Wieża w Llangurig, Walia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wieża w Llangurig
Nikt nie wie kiedy, dlaczego i przez kogo wieża została zbudowana, jednak w świadomości mieszkańców Llangurig istnieje od zawsze. Położona na uboczu, w lesie, rozbudza wyobraźnię małej społeczności, a niektórzy lubią rozprawiać godzinami nad tym, czy miała być kaplicą, czy może jednak początkiem dla wielkiej fortyfikacji. Upływ czasu nie naruszył szczególnie kamiennej konstrukcji, która zresztą nigdy nie została dokończona: od zawsze wyróżniał ją brak sklepienia. Do wieży ulokowanej pomiędzy wysokimi drzewami prowadzi wąska ścieżka, która ciągnie się dalej, aż do szemrzącej rzeki Wye. Choć budzi ciekawość wielu, rzadko kiedy ktoś odwiedza to miejsce, co najwyżej w okresie letnim wokół wieży bawią się dzieci.
Nasza wieża. Rozpromienił się, gdy nadała wieży w Llangurig nową nazwę. Kiedyś słyszał od znajomego nieznane dotychczas mity—dziwne i mugolskie, ale całkiem urzekające pomimo wysokiego poziomu abstrakcji—w których pierwszemu mężczyźnie na świecie zlecono nazwanie każdej żywej istoty. Wtedy, słuchając o (zapewne rudowłosym) babsztylu, który potrafił zniszczyć raj, zgodziłby się z przesłaniem tamtego mitu. Dzisiaj zaprzeczyłby gorliwie. To śpiewny głos Celine potrafił nazwać i unieść ruiny do rangi symbolu, przemienić przypadkowe spotkanie dwóch przestraszonych w dusz w początek czegoś pięknego. Gdy poznali się pod wieżą, las był mokry, niebo szare, a dłonie Celine drżące i zakrwawione; ale tamto spotkanie wciąż zdawało się jaśniejsze niż słoneczne popołudnie wśród majowych kwiatów. Nieskażone profesjonalnym kontekstem, a i tak odsłaniające pewne sekrety. On wychwycił wtedy jej ból i ucieczkę w ból; ona zdołała dostrzec, że myślał o wieży z ojcowską łagodnością.
-Widok też będzie ładniejszy niż wtedy. - zamruczał, odprowadzając ją wzrokiem. -Przynajmniej dla ciebie. - dodał figlarnie, choć i jemu pokazywała dziś więcej niż wtedy, zaszczycając go swoim szczerym uśmiechem. Zamrugał, odprowadzając wzrokiem jej wirującą sukienkę, budzącą wspomnienie tańca przy ogniskach i jego dłoni na jej biodrach.
-A opierałabyś się? - przechylił lekko głowę, rozciągając usta w uśmiechu. Już wtedy, gdy się poznali, nie wierzył, że zrobiłaby mu krzywdę—a raczej wierzył, że zdoła ją uspokoić. W ciągu ostatnich miesięcy dopadały go wątpliwości, ale związane z krzywdą emocjonalną. Miał ciężkie serce już na cmentarzu, gdy nagiął dla Celine reguły terapii. Gdy nocą trzymał ją w ramionach, bał się już świadomie i szczerze; co zresztą wyznał jej wprost przed kominkiem w salonie. Zawsze odpowiadała jednak łagodnością i—o dziwo—zrozumieniem, a jej ogień zdawał się wybuchać tylko wtedy, gdy myślała o innych. Zupełnie jak jego lodowata złośliwość.
-Powinniśmy! To niedaleko. - zbliżył się do niej lekko, niby niechcący nachylając się na prawą stronę by musnąć biodrem jej biodro, ale przed wejściem puścił jej ramię. Schody były wąskie. -Panie przodem. - zaproponował szarmancko. Jej kołyszący się warkocz raczej nie ułatwi mu skupienia, ale nie chciał, by widziała wysiłek z jakim pokonuje kolejne stopnie ani cień przemykający w jego spojrzeniu gdy mimowolnie pomyśli o schodach w domu rodzinnym. Tik-tok, laska wybiła złowieszczy rytm na kamiennych stopniach, ale pokonał je przecież wczoraj z Charonem. Był poukładanym Hectorem Vale i nawet jeśli przez kilka dni porządkował chaos w kalendarzu, to nie wziąłby tutaj Celine ani nie zdecydował się na wspinaczkę gdyby nie sprawdził osobiście stabilności budynku. Nakazał nawet skrzatowi naprawić w niektórych miejscach nagryzioną zębem czasu drewnianą poręcz, a jedną z dziur załatać sznurem. Charon zamykał pochód, być może bez niego byłoby bardziej prywatnie, ale Hector czuł się lepiej z dodatkową asekuracją.
Nauczyły cię, czy podsłuchiwałaś jak wymieniały się przepisami? - zażartowałby, ale chwilowo skupiał się na stopniach; suchych, ale wciąż budzących podświadomy lęk. Wzdrygał się zresztą na widok każdej spadającej po schodach szyszki. Miał nadzieję, że widok będzie tego warty. -O...oczywiście. Orestes lubi ziemniaki. - bąknął głupio, nieświadom, że dzięki magii dziecięcej Celine poznała jego syna lepiej niż zakładał. Próbował pogrzebać tamte wspomnienia, a odkąd spalili otrzymane od Pani Jeziora zioła, były jakieś mniej natarczywe—może to prawdziwa magia, może efekt placebo, może zmęczenie i przepracowanie nie pozwalały na zbyt głęboki namysł, a może to bliskość Celine koiła zmysły. Na pewno rozmyła dawne postanowienie, że nigdy nie ożeni się ponownie, że nigdy nie zaufa nikomu na tyle, by nie zostawić sobie opcji na ucieczkę.
Ze szczytu wieży nie mógłby uciec nawet, gdyby chciał (chyba, że teleportując się na dół, ale takie lądowanie zepsułoby całą jego metaforę).
-Ostrożnie. - poprosił, gdy znalazła się na górze, choć niedokończony mur i tak sięgał jej do pasa. Z góry rozciągał się widok na wioski, pola i lasy.
-Och, kilkoro. - odpowiedział nieco wymijająco, dochodząc wreszcie na górę. Przystanął i wziął głęboki wdech. -Niektórych znam, innych jeszcze nie. Patrz, tam jest wioska, ta na skraju lasu. - wskazał, stając za nią, by spojrzeć na dół znad jej ramienia.
Ale nie spoglądał nawet na widok, tylko przywołał do siebie Charona i oddał mu laskę, starając się to zrobić jak najciszej. Skrzat wycofał się z powrotem na schody, stwarzając pozory ich samotności na szczycie wieży. -Chciałbym cię im przedstawić... - zamruczał, zniżając głos, by nie usłyszała nuty wysiłku w jego barytonie. Klęknął na lewe kolano, tak jak wymagała tradycja i zrobił krótką pauzę, by przeczekać spazm bólu.-...jako moją narzeczoną. - dokończył, a gdy się odwróciła, mogła już dostrzec błyszczący w słońcu srebrny pierścionek z lśniącym błękitnawo księżycowym kamieniem.
-Widok też będzie ładniejszy niż wtedy. - zamruczał, odprowadzając ją wzrokiem. -Przynajmniej dla ciebie. - dodał figlarnie, choć i jemu pokazywała dziś więcej niż wtedy, zaszczycając go swoim szczerym uśmiechem. Zamrugał, odprowadzając wzrokiem jej wirującą sukienkę, budzącą wspomnienie tańca przy ogniskach i jego dłoni na jej biodrach.
-A opierałabyś się? - przechylił lekko głowę, rozciągając usta w uśmiechu. Już wtedy, gdy się poznali, nie wierzył, że zrobiłaby mu krzywdę—a raczej wierzył, że zdoła ją uspokoić. W ciągu ostatnich miesięcy dopadały go wątpliwości, ale związane z krzywdą emocjonalną. Miał ciężkie serce już na cmentarzu, gdy nagiął dla Celine reguły terapii. Gdy nocą trzymał ją w ramionach, bał się już świadomie i szczerze; co zresztą wyznał jej wprost przed kominkiem w salonie. Zawsze odpowiadała jednak łagodnością i—o dziwo—zrozumieniem, a jej ogień zdawał się wybuchać tylko wtedy, gdy myślała o innych. Zupełnie jak jego lodowata złośliwość.
-Powinniśmy! To niedaleko. - zbliżył się do niej lekko, niby niechcący nachylając się na prawą stronę by musnąć biodrem jej biodro, ale przed wejściem puścił jej ramię. Schody były wąskie. -Panie przodem. - zaproponował szarmancko. Jej kołyszący się warkocz raczej nie ułatwi mu skupienia, ale nie chciał, by widziała wysiłek z jakim pokonuje kolejne stopnie ani cień przemykający w jego spojrzeniu gdy mimowolnie pomyśli o schodach w domu rodzinnym. Tik-tok, laska wybiła złowieszczy rytm na kamiennych stopniach, ale pokonał je przecież wczoraj z Charonem. Był poukładanym Hectorem Vale i nawet jeśli przez kilka dni porządkował chaos w kalendarzu, to nie wziąłby tutaj Celine ani nie zdecydował się na wspinaczkę gdyby nie sprawdził osobiście stabilności budynku. Nakazał nawet skrzatowi naprawić w niektórych miejscach nagryzioną zębem czasu drewnianą poręcz, a jedną z dziur załatać sznurem. Charon zamykał pochód, być może bez niego byłoby bardziej prywatnie, ale Hector czuł się lepiej z dodatkową asekuracją.
Nauczyły cię, czy podsłuchiwałaś jak wymieniały się przepisami? - zażartowałby, ale chwilowo skupiał się na stopniach; suchych, ale wciąż budzących podświadomy lęk. Wzdrygał się zresztą na widok każdej spadającej po schodach szyszki. Miał nadzieję, że widok będzie tego warty. -O...oczywiście. Orestes lubi ziemniaki. - bąknął głupio, nieświadom, że dzięki magii dziecięcej Celine poznała jego syna lepiej niż zakładał. Próbował pogrzebać tamte wspomnienia, a odkąd spalili otrzymane od Pani Jeziora zioła, były jakieś mniej natarczywe—może to prawdziwa magia, może efekt placebo, może zmęczenie i przepracowanie nie pozwalały na zbyt głęboki namysł, a może to bliskość Celine koiła zmysły. Na pewno rozmyła dawne postanowienie, że nigdy nie ożeni się ponownie, że nigdy nie zaufa nikomu na tyle, by nie zostawić sobie opcji na ucieczkę.
