. Będą ginąć ci, którzy z wojną nie mają nic wspólnego. Będą ginąć niewinni, niezależnie od pochodzenia. To jest jak plaga, a ty chcesz być w samym jej środku... Jesteś na to gotowy? Niezależnie od tego, czy po zakończeniu będziesz uznawany za bohatera, czy może wręcz przeciwnie, za mordercę? Jesteś gotowy poświęcić życie? Nie tylko swoje, ale też i bliskich? – Nie była tą, która zapyta – dlaczego? Nie miała zamiaru prawić morałów, dopytywać, próbować uzyskać jak największą ilość informacji. Ta wiedza byłaby jej zbędna. Jej stosunek do konfliktu był, jaki był, nie potrzebowała wiedzieć zbyt dużo o tym, co działo się w samym środku. Chciała jednak mieć pewność, że jej przyjaciel, ten, który ją rozumiał, który wspierał ramieniem, który ją rozumiał, który doprowadzał ją niejednokrotnie do śmiechu, tak samo jak i do złości… Że rozumie to, na co się pisze. Ugrupowania wciągają w szeregi i nigdy nie wypuszczają, jeżeli on zajdzie zbyt daleko, to przepadnie tam na zawsze, bez możliwości odwrotu – przynajmniej tak to widziała Evelyn, czerpiąc wiedzę z historii, którą tak lubowała się zaczytywać. – Nie rozumiem twojego wyboru Herbercie, ale wiedz, że go szanuję. Jesteś zdecydowanie lepszy ode mnie, masz w sobie więcej współczucia i poczucia powinności walki za tych, którzy sami obronić się nie mogą – przyznała z westchnieniem, odstawiając szklankę na stolik, jakby się bała, że trzymając szkło dalej w tych pozornie kruchych dłoniach, zmiażdży ją na drobny mak.
Marszczyła brwi, zaciskając jednocześnie coraz mocniej usta w wąską kreskę. Obserwowała przyjaciela i miała wrażenie, że z każdą chwilą walczy ze sobą, własnym sumieniem, tym, co chciał powiedzieć i tym, czego powiedzieć nie mógł. Spodziewała się tych słów, które zaczęły nagle wypływać spomiędzy jego ust, ale spodziewanie się jest czymś zgoła innym, od nagłego przyjęcia prawdy. Rozchyliła usta, jednak nie po to, by przerwać potok słów, a po to, by jednym haustem dopić trunek. Wiedziała, że to nie będzie bardzo pomocne, ale jednak pomoże jej przełknąć gorzką prawdę, jak truciznę, którą musiała przyjąć, by przebrnąć przez prawdę, której, wydawać by się mogło, że nigdy nie chciała usłyszeć.
- I będziesz jej widział jeszcze więcej. Im silniejszy jest opór, tym bardziej zażarty będzie atak. Najgorsze dopiero nadejdzie. Będą ginąć ci, którzy z wojną nie mają nic wspólnego. Będą ginąć niewinni, niezależnie od pochodzenia. To jest jak plaga, a ty chcesz być w samym jej środku... Jesteś na to gotowy? Niezależnie od tego, czy po zakończeniu będziesz uznawany za bohatera, czy może wręcz przeciwnie, za mordercę? Jesteś gotowy poświęcić życie? Nie tylko swoje, ale też i bliskich? – Nie była tą, która zapyta – dlaczego? Nie miała zamiaru prawić morałów, dopytywać, próbować uzyskać jak największą ilość informacji. Ta wiedza byłaby jej zbędna. Jej stosunek do konfliktu był, jaki był, nie potrzebowała wiedzieć zbyt dużo o tym, co działo się w samym środku. Chciała jednak mieć pewność, że jej przyjaciel, ten, który ją rozumiał, który wspierał ramieniem, który ją rozumiał, który doprowadzał ją niejednokrotnie do śmiechu, tak samo jak i do złości… Że rozumie to, na co się pisze. Ugrupowania wciągają w szeregi i nigdy nie wypuszczają, jeżeli on zajdzie zbyt daleko, to przepadnie tam na zawsze, bez możliwości odwrotu – przynajmniej tak to widziała Evelyn, czerpiąc wiedzę z historii, którą tak lubowała się zaczytywać. – Nie rozumiem twojego wyboru Herbercie, ale wiedz, że go szanuję. Jesteś zdecydowanie lepszy ode mnie, masz w sobie więcej współczucia i poczucia powinności walki za tych, którzy sami obronić się nie mogą – przyznała z westchnieniem, odstawiając szklankę na stolik, jakby się bała, że trzymając szkło dalej w tych pozornie kruchych dłoniach, zmiażdży ją na drobny mak.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Znosił kazanie Despenser w ciszy i spokoju, choć coś wewnątrz się w nim zagotowało i nie wiedział dlaczego. Czemu jej słowa tak go zezłościły? Znał poglądy przyjaciółki i jej nastawienie. Miał pełną świadomość jak wygląda jej życie a mimo wszystko słowa jakie padły z jej ust ubodły go mocno. Niczym kopniak, który odbiera oddech i na chwilę zaburza wyraźne widzenie. Upił solidny łyk, trunek palił przełyk i język, przyjemne mrowienie na chwilę uspokoiło narastający gniew. Przymknął oczy.
-Nic mi nie będzie. Za chwilę się zagoi. - Wskazał na swoje nogi i wypił do końca, tylko po to aby napełnić szklankę od nowa alkoholem przyniesionym w koszyku przez przyjaciółkę. Wojna zbierała swoje żniwa i to głównie po ich stronie. Ciągle jakieś wioski były napadane, cały czas ktoś potrzebował pomocy. Nawet w tej chwili gdzieś tam jakiś mugol tracił życie i miał pełną tego świadomość. Nie mógł uratować wszystkich. -By nie narażać rodziny od strony ojca całkowicie się od nich odcięliśmy. - Powiedział głucho. -Sama jesteś półkrwi. Nie znam ich. Tylko dlatego, że ich nie znam, mam nie walczyć o lepszy dla nich byt? - Zapytał, a w jego głosie nie było ani jednej rozbawionej nuty. -Nie da się już stać po środku. Przyjdzie taki moment, w którym każdy będzie musiał obrać stronę. I co wtedy zrobisz? - Spojrzał na nią z lekko zmarszczonymi brwiami bawiąc się na wpół opróżnioną szklanką. Która już to była? Druga? Trzecia? Przestał liczyć. - Chodzi o to, że nikt nie będzie mówił mi jak mam żyć własnym życiem, nikt nie będzie mówił mi kogo mam kochać, zwłaszcza żadna mściwa grupa, zwłaszcza wszechświat. I nie pozwolę, żeby czyjaś idea powstrzymała mnie od życia, tworzenia rodziny, realizowania siebie, wyrażania swoich poglądów. - Dopił znów do końca kolejną szklankę. Ale tym razem nie dolał sobie tylko uzupełnił naczynie przyjaciółki. -Stanie z boku nie było już opcją. - Prychnął cicho pod nosem. -Najwidoczniej mój kompleks bohatera właśnie się objawił.
Morderca, bohater wszystko jedno. Granice były bardzo zatarte, a wartości zmieniały swoje znaczenie. Świat stał się jeszcze bardziej namacalny a życie jeszcze bardziej kruche i ulotne. Nie oczekiwał, że przyjaciółka przyklaśnie jego decyzji, zbyt długo się znali aby tego od niej oczekiwał.-A może najzwyczajniej jestem durniem, który oszukuje sam siebie. - Wyciągnął się na kanapie wpatrując w strzelający ogień w kominku. -Dowiemy się za jakiś czas. - Alkohol robił swoje i już nie czuł pulsowania w kostce.
-Nic mi nie będzie. Za chwilę się zagoi. - Wskazał na swoje nogi i wypił do końca, tylko po to aby napełnić szklankę od nowa alkoholem przyniesionym w koszyku przez przyjaciółkę. Wojna zbierała swoje żniwa i to głównie po ich stronie. Ciągle jakieś wioski były napadane, cały czas ktoś potrzebował pomocy. Nawet w tej chwili gdzieś tam jakiś mugol tracił życie i miał pełną tego świadomość. Nie mógł uratować wszystkich. -By nie narażać rodziny od strony ojca całkowicie się od nich odcięliśmy. - Powiedział głucho. -Sama jesteś półkrwi. Nie znam ich. Tylko dlatego, że ich nie znam, mam nie walczyć o lepszy dla nich byt? - Zapytał, a w jego głosie nie było ani jednej rozbawionej nuty. -Nie da się już stać po środku. Przyjdzie taki moment, w którym każdy będzie musiał obrać stronę. I co wtedy zrobisz? - Spojrzał na nią z lekko zmarszczonymi brwiami bawiąc się na wpół opróżnioną szklanką. Która już to była? Druga? Trzecia? Przestał liczyć. - Chodzi o to, że nikt nie będzie mówił mi jak mam żyć własnym życiem, nikt nie będzie mówił mi kogo mam kochać, zwłaszcza żadna mściwa grupa, zwłaszcza wszechświat. I nie pozwolę, żeby czyjaś idea powstrzymała mnie od życia, tworzenia rodziny, realizowania siebie, wyrażania swoich poglądów. - Dopił znów do końca kolejną szklankę. Ale tym razem nie dolał sobie tylko uzupełnił naczynie przyjaciółki. -Stanie z boku nie było już opcją. - Prychnął cicho pod nosem. -Najwidoczniej mój kompleks bohatera właśnie się objawił.