Ze szczytu wieży nie mógłby uciec nawet, gdyby chciał (chyba, że teleportując się na dół, ale takie lądowanie zepsułoby całą jego metaforę).
-Ostrożnie. - poprosił, gdy znalazła się na górze, choć niedokończony mur i tak sięgał jej do pasa. Z góry rozciągał się widok na wioski, pola i lasy.
-Och, kilkoro. - odpowiedział nieco wymijająco, dochodząc wreszcie na górę. Przystanął i wziął głęboki wdech. -Niektórych znam, innych jeszcze nie. Patrz, tam jest wioska, ta na skraju lasu. - wskazał, stając za nią, by spojrzeć na dół znad jej ramienia.
Ale nie spoglądał nawet na widok, tylko przywołał do siebie Charona i oddał mu laskę, starając się to zrobić jak najciszej. Skrzat wycofał się z powrotem na schody, stwarzając pozory ich samotności na szczycie wieży. -Chciałbym cię im przedstawić... - zamruczał, zniżając głos, by nie usłyszała nuty wysiłku w jego barytonie. Klęknął na lewe kolano, tak jak wymagała tradycja i zrobił krótką pauzę, by przeczekać spazm bólu.-...jako moją narzeczoną. - dokończył, a gdy się odwróciła, mogła już dostrzec błyszczący w słońcu srebrny pierścionek z lśniącym błękitnawo księżycowym kamieniem.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- W takim razie rozumiem, dlaczego tak ładnie się dziś ubrałeś - odpowiedziała mu zadziornie, chociaż Hectorowi skąpanemu w szarym, mętnym świetle chłodnego poranka wcale niczego nie brakowało. Tego dnia jednak wyglądał jak oszlifowany diament, od razu zwróciła uwagę na fular, błyszczący i współgrający z resztą dobranych materiałów. Mimo to niewygrywających pierwszych skrzypiec; dla Celine jedynie podkreśliły naturalną urodę magipsychiatry, jego długą, smukłą szyję, ramiona, które dziś wydawały się odrobinę silniejsze niż w kwietniu, błysk skrzącego się zadowoleniem oka. Trudno było jej odwracać od niego wzrok, w gruncie rzeczy wcale nie chciała tego robić. - Potwornie - zaintonowała, teatralnie przykładając wierzch wolnej dłoni do czoła. - Ale potem zaczęłabym myśleć, czy z kimś takim nie będzie miło znaleźć się w ciasnej i wysokiej wieży, przez co opierałabym się już trochę mniej - dodała psotnie, zauroczona jego szelmowskim uśmiechem.
Delikatny kontakt ich bioder sprawił, że spojrzenie półwili zamigotało filuterną wesołością, lecz nie skomentowała tego inaczej, niż kwitując jego szarmanckie zaproszenie dygnięciem. Promienie słońca wlewały się do kolumny wieży przez niedokończony otwór i przez chwilę miała wrażenie, jakby naprawdę wspinali się do chmur, poniewczasie orientując się, że to, co dla niej było lekką wspinaczką, dla niego wcale łatwe nie jest. Zwolniła więc kroku, lecz nie odwróciła się ani nie spytała, czy chce zawrócić; Hector miał swój honor, nie szukał litości, a gdyby noga zaczęła zbyt mocno mu doskwierać, powiedziałby jej, żeby przystanęli. Poza tym: on jest prawdziwym mężczyzną, Beatrice, syczała do jego zmarłej żony, pełna ufności w to, że da sobie radę. W słabości nie było nic złego, tym bardziej w słabości, której nijak nie dało się zniwelować, ale półwila miała świadomość, jak ważne było dla niego, by traktować go jak innych. Rozdziały jego przeszłości wyścielał gęsty druk spisany przez ludzi, którzy tego nie zrobili, pozwalając mu wierzyć, że był wybrakowanym towarem, kiedy w istocie był o stokroć silniejszy niż oni wszyscy.
- Wiem - wzruszyła ramionami, nie kryjąc nuty dumy na to, że cokolwiek wiedziała już o Orestesie. Tych informacji nie było jeszcze zbyt wiele, ale przybywało ich każdego dnia i z radością kolekcjonowała je w swojej pamięci - a to, że Hector powierzał jej pod opiekę własnego syna, niewątpliwie najcenniejszą istotę jego życia, jedynie podsycało jej starania.
- Rzeczywiście trochę stąd widać, prawie pamiętam nazwę tego miejsca. Llyn... I ten drugi człon, Llyn Trawywstyd? - westchnęła z zachwytem, patrząc przez przejaśnienie pomiędzy koronami drzew. Dachy przetykane kominami, poruszające się plamy oddalonych sylwetek, powozy przemykające uliczkami, to wszystko oczekiwało ich przybycia i przez kilka zdradliwych uderzeń serca półwila nie była pewna, czy dobrze robili, że pozwalali im czekać. Hector nie naraziłby jednak ludzkiego zdrowia na szwank: gdyby spodziewano się ich w domu, gdzie doszło do prawdziwej tragedii, od razu by ich tam skierował. Delikatnie przechyliła głowę do ramienia, czując za sobą jego obecność. Nawet na tle bukietu leśnych zapachów była w stanie wyodrębnić jego woń - miętę, goździki, pergamin i drewno, wszystko obecne w jego domu, splątane pomiędzy wypełnionym księgami gabinetem i pracownią alchemiczną. Kusiło, by odnaleźć teraz oparcie w jego ciele, dosunąć plecy do torsu i pozwolić, by ten zapach znów ją otoczył, kiedy obiecywał, że przedstawi ją znajomym i nieznajomym, pacjentom i kolegom...
Ale nie zdążyła. A on jeszcze nie skończył.
Naraz dotarło do niej, że szelest, który przed chwilą słyszała, nie był szumem liści wznieconych podmuchem wiatru, tylko jego ubraniem. Odwracała się powoli, z szeroko otwartymi oczyma, niedowierzająca, oszołomiona, podniecona; powinna była to przeczuwać, Elric im pobłogosławił, Orestes zaczynał widzieć w niej przyjaciółkę, mimo to wyobrażenie o oświadczynach pozostawało gdzieś w sferze abstrakcji. Jak szczęśliwe zakończenie, do którego zawsze się dąży, a które się oddala. Klęczał jednak przed nią, w jego dłoni znajdował się okolony srebrem pierścionek o błękitnawym oczku, które w świetle słońca skrzyło się delikatną łuną pomarańczu, i odebrało jej dech. Sny, które wyśniła o tej chwili, nie oddawały piękna Hectora proszącego ją o rękę, na Merlina, nie oddałby tego choćby najbardziej utalentowany artysta. Patrzył na nią z miłością, a jednocześnie napięciem, jakby kiedykolwiek miała mu odmówić.
Nie była pewna, kiedy zaczęła szlochać, nie była też pewna, czy słyszy własny szloch pomiędzy gwałtownymi uderzeniami serca wygrywającymi w jej piersi nową melodię. Nie była pewna, czy stoi jeszcze na własnych nogach, ani czy świat wokół nich wciąż trwa. - Myślę, że t-to doskonały pomysł - po długiej chwili milczenia uśmiechała się przez łzy, promieniała, jaśniała światłem tak jaskrawym, że można było się spodziewać, iż to odbije się w kamieniu księżycowym. - Tak - magiczne słowo, wiążące ich jak karminowa wstążka. Magiczna obietnica, dowód miłości, dowód wierności, dowód przynależności, dowód przyszłości. Zakręciło się jej w głowie, pochyliła się ku niemu i lekko oparła jedną dłonią o jego ramię, przez co skapująca z policzka łza opadła na fular. - Tak - powtórzyła i podsunęła ku niemu drugą dłoń, wyraźnie rozedrganą, ukazującą wicher trawiących ją emocji. Już za chwilę na smukłym palcu miał znaleźć się pierścionek, och, bogowie, miał znaleźć się jego symbol, jego metafora. - Na zawsze? - głupiutkie, pełne nadziei pytanie spłynęło z jej warg, mrugała szybko, próbując wyostrzyć obraz przed oczyma, by zapamiętać każdy szczegół jego twarzy, błysk jego spojrzenia, jego uśmiech, ale świat nieznośnie się przed nią rozmywał. - Pewnego dnia ta historia się skończy, ale nasze dusze, Hectorze, nasze dusze znów się spotkają. Może nawet spotkały się już wcześniej i wreszcie się odnalazły, po latach poszukiwań i wiekach tęsknoty. Może to nie pierwszy raz, kiedy prosisz mnie o rękę, i nie pierwszy raz, gdy się zgadzam? - szepnęła, uśmiechając się promiennie i wreszcie pozwalając sobie nazwać to, co od pewnego czasu błądziło po jej myślach. Nie będzie jej pierwszym mężem, będzie jej jedynym mężem - nawet gdyby los kiedyś miał ich rozdzielić.
Delikatny kontakt ich bioder sprawił, że spojrzenie półwili zamigotało filuterną wesołością, lecz nie skomentowała tego inaczej, niż kwitując jego szarmanckie zaproszenie dygnięciem. Promienie słońca wlewały się do kolumny wieży przez niedokończony otwór i przez chwilę miała wrażenie, jakby naprawdę wspinali się do chmur, poniewczasie orientując się, że to, co dla niej było lekką wspinaczką, dla niego wcale łatwe nie jest. Zwolniła więc kroku, lecz nie odwróciła się ani nie spytała, czy chce zawrócić; Hector miał swój honor, nie szukał litości, a gdyby noga zaczęła zbyt mocno mu doskwierać, powiedziałby jej, żeby przystanęli. Poza tym: on jest prawdziwym mężczyzną, Beatrice, syczała do jego zmarłej żony, pełna ufności w to, że da sobie radę. W słabości nie było nic złego, tym bardziej w słabości, której nijak nie dało się zniwelować, ale półwila miała świadomość, jak ważne było dla niego, by traktować go jak innych. Rozdziały jego przeszłości wyścielał gęsty druk spisany przez ludzi, którzy tego nie zrobili, pozwalając mu wierzyć, że był wybrakowanym towarem, kiedy w istocie był o stokroć silniejszy niż oni wszyscy.