Morderca, bohater wszystko jedno. Granice były bardzo zatarte, a wartości zmieniały swoje znaczenie. Świat stał się jeszcze bardziej namacalny a życie jeszcze bardziej kruche i ulotne. Nie oczekiwał, że przyjaciółka przyklaśnie jego decyzji, zbyt długo się znali aby tego od niej oczekiwał.-A może najzwyczajniej jestem durniem, który oszukuje sam siebie. - Wyciągnął się na kanapie wpatrując w strzelający ogień w kominku. -Dowiemy się za jakiś czas. - Alkohol robił swoje i już nie czuł pulsowania w kostce.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowała ogień, który został przywołany przez jej pierwsze słowa. Uniosła z dumą głowę, jakby chcąc wyjść ponad to, znaleźć się poza ewentualnymi oskarżeniami, widzieć jedynie fakty, nie oddawać się wyrzutom, które miała ponad sobą, zupełnie jakby miały nie istnieć. Nigdy. – Zagoi? – wypaliła ze złością, która narastała z każdą kolejną chwilą. – Tej rany do końca nie zagoisz nigdy, pozostaną blizny i oby ci przypominały o tym, co chciałbyś uzyskać – gorzkie słowa polały się echem po ścianach. Była zła, wściekła przez jego założenia. Tak bardzo kochała go miłością przyjacielską, wręcz braterską, a jednak nie mogła mu pomóc i właśnie to ściskało jej serce – była obok, mogła jedynie mówić i liczyć na to, że jej słowa zostaną wysłuchane. Wzburzyła się na kolejne słowa, porównana do reszty cierpiących czuła się co najmniej źle, parszywie, jakby nie miała prawa być wymieniana tym gronie. – Jestem, jednak nade mną nie stoi nikt, nade mną nie ma prawa, nie wiodą do mnie hordy rycerzy. Nikt nie mówi, że masz nie walczyć o słabych, ale wybieraj ich mądrze, inaczej niejedni ci się za to odpłacą – złość pulsująca w jej dłoniach posłała kolejną artylerię w przestrzeń, jednak wiedziała już, że na niewiele się to zda, Herbert był poza tym, nie miał zamiaru słuchać, wolał działać i głównie to boleśnie uderzało w serce kruczowłosej. Zaraz jednak uderzyło w nią coś zupełnie innego, nowego, pytanie o powinność, o obrócenie się ku jakiejkolwiek stronie przy konieczności. Zacisnęła mocniej usta, zmarszczyła brwi, w pełni nawrócona do złości, bezsilności, wszak to, czego doświadczyła nijak ją nastawiało wobec którejkolwiek ze stron, wolałaby za wszelką cenę pozostać tam, gdzie jest. Świat nie był czarno-biały. – Nie wiem, po prostu nie wiem! – Z poirytowania, zwykłego zbędnego zirytowania uniosła ton, wychodząc poza własną strefę komfortu. Skrzyżowała spojrzenie z przyjacielem. Nie tego chciała i nie tego się spodziewała. Co, gdyby miała wybrać? Obie strony równo niszczyły jej zaufanie, więc czy miała inny wybór, całkowicie różny od pozostania w strefie neutralnej? – Nikt ci nie mówi, co masz robić. Czy przez te lata ktoś mi mówił, co mam robić? Herbercie… Czy za jakiekolwiek władzy moi pobratymcy, w tym ja, jesteśmy wolni, równi z wami? – wytoczyła własne działa, ze złością i bólem. Czy mieli to przemyślane, czy gwarantowali wilkołakom, wszystkim obdarzonym likantropią to, czego inni się wystrzegali? Za co miała walczyć? Za czcze domysły, by potem resztę życia spędzić na przesłuchaniach w łańcuchach? Nie ufała Zakonowi tak samo, jak nie ufał Rycerzom., nawet jeżeli po jednej ze stron miała najwierniejszego z przyjaciół. On walczył za innych, za tych, co nie mają szans, jej pobratymcy byli w tym zupełnie gdzieś indziej, to oni stawiali czoła w walce, w której nikt nie gwarantował im wolności. – Ty tak uważasz – mruknęła czując, że się oddala, że jest w tym wszystkim zupełnie gdzie indziej. Odczuwała, że ciężej jej się oddycha, jakby ktoś powoli spuszczał kamień na jej pierś, jakby powoli do niej docierało, że przegrała i nic nie zdoła ugrać. Była inna, miała zupełnie inne myślenie, chciała chronić tych, na których jej zależy. Wolałaby osłaniać ich własną piersią, ale nie wszystkim była w stanie matkować, właśnie się o tym przekonywała i to było pokłosiem wojny, ciosem wprost między łopatki, bólem nieporównywalnym, bo wiedziała, że im dalej w las, tym bardziej traciła przyjaciela, nawet jeżeli ten tego nie dostrzegał. Nie mogła tak żyć, z ciężarem tajemnicy, która od tej pory będzie się pogłębiała, tworząc pomiędzy nimi tamę, bez mostu do pokonania. Osowiała, rozluźniając ramiona w poddańczym geście, jakby została zmuszona do pogodzenia się z tym faktem. Ciężar słów wezbrał się pod jej powiekami, szczypiąc ciepłem wprost w jej oczy, tworząc wilgoć na oczach, która nie znajdowała ujścia. – Jesteś durniem, tak samo, jak ja jestem tchórzem. Ja nie szukam już od dawna wybaczenia – skrzyżowała spojrzenie z przyjacielem, by po chwili wychylić łyk ze szklanki, jednak nie było w tym nic z radości. Westchnęła ciężko, jakby kamień spadł wprost na jej płuca, utrudniając jej oddychanie. – Będę obok tak długo, jak będziesz tego potrzebował, ale później zniknę. Moje powinności są inne i choć kocham cię jak brata, to nie będzie nam łatwo, mogę narazić cię na zbyt wiele – samotna łza zawędrowała po jej policzku, zgarnięta zaraz przez jej palce, jakby chciała, by to nigdy się nie wydarzyło. Herbert był jej rodziną, może nie tą z krwi, ale zastępował jej brata, będąc lepszym, niż większość ludzi na jej drodze i cierpiała na myśl o tym, że mogłaby kiedykolwiek go stracić. Posłała spojrzenie za okno, próbując uniknąć konfrontacji. Wpatrywała się w mrok zmierzchu, jakby to miało pomóc w znalezieniu odpowiedzi i ukojeniu nerwów. Jeszcze długa droga przed nimi.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Zerkał z niezadowoleniem w intensywnie niebieskich oczach na Despenser i wyciągnął różdżkę.
-Episkey - Mruknął pod nosem, a otarcia na nodze zaczęły się goić na ich oczach. Opuchlizna jeszcze była widoczna świadcząca o tym, że staw nadal był uszkodzony. To jednak nie zniechęciło podróżnika, który nie zakończył kuracji. -Arcorecte
Syknął kiedy zaklęcie opatuliło kostkę, gdyż poczuł jakby wbijano mu w nogę tysiąc małych igiełek. Opuchlizna zaczęła jednak powoli znikać, a po paru chwilach mógł swobodnie poruszać stawem skokowym. Odłożył różdżkę na bok bez słowa komentarza na kazanie przyjaciółki. Rugała go niczym matka niesforne dziecko, ale z drugiej strony wiedział, że wynikało to z troski kobiety, a nie jej złośliwości. Choć z tym ostatnim mógłby polemizować, jednak nie dziś. Westchnął przeciągle i opadł na kanapę z rezygnacją.
-Myślisz, że mam syndrom bohatera i walczę za każdego? - Zapytał unosząc brwi do góry. -Walczę dla brata, dla matki, dla Florki, dla ciebie. - Wymienił szybko kręcąc głową. Jeżeli myślała, że walczył w imię ideałów, aby komuś coś udowodnić to głęboko się myliła. Miewał zapędy społecznika, człowieka, który robi coś bezinteresownie dla innych, ale teraz było inaczej. Widział co wojna może przynieść jego rodzinie i właśnie dlatego poszedł walczyć. -Ja też nie wiedziałem. Chciałem stać z boku, ale najzwyczajniej w świecie nie mogłem. - Wyprostował się słysząc podniesiony głos, widząc jak kobietą targają emocje, jak ukazuje swoje lęki i obawy. Nie miał jej tego za złe. Wojna dotykała wszystkich, a teraz tym bardziej ją i jej pobratymców. Nie chciał jej zarzucać, że się poddała, że pozwala aby inni decydowali za nią. Nie chciał mówić jej na głos, że stanie bezczynnie sprawia, że to wróg zyskuje przewagę na tym polu. Wiedział, że Despenser ma co chronić i że oddałaby za to swoje życie. Widząc jej rozdarcie i lęk gniew zaczął z niego uchodzić jak z pękniętej dętki w rowerze. -Nie masz po co szukać wybaczenia, bo nie zrobiłaś nic złego. - Wstał ze swojego miejsca i dołożył drewna do ognia, a to zaczęło głośniej trzaskać w kominku. -Masz pełne prawo do obaw. Słuszne, bo potwierdzone historią. Chcę wierzyć, że walcząc teraz, walczę też o lepsze jutro dla ciebie. Jakkolwiek żałośnie i patetycznie to nie brzmi. - Obrócił głowę aby spojrzeć przez ramię i zobaczyć jak kobieta ociera samotną łzę spływającą po policzku. Nie wiedział co przyniesie przyszłość, nie wiedział co się może wydarzyć następnego dnia i czy wróci w jednym kawałku do domu. Chciała zapewnić mu ochronę choć minimalną, tym że się od niego odsunie, jakby sama znajomość miała skazać go na śmierć.
-Nie rób mi tego, Evelyn. - Mruknął pod nosem z rezygnacją, która osiadła na jego ramionach. Podniósł się z ziemi i wylądował obok niej na kanapie. -Komuś muszę podrzucać fragmenty moich pamiętników do czytania.
Atmosfera była ciężka i gęsta tak, że można ją było ciąć nożem i choć spodziewał się, że zaraz dostanie po uszach, to liczył, że chociaż wywoła na jej twarzy grymas, drgania kącików warg a potem kolejne kazanie jakim to jest niepoważnym durniem.