- Wiem - wzruszyła ramionami, nie kryjąc nuty dumy na to, że cokolwiek wiedziała już o Orestesie. Tych informacji nie było jeszcze zbyt wiele, ale przybywało ich każdego dnia i z radością kolekcjonowała je w swojej pamięci - a to, że Hector powierzał jej pod opiekę własnego syna, niewątpliwie najcenniejszą istotę jego życia, jedynie podsycało jej starania.
- Rzeczywiście trochę stąd widać, prawie pamiętam nazwę tego miejsca. Llyn... I ten drugi człon, Llyn Trawywstyd? - westchnęła z zachwytem, patrząc przez przejaśnienie pomiędzy koronami drzew. Dachy przetykane kominami, poruszające się plamy oddalonych sylwetek, powozy przemykające uliczkami, to wszystko oczekiwało ich przybycia i przez kilka zdradliwych uderzeń serca półwila nie była pewna, czy dobrze robili, że pozwalali im czekać. Hector nie naraziłby jednak ludzkiego zdrowia na szwank: gdyby spodziewano się ich w domu, gdzie doszło do prawdziwej tragedii, od razu by ich tam skierował. Delikatnie przechyliła głowę do ramienia, czując za sobą jego obecność. Nawet na tle bukietu leśnych zapachów była w stanie wyodrębnić jego woń - miętę, goździki, pergamin i drewno, wszystko obecne w jego domu, splątane pomiędzy wypełnionym księgami gabinetem i pracownią alchemiczną. Kusiło, by odnaleźć teraz oparcie w jego ciele, dosunąć plecy do torsu i pozwolić, by ten zapach znów ją otoczył, kiedy obiecywał, że przedstawi ją znajomym i nieznajomym, pacjentom i kolegom...
Ale nie zdążyła. A on jeszcze nie skończył.
Naraz dotarło do niej, że szelest, który przed chwilą słyszała, nie był szumem liści wznieconych podmuchem wiatru, tylko jego ubraniem. Odwracała się powoli, z szeroko otwartymi oczyma, niedowierzająca, oszołomiona, podniecona; powinna była to przeczuwać, Elric im pobłogosławił, Orestes zaczynał widzieć w niej przyjaciółkę, mimo to wyobrażenie o oświadczynach pozostawało gdzieś w sferze abstrakcji. Jak szczęśliwe zakończenie, do którego zawsze się dąży, a które się oddala. Klęczał jednak przed nią, w jego dłoni znajdował się okolony srebrem pierścionek o błękitnawym oczku, które w świetle słońca skrzyło się delikatną łuną pomarańczu, i odebrało jej dech. Sny, które wyśniła o tej chwili, nie oddawały piękna Hectora proszącego ją o rękę, na Merlina, nie oddałby tego choćby najbardziej utalentowany artysta. Patrzył na nią z miłością, a jednocześnie napięciem, jakby kiedykolwiek miała mu odmówić.
Nie była pewna, kiedy zaczęła szlochać, nie była też pewna, czy słyszy własny szloch pomiędzy gwałtownymi uderzeniami serca wygrywającymi w jej piersi nową melodię. Nie była pewna, czy stoi jeszcze na własnych nogach, ani czy świat wokół nich wciąż trwa. - Myślę, że t-to doskonały pomysł - po długiej chwili milczenia uśmiechała się przez łzy, promieniała, jaśniała światłem tak jaskrawym, że można było się spodziewać, iż to odbije się w kamieniu księżycowym. - Tak - magiczne słowo, wiążące ich jak karminowa wstążka. Magiczna obietnica, dowód miłości, dowód wierności, dowód przynależności, dowód przyszłości. Zakręciło się jej w głowie, pochyliła się ku niemu i lekko oparła jedną dłonią o jego ramię, przez co skapująca z policzka łza opadła na fular. - Tak - powtórzyła i podsunęła ku niemu drugą dłoń, wyraźnie rozedrganą, ukazującą wicher trawiących ją emocji. Już za chwilę na smukłym palcu miał znaleźć się pierścionek, och, bogowie, miał znaleźć się jego symbol, jego metafora. - Na zawsze? - głupiutkie, pełne nadziei pytanie spłynęło z jej warg, mrugała szybko, próbując wyostrzyć obraz przed oczyma, by zapamiętać każdy szczegół jego twarzy, błysk jego spojrzenia, jego uśmiech, ale świat nieznośnie się przed nią rozmywał. - Pewnego dnia ta historia się skończy, ale nasze dusze, Hectorze, nasze dusze znów się spotkają. Może nawet spotkały się już wcześniej i wreszcie się odnalazły, po latach poszukiwań i wiekach tęsknoty. Może to nie pierwszy raz, kiedy prosisz mnie o rękę, i nie pierwszy raz, gdy się zgadzam? - szepnęła, uśmiechając się promiennie i wreszcie pozwalając sobie nazwać to, co od pewnego czasu błądziło po jej myślach. Nie będzie jej pierwszym mężem, będzie jej jedynym mężem - nawet gdyby los kiedyś miał ich rozdzielić.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rozciągnął usta w uprzejmym uśmiechu, starając się skryć za kurtyną rzęs zarówno stres, jak i rozbawienie. Och, Celine, nie rozumiała dlaczego tak naprawdę ubrał się dziś wyjściowo—do pracy poza gabinetem zupełnie niepraktycznie, ale Charon znacząco ułatwiał mu kwestię prania. Dopiero teraz docierało do niego, jak męczące było prowadzenie domu w pojedynkę, zarówno przez ostatni rok, jak i przez większość małżeństwa. Beatrice wykonywała czasem swoje obowiązki, ale bez serca i dokładności, a jeśli kosztem zmywania miały być rozbite naczynia to nauczył się ustępować jej dla świętego spokoju.
Od prawdziwego powodu wizyty pod wieżą w Llangurig dzieliło ich aż (tylko?) kilkadziesiąt stopni. Victor pęknie ze śmiechu, gdy dowie się, że Hector masochistycznie zaplanował oświadczyny akurat na szczycie schodów—o ile uwierzy, że to wydarzyło się naprawdę.
-Na górze nie jest ciasno. Widać słońce i chmury. - zaprotestował. Dziś promienie świeciły jasno, ale spotkali się tu w pochmurny dzień. Do dziś nie wiedział, czy naprawdę musiał kontrolować miejsce zabaw Orestesa o wschodzie słońca, czy też obydwoje szukali wtedy ucieczki—albo posłuchali głosu przeznaczenia. Nadal nie znał dokładnej legendy o tym miejscu i choć nie lubił nie wiedzieć, to od niedawna lubił sobie wyobrażać, że zamurowano tu żywcem dziewczynę o którą zazdrosny był własny ojciec lub odrzucony adorator. I że potem uwolnił ją niekoniecznie rycerz, a może architekt—tknięty wyrzutami sumienia Dedal, twórca tych lochów, podsuwający Ariadnie nić wraz z ostrzeżeniem, by trzymała się z daleka od narcystycznych mężczyzn pokroju Tezeusza. A może to nie skruszony budowniczy, a elfi książę podsunął jej drogę ucieczki? Albo ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia, ale duch zbłąkanego wędrowca pozostał z nią do końca, prowadząc w chmury....
Różne scenariusze rozpraszały jego uwagę od spadających w dół szyszek i od tego, że wystarczył jeden, nieuważny krok, by samemu skończył tak, jak one. Lęk przed podobnym upadkiem towarzyszył mu zawsze i czułby się niekomfortowo w wielopiętrowym domu, takim jak ten na wzgórzu w Shropshire—chociaż byli tam nowi, to ojciec najwyraźniej czuł się przywiązany do tego miejsca, bo nigdy nie dostosował go na lokum odpowiedniejsze dla kaleki (podczas siedemnastu minut wybijanych przez stary zegar, Hector uznał, że jego decyzja była właściwie dość ironiczna). To jednak nie znaczyło, że nie potrafił wspinać się po schodach. Te do Wieży Kruka były strome i kręte i miał całe siedem lat na to, by nauczyć się je pokonywać każdego dnia, może wolniej niż inni uczniowie, ale skutecznie.
Uśmiechnął się pod nosem, słysząc dumę w jej głosie. W kwestii syna i w wielu innych kwestiach unosił się dumą—roztargnienie Beatrice przyzwyczaiło go zresztą do tego, że wszystkiego musi dopilnować sam. To zresztą orzekł Elricowi, nie szukał dla chłopca ani macochy ani zastępstwa matki, radzili sobie i do niedawna wydawało mu się, że we dwoje, w cichym domu, są najszczęśliwsi. Starania Celinę, nienachalne i właściwie niespodziewane, sprawiały mu jednak—i chyba chłopcu też—dużo radości.
Pominął milczeniem i potwierdzającym mruknięciem pytanie o nazwę wsi—zbywanie pytań nie było do niego podobne, ani w pracy ani prywatnie. Tyle, że na górze, gdy przestał się stresować szyszkami—stres pozostał. Cienkie robaki niepewności wijące się pod skórą, mocno bijące serce, szum krwi w skroniach. Myślał, że co najwyżej będzie czuł się podobnie jak podczas pierwszych oświadczyn, ale wtedy tylko go mdliło i czuł ciężar zmęczenia na ramionach. Wszystko dogadali rodzice, doskonale znał odpowiedź, żadne z nich nie mogło się wycofać.
Dzisiaj—dzisiaj czuł smak wolności, ponaglonej meteorytami i płynącą z serca potrzebą przedstawienia Celine mieszkańcom wioski jako przyszłej pani Vale, a nie byle pomocnicy. Pomimo tego orzeźwiającego poczucia wyboru, lewą nogę przeszedł prąd bólu, a w myślach tańczyła niepewność—nie spodziewał się odmowy po tej łagodnej dziewczynie, która sama splotła ich dłonie wstążką, ale z dziecinną łatwością mogłaby poprosić go żeby poczekał i odwlec plany na czas nieokreślony, albo wymówić się Elrikiem.
-Nie płacz— poprosił prędko, bo o ile znał i rozumiał wszystkie odcienie bólu i strachu, to samemu był uczony tłumić łzy tak długo, że różnica między wzruszeniem i smutkiem czasem mu umykała, szczególnie w emocjach. Na szczęście, wśród łez rozbrzmiały w końcu słowa, konkretne, takie jak lubił, tak i to dwukrotne. Wsunął pierścionek na jej smukłą dłoń, oczko pasowało do błękitu w jednej z jej tęczówek. Może do obrączek mógłby wpleść jakiś zielony kamień? Theo na pewno dokona cudów, o ile zdobędzie kamień.
-Na zawsze. - potwierdził z łagodnym, odrobinę rozbawionym uśmiechem; małżeństwo trwało aż do śmierci, nawet jeśli swoje poprzednie małżeństwo desperacko chciał skończyć wcześniej. Celine uśmiechała się jakby sama była utkana ze słońca, ale na myśl o śmierci do jego spojrzenia zakradł się krótki cień—kiedyś bał się przedwczesnej, potem samemu odliczał do niej dni i czekał, potem oswoił się wreszcie z tematem na tyle, by prowadzić wyliczenia długości-życia-w-zdrowiu ofiar Klątwy Złego Oka, ale nie dysponował żadnymi konkretnymi danymi i nic z tego nie wynikało. Powinieneś z nią porozmawiać zanim związałeś ją pierścionkiem - przemknęło mu przez myśl, a w odróżnieniu od miękkiej wstążki, pierścionek był metalowy i twardy i zimny, jak marmurowe schody w Wenus. Zamrugał, ale wciąż trwała przed nim, promienna, ufna i taka piękna.
Dlaczego nie mógłby sięgnąć w życiu po piękno, dlaczego miał być skazany na wątpliwości i lęki, skoro inni ludzie wyciągali egoistycznie ręce ilekroć trafiała im się szansa na coś dobrego, ilekroć spotykali kogoś łagodnego? Przecież da radę się nią zająć, może tylko wmówił sobie tą klątwę, zawsze miało oznaczać dla Orestesa tyle lat, ile syn potrzebował do usamodzielnienia się i zyskania bezpieczeństwa. Dlaczego więc zawsze w ustach Celine brzmiało inaczej, ostatecznie? Nie znał jej myśli, ale czułby się źle z myślą, że gdyby coś mu się stało, dobrowolnie skazałaby się na samotność—chciałby dla niej szczęścia.
Ale chciałby też opętać jako duch każdego, kto by jej dotknął i najpierw jeszcze raz zasmakować jej dotyku, a potem zniszczyć ofierze psychikę.
Gdy zamrugała, wziął głęboki oddech i uśmiechnął się prawie równie promiennie, uznając—być może pierwszy raz w życiu, nie licząc chwil, w których świadomie decydował się zapomnieć o codzienności—że przecież nie musi analizować potencjalnych problemów teraz, a może nie będzie musiał nigdy.
-Czuję się tak przejęty, jakby to był pierwszy raz. - roześmiał się, znów promienny i lekki, ciężko wstając z kolan. Przyciągnął ją do siebie, oparł czoło o jej czoło. -Ale może nasze dusze znały się wcześniej. W greckich mitach po śmierci duchy kąpią się w rzece oddzielającej ich od ludzkich przeżyć, ale ja zawsze lubiłem myśleć, że prawdziwych więzów nie da się zapomnieć. - siostra rozumiała go lepiej od innych pomimo rozłąki, wciąż wierzył, że próby zapomnienia Victora to jedynie farsa, a syna poznałby i znalazł na krańcu świata. -Zaśpiewasz mi? Tą melodię, która mnie tu zwabiła. - poprosił. To jej głos usłyszał najpierw i uznał za piękny, jeszcze zanim jego oczom ukazały się nadludzką uroda i boleśnie ludzkie przerażenie zbłąkanej pod wieżą dziewczyny.
przekazuję Celine pierścień z kamieniem księżycowym
Od prawdziwego powodu wizyty pod wieżą w Llangurig dzieliło ich aż (tylko?) kilkadziesiąt stopni. Victor pęknie ze śmiechu, gdy dowie się, że Hector masochistycznie zaplanował oświadczyny akurat na szczycie schodów—o ile uwierzy, że to wydarzyło się naprawdę.
-Na górze nie jest ciasno. Widać słońce i chmury. - zaprotestował. Dziś promienie świeciły jasno, ale spotkali się tu w pochmurny dzień. Do dziś nie wiedział, czy naprawdę musiał kontrolować miejsce zabaw Orestesa o wschodzie słońca, czy też obydwoje szukali wtedy ucieczki—albo posłuchali głosu przeznaczenia. Nadal nie znał dokładnej legendy o tym miejscu i choć nie lubił nie wiedzieć, to od niedawna lubił sobie wyobrażać, że zamurowano tu żywcem dziewczynę o którą zazdrosny był własny ojciec lub odrzucony adorator. I że potem uwolnił ją niekoniecznie rycerz, a może architekt—tknięty wyrzutami sumienia Dedal, twórca tych lochów, podsuwający Ariadnie nić wraz z ostrzeżeniem, by trzymała się z daleka od narcystycznych mężczyzn pokroju Tezeusza. A może to nie skruszony budowniczy, a elfi książę podsunął jej drogę ucieczki? Albo ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia, ale duch zbłąkanego wędrowca pozostał z nią do końca, prowadząc w chmury....
Różne scenariusze rozpraszały jego uwagę od spadających w dół szyszek i od tego, że wystarczył jeden, nieuważny krok, by samemu skończył tak, jak one. Lęk przed podobnym upadkiem towarzyszył mu zawsze i czułby się niekomfortowo w wielopiętrowym domu, takim jak ten na wzgórzu w Shropshire—chociaż byli tam nowi, to ojciec najwyraźniej czuł się przywiązany do tego miejsca, bo nigdy nie dostosował go na lokum odpowiedniejsze dla kaleki (podczas siedemnastu minut wybijanych przez stary zegar, Hector uznał, że jego decyzja była właściwie dość ironiczna). To jednak nie znaczyło, że nie potrafił wspinać się po schodach. Te do Wieży Kruka były strome i kręte i miał całe siedem lat na to, by nauczyć się je pokonywać każdego dnia, może wolniej niż inni uczniowie, ale skutecznie.
Uśmiechnął się pod nosem, słysząc dumę w jej głosie. W kwestii syna i w wielu innych kwestiach unosił się dumą—roztargnienie Beatrice przyzwyczaiło go zresztą do tego, że wszystkiego musi dopilnować sam. To zresztą orzekł Elricowi, nie szukał dla chłopca ani macochy ani zastępstwa matki, radzili sobie i do niedawna wydawało mu się, że we dwoje, w cichym domu, są najszczęśliwsi. Starania Celinę, nienachalne i właściwie niespodziewane, sprawiały mu jednak—i chyba chłopcu też—dużo radości.
Pominął milczeniem i potwierdzającym mruknięciem pytanie o nazwę wsi—zbywanie pytań nie było do niego podobne, ani w pracy ani prywatnie. Tyle, że na górze, gdy przestał się stresować szyszkami—stres pozostał. Cienkie robaki niepewności wijące się pod skórą, mocno bijące serce, szum krwi w skroniach. Myślał, że co najwyżej będzie czuł się podobnie jak podczas pierwszych oświadczyn, ale wtedy tylko go mdliło i czuł ciężar zmęczenia na ramionach. Wszystko dogadali rodzice, doskonale znał odpowiedź, żadne z nich nie mogło się wycofać.
Dzisiaj—dzisiaj czuł smak wolności, ponaglonej meteorytami i płynącą z serca potrzebą przedstawienia Celine mieszkańcom wioski jako przyszłej pani Vale, a nie byle pomocnicy. Pomimo tego orzeźwiającego poczucia wyboru, lewą nogę przeszedł prąd bólu, a w myślach tańczyła niepewność—nie spodziewał się odmowy po tej łagodnej dziewczynie, która sama splotła ich dłonie wstążką, ale z dziecinną łatwością mogłaby poprosić go żeby poczekał i odwlec plany na czas nieokreślony, albo wymówić się Elrikiem.
-Nie płacz— poprosił prędko, bo o ile znał i rozumiał wszystkie odcienie bólu i strachu, to samemu był uczony tłumić łzy tak długo, że różnica między wzruszeniem i smutkiem czasem mu umykała, szczególnie w emocjach. Na szczęście, wśród łez rozbrzmiały w końcu słowa, konkretne, takie jak lubił, tak i to dwukrotne. Wsunął pierścionek na jej smukłą dłoń, oczko pasowało do błękitu w jednej z jej tęczówek. Może do obrączek mógłby wpleść jakiś zielony kamień? Theo na pewno dokona cudów, o ile zdobędzie kamień.
-Na zawsze. - potwierdził z łagodnym, odrobinę rozbawionym uśmiechem; małżeństwo trwało aż do śmierci, nawet jeśli swoje poprzednie małżeństwo desperacko chciał skończyć wcześniej. Celine uśmiechała się jakby sama była utkana ze słońca, ale na myśl o śmierci do jego spojrzenia zakradł się krótki cień—kiedyś bał się przedwczesnej, potem samemu odliczał do niej dni i czekał, potem oswoił się wreszcie z tematem na tyle, by prowadzić wyliczenia długości-życia-w-zdrowiu ofiar Klątwy Złego Oka, ale nie dysponował żadnymi konkretnymi danymi i nic z tego nie wynikało. Powinieneś z nią porozmawiać zanim związałeś ją pierścionkiem - przemknęło mu przez myśl, a w odróżnieniu od miękkiej wstążki, pierścionek był metalowy i twardy i zimny, jak marmurowe schody w Wenus. Zamrugał, ale wciąż trwała przed nim, promienna, ufna i taka piękna.