-Episkey - Mruknął pod nosem, a otarcia na nodze zaczęły się goić na ich oczach. Opuchlizna jeszcze była widoczna świadcząca o tym, że staw nadal był uszkodzony. To jednak nie zniechęciło podróżnika, który nie zakończył kuracji. -Arcorecte
Syknął kiedy zaklęcie opatuliło kostkę, gdyż poczuł jakby wbijano mu w nogę tysiąc małych igiełek. Opuchlizna zaczęła jednak powoli znikać, a po paru chwilach mógł swobodnie poruszać stawem skokowym. Odłożył różdżkę na bok bez słowa komentarza na kazanie przyjaciółki. Rugała go niczym matka niesforne dziecko, ale z drugiej strony wiedział, że wynikało to z troski kobiety, a nie jej złośliwości. Choć z tym ostatnim mógłby polemizować, jednak nie dziś. Westchnął przeciągle i opadł na kanapę z rezygnacją.
-Myślisz, że mam syndrom bohatera i walczę za każdego? - Zapytał unosząc brwi do góry. -Walczę dla brata, dla matki, dla Florki, dla ciebie. - Wymienił szybko kręcąc głową. Jeżeli myślała, że walczył w imię ideałów, aby komuś coś udowodnić to głęboko się myliła. Miewał zapędy społecznika, człowieka, który robi coś bezinteresownie dla innych, ale teraz było inaczej. Widział co wojna może przynieść jego rodzinie i właśnie dlatego poszedł walczyć. -Ja też nie wiedziałem. Chciałem stać z boku, ale najzwyczajniej w świecie nie mogłem. - Wyprostował się słysząc podniesiony głos, widząc jak kobietą targają emocje, jak ukazuje swoje lęki i obawy. Nie miał jej tego za złe. Wojna dotykała wszystkich, a teraz tym bardziej ją i jej pobratymców. Nie chciał jej zarzucać, że się poddała, że pozwala aby inni decydowali za nią. Nie chciał mówić jej na głos, że stanie bezczynnie sprawia, że to wróg zyskuje przewagę na tym polu. Wiedział, że Despenser ma co chronić i że oddałaby za to swoje życie. Widząc jej rozdarcie i lęk gniew zaczął z niego uchodzić jak z pękniętej dętki w rowerze. -Nie masz po co szukać wybaczenia, bo nie zrobiłaś nic złego. - Wstał ze swojego miejsca i dołożył drewna do ognia, a to zaczęło głośniej trzaskać w kominku. -Masz pełne prawo do obaw. Słuszne, bo potwierdzone historią. Chcę wierzyć, że walcząc teraz, walczę też o lepsze jutro dla ciebie. Jakkolwiek żałośnie i patetycznie to nie brzmi. - Obrócił głowę aby spojrzeć przez ramię i zobaczyć jak kobieta ociera samotną łzę spływającą po policzku. Nie wiedział co przyniesie przyszłość, nie wiedział co się może wydarzyć następnego dnia i czy wróci w jednym kawałku do domu. Chciała zapewnić mu ochronę choć minimalną, tym że się od niego odsunie, jakby sama znajomość miała skazać go na śmierć.
-Nie rób mi tego, Evelyn. - Mruknął pod nosem z rezygnacją, która osiadła na jego ramionach. Podniósł się z ziemi i wylądował obok niej na kanapie. -Komuś muszę podrzucać fragmenty moich pamiętników do czytania.
Atmosfera była ciężka i gęsta tak, że można ją było ciąć nożem i choć spodziewał się, że zaraz dostanie po uszach, to liczył, że chociaż wywoła na jej twarzy grymas, drgania kącików warg a potem kolejne kazanie jakim to jest niepoważnym durniem.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowała gojące się rany iście zaciekawionym spojrzeniem, sama nie potrafiła przynosić ulgi cierpiącym. – Mugole nie mają tak prosto – skwitowała z goryczą, patrząc na zaleczane rany. Herbert był silny, silniejszy niż niejeden człowiek, którego znała, ale dziś nie miało to znaczenia, bała się o niego tak samo, jak o siebie. Magia lecznicza mogła pomóc przy nieznacznych ranach, ale na ile musiał posiąść o niej wiedzę, by być w stanie poskromić większe krzywdy? Przy niej wydawało się to proste, był u siebie, nie miał presji, a na misji? Poza domem i bezpiecznym miejscem? Jakby to wyglądało, gdyby połamano mu nogi? Evelyn pamiętała, jak brat zranił ją w obie i przez to nie była w stanie się podnieść, pomóc przyjacielowi ukoić jego ból. Nie była w stanie myśleć, ale aż za dobrze mogła próbować wytężać wzrok, by patrzeć. Obraz z tamtego dnia nigdy nie zniknie sprzed jej oczu, połamane, wystające kości nigdy nie zacerują się w jej umyśle. Teraz miała myśleć, że to wszystko było takie proste? Nigdy nikt nie uspokoi jej lęków, swoje widziała.