Dlaczego nie mógłby sięgnąć w życiu po piękno, dlaczego miał być skazany na wątpliwości i lęki, skoro inni ludzie wyciągali egoistycznie ręce ilekroć trafiała im się szansa na coś dobrego, ilekroć spotykali kogoś łagodnego? Przecież da radę się nią zająć, może tylko wmówił sobie tą klątwę, zawsze miało oznaczać dla Orestesa tyle lat, ile syn potrzebował do usamodzielnienia się i zyskania bezpieczeństwa. Dlaczego więc zawsze w ustach Celine brzmiało inaczej, ostatecznie? Nie znał jej myśli, ale czułby się źle z myślą, że gdyby coś mu się stało, dobrowolnie skazałaby się na samotność—chciałby dla niej szczęścia.
Ale chciałby też opętać jako duch każdego, kto by jej dotknął i najpierw jeszcze raz zasmakować jej dotyku, a potem zniszczyć ofierze psychikę.
Gdy zamrugała, wziął głęboki oddech i uśmiechnął się prawie równie promiennie, uznając—być może pierwszy raz w życiu, nie licząc chwil, w których świadomie decydował się zapomnieć o codzienności—że przecież nie musi analizować potencjalnych problemów teraz, a może nie będzie musiał nigdy.
-Czuję się tak przejęty, jakby to był pierwszy raz. - roześmiał się, znów promienny i lekki, ciężko wstając z kolan. Przyciągnął ją do siebie, oparł czoło o jej czoło. -Ale może nasze dusze znały się wcześniej. W greckich mitach po śmierci duchy kąpią się w rzece oddzielającej ich od ludzkich przeżyć, ale ja zawsze lubiłem myśleć, że prawdziwych więzów nie da się zapomnieć. - siostra rozumiała go lepiej od innych pomimo rozłąki, wciąż wierzył, że próby zapomnienia Victora to jedynie farsa, a syna poznałby i znalazł na krańcu świata. -Zaśpiewasz mi? Tą melodię, która mnie tu zwabiła. - poprosił. To jej głos usłyszał najpierw i uznał za piękny, jeszcze zanim jego oczom ukazały się nadludzką uroda i boleśnie ludzkie przerażenie zbłąkanej pod wieżą dziewczyny.
przekazuję Celine pierścień z kamieniem księżycowym
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie brała pod uwagę opóźnienia planów w imię kokieteryjnego budowania napięcia czy własnej niepewności, bo jej dusza pragnęła się w tym wszystkim zatopić. Zaakceptować to. Przyjąć. Oboje tego poszukiwali: siebie nawzajem doszczętnie splecionych w scenariuszu, jakiego żadne z nich nie przewidziało, a który rozwijał przed nimi nowe rozdziały w przyjemnie szybkim tempie. Czekanie zresztą nigdy nie było jej mocną stroną i z pewnością nie było nią teraz, gdy Hector rozpalił w niej marzenia tak intensywne i jasne, że przyćmiewały całą resztę.
- Och, patrzcie go - chlipnęła na pozór karcąco, jednak igrający na jej twarzy uśmiech odbierał jej wiarygodności. Dobrze, wcale nie miała zamiaru zgrywać przekonująco urażonej. - Najpierw oświadcza mi się w naszym miejscu, w miejscu, które nas ze sobą splotło, a potem mówi "nie płacz" - parsknęła, szeroko otwartymi oczyma patrząc na wsuwany przez niego pierścionek, w którego oczku zaklęte były wszystkie kolory obietnicy. Biżuteria była tak lekka, dobrze wyważona i dopasowana do jej palca, że wręcz wydało się jej to magiczne, jakby została wykuta na jej ciele. Zupełnie różna swoim odczuciem od kajdan zaciśniętych niegdyś wokół nadgarstków. Jakim cudem tak ją dostosował? I skąd wiedział, jaki kamień jej się spodoba? Nie, to nie powinno jej dziwić, zawsze ją rozumiał.
Po Tower spodziewała się, że pierścionek mógł być innym symbolem zniewolenia, ale oświadczyny Hectora uświadomiły jej, że krył się w nich nieznany dotychczas rodzaj wolności. Wolności, którą możesz przeżyć z kimś, kto rozumie jej wagę. - Jest piękny - szepnęła, a gdy obiecał jej wieczność, dotknęła wolną dłonią jego policzka. Cień, który w nim zamigotał, jej nie umknął, ale odkryła, że nie wierzy, by było to spóźnioną wątpliwością, docierającą do niego po dokonanym i zamkniętym fakcie. Nie. To znów sięgało głębiej, błądziło po jego duszy i podjudzało blizny, które poznawała cal po calu. Już kiedyś przyrzekał komuś na zawsze, kobiecie, która go nie szanowała i która go dusiła, czy teraz wrócił myślami do tamtej chwili? Podejrzenie widma Beatrice zakradającego się do tak ważnego dla nich momentu skręciło wnętrzności Celine, półwila pochyliła się nad nim i złączyła ich wargi w zachłanniejszym niż zwykle pocałunku, gorącym i pełnym potrzeby, przypominającym, że to, co między sobą stworzyli, należało do żyjących. Złośliwe duchy nie miały tu wstępu, a już tym bardziej rude żmije, plujące jadem z zaświatów. W ich tańczących ze sobą ustach zabłąkał się słony smak jej łez, ale nie zważała na to, ani nie pozwoliła, by to ostudziło jej słodycz, a kiedy odsunęła od niego twarz, oddech miała szybszy i płytki.
Uśmiech Hectora uporał się z troską, którą czuła w sobie jeszcze kilka sekund temu, i odwzajemniła go, podpierając dłonie na jego łokciach, kiedy wstawał z klęczek i przyciągnął ją do siebie, opierając czoło o jej czoło. Wzrok miała przy tym utkwiony w dłoni opartej na jego ramieniu, na której pysznił się teraz pierścionek.
- To zupełnie tak jak ja - zaćwierkała żartobliwie, z odsłoniętymi w uśmiechu zębami, ale jego słowa miały dla niej o wiele większe i poważniejsze znaczenie, niż pokazała. Jego ekscytacja, jego śmiech. Należało mu się doświadczenie, które wreszcie będzie dobre, coś, co zmaże toksyczne wspomnienie Beatrice i odbierze mocy więzieniu, w jakie wepchnął go ojciec, choć nie spodziewał się, by kiedykolwiek jeszcze było mu to dane. A podjęcie kolejnej próby po tym, przez co przeszedł wymagało tyle odwagi... Złapała się więc na tym, że uważnie słucha jego radości, różnej od zwyczajowego rozbawienia, i zapamiętuje je jak cenny posąg zbudowany z dźwięku. Tym razem będzie inaczej, składała mu niemą obietnicę, tak, jak powinno było być za pierwszym razem. - Od dawna planowałeś to zrobić tutaj? - powiodła wzrokiem po wieży, szczerze ciekawa, kiedy wstępne iskry pomysłu ugruntowały się do pełnoprawnego planu. - Też myślę, że to niemożliwe. Niektóre więzi sięgają zbyt głęboko, zastygają trwalej niż żelazo, jak... zbroja, która otacza duszę. A nawet jeśli, to zawróciłabym spod brzegu tej rzeki, gdyby miałaby odebrać mi pamięć o tobie. Sam Hades niczego by nie wskórał - stwierdziła odważnie, po czym przechyliła głowę do ramienia, wpatrując się w niego spod kurtynki długich rzęs, wzrokiem błyszczącym dowodem na to, jak bardzo spodobała się jej jego prośba. Wędrowiec poznający żyły Okeanosa i jego najada, wabiąca go z brzegów srebrnego źródełka - bo chciała go wabić. Nęcić, przyciągać, uwodzić, chciała, by jej pragnął i poszukiwał jej ciepła, chciała, by dalej oswajał jej ogień; jako pierwszy i jedyny na każdym kroku udowadniał, że potrafi tego dokonać. Niespiesznie przesunęła dłoń na jego pierś i lekko dźgnęła go w nią palcem wskazującym, naśladując wymierzoną w niego różdżkę. Jeśli nasz wyśniony świat gdzieś tam jest, chodźmy szukać go za wiatr. Zimny poranek, spieczone popołudnie, drżąca noc; przez nie prowadzi ślad. Wzlecimy do nieba, staniemy się księżycem kochanków, na czerni bielą jaskrawą jak kreda, śpiewała miękko i melodyjnie, okrążając go w łopocie połów błękitnej sukienki. Docierało przy tym do niej, że z perspektywy czasu ta piosenka była ich przepowiednią - czy Hector dostrzegł to samo? Zawsze szybciej od niej wychwytywał drobne detale rysujące całość i potrafił je zinterpretować. Miętowe gwiazdy wokół nas to ślady naszych łez. Tak długo, jak pozwolisz mi trzymać swoją dłoń, pójdę za tobą na drogi kres. Chodźmy tam razem, smakować świat, jakiego jeszcze nie znamy, zakończyła znów tuż przed nim, pozwalając, by las pochłonął ciche echo melodii.
- Celine Vale... Hector i Celine Vale. Powiedz mi, jak to brzmi - poprosiła, obracając się, by oprzeć plecy o jego tors i sięgnąć do jego ramion, którymi otoczyła się jak czarnymi skrzydłami kruka. Szczelnie, by jego dłonie ani na moment nie zapomniały, że należy do niego. - A co z Orestesem? - zapytała po chwili. Byli przy nim ostrożni, czy wciąż powinni? - Nie muszę nosić przy nim pierścionka, jeśli to za wcześnie - powiedziała powoli, ignorując myśl, że nie chciała się ukrywać, bo w tym wypadku dobro dziecka było ważniejsze. Odchyliła głowę, opierając ją na barku Hectora.