- Walczysz dla nas? Nie, Grey, walcz dla matki, walcz dla ukochanej, ale nigdy, przenigdy nie mów, że walczysz dla mnie. Jestem inna niż wy. Teraz widzicie w nas pozytywy, przydajemy się. A co, jak będzie pokój? Zły wilkołak zjada dzieci? – prychnęła z wyczuwalną urazą, pamiętając wszystkie bajki i baśnie, którymi straszono najmłodszych czarodziei, nawet ją. Nigdy nie będzie się wpasowywać, nie będzie dobra. Teraz była, ponieważ jej wytrzymałość stanowiłaby tarczę dla walczących, co zatem później? – Pamiętam, co o nas mówiono przed wojną. Pamiętam, jak straszono nami dzieci, żeby nie oddalały się od domu. Obronisz mnie przed tym? – posłała pytanie, na które nie potrzebowała odpowiedzi. Skrzyżowała spojrzenie z Herbertem, próbując mu wyjaśnić, przekazać to, co sama widziała, o czym myślała. Chciała, bardzo chciała być jedynie zwykłą czarownicą, ale to już nigdy się nie stanie. Będzie musiała udawać, kryć się, szukać azylu, dokładnie tak, jak teraz mugole. Stanowiła niebezpieczeństwo i nikt nigdy nie będzie ufał ani jej ani jej podobnym. Była zła, ba, była wściekła, że przyjaciel bagatelizował jej problem, że ufał iż może się on zmienić. To nigdy miało nie nadejść. – Walcz o to, co masz szansę uratować – gorzkie słowa opuściły jej usta w całkowitej powadze swej treści. Radziła sobie sama, od zawsze i nie miała zamiaru w tym ustawać. Nawet jeżeli ktoś się kiedyś zainteresuje Szkocją, to ona i tak miała plan na rozwiązanie ewentualnego problemu – nieważne, czy był on skuteczny, czy też porywczy i bezsensownie głupi. O siebie musiała walczyć sama.
Skrzywiła się, czując dodatkowy ciężar na kanapie. Potrząsnęła głową, próbując wyzbyć się buzujących emocji, znajdując w swojej głowie inne, te, które wymuszały na niej złość, te, dzięki którym mogła tłumaczyć łzy bez cienia słabości. – Stanowimy dla siebie zagrożenie, jak drapieżniki, nie ludzie – mruknęła z niechęcią, wzdychając ciężko po własnych słowach, jakby i one stanowiły ciężką kotwicę, której nie mogła rzucić. – Wystarczy jeden nie przemyślany ruch, wystarczy, że mnie znajdą i się dowiedzą, że wiem. Co wtedy? – posłała pytanie w przestrzeń. Nie wspominała o możliwych torturach, o krzywdzie, której mogłaby doznać, o tym, że mogłaby to wyjawić z bólu. Po jej słowach dało się wywnioskować, że chodziło jedynie o ostateczne środki, gdzie czarodziej nie mógł nawet skutecznie kłamać. Nie chciała go narażać, nawet jeżeli jej wiedza w tym momencie była większa niż stereotypowego czarodzieja. Chciałaby o tym zapomnieć, pominąć i udawać, że istnieją tak, jak istnieli przed wojną – w błogiej nieświadomości, powoli doznając bodźców z zewnątrz.
Nie wytrzymała ciśnienia, celując zaledwie lekkim kuksańcem w żebra mężczyzny. – Pamiętniki zawsze są mile widziane, nawet jeżeli żadnego mi nie wysłałeś od dłuższego czasu – przyznała z ogromnym wyrzutem, próbując pojednać sytuację, choć ta i tak była teraz byt poważna, gęsta i bolesna, by można ją od tak naprawić. Słowa się rzekły, od teraz miało być trudniej.
- Jest Halbert? Nie mam zamiaru wracać po nocy – przyznała po dłuższej chwili spędzonej w ciszy, zupełnie tak, jakby szukała tematu. Szczerze liczyła, że drugi Grey jest poza domem i będzie mogła spać u niego, bądź na kanapie, czy gdziekolwiek indziej. Nie chciała wracać teraz, pamiętając ile niebezpieczeństw może kryć się w ciemności.
- Walczysz dla nas? Nie, Grey, walcz dla matki, walcz dla ukochanej, ale nigdy, przenigdy nie mów, że walczysz dla mnie. Jestem inna niż wy. Teraz widzicie w nas pozytywy, przydajemy się. A co, jak będzie pokój? Zły wilkołak zjada dzieci? – prychnęła z wyczuwalną urazą, pamiętając wszystkie bajki i baśnie, którymi straszono najmłodszych czarodziei, nawet ją. Nigdy nie będzie się wpasowywać, nie będzie dobra. Teraz była, ponieważ jej wytrzymałość stanowiłaby tarczę dla walczących, co zatem później? – Pamiętam, co o nas mówiono przed wojną. Pamiętam, jak straszono nami dzieci, żeby nie oddalały się od domu. Obronisz mnie przed tym? – posłała pytanie, na które nie potrzebowała odpowiedzi. Skrzyżowała spojrzenie z Herbertem, próbując mu wyjaśnić, przekazać to, co sama widziała, o czym myślała. Chciała, bardzo chciała być jedynie zwykłą czarownicą, ale to już nigdy się nie stanie. Będzie musiała udawać, kryć się, szukać azylu, dokładnie tak, jak teraz mugole. Stanowiła niebezpieczeństwo i nikt nigdy nie będzie ufał ani jej ani jej podobnym. Była zła, ba, była wściekła, że przyjaciel bagatelizował jej problem, że ufał iż może się on zmienić. To nigdy miało nie nadejść. – Walcz o to, co masz szansę uratować – gorzkie słowa opuściły jej usta w całkowitej powadze swej treści. Radziła sobie sama, od zawsze i nie miała zamiaru w tym ustawać. Nawet jeżeli ktoś się kiedyś zainteresuje Szkocją, to ona i tak miała plan na rozwiązanie ewentualnego problemu – nieważne, czy był on skuteczny, czy też porywczy i bezsensownie głupi. O siebie musiała walczyć sama.