- Och, patrzcie go - chlipnęła na pozór karcąco, jednak igrający na jej twarzy uśmiech odbierał jej wiarygodności. Dobrze, wcale nie miała zamiaru zgrywać przekonująco urażonej. - Najpierw oświadcza mi się w naszym miejscu, w miejscu, które nas ze sobą splotło, a potem mówi "nie płacz" - parsknęła, szeroko otwartymi oczyma patrząc na wsuwany przez niego pierścionek, w którego oczku zaklęte były wszystkie kolory obietnicy. Biżuteria była tak lekka, dobrze wyważona i dopasowana do jej palca, że wręcz wydało się jej to magiczne, jakby została wykuta na jej ciele. Zupełnie różna swoim odczuciem od kajdan zaciśniętych niegdyś wokół nadgarstków. Jakim cudem tak ją dostosował? I skąd wiedział, jaki kamień jej się spodoba? Nie, to nie powinno jej dziwić, zawsze ją rozumiał.
Po Tower spodziewała się, że pierścionek mógł być innym symbolem zniewolenia, ale oświadczyny Hectora uświadomiły jej, że krył się w nich nieznany dotychczas rodzaj wolności. Wolności, którą możesz przeżyć z kimś, kto rozumie jej wagę. - Jest piękny - szepnęła, a gdy obiecał jej wieczność, dotknęła wolną dłonią jego policzka. Cień, który w nim zamigotał, jej nie umknął, ale odkryła, że nie wierzy, by było to spóźnioną wątpliwością, docierającą do niego po dokonanym i zamkniętym fakcie. Nie. To znów sięgało głębiej, błądziło po jego duszy i podjudzało blizny, które poznawała cal po calu. Już kiedyś przyrzekał komuś na zawsze, kobiecie, która go nie szanowała i która go dusiła, czy teraz wrócił myślami do tamtej chwili? Podejrzenie widma Beatrice zakradającego się do tak ważnego dla nich momentu skręciło wnętrzności Celine, półwila pochyliła się nad nim i złączyła ich wargi w zachłanniejszym niż zwykle pocałunku, gorącym i pełnym potrzeby, przypominającym, że to, co między sobą stworzyli, należało do żyjących. Złośliwe duchy nie miały tu wstępu, a już tym bardziej rude żmije, plujące jadem z zaświatów. W ich tańczących ze sobą ustach zabłąkał się słony smak jej łez, ale nie zważała na to, ani nie pozwoliła, by to ostudziło jej słodycz, a kiedy odsunęła od niego twarz, oddech miała szybszy i płytki.
Uśmiech Hectora uporał się z troską, którą czuła w sobie jeszcze kilka sekund temu, i odwzajemniła go, podpierając dłonie na jego łokciach, kiedy wstawał z klęczek i przyciągnął ją do siebie, opierając czoło o jej czoło. Wzrok miała przy tym utkwiony w dłoni opartej na jego ramieniu, na której pysznił się teraz pierścionek.
- To zupełnie tak jak ja - zaćwierkała żartobliwie, z odsłoniętymi w uśmiechu zębami, ale jego słowa miały dla niej o wiele większe i poważniejsze znaczenie, niż pokazała. Jego ekscytacja, jego śmiech. Należało mu się doświadczenie, które wreszcie będzie dobre, coś, co zmaże toksyczne wspomnienie Beatrice i odbierze mocy więzieniu, w jakie wepchnął go ojciec, choć nie spodziewał się, by kiedykolwiek jeszcze było mu to dane. A podjęcie kolejnej próby po tym, przez co przeszedł wymagało tyle odwagi... Złapała się więc na tym, że uważnie słucha jego radości, różnej od zwyczajowego rozbawienia, i zapamiętuje je jak cenny posąg zbudowany z dźwięku. Tym razem będzie inaczej, składała mu niemą obietnicę, tak, jak powinno było być za pierwszym razem. - Od dawna planowałeś to zrobić tutaj? - powiodła wzrokiem po wieży, szczerze ciekawa, kiedy wstępne iskry pomysłu ugruntowały się do pełnoprawnego planu. - Też myślę, że to niemożliwe. Niektóre więzi sięgają zbyt głęboko, zastygają trwalej niż żelazo, jak... zbroja, która otacza duszę. A nawet jeśli, to zawróciłabym spod brzegu tej rzeki, gdyby miałaby odebrać mi pamięć o tobie. Sam Hades niczego by nie wskórał - stwierdziła odważnie, po czym przechyliła głowę do ramienia, wpatrując się w niego spod kurtynki długich rzęs, wzrokiem błyszczącym dowodem na to, jak bardzo spodobała się jej jego prośba. Wędrowiec poznający żyły Okeanosa i jego najada, wabiąca go z brzegów srebrnego źródełka - bo chciała go wabić. Nęcić, przyciągać, uwodzić, chciała, by jej pragnął i poszukiwał jej ciepła, chciała, by dalej oswajał jej ogień; jako pierwszy i jedyny na każdym kroku udowadniał, że potrafi tego dokonać. Niespiesznie przesunęła dłoń na jego pierś i lekko dźgnęła go w nią palcem wskazującym, naśladując wymierzoną w niego różdżkę. Jeśli nasz wyśniony świat gdzieś tam jest, chodźmy szukać go za wiatr. Zimny poranek, spieczone popołudnie, drżąca noc; przez nie prowadzi ślad. Wzlecimy do nieba, staniemy się księżycem kochanków, na czerni bielą jaskrawą jak kreda, śpiewała miękko i melodyjnie, okrążając go w łopocie połów błękitnej sukienki. Docierało przy tym do niej, że z perspektywy czasu ta piosenka była ich przepowiednią - czy Hector dostrzegł to samo? Zawsze szybciej od niej wychwytywał drobne detale rysujące całość i potrafił je zinterpretować. Miętowe gwiazdy wokół nas to ślady naszych łez. Tak długo, jak pozwolisz mi trzymać swoją dłoń, pójdę za tobą na drogi kres. Chodźmy tam razem, smakować świat, jakiego jeszcze nie znamy, zakończyła znów tuż przed nim, pozwalając, by las pochłonął ciche echo melodii.
- Celine Vale... Hector i Celine Vale. Powiedz mi, jak to brzmi - poprosiła, obracając się, by oprzeć plecy o jego tors i sięgnąć do jego ramion, którymi otoczyła się jak czarnymi skrzydłami kruka. Szczelnie, by jego dłonie ani na moment nie zapomniały, że należy do niego. - A co z Orestesem? - zapytała po chwili. Byli przy nim ostrożni, czy wciąż powinni? - Nie muszę nosić przy nim pierścionka, jeśli to za wcześnie - powiedziała powoli, ignorując myśl, że nie chciała się ukrywać, bo w tym wypadku dobro dziecka było ważniejsze. Odchyliła głowę, opierając ją na barku Hectora.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Lubił uważać się za cierpliwego, ale ta cecha wynikała z ostrożności—wymuszonej tym, co postawiło przed nim życie. Cierpliwie czekał w łóżku aż którykolwiek medyk uleczy jego nogę i ciało, cierpliwie czekał na listy od brata, cierpliwie czekał aż ojciec skona pod schodami, cierpliwie znosił humory pacjentów. Cierpliwie chował w duszy urazy, bo nigdy nie mógł odgryźć się bez ryzyka, ale nadspodziewanie wielu uczniów padało w Hogwarcie ofiarą jego donosów, a byłej narzeczonej Theo zniszczyłby medyczną reputację gdyby nie odeszła z pracy sama. Nazbyt cierpliwie znosił tryb życia Beatrice i zaskakująco wyraźnie pamiętał wszystkie metody doktora Hopkirka, które po latach mógłby szczegółowo streścić Elvirze. Cierpliwość stała się taflą lodu, broniącą kulawego chłopca przed upadkiem w ciemną toń, ale chyba nigdy nie była zaletą, jedynie bronią. I jedynie Leta zadała sobie trud, by zauważyć sztorm w jego spojrzeniu.
Mógłby równie cierpliwie planować zaręczyny, ale nie musiał. Cierpliwie trzymał się z daleka od Celine, dusząc własne uczucia przez kilka miesięcy, ale uświadomiła mu, że nie musiał. Może nie "nigdy", na początku ich znajomości jego pożądanie stałoby się toksyną i nie żałował tamtej powściągliwości; ale od jakiegoś czasu coś się zmieniło. Jego srebrnowłosa wybranka, jego narzeczona, zdawała się całkowitym przeciwieństwem wszystkich osób i okoliczności, które wymagały od niego cierpliwości. Była powiewem wiatru w duszny dzień, promieniem słońca przebijającego się zza chmur. Mógł po nią sięgnąć, tu i teraz, więc zachłannie to zrobił, wiążąc ich słowem niepozostawiającym wątpliwości i werbalizującym przemilczane obietnice. Rozumiał, jak łatwo było przy Celine milczeć lub gadać o głupotach, jej wdzięk i uśmiech mogły wywołać w rozmówcy beztroskie podejście, a podczas pierwszych sesji terapeutycznych przekonał się, że i jego na wpół świadomie próbowała odciągnąć od bolesnych konkretów. Tyle, że pewność nie zawsze musiała boleć, a z biegiem czasu i rozmów zauważył, że to właśnie jasne komunikaty dają Celine poczucie bezpieczeństwa. Jej umysł rwał się do lotu sam z siebie, nie potrzebowała uskrzydlenia, a zakorzenienia.
Rozpromienił się, gdy upewniła go w tym, że płacze jedynie ze wzruszenia.
-Podoba ci się? - zapytał figlarnie, mając na myśli i pierścionek i oświadczyny, upajając się jej ekspresyjnym zachwytem. To też w niej kochał, że wciąż potrafiła okazywać szczere emocje. Drapieżność w jej pocałunku wziął właśnie za ich wyraz, nie przypuszczając, że duch Beatrice podstępnie wkradł się również w jej obawy—byłby za to wściekły na pierwszą żonę, zwłaszcza po tym, jak Victor przywołał jej widmo podczas braterskiej rozmowy, zwłaszcza, że jego obecny wybór i oświadczyny były całkowicie różne od tamtych. Wieża skutecznie odgradzała go od tamtych trosk, zapewniając schronienie dwójce zakochanych. Będą musieli powrócić do świata zniszczonego i strasznego, do ludzi rannych i podłych, do wojennej rzeczywistości (czy za oceanem byłoby tak samo? - przemknęło mu przez głowę, zatroskanemu rodzicowi i narzeczonemu), ale na razie mogli trwać tylko dla siebie, jeszcze przez moment.
-Odkąd związałaś nas czerwoną wstążką. - odpowiedział bez namysłu. Czy to dawno? Ślub faktycznie wymagał od niego odwagi, przemeblowania życia, a nawet zignorowania ojcowskich starań o status krwi rodziny, ale od pierwszej chwili zamierzał się oświadczyć, a miejsce wydawało się oczywiste. Nie była dziewczyną, do której powinno się zbliżać bez poważnych planów—w połączeniu z jej czułością i urodą stworzyłoby to jedynie mieszankę wybuchową i pokusę do okrutnej zabawy, której nie oparli się strażnicy w Tower. Nie znał ich nazwisk ani twarzy, ale nienawiść lęgła się w jego duszy równie głęboko jak więzi miłości, które opisywała Celine. Dwie strony tej samej monety; a coś pękło w nim ostatecznie gdy opisywała, jak chcieli połamać jej nogi. Nowy świat bez mugoli smakował jak popiół, gdy pole do popisu mieli w nim tacy ludzie, ale w tej kwestii będzie cierpliwy.
Przestał mrugać, gdy zaczęła śpiewać, a jego oczy zaszkliły się—wcale nie od wiatru. Pieśń o bieli i pięknie, ale pieśń nieukrywająca śladów łez. Dlaczego śpiewała ją, gdy się poznali, dlaczego pasowała tak dobrze? Ujął ją za dłoń i złożył na niej czuły pocałunek, a potem przylgnęli do siebie ściśle w czułym objęciu.
-Celine Vale, moja żona. - wyszeptał jej do ucha. -Brzmi idealnie. - jakby wszystko było na swoim miejscu. Drgnął lekko, gdy spytała o syna. -Porozmawiam z nim. - obiecał. -Jego babka nieświadomie nam pomogła, podgadując od miesięcy, że niedobrze bym pozostał sam po zakończeniu żałoby, więc w jakiś sposób oswoił się z podejrzeniem, że nie będziemy sami. Właściwie, to zapewniałem go, że będziemy, ale Ciebie już poznał. - parsknął z rozbawieniem, choć podobne insynuacje o kolejnym małżeństwie wzbudzały w nim wcześniej bunt i gorycz. -Nie chcę czekać ze ślubem. - zwierzył się impulsywnie. -Nie po tym, gdy mogła mi cię odebrać zbłąkana gwiazda. - może czekałby wcześniej, ale niebo dosłownie runęło im na głowy, przewartościowując jego podejście do upływu czasu i nakazując się cieszyć ocalałym życiem. Poza tym, im mocniej wtulała się w niego Celine i im częściej się całowali, tym mniej chciał czekać na wszystko co po ślubie — choć zdrowy rozsądek i psychiatryczna intuicja kazały mu niczego sobie nie obiecywać. Skończył ją leczyć, ale niektóre blizny pozostają na zawsze, a on nie zamierzał ich dalej rozdrapywać, nawet gdyby stały na drodze małżeńskiej sielance.
Mógłby równie cierpliwie planować zaręczyny, ale nie musiał. Cierpliwie trzymał się z daleka od Celine, dusząc własne uczucia przez kilka miesięcy, ale uświadomiła mu, że nie musiał. Może nie "nigdy", na początku ich znajomości jego pożądanie stałoby się toksyną i nie żałował tamtej powściągliwości; ale od jakiegoś czasu coś się zmieniło. Jego srebrnowłosa wybranka, jego narzeczona, zdawała się całkowitym przeciwieństwem wszystkich osób i okoliczności, które wymagały od niego cierpliwości. Była powiewem wiatru w duszny dzień, promieniem słońca przebijającego się zza chmur. Mógł po nią sięgnąć, tu i teraz, więc zachłannie to zrobił, wiążąc ich słowem niepozostawiającym wątpliwości i werbalizującym przemilczane obietnice. Rozumiał, jak łatwo było przy Celine milczeć lub gadać o głupotach, jej wdzięk i uśmiech mogły wywołać w rozmówcy beztroskie podejście, a podczas pierwszych sesji terapeutycznych przekonał się, że i jego na wpół świadomie próbowała odciągnąć od bolesnych konkretów. Tyle, że pewność nie zawsze musiała boleć, a z biegiem czasu i rozmów zauważył, że to właśnie jasne komunikaty dają Celine poczucie bezpieczeństwa. Jej umysł rwał się do lotu sam z siebie, nie potrzebowała uskrzydlenia, a zakorzenienia.
Rozpromienił się, gdy upewniła go w tym, że płacze jedynie ze wzruszenia.
-Podoba ci się? - zapytał figlarnie, mając na myśli i pierścionek i oświadczyny, upajając się jej ekspresyjnym zachwytem. To też w niej kochał, że wciąż potrafiła okazywać szczere emocje. Drapieżność w jej pocałunku wziął właśnie za ich wyraz, nie przypuszczając, że duch Beatrice podstępnie wkradł się również w jej obawy—byłby za to wściekły na pierwszą żonę, zwłaszcza po tym, jak Victor przywołał jej widmo podczas braterskiej rozmowy, zwłaszcza, że jego obecny wybór i oświadczyny były całkowicie różne od tamtych. Wieża skutecznie odgradzała go od tamtych trosk, zapewniając schronienie dwójce zakochanych. Będą musieli powrócić do świata zniszczonego i strasznego, do ludzi rannych i podłych, do wojennej rzeczywistości (czy za oceanem byłoby tak samo? - przemknęło mu przez głowę, zatroskanemu rodzicowi i narzeczonemu), ale na razie mogli trwać tylko dla siebie, jeszcze przez moment.
-Odkąd związałaś nas czerwoną wstążką. - odpowiedział bez namysłu. Czy to dawno? Ślub faktycznie wymagał od niego odwagi, przemeblowania życia, a nawet zignorowania ojcowskich starań o status krwi rodziny, ale od pierwszej chwili zamierzał się oświadczyć, a miejsce wydawało się oczywiste. Nie była dziewczyną, do której powinno się zbliżać bez poważnych planów—w połączeniu z jej czułością i urodą stworzyłoby to jedynie mieszankę wybuchową i pokusę do okrutnej zabawy, której nie oparli się strażnicy w Tower. Nie znał ich nazwisk ani twarzy, ale nienawiść lęgła się w jego duszy równie głęboko jak więzi miłości, które opisywała Celine. Dwie strony tej samej monety; a coś pękło w nim ostatecznie gdy opisywała, jak chcieli połamać jej nogi. Nowy świat bez mugoli smakował jak popiół, gdy pole do popisu mieli w nim tacy ludzie, ale w tej kwestii będzie cierpliwy.
Przestał mrugać, gdy zaczęła śpiewać, a jego oczy zaszkliły się—wcale nie od wiatru. Pieśń o bieli i pięknie, ale pieśń nieukrywająca śladów łez. Dlaczego śpiewała ją, gdy się poznali, dlaczego pasowała tak dobrze? Ujął ją za dłoń i złożył na niej czuły pocałunek, a potem przylgnęli do siebie ściśle w czułym objęciu.
-Celine Vale, moja żona. - wyszeptał jej do ucha. -Brzmi idealnie. - jakby wszystko było na swoim miejscu. Drgnął lekko, gdy spytała o syna. -Porozmawiam z nim. - obiecał. -Jego babka nieświadomie nam pomogła, podgadując od miesięcy, że niedobrze bym pozostał sam po zakończeniu żałoby, więc w jakiś sposób oswoił się z podejrzeniem, że nie będziemy sami. Właściwie, to zapewniałem go, że będziemy, ale Ciebie już poznał. - parsknął z rozbawieniem, choć podobne insynuacje o kolejnym małżeństwie wzbudzały w nim wcześniej bunt i gorycz. -Nie chcę czekać ze ślubem. - zwierzył się impulsywnie. -Nie po tym, gdy mogła mi cię odebrać zbłąkana gwiazda. - może czekałby wcześniej, ale niebo dosłownie runęło im na głowy, przewartościowując jego podejście do upływu czasu i nakazując się cieszyć ocalałym życiem. Poza tym, im mocniej wtulała się w niego Celine i im częściej się całowali, tym mniej chciał czekać na wszystko co po ślubie — choć zdrowy rozsądek i psychiatryczna intuicja kazały mu niczego sobie nie obiecywać. Skończył ją leczyć, ale niektóre blizny pozostają na zawsze, a on nie zamierzał ich dalej rozdrapywać, nawet gdyby stały na drodze małżeńskiej sielance.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ciepło, które wypełniało każdą jej kończynę, było tak inne od wilego ognia - może dlatego, że zrodziło je szczęście, zamiast podpalonych lontów złości, a przyszłość wyrysowana przez kolisty kształt wokół jej palca wreszcie przypominała krajobraz po tym, jak opada zeń mgła. Długo błądziła po zapętlonych ścieżkach swoich wyborów, jeszcze dłużej wiła się w poszukiwaniu czegoś, co wymykało się jej dłoniom, aż wreszcie dotarła do bezpiecznej przystani, którą był Hector. Jaśniał własnym światłem wskazującym jej drogę i nie chciała, och bogowie, tak bardzo nie chciała, by to światło kiedykolwiek przygasło. W tęczówki jego oczu wplecione były nici dawnych doświadczeń, pamiętała fragment snu Orestesa, odsłaniającego kotarę z przeszłego małżeństwa, tego, jak bardzo było ono szkodliwe, toksyczne i nieszczęśliwe, lecz dzisiaj nie widziała w nim tych powidoków. Niepewność co do jej odpowiedzi zastąpiła ulga i radość, które Celine pragnęła w nim zamrozić, pełna nadziei, że nawet jeśli na szali ich losu czekać będą trudności, to przezwyciężą je razem.