Skrzywiła się, czując dodatkowy ciężar na kanapie. Potrząsnęła głową, próbując wyzbyć się buzujących emocji, znajdując w swojej głowie inne, te, które wymuszały na niej złość, te, dzięki którym mogła tłumaczyć łzy bez cienia słabości. – Stanowimy dla siebie zagrożenie, jak drapieżniki, nie ludzie – mruknęła z niechęcią, wzdychając ciężko po własnych słowach, jakby i one stanowiły ciężką kotwicę, której nie mogła rzucić. – Wystarczy jeden nie przemyślany ruch, wystarczy, że mnie znajdą i się dowiedzą, że wiem. Co wtedy? – posłała pytanie w przestrzeń. Nie wspominała o możliwych torturach, o krzywdzie, której mogłaby doznać, o tym, że mogłaby to wyjawić z bólu. Po jej słowach dało się wywnioskować, że chodziło jedynie o ostateczne środki, gdzie czarodziej nie mógł nawet skutecznie kłamać. Nie chciała go narażać, nawet jeżeli jej wiedza w tym momencie była większa niż stereotypowego czarodzieja. Chciałaby o tym zapomnieć, pominąć i udawać, że istnieją tak, jak istnieli przed wojną – w błogiej nieświadomości, powoli doznając bodźców z zewnątrz.
Nie wytrzymała ciśnienia, celując zaledwie lekkim kuksańcem w żebra mężczyzny. – Pamiętniki zawsze są mile widziane, nawet jeżeli żadnego mi nie wysłałeś od dłuższego czasu – przyznała z ogromnym wyrzutem, próbując pojednać sytuację, choć ta i tak była teraz byt poważna, gęsta i bolesna, by można ją od tak naprawić. Słowa się rzekły, od teraz miało być trudniej.
- Jest Halbert? Nie mam zamiaru wracać po nocy – przyznała po dłuższej chwili spędzonej w ciszy, zupełnie tak, jakby szukała tematu. Szczerze liczyła, że drugi Grey jest poza domem i będzie mogła spać u niego, bądź na kanapie, czy gdziekolwiek indziej. Nie chciała wracać teraz, pamiętając ile niebezpieczeństw może kryć się w ciemności.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie miał siły ani ochoty kłócić się z Despenser. Jeszcze tego mu brakowało aby się poróżnili. Jeżeli zaś myślała, że zniknie z jego życia i odetnie się to srogo się pomyliła, a Grey miał zamiar jej to udowodnić. Niekoniecznie w tym momencie.
-Oczekujesz ode mnie odpowiedzi czy właśnie próbujesz mi coś udowodnić? - Zapytał patrząc na nią wymownie i wychylił kolejny łyk alkoholu, który ze sobą przyniosła. Znał ją dobrze, była uparta i jak coś sobie ubzdurała to wołami nie odciągniesz, a ta jeszcze się zaprze nogami i będzie ciągnęła w swoją stronę. Nawet jeżeli teraz wszystko negowała i właśnie go odtrącała udowadniając mu, że nie jest jej przyjacielem, a ona stanie się mu wrogiem to wiedział, że nie odpuści. Despenser musiała być tego świadoma, ale zapewne teraz wszelkie lęki i obawy zasłaniały jej osąd, przyćmiewały wzrok, a Herbert realnie nie chciał się z nią kłócić. Miała pełne prawo obawiać się przyszłości, nie dziwił się jej. Rozumiał strach, lęk i poczucie beznadziejności. Gdy od zawsze się jest prześladowanym, gdy jest się straszakiem na dzieci, gdy obwinia się twoją rasę o całe zło tego świata ciężko jest uwierzyć w lepsze jutro, a siebie samego stawia się na marginesie.
-Jestem tak samo uparty jak ty. - Rzucił jej jeszcze sięgając po butelkę. -Dziś mogę spasować, ale jutro zacznę od nowa. - Choćby wyrzucała go drzwiami i oknami, wykopywała ze swojego życia przeklinając nieszczęsną głowę Greya, ten jak zły szeląg będzie zawsze wracał. Kuksaniec w bok oznajmił mu, że między nimi nie jest jeszcze tak źle. Powoli wstał z kanapy czując jak coś rwie go z boku, ale powstrzymał syczenie by zapobiec matczynym odruchom Despenser. Podszedł do jednej z licznych półek jakie znajdowały się w salonie i po chwili wrócił z naręczem kartek. Podał je Evelyn.