- Czy mi się podoba? - powtórzyła po nim z niedowierzającą wesołością, do jednej dłoni ułożonej wcześniej na jego policzku dołączyła druga, zamykając go w ramach jej dotyku, lekko drżącego od zalewającego ją sztormu emocji. Przyciągnęła go do siebie miękko, acz z wyraźną potrzebą. - Czy mi się podoba? - parsknęła pełna entuzjazmu, nie mogąc zapanować nad uśmiechem, aż ten zniknął w pocałunku złożonym na jego wargach.
Długim, głębokim, wyrażającym wszystko to, czego jeszcze nie ubrała w słowa. Naraz przestał liczyć się cały świat, zapomniała o towarzyszącym im Charonie, którego tak otwarte okazywanie sobie bliskości musiało żenować, nic nie miało już znaczenia. Palce wsunięte w ciemne pukle jego włosów przeczesały je czule - nie, najpierw je zmierzwiły, a dopiero potem na nowo uładziły, ciesząc się znajomą już fakturą każdego kosmyka. Smakował jak przyszłość. Smakował jak jej narzeczony, jak człowiek, z którego przeznaczeniem związała się bezpowrotnie, jak jedyny już mężczyzna, którego chciała do siebie dopuścić w ten szczególny sposób. Pocałunek pieczętował to wszystko jak pierścionek, który założył na jej palec, i chociaż odsunęła się w końcu od niego, myśląc, że to wystarczy, okazało się, że nie wystarczyło - i jeszcze na moment przylgnęła do niego w tańcu warg i języków, głodna jego miłości, głodna jego. - Bardzo - szepnęła potem z szerokim, szczęśliwym uśmiechem, walcząca o każdy oddech, który niechętnie uspokajał się w piersi. Na oświadczyny nie mógł wybrać lepszego miejsca, nie mógł też dobrać piękniejszej biżuterii. - I ty mi się bardzo podobasz. Cały. Właśnie taki, jaki jesteś. Pomysłowy, wrażliwy, mądry. Empatyczny, uważny. Sprytny. Pełen dawnych ciężarów i smutków, tak jak ja. Mój - dodała, czując nową falę liżącego ją od środka gorąca, gdy przyznał, że zaplanował to już w momencie zawiązania wokół ich dłoni karminowego aksamitu. Od tamtego dnia spędzili razem tyle chwil, a wcale się nie zdradził!
Widzę cię, Hectorze. Widzę, że masz w sobie blask, ale też cienie. I kocham je wszystkie.
Tak pięknie połyskiwały jego pełne wzruszenia oczy, kiedy śpiewała. Tak czule musnął ustami wierzch jej dłoni, w podziękowaniu, ale i pewnym zrozumieniu, bo wiedziała, że do niego także dotarł zaskakujący zbieg okoliczności doboru tamtych wersów do tego, co się między nimi wydarzyło. Tak silne były jego ramiona, w których ją zamknął; skryła się w nich podczas nocy, gdy powróciło do niej robactwo i senny koszmar, potem w trakcie płonącego deszczu gwiazd, i znowu, i znowu, i za każdym razem wierzyła, że była w nich bezpieczna.
- Hector Vale, mój mąż - wypróbowała smak tych słów na języku, rozmarzona i zachwycona, i doszła do wniosku, że smakują cudownie. Nieprawdopodobnie, a jednocześnie prawdziwie, jak amortencja, którą od dziś miała sączyć z jego obecności, z panującej pomiędzy nimi intymności, ze świata, który mieli razem stworzyć. - Mam nadzieję, że... że spodoba mu się taki scenariusz. Przypomina mi małe pisklę, które wodzi za tobą ufnym wzrokiem i naśladuje trzepot twoich skrzydeł, wiesz? Widać, że chce, żebyś był szczęśliwy. A ja bym chciała, żebyście obaj byli szczęśliwi - przyznała cicho, łagodnie uśmiechnięta, a zarazem stroskana, zmartwiona dobrem chłopca. Hector z pewnością nie postawi go w stresującej sytuacji, nie oznajmi mu tego, co nastąpi, a umiejętnie i ostrożnie poprowadzi rozmowę, co do tego nie miała wątpliwości. Ale czy Orestes będzie zadowolony? Co innego traktować kogoś jak przyjaciółkę, a jak nową narzeczoną swojego taty. Drgnęła delikatnie na jego następne słowa, obracając głowę tak, by móc na niego spojrzeć, z plecami ciasno przyciśniętymi do jego torsu. - Ja też nie - zdradziła, poruszona. - Nie potrzebuję wielkich ceremonii, setek gości, tych śmiesznych piętrowych tortów ani fikuśnych dekoracji. To może być najmniejszy ślub, jaki widział nasz świat, nawet bez wesela - zapewniła łagodnie, jej spojrzenie mówiło, że wystarczyłby jej tylko on. - A ty? Jak chciałbyś, żeby to wyglądało? - spytała, jego zdanie liczyło się na równi i chciała, tak bardzo chciała, by był szczęśliwy. Chciała spełnić jego wizje, jeśli jakiekolwiek powołał do życia w swojej wyobraźni. Chciała, by był to ślub, o jakim zawsze marzył.
- Czy mi się podoba? - powtórzyła po nim z niedowierzającą wesołością, do jednej dłoni ułożonej wcześniej na jego policzku dołączyła druga, zamykając go w ramach jej dotyku, lekko drżącego od zalewającego ją sztormu emocji. Przyciągnęła go do siebie miękko, acz z wyraźną potrzebą. - Czy mi się podoba? - parsknęła pełna entuzjazmu, nie mogąc zapanować nad uśmiechem, aż ten zniknął w pocałunku złożonym na jego wargach.
Długim, głębokim, wyrażającym wszystko to, czego jeszcze nie ubrała w słowa. Naraz przestał liczyć się cały świat, zapomniała o towarzyszącym im Charonie, którego tak otwarte okazywanie sobie bliskości musiało żenować, nic nie miało już znaczenia. Palce wsunięte w ciemne pukle jego włosów przeczesały je czule - nie, najpierw je zmierzwiły, a dopiero potem na nowo uładziły, ciesząc się znajomą już fakturą każdego kosmyka. Smakował jak przyszłość. Smakował jak jej narzeczony, jak człowiek, z którego przeznaczeniem związała się bezpowrotnie, jak jedyny już mężczyzna, którego chciała do siebie dopuścić w ten szczególny sposób. Pocałunek pieczętował to wszystko jak pierścionek, który założył na jej palec, i chociaż odsunęła się w końcu od niego, myśląc, że to wystarczy, okazało się, że nie wystarczyło - i jeszcze na moment przylgnęła do niego w tańcu warg i języków, głodna jego miłości, głodna jego. - Bardzo - szepnęła potem z szerokim, szczęśliwym uśmiechem, walcząca o każdy oddech, który niechętnie uspokajał się w piersi. Na oświadczyny nie mógł wybrać lepszego miejsca, nie mógł też dobrać piękniejszej biżuterii. - I ty mi się bardzo podobasz. Cały. Właśnie taki, jaki jesteś. Pomysłowy, wrażliwy, mądry. Empatyczny, uważny. Sprytny. Pełen dawnych ciężarów i smutków, tak jak ja. Mój - dodała, czując nową falę liżącego ją od środka gorąca, gdy przyznał, że zaplanował to już w momencie zawiązania wokół ich dłoni karminowego aksamitu. Od tamtego dnia spędzili razem tyle chwil, a wcale się nie zdradził!
Widzę cię, Hectorze. Widzę, że masz w sobie blask, ale też cienie. I kocham je wszystkie.
Tak pięknie połyskiwały jego pełne wzruszenia oczy, kiedy śpiewała. Tak czule musnął ustami wierzch jej dłoni, w podziękowaniu, ale i pewnym zrozumieniu, bo wiedziała, że do niego także dotarł zaskakujący zbieg okoliczności doboru tamtych wersów do tego, co się między nimi wydarzyło. Tak silne były jego ramiona, w których ją zamknął; skryła się w nich podczas nocy, gdy powróciło do niej robactwo i senny koszmar, potem w trakcie płonącego deszczu gwiazd, i znowu, i znowu, i za każdym razem wierzyła, że była w nich bezpieczna.
- Hector Vale, mój mąż - wypróbowała smak tych słów na języku, rozmarzona i zachwycona, i doszła do wniosku, że smakują cudownie. Nieprawdopodobnie, a jednocześnie prawdziwie, jak amortencja, którą od dziś miała sączyć z jego obecności, z panującej pomiędzy nimi intymności, ze świata, który mieli razem stworzyć. - Mam nadzieję, że... że spodoba mu się taki scenariusz. Przypomina mi małe pisklę, które wodzi za tobą ufnym wzrokiem i naśladuje trzepot twoich skrzydeł, wiesz? Widać, że chce, żebyś był szczęśliwy. A ja bym chciała, żebyście obaj byli szczęśliwi - przyznała cicho, łagodnie uśmiechnięta, a zarazem stroskana, zmartwiona dobrem chłopca. Hector z pewnością nie postawi go w stresującej sytuacji, nie oznajmi mu tego, co nastąpi, a umiejętnie i ostrożnie poprowadzi rozmowę, co do tego nie miała wątpliwości. Ale czy Orestes będzie zadowolony? Co innego traktować kogoś jak przyjaciółkę, a jak nową narzeczoną swojego taty. Drgnęła delikatnie na jego następne słowa, obracając głowę tak, by móc na niego spojrzeć, z plecami ciasno przyciśniętymi do jego torsu. - Ja też nie - zdradziła, poruszona. - Nie potrzebuję wielkich ceremonii, setek gości, tych śmiesznych piętrowych tortów ani fikuśnych dekoracji. To może być najmniejszy ślub, jaki widział nasz świat, nawet bez wesela - zapewniła łagodnie, jej spojrzenie mówiło, że wystarczyłby jej tylko on. - A ty? Jak chciałbyś, żeby to wyglądało? - spytała, jego zdanie liczyło się na równi i chciała, tak bardzo chciała, by był szczęśliwy. Chciała spełnić jego wizje, jeśli jakiekolwiek powołał do życia w swojej wyobraźni. Chciała, by był to ślub, o jakim zawsze marzył.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Wieża w Llangurig, Walia
Szybka odpowiedź