-Nad tym ostatnio pracuję. Nad opisem filozofii jaką przyjmują Indianie w Amazonii. - Wskazał na kartki zapisane równo na maszynie do pisania. -Spotkałem jednego, którego żelazną logikę, ciężką niczym kowadło starałem się podważyć. Nijak mi się nie udało. Miał rozpadającą się glinianą chałupę, w której mieszkała kilkuosobowa rodzina oraz inwentarz składający się z paru wychudzonych świń, dookoła tropikalny las i ogromna bieda. A Indianin, zamiast ruszyć do pracy, leży na hamaku cały dzień. - Pamiętał te dni jakie spędził wśród rodziny Indianina, który traktował go jak swojego. -Powiedział mi wtedy, że my biali znajdujemy szczęście w ciągłym ruchu, a oni w bezruchu. My musimy ciągle coś ulepszać, zmieniać, porządkować, a oni poszukują stanu ukojenia, i kiedy go znajdują , to wolą się nie poruszać aby go nie zepsuć. - Nigdy nie udało mu się pojąć istoty duszy Indian. Otarł się o nią nie raz ale nigdy nie zrozumiał, bo jak zrozumieć kowadło? Nie da się. Można tylko obserwować.
-Hala nie ma. Możesz spokojnie nocować. - Odpowiedział widząc jak się rozgląda wokół. On zaś nigdy nie odmówiłby jej kąta do przenocowania.
|zt
-Oczekujesz ode mnie odpowiedzi czy właśnie próbujesz mi coś udowodnić? - Zapytał patrząc na nią wymownie i wychylił kolejny łyk alkoholu, który ze sobą przyniosła. Znał ją dobrze, była uparta i jak coś sobie ubzdurała to wołami nie odciągniesz, a ta jeszcze się zaprze nogami i będzie ciągnęła w swoją stronę. Nawet jeżeli teraz wszystko negowała i właśnie go odtrącała udowadniając mu, że nie jest jej przyjacielem, a ona stanie się mu wrogiem to wiedział, że nie odpuści. Despenser musiała być tego świadoma, ale zapewne teraz wszelkie lęki i obawy zasłaniały jej osąd, przyćmiewały wzrok, a Herbert realnie nie chciał się z nią kłócić. Miała pełne prawo obawiać się przyszłości, nie dziwił się jej. Rozumiał strach, lęk i poczucie beznadziejności. Gdy od zawsze się jest prześladowanym, gdy jest się straszakiem na dzieci, gdy obwinia się twoją rasę o całe zło tego świata ciężko jest uwierzyć w lepsze jutro, a siebie samego stawia się na marginesie.
-Jestem tak samo uparty jak ty. - Rzucił jej jeszcze sięgając po butelkę. -Dziś mogę spasować, ale jutro zacznę od nowa. - Choćby wyrzucała go drzwiami i oknami, wykopywała ze swojego życia przeklinając nieszczęsną głowę Greya, ten jak zły szeląg będzie zawsze wracał. Kuksaniec w bok oznajmił mu, że między nimi nie jest jeszcze tak źle. Powoli wstał z kanapy czując jak coś rwie go z boku, ale powstrzymał syczenie by zapobiec matczynym odruchom Despenser. Podszedł do jednej z licznych półek jakie znajdowały się w salonie i po chwili wrócił z naręczem kartek. Podał je Evelyn.
-Nad tym ostatnio pracuję. Nad opisem filozofii jaką przyjmują Indianie w Amazonii. - Wskazał na kartki zapisane równo na maszynie do pisania. -Spotkałem jednego, którego żelazną logikę, ciężką niczym kowadło starałem się podważyć. Nijak mi się nie udało. Miał rozpadającą się glinianą chałupę, w której mieszkała kilkuosobowa rodzina oraz inwentarz składający się z paru wychudzonych świń, dookoła tropikalny las i ogromna bieda. A Indianin, zamiast ruszyć do pracy, leży na hamaku cały dzień. - Pamiętał te dni jakie spędził wśród rodziny Indianina, który traktował go jak swojego. -Powiedział mi wtedy, że my biali znajdujemy szczęście w ciągłym ruchu, a oni w bezruchu. My musimy ciągle coś ulepszać, zmieniać, porządkować, a oni poszukują stanu ukojenia, i kiedy go znajdują , to wolą się nie poruszać aby go nie zepsuć. - Nigdy nie udało mu się pojąć istoty duszy Indian. Otarł się o nią nie raz ale nigdy nie zrozumiał, bo jak zrozumieć kowadło? Nie da się. Można tylko obserwować.
-Hala nie ma. Możesz spokojnie nocować. - Odpowiedział widząc jak się rozgląda wokół. On zaś nigdy nie odmówiłby jej kąta do przenocowania.
|zt
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź