Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wyspa Sztormów
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Wyspa Sztormów
Położona w zachodniej części Oazy, nazywana wyspą, choć będąca nią tylko podczas przypływu. Jest to spory fragment skalistego, ale stosunkowo wypłaszczonego wybrzeża, do którego prowadzi wąski garb kamieni odchodzący od plaży. Dostanie się na wyspę bez wykorzystania magii wymaga siły mięśni lub wyjątkowego sprytu nawet podczas odpływu, kiedy garb pozostaje odsłonięty. Śliska i nierówna powierzchnia kamieni sprzyja kontuzjom, zniechęca do spacerów tych, którzy nie powinni zapuszczać się w nieprzyjazne rejony. Ze względu na utrudniony dostęp miejsce to jest odizolowane i nadaje się na samotnię lub kiedy chce się uniknąć obecności postronnych.
Otaczające wysepkę, wyrastające z dna monolityczne kamienie o różnej wielkości tak jak reszta Oazy są magiczne: trafione choćby najsilniejszym zaklęciem i rozbite w drobny mak, po kilku chwilach wracają do swojej pierwotnej formy. Magia otaczająca kamienie wydaje się być jednak wyjątkowo niestabilna - sztormy pojawiają się czasem nawet mimo pięknej pogody, zaskakując swoją nagłością i gwałtownością. To prawdziwy spektakl żywiołu, nieokiełznany, groźny - ale i zachwycający.
Otaczające wysepkę, wyrastające z dna monolityczne kamienie o różnej wielkości tak jak reszta Oazy są magiczne: trafione choćby najsilniejszym zaklęciem i rozbite w drobny mak, po kilku chwilach wracają do swojej pierwotnej formy. Magia otaczająca kamienie wydaje się być jednak wyjątkowo niestabilna - sztormy pojawiają się czasem nawet mimo pięknej pogody, zaskakując swoją nagłością i gwałtownością. To prawdziwy spektakl żywiołu, nieokiełznany, groźny - ale i zachwycający.
18 września
Zachód barwił wodę ognista poświatą, czyniąc z rozbijających się o kamienie fal bryzgającą czerwienią krew. Niebo, rozmazane pędzlem artysty, mieniło się niczym piekielna otchłań, a ja podziwiałem ten spektakl, chcąc posłać tam wszystkich Rycerzy Walpurgii, własnego ojca i samego Voldemorta. Silna bryza smagała moją twarz, i stałem tak przez dłuższy czas, nieruchomo, w gniewie, który wrzał w ciele, próbując przelać się przez zaciśnięte zęby.
Gdzieś tam, na drugim końcu Anglii, w podziemiach Tower, była właśnie Justine jeszcze żywa, z nadzieją lub bez - wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w przeciagu kilku godzin mieliśmy wyruszyć w odsiecz, wiedziałem jednak, że prędzej czy później miało to nastąpić. Znałem te korytarze, z dni lepszych i gorszych, znałem z chwil przekraczanych legalnie, nielegalnie, jak i siłą, postawiony przed obliczem prawa. To jednak mogło nie wystarczyć, by nie powtórzyć historii z początków istnienia Zakonu Feniksa, z odsieczy wysłanej do Luno i Cressidy. Dwa ciała. Tyle wydarliśmy z rąk władzy, wówczas spoczywającej jeszcze w ryzach Grindewalda, świadomi zagrożenia trzeciej siły, ale ciągle oczekujący na jej erupcję.
Teraz było już za późno, by zapobiegać.
Bałem się. Justine była przyjaciółką, jedną z niewielu, którym jeszcze ufałem. Próba wydarcia jej z więzienia była misją samobójczą. Z nadejściem godziny zero nie było miejsca na pomyłki. Na źle dobrane inkantacje. Niecelne zaklęcia. Stałem, wpatrzony w brutalny krajobraz, mocno ściskając różdżkę w dłoni. Udało mi się zamienić kilka słów z Oscarem przy pomocy lusterka dwukierunkowego. Tylko tyle - i aż tyle. Nie mówiłem mu, co miało się wydarzyć na dniach. Spytałem jedynie jak radzi sobie w szkole. Czy wszystko w porządku. I po raz pierwszy w życiu, chwilę przed tym, jak jego spojrzenie przestało mrugać do mnie z lustrzanego odłamka, powiedziałem mu, że go kocham.
Nie wiedziałem, czy jeszcze to usłyszał.
Szum morza uspokajał nerwy, wiedziałem jednak, że tego wieczoru nie zasnę łatwo. Chciałem się zmęczyć. Upewnić, że gdy nadejdzie czas, nic nie stanie na mojej drodze. A jeśli już - że głos nie ugrzęźnie mi w połowie gardła. - Lamino glacio! - Wychrypiałem, próbując przebić się gosem przez huk żywiołu, celując w pobliską skałę. - Lamino glacio! - Powtórzyłem, energicznym szarpnięciem zmieniając cel, zanim zaklęcie jeszcze sięgnęło pierwszego - wyobrażając sobie w miejscu skał nacierających strażników więzienia, rycerzy walpurgii, i im podobnych, którzy swoimi czynami napędzali koło tej wojny.
rzut
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zachód barwił wodę ognista poświatą, czyniąc z rozbijających się o kamienie fal bryzgającą czerwienią krew. Niebo, rozmazane pędzlem artysty, mieniło się niczym piekielna otchłań, a ja podziwiałem ten spektakl, chcąc posłać tam wszystkich Rycerzy Walpurgii, własnego ojca i samego Voldemorta. Silna bryza smagała moją twarz, i stałem tak przez dłuższy czas, nieruchomo, w gniewie, który wrzał w ciele, próbując przelać się przez zaciśnięte zęby.
Gdzieś tam, na drugim końcu Anglii, w podziemiach Tower, była właśnie Justine jeszcze żywa, z nadzieją lub bez - wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w przeciagu kilku godzin mieliśmy wyruszyć w odsiecz, wiedziałem jednak, że prędzej czy później miało to nastąpić. Znałem te korytarze, z dni lepszych i gorszych, znałem z chwil przekraczanych legalnie, nielegalnie, jak i siłą, postawiony przed obliczem prawa. To jednak mogło nie wystarczyć, by nie powtórzyć historii z początków istnienia Zakonu Feniksa, z odsieczy wysłanej do Luno i Cressidy. Dwa ciała. Tyle wydarliśmy z rąk władzy, wówczas spoczywającej jeszcze w ryzach Grindewalda, świadomi zagrożenia trzeciej siły, ale ciągle oczekujący na jej erupcję.
Teraz było już za późno, by zapobiegać.
Bałem się. Justine była przyjaciółką, jedną z niewielu, którym jeszcze ufałem. Próba wydarcia jej z więzienia była misją samobójczą. Z nadejściem godziny zero nie było miejsca na pomyłki. Na źle dobrane inkantacje. Niecelne zaklęcia. Stałem, wpatrzony w brutalny krajobraz, mocno ściskając różdżkę w dłoni. Udało mi się zamienić kilka słów z Oscarem przy pomocy lusterka dwukierunkowego. Tylko tyle - i aż tyle. Nie mówiłem mu, co miało się wydarzyć na dniach. Spytałem jedynie jak radzi sobie w szkole. Czy wszystko w porządku. I po raz pierwszy w życiu, chwilę przed tym, jak jego spojrzenie przestało mrugać do mnie z lustrzanego odłamka, powiedziałem mu, że go kocham.
Nie wiedziałem, czy jeszcze to usłyszał.
Szum morza uspokajał nerwy, wiedziałem jednak, że tego wieczoru nie zasnę łatwo. Chciałem się zmęczyć. Upewnić, że gdy nadejdzie czas, nic nie stanie na mojej drodze. A jeśli już - że głos nie ugrzęźnie mi w połowie gardła. - Lamino glacio! - Wychrypiałem, próbując przebić się gosem przez huk żywiołu, celując w pobliską skałę. - Lamino glacio! - Powtórzyłem, energicznym szarpnięciem zmieniając cel, zanim zaklęcie jeszcze sięgnęło pierwszego - wyobrażając sobie w miejscu skał nacierających strażników więzienia, rycerzy walpurgii, i im podobnych, którzy swoimi czynami napędzali koło tej wojny.
rzut
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 16.01.21 19:05, w całości zmieniany 3 razy
Nie przypuszczała nawet, co stanie się za kilka godzin, że zostanie wezwana przez Rinehearta, obdarzona namiastką zaufania – i wraz z garstką innych czarodziejów wyruszy na samobójczą misję wprost do paszczy lwa, do samego Tower. Po raz kolejny odwiedzała Oazę, jedynie dzięki życzliwości Lucindy pokonując chroniące ją zabezpieczenia, i po raz kolejny musiała w końcu zboczyć z wytyczonego kursu, zniknąć wśród drzew, odpocząć od otaczających ją tłumów. Uchodźców jedynie przybywało, sama zadbała o to, by sprowadzić do kryjówki przynajmniej kilku z nich – w tym córkę zaginionego Denbrighta. Justine miała rację, razem mogli więcej, Zakon Feniksa pomagał realizować kolejne cele, zapewniał odpowiednie środki, schronienie. Lecz teraz to ona potrzebowała ratunku, pochwycona niemalże miesiąc temu, wciąż oczekująca, jak to ujął Walczący Mag, sprawiedliwego procesu. Na co czekali? I czy naprawdę mogliby ją stamtąd wyciągnąć…?
Była zmęczona – nie tylko obowiązkami, z którymi zmagała się dzisiaj w osadzie, nie tylko widokiem wyniszczonych wojenną zawieruchą ludzi, starych i młodych, niezwykle młodych, ale i kłamstwami, którymi musiała karmić brata. Nie mówiła mu o swych nowych zobowiązaniach, temat oczernianej organizacji omijając szerokim łukiem. Mieli dość zmartwień na głowie, by jeszcze kłócić się o coś, z czego nie chciała, miała zamiaru rezygnować.
Zauważyła go całkowitym przypadkiem, w milczeniu przechadzając się po wietrznych klifach, w samotności poszukując ukojenia. Z początku myślała, że to jeden z atakowanych wzburzonymi falami głazów. Dopiero po chwili zrozumiała, że ciemna, skąpana w popołudniowym słońcu sylwetka porusza się, a ruchom tym towarzyszą różnobarwne błyski. Zupełnie jak gdyby ktoś postanowił wytoczyć oceanowi swoją prywatną walkę, walkę z wiatrakami. Tylko po co miałby igrać z kapryśnym żywiołem? Kusić los? Wiedziona ciekawością, podskórnym impulsem, skierowała swe kroki w dół, ku odosobnionemu fragmentowi wybrzeża, wabiona przez nieustającego w swych wysiłkach czarodzieja niczym ćma przez płomień. Bała się, gdy pokonywała wyślizgane, zalewane morską wodą podejście, nie chciała nawet myśleć, co by się stało, gdyby runęła wprost w objęcia przybrzeżnych wód, jej krzyki zapewne utonęłyby w huku ścierających się ze sobą sił; pomogła sobie magią, by dostać się bliżej nieświadomego towarzystwa mężczyzny – coś jednak mówiło jej, że zna go, zna zarys rosnącej w oczach sylwetki, krzywiznę pleców, tembr przebijającego się przez hulający wiatr głosu. – Nie przeszkadzam? – odezwała się głośno, na tyle głośno, by na pewno mógł ją usłyszeć, kiedy już stanęła obok, blisko, lecz nie zbyt blisko; nie chciała naruszać jego prywatności bardziej niż to niezbędne. Teraz wiedziała już, że to Fox, gdzieś jednak zniknął jego charakterystyczny uśmiech, łobuzerski błysk w oku. Był spięty, skupiony na atakowaniu odbudowujących się magicznie celów. Wtedy dopiero zrozumiała, że słyszała już o tym miejscu od innych, że Frederickowi nic tu nie groziło, nie potrzebował jej pomocy. Może pragnął samotności, może powinna zawrócić, pozwolić mu niszczyć kolejne kamienie bez zbędnej widowni; poczuła się jak idiotka. Wpierw jednak, nim zniknie, chciała zamienić z nim choćby kilka słów. Nie widzieli się od tamtego wieczoru, gdy ozdobił jej głowę wiankiem, poprosił do tańca, ofiarował garść pięknych wspomnień. To jednak było dawno, kilka tygodni temu, zaś beztroska tamtych chwil została zatruta przez późniejszą egzekucję i wieść o pojmaniu Justine. Mimo to odczuła niekłamaną ulgę na jego widok; w ściśniętym smutkiem sercu pojawiła się namiastka otuchy, był cały i zdrowy. – Deprimo – spróbowała cicho, jego śladem celując w jeden z głazów. Widziała, że auror sięgał po znacznie trudniejsze, dotkliwsze inkantacje, ona jednak poprzestała na czymś przydatnym, lecz mniej inwazyjnym.[bylobrzydkobedzieladnie]
Była zmęczona – nie tylko obowiązkami, z którymi zmagała się dzisiaj w osadzie, nie tylko widokiem wyniszczonych wojenną zawieruchą ludzi, starych i młodych, niezwykle młodych, ale i kłamstwami, którymi musiała karmić brata. Nie mówiła mu o swych nowych zobowiązaniach, temat oczernianej organizacji omijając szerokim łukiem. Mieli dość zmartwień na głowie, by jeszcze kłócić się o coś, z czego nie chciała, miała zamiaru rezygnować.
Zauważyła go całkowitym przypadkiem, w milczeniu przechadzając się po wietrznych klifach, w samotności poszukując ukojenia. Z początku myślała, że to jeden z atakowanych wzburzonymi falami głazów. Dopiero po chwili zrozumiała, że ciemna, skąpana w popołudniowym słońcu sylwetka porusza się, a ruchom tym towarzyszą różnobarwne błyski. Zupełnie jak gdyby ktoś postanowił wytoczyć oceanowi swoją prywatną walkę, walkę z wiatrakami. Tylko po co miałby igrać z kapryśnym żywiołem? Kusić los? Wiedziona ciekawością, podskórnym impulsem, skierowała swe kroki w dół, ku odosobnionemu fragmentowi wybrzeża, wabiona przez nieustającego w swych wysiłkach czarodzieja niczym ćma przez płomień. Bała się, gdy pokonywała wyślizgane, zalewane morską wodą podejście, nie chciała nawet myśleć, co by się stało, gdyby runęła wprost w objęcia przybrzeżnych wód, jej krzyki zapewne utonęłyby w huku ścierających się ze sobą sił; pomogła sobie magią, by dostać się bliżej nieświadomego towarzystwa mężczyzny – coś jednak mówiło jej, że zna go, zna zarys rosnącej w oczach sylwetki, krzywiznę pleców, tembr przebijającego się przez hulający wiatr głosu. – Nie przeszkadzam? – odezwała się głośno, na tyle głośno, by na pewno mógł ją usłyszeć, kiedy już stanęła obok, blisko, lecz nie zbyt blisko; nie chciała naruszać jego prywatności bardziej niż to niezbędne. Teraz wiedziała już, że to Fox, gdzieś jednak zniknął jego charakterystyczny uśmiech, łobuzerski błysk w oku. Był spięty, skupiony na atakowaniu odbudowujących się magicznie celów. Wtedy dopiero zrozumiała, że słyszała już o tym miejscu od innych, że Frederickowi nic tu nie groziło, nie potrzebował jej pomocy. Może pragnął samotności, może powinna zawrócić, pozwolić mu niszczyć kolejne kamienie bez zbędnej widowni; poczuła się jak idiotka. Wpierw jednak, nim zniknie, chciała zamienić z nim choćby kilka słów. Nie widzieli się od tamtego wieczoru, gdy ozdobił jej głowę wiankiem, poprosił do tańca, ofiarował garść pięknych wspomnień. To jednak było dawno, kilka tygodni temu, zaś beztroska tamtych chwil została zatruta przez późniejszą egzekucję i wieść o pojmaniu Justine. Mimo to odczuła niekłamaną ulgę na jego widok; w ściśniętym smutkiem sercu pojawiła się namiastka otuchy, był cały i zdrowy. – Deprimo – spróbowała cicho, jego śladem celując w jeden z głazów. Widziała, że auror sięgał po znacznie trudniejsze, dotkliwsze inkantacje, ona jednak poprzestała na czymś przydatnym, lecz mniej inwazyjnym.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 29.12.20 14:20, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Oba zaklęcia minęły się z celem, choć jedno o włos; taki efekt mnie nie zadowalał, wiedziałem, że było mnie stać na więcej. Ostatnie miesiące, choć spędzone z dala od wojny, przyniosły mi wiele nauki, szczególnie na polu okrutnych inkantacji, które potrafiły wydzierać z człowieka ostatnie tchnienie. Zanim jednak zdecydowałem się kontynuować, znajomy głos przebijający się przez huk fal zmusił mnie do odwrócenia się w kierunku jego źródła. Oblicze, które jeszcze przed chwilą namaszczone było skupieniem i gniewem w jednej chwili złagodniało, a usta uniosły się w uśmiechu - choć krótkim i oszczędnym. Nie widziałem jej od festiwalu lata - nie dlatego, że nie chciałem czy unikałem ponownej konfrontacji. Wręcz przeciwnie. Los jednak knuł jak mógł, rzucając mi pod nogi kolejne wyzwania, które nie pozwalały na złapanie oddechu, zatrzymanie się i oddanie tak prozaicznej czynności, jak spędzenie leniwego popołudnia z Maeve. I być może właśnie ta rozłąka sprawiała, że skutecznie zajmowała moje myśli - o czym jednak wiedzieć nie mogła. Towarzyszyła mi podczas samotnych poranków, spacerów z Oscarem, na ulicach Londynu i wieczorami, kiedy zasypiałem pod kocem na kanapie w Kurniku. Wracałem myślami do chwili, w której trzymałem ją w objęciach, naginając granice przyzwoitości - do jej uśmiechu, zapachu, ufności i spojrzenia, mądrego, ale i beztroskiego, przywodzącego na myśl lepsze czasy. Jednocześnie, bez względu na to, jak mocno nie chciałem pławić się w tym wspomnieniu, spoglądałem na swoją przeszłość z wyrzutem, widząc oczarowanego kobiecym wdziękiem naiwnego głupca, chłopca z klapkami na oczach, który wyrwał sobie serce z piersi, lokując je w najgorzej wybranej skrytce.
Mieliśmy wojnę do wygrania - i w ostatecznym rozrachunku działałem lepiej, jeśli to ona zajmowała moje myśli.
- Nie - Nawet nie dostrzegłem, że kiedy tylko się pojawiła, mimowolnie wyprostowałem swoją sylwetkę. - Chociaż w zasadzie to… mogłabyś. - Zmarszczyłem brwi, uśmiechając się tajemniczo - nie zdradzając jej jednak pomysłu, który mi się nasunął, dając mu chwilę na wykiełkowanie. - Dobrze cię widzieć.- Przyznałem lekko. Chciałem, żeby została. Chociaż na chwilę - wydartą tej wojnie równie łapczywie jak jeden wieczór podczas festiwalu lata. O nic więcej nie prosiłem. Kolejna okazja mogła długo się nie nadarzyć. - Przyszłaś po swoją należność? - Spróbowałem zgadnąć, nawiązując do naszego ostatniego spotkania - i tym samym podkreślając, że pamiętałem o warunkach naszego zakładu. - Ładne zaklęcie. - Silna inkantacja zasługiwała na uznanie - potężny podmuch zmiótł trzy sąsiednie monolity, grzebiąc je w całości pośród morskich fal. Zanim jednak wróciłem spojrzeniem do twarzy Maeve, ich struktura wróciła na swoje miejsce. - Powtórzysz to samo pod presją walki? - Uniosłem brew, rzucając jej wyzwanie. Nie miałem wątpliwości co do tego, że była uzdolnioną czarownicą - do wiedźmiej straży nie przyjmowano ludzi z pierwszej łapanki. Nie byli jednak jednostką bojową, przyzwyczajeni do działania z ukrycia rzadko musieli konfrontować się z przeciwnikiem, co stanowiło chleb powszedni dla aurorów. - Mam pomysł. Możemy sobie pomóc. Urozmaicić trening. Spróbuj mnie rozproszyć. Podciąć nogi, zasłonić oczy, pozbawić przytomności. Zasymulować zagrożenie. - Zaproponowałem z błyskiem w oku, w duchu licząc na to, że podejdzie do tej idei z entuzjazmem co najmniej równym mojemu. - Moim zadaniem będzie poradzenie sobie z tą sytuacją i jednocześnie z przeciwnikami, którzy dziś… no cóż - przeniosłem spojrzenie w kierunku skał - skamieniali z wrażenia. - Rozłożyłem ręce, racząc ją rozbrajającym uśmiechem - dumny ze swojego humoru, który pojawił się znikąd, bo jeszcze przed chwilą stałem tu w swojej złości, gotów wypowiedzieć wojnę Wyspie Sztormów, jeśli miało to pomóc w uwolnieniu Justine. - Jeśli chcesz, możemy się zmieniać. - Zaproponowałem, czekając na jej reakcję. Czy w walce była równie odważna jak w tańcu? - W każdej chwili może się okazać, że jesteśmy potrzebni w Tower na już. - Nie mogli odwlekać procesu w nieskończoność, mijał już miesiąc od jej złapania. Cały Zakon czekał jak na szpilkach na wygnał Gwardii. Ja - z pewnością, Maeve nie mogła jej mieć - podczas tych dwóch miesięcy zdołałem jednak zauważyć, że siły Zakonu zostały mocno przerzedzone. Różdżki zaufanych sojuszników mogły okazać się niezbędne. - Odpowiesz na to wezwanie? - Dodałem, wyraźnie poważniejąc. Na ile ważna była dla niej ta wojna? Ile była gotowa poświęcić?
Mieliśmy wojnę do wygrania - i w ostatecznym rozrachunku działałem lepiej, jeśli to ona zajmowała moje myśli.
- Nie - Nawet nie dostrzegłem, że kiedy tylko się pojawiła, mimowolnie wyprostowałem swoją sylwetkę. - Chociaż w zasadzie to… mogłabyś. - Zmarszczyłem brwi, uśmiechając się tajemniczo - nie zdradzając jej jednak pomysłu, który mi się nasunął, dając mu chwilę na wykiełkowanie. - Dobrze cię widzieć.- Przyznałem lekko. Chciałem, żeby została. Chociaż na chwilę - wydartą tej wojnie równie łapczywie jak jeden wieczór podczas festiwalu lata. O nic więcej nie prosiłem. Kolejna okazja mogła długo się nie nadarzyć. - Przyszłaś po swoją należność? - Spróbowałem zgadnąć, nawiązując do naszego ostatniego spotkania - i tym samym podkreślając, że pamiętałem o warunkach naszego zakładu. - Ładne zaklęcie. - Silna inkantacja zasługiwała na uznanie - potężny podmuch zmiótł trzy sąsiednie monolity, grzebiąc je w całości pośród morskich fal. Zanim jednak wróciłem spojrzeniem do twarzy Maeve, ich struktura wróciła na swoje miejsce. - Powtórzysz to samo pod presją walki? - Uniosłem brew, rzucając jej wyzwanie. Nie miałem wątpliwości co do tego, że była uzdolnioną czarownicą - do wiedźmiej straży nie przyjmowano ludzi z pierwszej łapanki. Nie byli jednak jednostką bojową, przyzwyczajeni do działania z ukrycia rzadko musieli konfrontować się z przeciwnikiem, co stanowiło chleb powszedni dla aurorów. - Mam pomysł. Możemy sobie pomóc. Urozmaicić trening. Spróbuj mnie rozproszyć. Podciąć nogi, zasłonić oczy, pozbawić przytomności. Zasymulować zagrożenie. - Zaproponowałem z błyskiem w oku, w duchu licząc na to, że podejdzie do tej idei z entuzjazmem co najmniej równym mojemu. - Moim zadaniem będzie poradzenie sobie z tą sytuacją i jednocześnie z przeciwnikami, którzy dziś… no cóż - przeniosłem spojrzenie w kierunku skał - skamieniali z wrażenia. - Rozłożyłem ręce, racząc ją rozbrajającym uśmiechem - dumny ze swojego humoru, który pojawił się znikąd, bo jeszcze przed chwilą stałem tu w swojej złości, gotów wypowiedzieć wojnę Wyspie Sztormów, jeśli miało to pomóc w uwolnieniu Justine. - Jeśli chcesz, możemy się zmieniać. - Zaproponowałem, czekając na jej reakcję. Czy w walce była równie odważna jak w tańcu? - W każdej chwili może się okazać, że jesteśmy potrzebni w Tower na już. - Nie mogli odwlekać procesu w nieskończoność, mijał już miesiąc od jej złapania. Cały Zakon czekał jak na szpilkach na wygnał Gwardii. Ja - z pewnością, Maeve nie mogła jej mieć - podczas tych dwóch miesięcy zdołałem jednak zauważyć, że siły Zakonu zostały mocno przerzedzone. Różdżki zaufanych sojuszników mogły okazać się niezbędne. - Odpowiesz na to wezwanie? - Dodałem, wyraźnie poważniejąc. Na ile ważna była dla niej ta wojna? Ile była gotowa poświęcić?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Niepewność, która zasnuwała jej myśli, kazała kwestionować swe wybory, zelżała pod naporem pojawiającego się znikąd uśmiechu – odnaleziony na wybrzeżu mężczyzna znów, przez krótką chwilę, przypominał Foxa, którego miała okazję poznać na początku sierpnia. Spróbowała odpowiedzieć podobnym gestem, przecież cieszyła się na jego widok, ciało odmówiło jednak posłuszeństwa, przynajmniej po części; usta złożyły się w smutnym, przygaszonym uśmiechu, ramiona pozostały zgarbione, tylko oczy zalśniły czymś cieplejszym, wdzięcznym. Mimowolnie odliczała dni od ostatniego listu, próbując stłumić odczuwane w związku z nim emocje, niepokojąco silne, a przy tym powodujące chaos, może nawet wstyd. Nie była już nastolatką, podlotkiem, który mógłby zrzucić porywy serca na karb okresu adolescencji. Musiała ratować się rozsądkiem, ćwiczonym od lat opanowaniem, by nie pogubić kroków – tym razem nikt nie mógł jej z tym pomóc. Bała się, że przemawia przez nią naiwność, brak doświadczenia, a tamten ciepły letni wieczór zawrócił w głowie silniej niż powinien. Może to przez dyszącą w kark wojnę, widmo nieustannego zagrożenia, wstydliwe pragnienie bliskości, może to zasługa sposobu, w jaki ją traktował, a może coś jeszcze innego – nie wiedziała. Sytuacji nie poprawiała informacja o pojmaniu Justine, tej, którą pamiętała jeszcze ze szkoły, która powiedziała jej o Zakonie Feniksa, ani fakt, że zabójca Caleba wciąż pozostawał na wolności. Nie mogła, nie miała prawa, odczuwać radości, gdy cały świat stawał na głowie, a sługusi Ministerstwa bestialsko mordowali mugoli, mugolaków, wszystkich, którzy odważyli się wystąpić przeciwko obecnej władzy.
- Mogłabym? – powtórzyła za nim powoli, jeszcze nie rozumiejąc, co mógł mieć na myśli. Schowała dłonie w rękawach swetra, było mokro, wilgotno, a wiejący od szerokich wód wiatr sprawiał, że szybko zmarzła. Nie zamierzała jednak ratować się ucieczką na brzeg. Przyjemność przeważała niedogodności. – Ciebie również. Zastanawiałam się, czy nadal jesteś w jednym kawałku… – Zmierzyła go uważnym, badawczym wzrokiem, nie tylko wykorzystując okazję, by mu się lepiej, dokładniej, przyjrzeć, ale i próbując w ten sposób zażartować. – Wygląda jednak na to, że nie miałam powodów do zmartwień. – Raz jeszcze spróbowała przywołać na twarz uśmiech, tym razem poszło jej nieco lepiej; obecność Foxa działała na nią kojąco, przypominała taniec i śpiew, ciepło sięgających ku niebu ognisk i szczekającego od czasu do czasu Orloka. Nie spodziewała się, że go tutaj odnajdzie, na Wyspę Sztormów podążała bez świadomości, kto mierzył się z kolejnymi głazami. Na pewno nie żałowała jednak, że to on; mogła być wdzięczna, że los postanowił wynagrodzić ostatnie trudy tym nieoczekiwanym spotkaniem. – Nie wiedziałam, że znajdę tutaj akurat ciebie, nie wymyśliłam jeszcze życzenia, ale może nie powinnam zbyt długo zwlekać… – urwała, przekrzywiając głowę, racząc go podszytym niewinną zaczepką spojrzeniem zmrużonych – również przed morską bryzą – oczu. Wycelowała, wypowiedziała wybraną inkantację i już za pierwszym razem posłała w kierunku monolitów podmuch na tyle silny, że skutecznie się z nimi rozprawił. Zdziwiła się tym sukcesem, lecz nie dała tego po sobie poznać; na komplement zareagowała lakonicznym skinieniem głowy. Sam sięgał po wiele bardziej skomplikowane, wymagające uroki, nie miała wątpliwości, że poległaby w przypadku Lamino Glacio. – Nie sądzę – przyznała szczerze, nie chcąc udawać przed nim pewniejszej siebie niż w rzeczywistości; skrzyżowała z nim spojrzenia, dostrzegając czające się w jasnych oczach wyzwanie. Czym innym był taki trening, czym innym spotkanie na klubowej arenie, a jeszcze innym – stanięcie twarzą w twarz z realnym, jeżącym włos na głowie zagrożeniem. Domyślała się, że dla niego, zaprawionego w bojach łowcy czarnoksiężników, od lat szkolonego do akcji, bezustannej walki, nie stanowiło to większego problemu. Nie mogła wiedzieć, od kiedy działał w szeregach Zakonu Feniksa, ile razy ryzykował już swym życiem dla dobra sprawy. I choć czuła się silniejsza w magii ofensywnej niż defensywnej, nie łudziła się nawet, by mogła konkurować z nim na tym polu. Uniosła wyżej brwi, gdy w końcu zwerbalizował swe myśli, podzielił się pomysłem na urozmaicenie treningu. – Jesteś pewien? – zapytała ostrożnie, z rezerwą, powoli oswajając się z tą myślą. Otoczenie nie zachęcało do przekraczania granic, wychodzenia poza strefę komfortu, Fox miał jednak rację. W ten sposób mogli symulować – albo chociaż spróbować – warunki, które miały towarzyszyć im w prawdziwej walce. Widać było, że rozważa wszelkie za i przeciw, między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Skupiła przy tym wzrok na jego wygiętych w szerokim, zachęcającym uśmiechu ustach, zaraz jednak przeniosła go wyżej, ku roześmianym oczom, a podsuwane przez zachowawczość obiekcje zbladły. – W porządku. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy, skupię się jedynie na niegroźnych utrudnieniach – zgodziła się w końcu, bezwiednie odpowiadając mu uśmiechem; nie chciała go pokiereszować, za nic nie znała się na uzdrowicielstwie, a zanim doprowadziłaby go do Oazy minęłyby wieki. – Nie dziwię się, że skamieniali z wrażenia, Fox. Próbowałeś naprawdę silnych zaklęć – zauważyła, mając nadzieję, że zachęci go w ten sposób do mówienia. Była ciekawa, czy często sięgał po tak zaawansowane, a przy tym brutalne uroki. – I zmieniajmy się. Przyda mi się ćwiczenie, które wykracza poza bezpieczne pojedynki pod okiem sędziów – dodała po krótkiej chwili, gdy odsunęła obawy na bok; chciała się czegoś nauczyć, nawet jeśli miała się przy tym trochę potłuc albo ośmieszyć. Kiedy temat zboczył na Tower, a wspomnienie Tonks wypłynęło na powierzchnię świadomości, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie; nie mogła o tym zapominać, nawet na chwilę, nawet w jego towarzystwie. Bezwiednie przygryzła wargę, wzrokiem uciekając w kierunku służących im za cele głazów. – Jeśli ktokolwiek uzna, że mogę się na coś przydać… – zawiesiła głos, zdając sobie sprawę, że nie potrafiłaby odmówić. Nawet w obliczu niechybnej klęski, przebijającego przez ten pomysł szaleństwa. Nawet jeśli nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, o Bombardzie, którą Justine podobno próbowała rzucić w tłum. – Jestem tu jednak nowa. Nie zasłużyłam sobie na zaufanie. A włamywanie się do Tower brzmi jak zadanie, które wymaga najlepszych z najlepszych, samych sprawdzonych czarodziejów. Nie sądzisz? – Dopiero teraz powróciła do niego wzrokiem, zachowując przy tym pełną powagę; nie próbowała sobie umniejszać, wiedziała przy tym, że nie jest ani tak wprawna w bojach, ani nie zna innych, ich słabych stron. Wciąż była obca, stała trochę z boku. – W takim razie zacznijmy – dodała po chwili, odsuwając się kilka kroków do tyłu, niechętnie celując w Foxa różdżką. – Obscuro – spróbowała cicho, wiedząc, że z przesłoniętymi oczami będzie mu znacznie trudniej.[bylobrzydkobedzieladnie]
- Mogłabym? – powtórzyła za nim powoli, jeszcze nie rozumiejąc, co mógł mieć na myśli. Schowała dłonie w rękawach swetra, było mokro, wilgotno, a wiejący od szerokich wód wiatr sprawiał, że szybko zmarzła. Nie zamierzała jednak ratować się ucieczką na brzeg. Przyjemność przeważała niedogodności. – Ciebie również. Zastanawiałam się, czy nadal jesteś w jednym kawałku… – Zmierzyła go uważnym, badawczym wzrokiem, nie tylko wykorzystując okazję, by mu się lepiej, dokładniej, przyjrzeć, ale i próbując w ten sposób zażartować. – Wygląda jednak na to, że nie miałam powodów do zmartwień. – Raz jeszcze spróbowała przywołać na twarz uśmiech, tym razem poszło jej nieco lepiej; obecność Foxa działała na nią kojąco, przypominała taniec i śpiew, ciepło sięgających ku niebu ognisk i szczekającego od czasu do czasu Orloka. Nie spodziewała się, że go tutaj odnajdzie, na Wyspę Sztormów podążała bez świadomości, kto mierzył się z kolejnymi głazami. Na pewno nie żałowała jednak, że to on; mogła być wdzięczna, że los postanowił wynagrodzić ostatnie trudy tym nieoczekiwanym spotkaniem. – Nie wiedziałam, że znajdę tutaj akurat ciebie, nie wymyśliłam jeszcze życzenia, ale może nie powinnam zbyt długo zwlekać… – urwała, przekrzywiając głowę, racząc go podszytym niewinną zaczepką spojrzeniem zmrużonych – również przed morską bryzą – oczu. Wycelowała, wypowiedziała wybraną inkantację i już za pierwszym razem posłała w kierunku monolitów podmuch na tyle silny, że skutecznie się z nimi rozprawił. Zdziwiła się tym sukcesem, lecz nie dała tego po sobie poznać; na komplement zareagowała lakonicznym skinieniem głowy. Sam sięgał po wiele bardziej skomplikowane, wymagające uroki, nie miała wątpliwości, że poległaby w przypadku Lamino Glacio. – Nie sądzę – przyznała szczerze, nie chcąc udawać przed nim pewniejszej siebie niż w rzeczywistości; skrzyżowała z nim spojrzenia, dostrzegając czające się w jasnych oczach wyzwanie. Czym innym był taki trening, czym innym spotkanie na klubowej arenie, a jeszcze innym – stanięcie twarzą w twarz z realnym, jeżącym włos na głowie zagrożeniem. Domyślała się, że dla niego, zaprawionego w bojach łowcy czarnoksiężników, od lat szkolonego do akcji, bezustannej walki, nie stanowiło to większego problemu. Nie mogła wiedzieć, od kiedy działał w szeregach Zakonu Feniksa, ile razy ryzykował już swym życiem dla dobra sprawy. I choć czuła się silniejsza w magii ofensywnej niż defensywnej, nie łudziła się nawet, by mogła konkurować z nim na tym polu. Uniosła wyżej brwi, gdy w końcu zwerbalizował swe myśli, podzielił się pomysłem na urozmaicenie treningu. – Jesteś pewien? – zapytała ostrożnie, z rezerwą, powoli oswajając się z tą myślą. Otoczenie nie zachęcało do przekraczania granic, wychodzenia poza strefę komfortu, Fox miał jednak rację. W ten sposób mogli symulować – albo chociaż spróbować – warunki, które miały towarzyszyć im w prawdziwej walce. Widać było, że rozważa wszelkie za i przeciw, między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. Skupiła przy tym wzrok na jego wygiętych w szerokim, zachęcającym uśmiechu ustach, zaraz jednak przeniosła go wyżej, ku roześmianym oczom, a podsuwane przez zachowawczość obiekcje zbladły. – W porządku. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy, skupię się jedynie na niegroźnych utrudnieniach – zgodziła się w końcu, bezwiednie odpowiadając mu uśmiechem; nie chciała go pokiereszować, za nic nie znała się na uzdrowicielstwie, a zanim doprowadziłaby go do Oazy minęłyby wieki. – Nie dziwię się, że skamieniali z wrażenia, Fox. Próbowałeś naprawdę silnych zaklęć – zauważyła, mając nadzieję, że zachęci go w ten sposób do mówienia. Była ciekawa, czy często sięgał po tak zaawansowane, a przy tym brutalne uroki. – I zmieniajmy się. Przyda mi się ćwiczenie, które wykracza poza bezpieczne pojedynki pod okiem sędziów – dodała po krótkiej chwili, gdy odsunęła obawy na bok; chciała się czegoś nauczyć, nawet jeśli miała się przy tym trochę potłuc albo ośmieszyć. Kiedy temat zboczył na Tower, a wspomnienie Tonks wypłynęło na powierzchnię świadomości, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie; nie mogła o tym zapominać, nawet na chwilę, nawet w jego towarzystwie. Bezwiednie przygryzła wargę, wzrokiem uciekając w kierunku służących im za cele głazów. – Jeśli ktokolwiek uzna, że mogę się na coś przydać… – zawiesiła głos, zdając sobie sprawę, że nie potrafiłaby odmówić. Nawet w obliczu niechybnej klęski, przebijającego przez ten pomysł szaleństwa. Nawet jeśli nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, o Bombardzie, którą Justine podobno próbowała rzucić w tłum. – Jestem tu jednak nowa. Nie zasłużyłam sobie na zaufanie. A włamywanie się do Tower brzmi jak zadanie, które wymaga najlepszych z najlepszych, samych sprawdzonych czarodziejów. Nie sądzisz? – Dopiero teraz powróciła do niego wzrokiem, zachowując przy tym pełną powagę; nie próbowała sobie umniejszać, wiedziała przy tym, że nie jest ani tak wprawna w bojach, ani nie zna innych, ich słabych stron. Wciąż była obca, stała trochę z boku. – W takim razie zacznijmy – dodała po chwili, odsuwając się kilka kroków do tyłu, niechętnie celując w Foxa różdżką. – Obscuro – spróbowała cicho, wiedząc, że z przesłoniętymi oczami będzie mu znacznie trudniej.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 30.12.20 21:29, w całości zmieniany 2 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Skinąłem twierdząco głową na pytanie Maeve, odnajdując jej spojrzenie. Nie odpowiedziałem jednak od razu, odkładając swoją propozycję na deser, a w ramach przystawki podsuwając jej porcję niewymuszonej kurtuazji. Nie dlatego, że tak trzeba było - gdybym zachowywał się tak jak trzeba było, zapewne nadal nosiłbym rodowe nazwisko, błyskał sygnetem i płodził pokolenie idiotów, którzy mieli mitrężyć swoje życia na pielęgnowaniu nienawiści. Nie przypuszczałem, że w tej całej zawierusze uda nam się skrzyżować ścieżki. Co więcej - nie śmiałem nawet śnić, że przez ten czas, kiedy wyraźnie skąpo obdarowywałem ją swoją uwagą, Mave w ogóle przywoływała mnie w swoich myślach. I choć przyznała to nienachalnie, poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się po całym moim ciele, wbrew chłodowi, który ciągnął znad oceanu.
- Zmartwień? - Powtórzyłem za nią, być może przypisując jej słowom większe znaczenie, niż w rzeczywistości za sobą niosły. Na ulicach Londynu wrzało jak w kociołku, troska wydawała się uzasadniona - z drugiej strony nie byłem przecież jej bliski na żaden możliwy sposób. - W takim razie będę częściej wysyłał ci sowy. - Dodałem po chwili, zakładając łobuzerski uśmiech, choć podskórnie czułem, że wcześniejsze pytanie zrobiło ze mnie idiotę.
Jej obecność. Tyle wystarczyło, bym całą wojnę zawiązał w worze pełnym kamieni i wyrzucił do oceanu. Może ze względu na jedyne wspomnienie, które niosło ze sobą jej towarzystwo, a może na coś, czego nie znałem i jeszcze nie potrafiłem nazwać. Albo, przeciwnie - znałem dobrze, z całą gamą słodkości i goryczy, które pozostawiało za sobą w spadku, a mimo tego wcale nie chciałem przyznać się przed samym sobą, że zauroczyła mnie tam, na festiwalu lata. - Jakoś zniosę to, że nie mnie szukałaś. - Zażartowałem, już z większą pewnością, a uśmiech pogłębiał dołki w policzkach. - Moja oferta jest bezterminowa. - Zapewniłem ją, choć w dobie panujących nastrojów trudno było owej bezterminowości dotrzymać. Wiedziałem to - ona również musiała, choć może jeszcze nie miała świadomości, że w tej wojnie byłem gotowy iść na pierwszy front, podjąć największe ryzyko, walczyć na śmierć i życie. Nie chciałem jednak przywoływać tych obaw - nie teraz, nie w jej towarzystwie, choć wraz z zegarem odmierzającym czas do procesu Justine, wydawały się więcej niż realne, czułem ich ciężki oddech na karku, ślinę spływającą zimną, lepką strugą wzdłuż pleców.
Dlatego musiałem być najlepszy.
- A chciałabyś? - Uniosłem brwi, nie rzucając jej wyzwania - raczej składając propozycję. - Mógłbym.... pomóc. - Justine, Alex - pamiętałem ich początki, pamiętałem nie tak odległe czasy, kiedy ledwie potrafili wyczarować dobrą tarczę. Teraz żadne z nich nie mogło powstydzić się swoich umiejętności. Nie wiedziałem, jak bardzo Maeve zamierza angażować się w sprawy Zakonu Feniksa, ale nikt z nas nie wiedział, jak długo Oaza miała pozostać niezdobytą twierdzą, ani ile czasu zostało do tego, by wojna z ulic Londynu rozproszyła się na cały kraj. - Jestem. - Potwierdziłem z błyskiem w oku, lekko przytakując jej głową. Potrzebowałem więcej niż mogła zaoferować Wyspa Sztormów. - Nie musisz na mnie uważać. - Dodałem, nie chcąc zabrzmieć pretensjonalnie - a raczej zachęcić ją do odważniejszych manewrów. Byłem jej ciekaw. Inkantacji, na które się zdecyduje. Stylu walki. Umiejętności - choć co do tego, że przewyższały przeciętnego czarodzieja, nie miałem wątpliwości. - Myślę, że to raczej ty je zaskoczyłaś. - Przyznałem, kiwając głową w geście uznania. - Mordercze inkantacje pozostają jedynie atrapą, jeśli są niecelne. Jeśli od tego zależałoby moje lub twoje życie… lepiej, by trafiły dokładnie tam, gdzie powinny. - Zatrzymałem wzrok, mierząc się z jej spojrzeniem i zastanawiając się, czy zdawała sobie sprawę z tego, że półśrodki nie były narzędziem, którym zamierzałem - którym cały Zakon Feniksa - zamierzał wygrać wojnę. Nie byłem jednak pewien, czy moje przeczucia co do niej są słuszne, dlatego spuściłem na swoje dywagacje zasłonę milczenia.
- Jesteś metamorfomagiem. - Odparłem na jej zarzut o przydatności. Zgodnie z tym, co przyrzekałem jej podczas naszego pierwszego spotkania - miałem swoje sposoby na pozyskiwanie istotnych informacji. - To bardzo cenna zdolność. Wiem co mówię. - Wiedziała, jak niewiele się różniliśmy? Lub - jak niewiele mogliśmy, przy odrobinie wysiłku. Nie znałem wielu takich jak ja. Alex. Justine. I teraz Maeve. Miałem tyle pytań, które chciałbym jej zadać - o jej początki, o to, jak radziła sobie z tym w szkole, jak zareagowała jej rodzina, czy przeżywała kryzys tożsamości, i moralności, ze względu na twarze, za jakimi się ukrywała. A to… to był zaledwie zalążek tego, co chciałem wiedzieć, a o co zapytać nie potrafiłem. Bałem się, że ją spłoszę. Że uzna, że przekraczam granice dobrego wychowania - czułem, że pewne kwestie lepiej odłożyć na półkę, na inną okazję. I choć chciałem wiedzieć wszystko, a druga okazja mogła nigdy nie nadejść - ugryzłem się w język. - Kiedy się o tym dowiedziałem, zrozumiałem, co miałaś na myśli, mówiąc o odpowiednich predyspozycjach. Myślę… nie wiem, Maeve, może się mylę, ale mam wrażenie, że ujmujesz sobie talentu. Wszyscy wiedzą, że do wiedźmiej straży przyjmują tylko wybitnych. - Spojrzałem jej prosto w oczy - chciałem, aby miała pewność, że nie blefuję. - Nie mogę oceniać stopnia zaufania, jakim darzy cię gwardia, ale… to możliwy scenariusz. - Nie mogłem powiedzieć jej wprost, że Zakon Feniksa stanowiła zaledwie garstka osób. I choć liczyłem na to, że po powrocie zastanę całą armię gotową do walki, rzeczywistość szybko zweryfikowała naszą pozycję na wojnie. Ilość osób, których los nie był nam nawet znany przytłaczała - nie mniej niż wieści o kolejnych potwierdzonych zgonach.
Przytaknąłem krótko, gdy zasygnalizowała gotowość - zgodnie z przypuszczeniami traktując mnie silnym urokiem. - Protego! - Wypowiedziałem gładko, bez zająknięcia - i zgodnie z moim życzeniem, tarcza błysnęła przede mną, wchłaniając urok. Bez zawahania skierowałem różdżkę w kierunku jednego z monolitów, przywołując na język potężną inkantację. - Lamino glacio! - Zażądałem z pewnością w głosie, ale zaklęcie znów minęło się z celem. Błyskawicznie odwróciłem się w kierunku Maeve, powtarzając jej ruch. - Obscuro! - Jeśli chcieliśmy symulować walkę, nie było czasu na zawahanie, na analizowanie kolejnych kroków. To miało dziać się naturalnie. A pierwsza decyzja była jedyną decyzją. Jak w tańcu - lepiej było polegać na instynktach.
rzuty
- Zmartwień? - Powtórzyłem za nią, być może przypisując jej słowom większe znaczenie, niż w rzeczywistości za sobą niosły. Na ulicach Londynu wrzało jak w kociołku, troska wydawała się uzasadniona - z drugiej strony nie byłem przecież jej bliski na żaden możliwy sposób. - W takim razie będę częściej wysyłał ci sowy. - Dodałem po chwili, zakładając łobuzerski uśmiech, choć podskórnie czułem, że wcześniejsze pytanie zrobiło ze mnie idiotę.
Jej obecność. Tyle wystarczyło, bym całą wojnę zawiązał w worze pełnym kamieni i wyrzucił do oceanu. Może ze względu na jedyne wspomnienie, które niosło ze sobą jej towarzystwo, a może na coś, czego nie znałem i jeszcze nie potrafiłem nazwać. Albo, przeciwnie - znałem dobrze, z całą gamą słodkości i goryczy, które pozostawiało za sobą w spadku, a mimo tego wcale nie chciałem przyznać się przed samym sobą, że zauroczyła mnie tam, na festiwalu lata. - Jakoś zniosę to, że nie mnie szukałaś. - Zażartowałem, już z większą pewnością, a uśmiech pogłębiał dołki w policzkach. - Moja oferta jest bezterminowa. - Zapewniłem ją, choć w dobie panujących nastrojów trudno było owej bezterminowości dotrzymać. Wiedziałem to - ona również musiała, choć może jeszcze nie miała świadomości, że w tej wojnie byłem gotowy iść na pierwszy front, podjąć największe ryzyko, walczyć na śmierć i życie. Nie chciałem jednak przywoływać tych obaw - nie teraz, nie w jej towarzystwie, choć wraz z zegarem odmierzającym czas do procesu Justine, wydawały się więcej niż realne, czułem ich ciężki oddech na karku, ślinę spływającą zimną, lepką strugą wzdłuż pleców.
Dlatego musiałem być najlepszy.
- A chciałabyś? - Uniosłem brwi, nie rzucając jej wyzwania - raczej składając propozycję. - Mógłbym.... pomóc. - Justine, Alex - pamiętałem ich początki, pamiętałem nie tak odległe czasy, kiedy ledwie potrafili wyczarować dobrą tarczę. Teraz żadne z nich nie mogło powstydzić się swoich umiejętności. Nie wiedziałem, jak bardzo Maeve zamierza angażować się w sprawy Zakonu Feniksa, ale nikt z nas nie wiedział, jak długo Oaza miała pozostać niezdobytą twierdzą, ani ile czasu zostało do tego, by wojna z ulic Londynu rozproszyła się na cały kraj. - Jestem. - Potwierdziłem z błyskiem w oku, lekko przytakując jej głową. Potrzebowałem więcej niż mogła zaoferować Wyspa Sztormów. - Nie musisz na mnie uważać. - Dodałem, nie chcąc zabrzmieć pretensjonalnie - a raczej zachęcić ją do odważniejszych manewrów. Byłem jej ciekaw. Inkantacji, na które się zdecyduje. Stylu walki. Umiejętności - choć co do tego, że przewyższały przeciętnego czarodzieja, nie miałem wątpliwości. - Myślę, że to raczej ty je zaskoczyłaś. - Przyznałem, kiwając głową w geście uznania. - Mordercze inkantacje pozostają jedynie atrapą, jeśli są niecelne. Jeśli od tego zależałoby moje lub twoje życie… lepiej, by trafiły dokładnie tam, gdzie powinny. - Zatrzymałem wzrok, mierząc się z jej spojrzeniem i zastanawiając się, czy zdawała sobie sprawę z tego, że półśrodki nie były narzędziem, którym zamierzałem - którym cały Zakon Feniksa - zamierzał wygrać wojnę. Nie byłem jednak pewien, czy moje przeczucia co do niej są słuszne, dlatego spuściłem na swoje dywagacje zasłonę milczenia.
- Jesteś metamorfomagiem. - Odparłem na jej zarzut o przydatności. Zgodnie z tym, co przyrzekałem jej podczas naszego pierwszego spotkania - miałem swoje sposoby na pozyskiwanie istotnych informacji. - To bardzo cenna zdolność. Wiem co mówię. - Wiedziała, jak niewiele się różniliśmy? Lub - jak niewiele mogliśmy, przy odrobinie wysiłku. Nie znałem wielu takich jak ja. Alex. Justine. I teraz Maeve. Miałem tyle pytań, które chciałbym jej zadać - o jej początki, o to, jak radziła sobie z tym w szkole, jak zareagowała jej rodzina, czy przeżywała kryzys tożsamości, i moralności, ze względu na twarze, za jakimi się ukrywała. A to… to był zaledwie zalążek tego, co chciałem wiedzieć, a o co zapytać nie potrafiłem. Bałem się, że ją spłoszę. Że uzna, że przekraczam granice dobrego wychowania - czułem, że pewne kwestie lepiej odłożyć na półkę, na inną okazję. I choć chciałem wiedzieć wszystko, a druga okazja mogła nigdy nie nadejść - ugryzłem się w język. - Kiedy się o tym dowiedziałem, zrozumiałem, co miałaś na myśli, mówiąc o odpowiednich predyspozycjach. Myślę… nie wiem, Maeve, może się mylę, ale mam wrażenie, że ujmujesz sobie talentu. Wszyscy wiedzą, że do wiedźmiej straży przyjmują tylko wybitnych. - Spojrzałem jej prosto w oczy - chciałem, aby miała pewność, że nie blefuję. - Nie mogę oceniać stopnia zaufania, jakim darzy cię gwardia, ale… to możliwy scenariusz. - Nie mogłem powiedzieć jej wprost, że Zakon Feniksa stanowiła zaledwie garstka osób. I choć liczyłem na to, że po powrocie zastanę całą armię gotową do walki, rzeczywistość szybko zweryfikowała naszą pozycję na wojnie. Ilość osób, których los nie był nam nawet znany przytłaczała - nie mniej niż wieści o kolejnych potwierdzonych zgonach.
Przytaknąłem krótko, gdy zasygnalizowała gotowość - zgodnie z przypuszczeniami traktując mnie silnym urokiem. - Protego! - Wypowiedziałem gładko, bez zająknięcia - i zgodnie z moim życzeniem, tarcza błysnęła przede mną, wchłaniając urok. Bez zawahania skierowałem różdżkę w kierunku jednego z monolitów, przywołując na język potężną inkantację. - Lamino glacio! - Zażądałem z pewnością w głosie, ale zaklęcie znów minęło się z celem. Błyskawicznie odwróciłem się w kierunku Maeve, powtarzając jej ruch. - Obscuro! - Jeśli chcieliśmy symulować walkę, nie było czasu na zawahanie, na analizowanie kolejnych kroków. To miało dziać się naturalnie. A pierwsza decyzja była jedyną decyzją. Jak w tańcu - lepiej było polegać na instynktach.
rzuty
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Wiele oddałaby za to, by móc poznać kłębiące się w głowie Foxa myśli. Więcej niż knuta, sykla, czy nawet garść trzymanych na czarną godzinę galeonów. Nie chciała traktować go jak obiektu obserwacji, problemu, który musiała rozłożyć na czynniki pierwsze, zagadki do rozwikłania – wiele bardziej ucieszyłoby ją poznanie go w sposób należyty. Słowo po słowie, sekret po sekrecie, a wszystko to uważnie spijane z jego ust, w kuchni mieszkania w Lancaster, przy kubku gorącej herbaty, czy tu, w Oazie, pod upstrzonym gwiazdami niebem – bez znaczenia. Umiała słuchać; gdyby tylko otrzymała taką szansę, z zapartym tchem poznałaby jego losy. Zrozumiała, w jaki sposób z opływającego w luksusy, mogącego pochwalić się nieskazitelnym rodowodem paniczyka stał się tym, kim był dzisiaj – stającym przeciwko wszystkiemu, co musiano wpajać mu od najmłodszych lat, pogromcą czarnoksiężników. Członkiem Zakonu Feniksa. Bojownikiem o wolność. W międzyczasie twórcą relacji sportowych i komentatorem Quidditcha; przypomniała sobie, gdzie o nim słyszała, nim jeszcze dostał się na kurs aurorski. Problem polegał na tym, że poznawanie się, nieśpieszne i naturalne, wymagało czasu. Czasu, którego mogli już nie otrzymać. Docierające z Londynu wieści stawiały pod znakiem zapytania każdy kolejny dzień. Kiedy ulice stolicy znów zapłoną od Szatańskiej Pożogi? Władze urządzą następną publiczną egzekucję, zastraszając mieszkańców pokazem brutalnej siły…? Najchętniej zostałaby z nim na długie godziny, by dowiedzieć się wszystkiego jeszcze dziś, by na pewno zdążyć nim stanie się coś złego, a wiszące w powietrzu obawy odnajdą odzwierciedlenie w rzeczywistości – i zweryfikować, czy wyobrażenia, którymi karmiła się od jakiegoś czasu, były choć bliskie prawdy. To jednak leżało poza jej zasięgiem, a ciążące obowiązki skutecznie sprowadzały na ziemię, kazały utrzymać fantazję na wodzy, zapominać o marzeniach, choćby i takich.
- Zmartwień – powtórzyła powoli, spokojnie, nie wycofując się ze swego zawoalowanego wyznania, wystawiając czubki palców poza bezpieczną granicę pozornej obojętności; kątem oka spoglądała ku twarzy Fredericka, próbując rozszyfrować przybraną na ten moment minę. – Nie chciałabym, żeby coś ci się stało. Jeszcze nie zatańczyliśmy na boso, pamiętasz? – dodała, kończąc swą wypowiedź nawiązaniem do poprzedniego spotkania. Łudziła się, że żartobliwa uwaga odwróci uwagę od faktycznej troski, rozładuje mogącą przytłoczyć powagę. – Jeśli tylko będziesz miał na to ochotę… Śmiało, Nietzsche zna już drogę – mruknęła w odpowiedzi, próbując zapanować nad zakradającym się na usta uśmiechem, zdradliwym, podejrzanie promiennym. Czytał jej w myślach, to było przyjemne, niespodziewane, a jednocześnie trochę przerażające. Czy tak szybko przejrzał ją na wylot? – Gdybym cię szukała, i tak nigdy byś się o tym nie dowiedział – zauważyła odrobinę bezczelnie, zuchwale, lecz jeśli miała w coś wierzyć, to w swe umiejętności. Z drugiej jednak strony, nie miała do czynienia z przeciętnym obywatelem, a wyszkolonym, doświadczonym przedstawicielem jednostki interwencyjnej. Tej, która działała na pierwszej linii frontu, porywała się na największe ryzyko, a przy tym – podobno – nie zaniedbywała umiejętności uważnej obserwacji, wtapiania się w tłum. Czy naprawdę byłaby w stanie śledzić go tak dobrze, wprawnie, by nie wzbudzić w Lisie podejrzliwości? Skinęła krótko głową, przemykający przez lico cień melancholii maskując nagłym poprawieniem rozdmuchiwanej przez wiatr fryzury; bezterminowość była kłamstwem, słodkim i niewinnym, lecz wciąż – kłamstwem. Żadne z nich nie wiedziało, kiedy nadejdzie koniec wojny. Ani tym bardziej – czy go dożyją. Nie chciała jednak o tym myśleć, zamiast tego wyobrażając sobie ten jeden dzień, wieczór, kiedy podejmie decyzję, sprecyzuje swe życzenie i znów zapomną o całym świecie, choćby na krótką chwilę.
Zwróciła ku niemu zaróżowioną od chłodu twarz, ogniskując spojrzenie na jego wolnych od prowokacji, pytających oczach. – Chciałabym – przyznała cicho, choć na usta pchało się jej inne słowo, powinnam. Dla własnego dobra i dla dobra innych, których miała wspierać i bronić. – Miałbyś na to czas? – upewniła się, wkładając wysiłek w to, by wyzbyć się z głosu nuty nadziei, zabrzmieć niezobowiązująco; nie miała wątpliwości, że Fox pomógłby spojrzeć na ten problem z innej perspektywy, przy okazji nauczyć czegoś nowego, podzielić się zdobywaną latami wiedzą. Niezależnie od tego, czy za tą propozycją stało coś więcej, czy jedynie chęć wspólnego treningu, poprawienia jej umiejętności bojowych. Nie wiedziała jeszcze, jak szybko zyska okazję, by sprawdzić się w ogniu walki, wziąć na siebie odpowiedzialność za wsparcie nie tylko Fredericka, ale i Skamandera. – W porządku – skwitowała zarówno jego gotowość, jak i zachętę do sięgania po bardziej dokuczliwe zaklęcia, przelotnie krzyżując z nim spojrzenia. Mimo to nie chciała porywać się na zbyt wiele, a przynajmniej wtedy, gdy celowała różdżką w niego. – Pochlebca – mruknęła pod nosem, unosząc wyżej kąciki ust; nie przywykła do komplementów, a już zwłaszcza tych padających z ust mężczyzn. W ich biurze nie było miejsca na poklepywanie się po plecach, zaś nieliczne strażniczki musiały robić więcej, lepiej, by zasłużyć choćby na łagodniejsze spojrzenie przełożonego. Koniec końców i tak uważała, że to nie ona grała tutaj pierwsze skrzypce – jedno udane zaklęcie jeszcze o niczym nie świadczyło. On zaś sam dążył do utrudnień, do postawienia sobie poprzeczki wyżej, jeszcze wyżej; była ciekawa, na ile skuteczny będzie przy dodatkowych bodźcach, musząc nie tylko atakować, ale i skrywać się za tarczą – lub znosić efekty wybieranych przez nią czarów. Nie próbowała nawet maskować sztywności ruchów, przelotnego grymasu, który oszpecił jej twarz, gdy rozwinął temat. – Skoro tak mówisz – zgodziła się głucho, ostrożnie mierząc się z nim spojrzeniami. Gdyby mieli pewność, że walczą na śmierć i życie, stanęli twarzą w twarz z bezlitosnym czarnoksiężnikiem i nie mają czasu na pomyłki czy zawahanie, teoria byłaby bezbłędna. Zabić lub zostać zabitym. Życie nie było jednak czarno-białe, a oni znali pełen wachlarz zaklęć, również tych, które nie musiały kończyć się zgonem rażonego nimi czarodzieja. Rozbrajające, unieruchamiające, na Merlina, choćby i te przemieniające w gęsi. Nie lubiła o tym myśleć, bo jak zwykle dochodziła do tego samego wniosku – że nie potrafi przekonać się do żadnej skrajności. Co stało się z tymi, z którymi walczyła w porcie w trakcie bezksiężycowej nocy? Z tym, który odczołgiwał się przed nią w przestrachu? Może już była morderczynią, tylko brakowało jej na to dowodu.
- To prawda – przyznała krótko, spoglądając mu przy tym prosto w oczy z czymś na kształt zadowolenia, satysfakcji; a więc dowiedział się, schlebiało jej wykazane zainteresowanie. Zapytałaby, skąd ta informacja, kto zdradził jej mały sekret, lecz przecież zdolności te nie stanowiły tajemnicy. Już nie. – No tak. Ty też – skomentowała po chwili, nie będąc bardzo zaskoczoną, raczej zniesmaczoną swą ignorancją. Zapomniała o tym w sierpniu, skupiając się raczej na obietnicy wspólnego tańca niż na predyspozycjach Foxa, o których na pewno kiedyś słyszała, lecz których nigdy nie widziała w akcji. Dopiero teraz informacja o ich niezwykłym podobieństwie wypłynęła na powierzchnię świadomości, ukuła swą oczywistością. Odwróciła ku niemu twarz, następnie całe ciało, nie mogąc powstrzymać się przed uraczeniem go przenikliwym spojrzeniem. – Kiedyś myślałam, że wśród szlachetnie urodzonych nie ma takich jak my – mruknęła w końcu, kiedy już opanowała kotłujące się w piersi uczucia, zdradzając się ze swoimi prostodusznymi przekonaniami z czasów szkoły. Chciałaby zapytać go o tak wiele, również i o kwestię daru do zmieniania postaci, o to, jak wiele potrafił – czy przemienił już kiedyś kolor oczu…? – zamiast tego milczała. Ostatnim, czym mogłaby go do siebie przekonać, były nachalność i wścibstwo. – Sądziłam, że to do waszej jednostki trafiają ci wybitni – odparła cicho, cierpko, mimowolnie krzyżując ręce, przypominając sobie nie tylko zaburzoną hierarchię departamentu, ale i zawód, jaki odczuła w związku z dochodzeniem w sprawie śmierci Caleba, które utknęło w martwym punkcie. Przełknęła zbierającą się na języku gorycz, przelotnie wnosząc dłoń ku twarzy, ściskając nasadę nosa; irytacja zniknęła tak szybko, jak szybko dała o sobie znać, pozostawiając po sobie tylko wstyd. To przecież nie jego wina, ani dawne urazy, ani tym bardziej stale uwierająca obawa o Tonks. – Przepraszam – dodała po chwili, wznosząc wzrok w górę, szukając nim jego oczu. Próbowała wyczytać z jego postawy, miny, czy przekroczyła granicę, uraziła swymi słowami. Nie chciała się kłócić, nie z nim. – Nie chodzi o stawianie się w złym świetle. – Chociaż może, może dlatego tak zareagowała, sama już nie wiedziała. – Po prostu nie znam się na walce. Nie tak jak wy. Mogę być kulą u nogi. Jeśli jednak gwardia uzna, że moje umiejętności mogą się przydać, to stawię się i zrobię wszystko, co będę w stanie, żebyśmy wrócili do domów cali i zdrowi. A ty? Co czułeś przy pierwszej takiej misji? – Myślała, że wie, co od niego usłyszy. Że wszystko będzie dobrze, że uratują Justine i nie zostawią nikogo w tyle. Gdyby tylko tak powiedział, spróbował odgonić lęki, uwierzyłaby. Nawet jeśli byłaby to złudna, gwarantująca jedynie chwilę wypoczynku nadzieja.
Poczekała na jego znak, zakasała rękawy i rzuciła zaklęcie, z uwagi na dzielącą ich odległość nie pozostawiając wiele czasu na reakcję. Mimo to obrona nie sprawiła mu najmniejszego problemu, tak to przynajmniej wyglądało; z łatwością uformował przed sobą tarczę, która rozbłysła przy spotkaniu z wiązką Obscuro, po czym skierował różdżkę ku monolitom, znów sięgnął po ten sam urok. Zaskoczył, gdy bezceremonialnie zaatakował, odpowiadając tą samą inkantacją. Wybałuszyła oczy, próbując brzmieć pewnie, gdy kreśliła barierę. – Protego!
| rzucam na obronę i zapraszam do szafki
- Zmartwień – powtórzyła powoli, spokojnie, nie wycofując się ze swego zawoalowanego wyznania, wystawiając czubki palców poza bezpieczną granicę pozornej obojętności; kątem oka spoglądała ku twarzy Fredericka, próbując rozszyfrować przybraną na ten moment minę. – Nie chciałabym, żeby coś ci się stało. Jeszcze nie zatańczyliśmy na boso, pamiętasz? – dodała, kończąc swą wypowiedź nawiązaniem do poprzedniego spotkania. Łudziła się, że żartobliwa uwaga odwróci uwagę od faktycznej troski, rozładuje mogącą przytłoczyć powagę. – Jeśli tylko będziesz miał na to ochotę… Śmiało, Nietzsche zna już drogę – mruknęła w odpowiedzi, próbując zapanować nad zakradającym się na usta uśmiechem, zdradliwym, podejrzanie promiennym. Czytał jej w myślach, to było przyjemne, niespodziewane, a jednocześnie trochę przerażające. Czy tak szybko przejrzał ją na wylot? – Gdybym cię szukała, i tak nigdy byś się o tym nie dowiedział – zauważyła odrobinę bezczelnie, zuchwale, lecz jeśli miała w coś wierzyć, to w swe umiejętności. Z drugiej jednak strony, nie miała do czynienia z przeciętnym obywatelem, a wyszkolonym, doświadczonym przedstawicielem jednostki interwencyjnej. Tej, która działała na pierwszej linii frontu, porywała się na największe ryzyko, a przy tym – podobno – nie zaniedbywała umiejętności uważnej obserwacji, wtapiania się w tłum. Czy naprawdę byłaby w stanie śledzić go tak dobrze, wprawnie, by nie wzbudzić w Lisie podejrzliwości? Skinęła krótko głową, przemykający przez lico cień melancholii maskując nagłym poprawieniem rozdmuchiwanej przez wiatr fryzury; bezterminowość była kłamstwem, słodkim i niewinnym, lecz wciąż – kłamstwem. Żadne z nich nie wiedziało, kiedy nadejdzie koniec wojny. Ani tym bardziej – czy go dożyją. Nie chciała jednak o tym myśleć, zamiast tego wyobrażając sobie ten jeden dzień, wieczór, kiedy podejmie decyzję, sprecyzuje swe życzenie i znów zapomną o całym świecie, choćby na krótką chwilę.
Zwróciła ku niemu zaróżowioną od chłodu twarz, ogniskując spojrzenie na jego wolnych od prowokacji, pytających oczach. – Chciałabym – przyznała cicho, choć na usta pchało się jej inne słowo, powinnam. Dla własnego dobra i dla dobra innych, których miała wspierać i bronić. – Miałbyś na to czas? – upewniła się, wkładając wysiłek w to, by wyzbyć się z głosu nuty nadziei, zabrzmieć niezobowiązująco; nie miała wątpliwości, że Fox pomógłby spojrzeć na ten problem z innej perspektywy, przy okazji nauczyć czegoś nowego, podzielić się zdobywaną latami wiedzą. Niezależnie od tego, czy za tą propozycją stało coś więcej, czy jedynie chęć wspólnego treningu, poprawienia jej umiejętności bojowych. Nie wiedziała jeszcze, jak szybko zyska okazję, by sprawdzić się w ogniu walki, wziąć na siebie odpowiedzialność za wsparcie nie tylko Fredericka, ale i Skamandera. – W porządku – skwitowała zarówno jego gotowość, jak i zachętę do sięgania po bardziej dokuczliwe zaklęcia, przelotnie krzyżując z nim spojrzenia. Mimo to nie chciała porywać się na zbyt wiele, a przynajmniej wtedy, gdy celowała różdżką w niego. – Pochlebca – mruknęła pod nosem, unosząc wyżej kąciki ust; nie przywykła do komplementów, a już zwłaszcza tych padających z ust mężczyzn. W ich biurze nie było miejsca na poklepywanie się po plecach, zaś nieliczne strażniczki musiały robić więcej, lepiej, by zasłużyć choćby na łagodniejsze spojrzenie przełożonego. Koniec końców i tak uważała, że to nie ona grała tutaj pierwsze skrzypce – jedno udane zaklęcie jeszcze o niczym nie świadczyło. On zaś sam dążył do utrudnień, do postawienia sobie poprzeczki wyżej, jeszcze wyżej; była ciekawa, na ile skuteczny będzie przy dodatkowych bodźcach, musząc nie tylko atakować, ale i skrywać się za tarczą – lub znosić efekty wybieranych przez nią czarów. Nie próbowała nawet maskować sztywności ruchów, przelotnego grymasu, który oszpecił jej twarz, gdy rozwinął temat. – Skoro tak mówisz – zgodziła się głucho, ostrożnie mierząc się z nim spojrzeniami. Gdyby mieli pewność, że walczą na śmierć i życie, stanęli twarzą w twarz z bezlitosnym czarnoksiężnikiem i nie mają czasu na pomyłki czy zawahanie, teoria byłaby bezbłędna. Zabić lub zostać zabitym. Życie nie było jednak czarno-białe, a oni znali pełen wachlarz zaklęć, również tych, które nie musiały kończyć się zgonem rażonego nimi czarodzieja. Rozbrajające, unieruchamiające, na Merlina, choćby i te przemieniające w gęsi. Nie lubiła o tym myśleć, bo jak zwykle dochodziła do tego samego wniosku – że nie potrafi przekonać się do żadnej skrajności. Co stało się z tymi, z którymi walczyła w porcie w trakcie bezksiężycowej nocy? Z tym, który odczołgiwał się przed nią w przestrachu? Może już była morderczynią, tylko brakowało jej na to dowodu.
- To prawda – przyznała krótko, spoglądając mu przy tym prosto w oczy z czymś na kształt zadowolenia, satysfakcji; a więc dowiedział się, schlebiało jej wykazane zainteresowanie. Zapytałaby, skąd ta informacja, kto zdradził jej mały sekret, lecz przecież zdolności te nie stanowiły tajemnicy. Już nie. – No tak. Ty też – skomentowała po chwili, nie będąc bardzo zaskoczoną, raczej zniesmaczoną swą ignorancją. Zapomniała o tym w sierpniu, skupiając się raczej na obietnicy wspólnego tańca niż na predyspozycjach Foxa, o których na pewno kiedyś słyszała, lecz których nigdy nie widziała w akcji. Dopiero teraz informacja o ich niezwykłym podobieństwie wypłynęła na powierzchnię świadomości, ukuła swą oczywistością. Odwróciła ku niemu twarz, następnie całe ciało, nie mogąc powstrzymać się przed uraczeniem go przenikliwym spojrzeniem. – Kiedyś myślałam, że wśród szlachetnie urodzonych nie ma takich jak my – mruknęła w końcu, kiedy już opanowała kotłujące się w piersi uczucia, zdradzając się ze swoimi prostodusznymi przekonaniami z czasów szkoły. Chciałaby zapytać go o tak wiele, również i o kwestię daru do zmieniania postaci, o to, jak wiele potrafił – czy przemienił już kiedyś kolor oczu…? – zamiast tego milczała. Ostatnim, czym mogłaby go do siebie przekonać, były nachalność i wścibstwo. – Sądziłam, że to do waszej jednostki trafiają ci wybitni – odparła cicho, cierpko, mimowolnie krzyżując ręce, przypominając sobie nie tylko zaburzoną hierarchię departamentu, ale i zawód, jaki odczuła w związku z dochodzeniem w sprawie śmierci Caleba, które utknęło w martwym punkcie. Przełknęła zbierającą się na języku gorycz, przelotnie wnosząc dłoń ku twarzy, ściskając nasadę nosa; irytacja zniknęła tak szybko, jak szybko dała o sobie znać, pozostawiając po sobie tylko wstyd. To przecież nie jego wina, ani dawne urazy, ani tym bardziej stale uwierająca obawa o Tonks. – Przepraszam – dodała po chwili, wznosząc wzrok w górę, szukając nim jego oczu. Próbowała wyczytać z jego postawy, miny, czy przekroczyła granicę, uraziła swymi słowami. Nie chciała się kłócić, nie z nim. – Nie chodzi o stawianie się w złym świetle. – Chociaż może, może dlatego tak zareagowała, sama już nie wiedziała. – Po prostu nie znam się na walce. Nie tak jak wy. Mogę być kulą u nogi. Jeśli jednak gwardia uzna, że moje umiejętności mogą się przydać, to stawię się i zrobię wszystko, co będę w stanie, żebyśmy wrócili do domów cali i zdrowi. A ty? Co czułeś przy pierwszej takiej misji? – Myślała, że wie, co od niego usłyszy. Że wszystko będzie dobrze, że uratują Justine i nie zostawią nikogo w tyle. Gdyby tylko tak powiedział, spróbował odgonić lęki, uwierzyłaby. Nawet jeśli byłaby to złudna, gwarantująca jedynie chwilę wypoczynku nadzieja.
Poczekała na jego znak, zakasała rękawy i rzuciła zaklęcie, z uwagi na dzielącą ich odległość nie pozostawiając wiele czasu na reakcję. Mimo to obrona nie sprawiła mu najmniejszego problemu, tak to przynajmniej wyglądało; z łatwością uformował przed sobą tarczę, która rozbłysła przy spotkaniu z wiązką Obscuro, po czym skierował różdżkę ku monolitom, znów sięgnął po ten sam urok. Zaskoczył, gdy bezceremonialnie zaatakował, odpowiadając tą samą inkantacją. Wybałuszyła oczy, próbując brzmieć pewnie, gdy kreśliła barierę. – Protego!
| rzucam na obronę i zapraszam do szafki
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
stąd
Przez chwilę byłem pewien, że czas się zatrzymał. Że dokonałem właśnie czegoś, co dotąd znane było mi wyłącznie w teorii, zmuszając najpotężniejszą siłę natury do poddania się mojej woli. Wyrzut adrenaliny, który rozlał się ciepłem po moim ciele, szybko ustąpił miejsca niepokojowi. Tak naprawdę nie wiedziałem jakie skutki miało wywołać zaklęcie; byłem pewien, że będę mógł podejść do Maeve, odebrać trzymaną przez nią różdżkę, kiedy jednak spróbowałem się ruszyć, jej sylwetka - zamiast przybliżyć - zaczęła się oddalać. Widziałem jej twarz, ale po chwili byłem już w Wilton, prześcigając Abraxasa i Medeę, czując się dwie dekady młodszy, pełen wigoru. Kiedy jednak spojrzałem na swoje dłonie, te wydały mi się ogromne, pomarszczone, naznaczone znamieniem czasu - zupełnie inne od dłoni chłopca. Wydarzenia zaczęły zapętlać się, przeplatając minioną rzeczywistość z nieznaną przyszłością. W jednej chwili siedziałem na lekcji eliksirów, z krawatem ciasno zawiązanym pod szyją, kryjąc zniewieściałą twarz za kaskadą złotych włosów - w drugiej trzymałem w ramionach niemowlę, czując obok obecność Oscara. I choć nie widziałem jego oblicza, byłem pewien, że towarzyszył mi syn oraz wnuk. Zapętlone wydarzenia przyspieszały, podsuwając mi kolejne obrazy; Londyn zniewolony. Londyn wyzwolony. Londyn w ogniu. Londyn pełen mugolskich samochodów. Siebie w towarzystwie przyjaciół. Siebie nad grobami przyjaciół. Siebie nad grobem młodego Oscara. Siebie i Oscara z własną rodziną. Czułem, jak całe moje życie powtarza się od nowa i od nowa, rozpisując kolejne scenariusze, które przeżywałem wielokrotnie - i z każdym przeżytym w ułamku sekundy żywotem stawałem się coraz starszy, coraz dojrzalszy, umierając na dziesięć tysięcy sposobów. Byłem sobą u schyłku wieku w towarzystwie młodziutkiej Lovegood, spoglądającej na mnie z typowym dla siebie kpiącym uśmiechem. To przecież nie mogła być prawda - i kiedy wewnętrznie wznieciłem bunt przeciwko takiej kolejności zdarzeń, los podsunął mi kolejną, usłaną śmiercią i mrocznym znakiem przecinającym niebo, z inną towarzyszką u boku - nie rozpoznałem od razu jej sylwetki, wydawała się zamazana. Rozpoznałem jednak jej głos.
Fox.
Przedzierał się jakby z zaświatów, chociaż byłem pewien, że to Maeve krzyczała moje nazwisko, stojąc gdzieś obok. Jej głos wybudził mnie z dziwnego letargu, choć nie potrafiłem określić gdzie ani kiedy się znajduję - krzyk ten jednak wydawał się przypomnieć o czymś, co działo się dawno temu, w odległej przeszłości, takiej, w której jeszcze nie zdążyłam przeżyć wszystkiego. Horatio. Ta dziwaczna wędrówka rozpoczęła się z chwilą, gdy posmakowałem na ustach wymagającej, potężnej inkantacji. Nie czułem się sobą, ale czułem, że nie należę do świata, który próbował mnie pochłonąć. Że przepełniony desperacją głos był czymś, w czym mogłem się zakotwiczyć, do czego mogłem wracać - i do czego chciałbym wracać.
Fox.
Ponowne wezwanie było niczym bicie dzwonu. Przeszyło moje ciało, przywracając do czasu, w którym trudno było odnaleźć spokój serca, ale który ze wszystkiego, co właśnie przeżyłem, wydawał się najbardziej realny. Czułem jak zimna woda obmywa moja twarz, jak balansuje na granicy między świadomością a otchłanią zatracenia. Jak powoli zaczynam dostrzegać zatroskaną twarz Maeve, jednocześnie czując, jak ciężkie kończynu odmawiają jakiegokolwiek posłuszeństwa, uśpione ni to w przeszłości, ni w przyszłości. Aż nagle niewidzialny łańcuch pękł; z głośnym świstem nabrałem powietrza głęboko do płuc, jakbym robił to po raz pierwszy w życiu. Leżąc na zimnych kamieniach odnalazłem punkt zaczepienia w postaci Maeve, w myślach powtarzając sobie nie znikaj. Gwałtownie uniosłem się na nadgarstkach do pozycji półleżącej, wpatrując się w nią w całkowitym osłupieniu. Czas mijał, wiatr bawił się jej włosami, a jej twarz pozostawała taka sama, jaką zapamiętałem. O łagodnych rysach, pełnych ustach i spojrzeniu, które wywołało u mnie znajomy uścisk w okolicy żołądka.
- Maeve… - wypowiedziałem jej imię jak zaklęcie, które miało odwrócić bieg czasu - lub przynajmniej go zatrzymać. Przypieczętować ten moment. Uniosłem głowę, powoli wspinając się do zwierciadła jej duszy. Miałam wrażenie, że nic nie było już takie samo. Że przeżyłem więcej, niż mogłem powiedzieć o tym jeszcze chwilę temu. Że potężna inkantacja, która miała przynieść mi przewagę nad wrogami, przyniosła wyłącznie zgubę. Nie uciekałem wzrokiem od jej oblicza, choć jednocześnie poczułem się jak szczeniak, który właśnie zasłużył na karę. Zrozumiałem, czego musiała być świadkiem. Tak samo jak zrozumiałem, że gdyby nie ona, być może już nigdy nie powróciłbym do tej chwili. - To… było głupie z mojej strony. - Przyznałem, nie opuszczając gardy. Byłem świadomy konsekwencji - i swoim działaniem mogłem narazić także i ją. Nie powinienem - z drugiej strony pokusa i pewność siebie były silniejsze niż rozsądek. - Dziękuję. - Że byłaś obok. Że zachowałaś zimną krew. Nie pozwoliłaś mi zniknąć. Merlinie! Zawdzięczałem jej więcej, niż byłem w stanie objąć umysłem - a przecież była dla mnie zupełnie obcą osobą. Jeszcze przed chwilą, jeszcze przed minutą - a może przed kilkoma latami, które jakby mi uciekły, choć nic się nie zmieniło. A jednak zmieniło się wszystko; jakby w tej - czy może tamtej chwili - los w dziwaczny sposób splótł nasze ścieżki, nakazał zatrzymać się po raz kolejny, spojrzeć na siebie, jak wtedy przy ognisku. Kim ona była? Pojawiła się znikąd, choć zawsze była obok. A teraz stała tutaj, wprawiając mnie w przyspieszone bicie serca, w poczucie wstydu, i jednocześnie osobliwej stabilności.
Nie rozumiałem, łapczywie poszukując odpowiedzi w jej obliczu.
- Teraz wiszę ci chyba znacznie więcej niż jedno życzenie… - Dodałem, nadal spoglądając na nią z perspektywy siedzącej, z mokrą od zaklęcia twarzą, z nogami wyciągniętymi przed siebie niczym beztroski nastolatek - choć w głębi serca czułem, że utraciłem kilka cennych lat, że moje ciało było o kilka kroków przed moją własną głową.
Przez chwilę byłem pewien, że czas się zatrzymał. Że dokonałem właśnie czegoś, co dotąd znane było mi wyłącznie w teorii, zmuszając najpotężniejszą siłę natury do poddania się mojej woli. Wyrzut adrenaliny, który rozlał się ciepłem po moim ciele, szybko ustąpił miejsca niepokojowi. Tak naprawdę nie wiedziałem jakie skutki miało wywołać zaklęcie; byłem pewien, że będę mógł podejść do Maeve, odebrać trzymaną przez nią różdżkę, kiedy jednak spróbowałem się ruszyć, jej sylwetka - zamiast przybliżyć - zaczęła się oddalać. Widziałem jej twarz, ale po chwili byłem już w Wilton, prześcigając Abraxasa i Medeę, czując się dwie dekady młodszy, pełen wigoru. Kiedy jednak spojrzałem na swoje dłonie, te wydały mi się ogromne, pomarszczone, naznaczone znamieniem czasu - zupełnie inne od dłoni chłopca. Wydarzenia zaczęły zapętlać się, przeplatając minioną rzeczywistość z nieznaną przyszłością. W jednej chwili siedziałem na lekcji eliksirów, z krawatem ciasno zawiązanym pod szyją, kryjąc zniewieściałą twarz za kaskadą złotych włosów - w drugiej trzymałem w ramionach niemowlę, czując obok obecność Oscara. I choć nie widziałem jego oblicza, byłem pewien, że towarzyszył mi syn oraz wnuk. Zapętlone wydarzenia przyspieszały, podsuwając mi kolejne obrazy; Londyn zniewolony. Londyn wyzwolony. Londyn w ogniu. Londyn pełen mugolskich samochodów. Siebie w towarzystwie przyjaciół. Siebie nad grobami przyjaciół. Siebie nad grobem młodego Oscara. Siebie i Oscara z własną rodziną. Czułem, jak całe moje życie powtarza się od nowa i od nowa, rozpisując kolejne scenariusze, które przeżywałem wielokrotnie - i z każdym przeżytym w ułamku sekundy żywotem stawałem się coraz starszy, coraz dojrzalszy, umierając na dziesięć tysięcy sposobów. Byłem sobą u schyłku wieku w towarzystwie młodziutkiej Lovegood, spoglądającej na mnie z typowym dla siebie kpiącym uśmiechem. To przecież nie mogła być prawda - i kiedy wewnętrznie wznieciłem bunt przeciwko takiej kolejności zdarzeń, los podsunął mi kolejną, usłaną śmiercią i mrocznym znakiem przecinającym niebo, z inną towarzyszką u boku - nie rozpoznałem od razu jej sylwetki, wydawała się zamazana. Rozpoznałem jednak jej głos.
Fox.
Przedzierał się jakby z zaświatów, chociaż byłem pewien, że to Maeve krzyczała moje nazwisko, stojąc gdzieś obok. Jej głos wybudził mnie z dziwnego letargu, choć nie potrafiłem określić gdzie ani kiedy się znajduję - krzyk ten jednak wydawał się przypomnieć o czymś, co działo się dawno temu, w odległej przeszłości, takiej, w której jeszcze nie zdążyłam przeżyć wszystkiego. Horatio. Ta dziwaczna wędrówka rozpoczęła się z chwilą, gdy posmakowałem na ustach wymagającej, potężnej inkantacji. Nie czułem się sobą, ale czułem, że nie należę do świata, który próbował mnie pochłonąć. Że przepełniony desperacją głos był czymś, w czym mogłem się zakotwiczyć, do czego mogłem wracać - i do czego chciałbym wracać.
Fox.
Ponowne wezwanie było niczym bicie dzwonu. Przeszyło moje ciało, przywracając do czasu, w którym trudno było odnaleźć spokój serca, ale który ze wszystkiego, co właśnie przeżyłem, wydawał się najbardziej realny. Czułem jak zimna woda obmywa moja twarz, jak balansuje na granicy między świadomością a otchłanią zatracenia. Jak powoli zaczynam dostrzegać zatroskaną twarz Maeve, jednocześnie czując, jak ciężkie kończynu odmawiają jakiegokolwiek posłuszeństwa, uśpione ni to w przeszłości, ni w przyszłości. Aż nagle niewidzialny łańcuch pękł; z głośnym świstem nabrałem powietrza głęboko do płuc, jakbym robił to po raz pierwszy w życiu. Leżąc na zimnych kamieniach odnalazłem punkt zaczepienia w postaci Maeve, w myślach powtarzając sobie nie znikaj. Gwałtownie uniosłem się na nadgarstkach do pozycji półleżącej, wpatrując się w nią w całkowitym osłupieniu. Czas mijał, wiatr bawił się jej włosami, a jej twarz pozostawała taka sama, jaką zapamiętałem. O łagodnych rysach, pełnych ustach i spojrzeniu, które wywołało u mnie znajomy uścisk w okolicy żołądka.
- Maeve… - wypowiedziałem jej imię jak zaklęcie, które miało odwrócić bieg czasu - lub przynajmniej go zatrzymać. Przypieczętować ten moment. Uniosłem głowę, powoli wspinając się do zwierciadła jej duszy. Miałam wrażenie, że nic nie było już takie samo. Że przeżyłem więcej, niż mogłem powiedzieć o tym jeszcze chwilę temu. Że potężna inkantacja, która miała przynieść mi przewagę nad wrogami, przyniosła wyłącznie zgubę. Nie uciekałem wzrokiem od jej oblicza, choć jednocześnie poczułem się jak szczeniak, który właśnie zasłużył na karę. Zrozumiałem, czego musiała być świadkiem. Tak samo jak zrozumiałem, że gdyby nie ona, być może już nigdy nie powróciłbym do tej chwili. - To… było głupie z mojej strony. - Przyznałem, nie opuszczając gardy. Byłem świadomy konsekwencji - i swoim działaniem mogłem narazić także i ją. Nie powinienem - z drugiej strony pokusa i pewność siebie były silniejsze niż rozsądek. - Dziękuję. - Że byłaś obok. Że zachowałaś zimną krew. Nie pozwoliłaś mi zniknąć. Merlinie! Zawdzięczałem jej więcej, niż byłem w stanie objąć umysłem - a przecież była dla mnie zupełnie obcą osobą. Jeszcze przed chwilą, jeszcze przed minutą - a może przed kilkoma latami, które jakby mi uciekły, choć nic się nie zmieniło. A jednak zmieniło się wszystko; jakby w tej - czy może tamtej chwili - los w dziwaczny sposób splótł nasze ścieżki, nakazał zatrzymać się po raz kolejny, spojrzeć na siebie, jak wtedy przy ognisku. Kim ona była? Pojawiła się znikąd, choć zawsze była obok. A teraz stała tutaj, wprawiając mnie w przyspieszone bicie serca, w poczucie wstydu, i jednocześnie osobliwej stabilności.
Nie rozumiałem, łapczywie poszukując odpowiedzi w jej obliczu.
- Teraz wiszę ci chyba znacznie więcej niż jedno życzenie… - Dodałem, nadal spoglądając na nią z perspektywy siedzącej, z mokrą od zaklęcia twarzą, z nogami wyciągniętymi przed siebie niczym beztroski nastolatek - choć w głębi serca czułem, że utraciłem kilka cennych lat, że moje ciało było o kilka kroków przed moją własną głową.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie rozumiała, a ten brak zrozumienia tylko potęgował wdzierający się do serca strach. Powietrze wciąż drżało, ona drżała wraz z nim, nie mogła jednak pozwolić sobie na luksus ostrożnego analizowania sytuacji, szukania jak najlepszych rozwiązań, ani tym bardziej na kapitulację pod naporem zdradzieckiej paniki. Uparcie powtarzała w myślach odpowiednią inkantację, chcąc przerwać działanie zakrzywiającego czas Horatio – kierował nią instynkt, krążąca w żyłach adrenalina. Starała się przy tym nie zapominać o radzie, której udzielił Frederick, nim zdecydował się na ten przeklęty czar: musiała być pewna, że potrafi. Że jest w stanie odwrócić skutki potężnego uroku nim ten porwie go… Gdzie dokładnie? A może – kiedy? Wyglądał upiornie, gdy bezwładnie opadał na kamienie wybrzeża, wyglądał upiornie i teraz, wciąż nieobecny, nieprzytomny, szarpany niewidzialnymi porywami magii. Mimo to była blisko, tuż przy nim, rozpaczliwie próbując schwycić rozpływającą się na wietrze, jak senny miraż, dłoń Foxa. Gdyby tylko mógł ją usłyszeć, otworzyć oczy, dać znać, że jeszcze nie jest za późno. Machnęła krótko różdżką, w naiwnym odruchu oblewając go kubłem zimnej wody – na próżno. Łapczywie chłonęła jego widok, jak gdyby próbowała nauczyć się go na pamięć, nim ten całkiem zniknie. Finite Incantatem, Finite Incantatem, tak w kółko, aż słowa zaczęły zlewać się w jedno. Nie wiedziała, za którym razem coś się zmieniło, straciła już rachubę. Nie przestawała jednak, dopóki Frederick nie zachłysnął się powietrzem, znacznie wyraźniejszy, realniejszy niż jeszcze chwilę temu. Milczała, nagle nie potrafiąc odnaleźć odpowiednich słów – zamiast tego przyglądała mu się uważnie, może nawet nachalnie, analizując oblicze kawałek po kawałku, próbując upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu. Że wciąż ma te same oczy, jasne, czyste, o ciężkich powiekach i te same usta, o wyraźnym wykroju, tak często składane w szerokim uśmiechu. Lęk zelżał pod naporem jego spojrzenia; palce w końcu zakleszczyły się na jego koszuli, ramieniu, poufale skracając resztkę dzielącej ich odległości – zyskała pewność, że nie był jedynie wytworem wyobraźni. Dopiero wtedy, gdy wymówił jej imię, zaprzestała kontynuowania oględzin, podchwyciła znajomy wzrok, wciąż niespokojna, niepewna, co się właściwie wydarzyło. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś mu się stało – i to przez nią, z powodu opieszałości, nieumiejętności wzięcia się w garść. – Jak się czujesz? Potrzebujesz pomocy uzdrowiciela? – zapytała szybko, nerwowym szeptem, przelotnie wzmacniając uścisk na jego ręce. Żałowała, że nie miała choćby najmniejszego pojęcia o pierwszej pomocy, o anatomii, magii leczniczej. Mogła jedynie liczyć na to, że zauważyłaby coś obcego, niepokojącego, innego – choć przecież nie znała go, nie na tyle, by móc sądzić, co było dla niego naturalne, a co nie. Mimo wszystko wydawał się obecny, świadomy tego, kim jest i gdzie się znajdują. A także czego próbował dokonać. – Na pewno nie było to mądre – odpowiedziała, nie brzmiała jednak ostro czy niechętnie. Igrał z potężną magią, magią, która teraz napawała ją strachem. Lecz czy mógł opanować taką siłę inaczej niż przez praktykę…? – Wiem, że nie chciałeś… tego – mruknęła koślawo, gestykulując trzymającą różdżkę dłonią. Żeby zaczęła odchodzić od zmysłów. Krztusić się podchodzącym do gardła sercem. Pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy z faktu, co czuła w tej jednej chwili, gdy myślała, że straci go z oczu – i wszystko skończy się, nim jeszcze tak naprawdę zacznie. – Frederick… – urwała, kiedy podziękował. Niby to takie normalne i na miejscu, jednak dla niej zbędne. Pokręciła głową, zmuszając kąciki ust, by złożyły się w bladym, krzywym uśmiechu. – Nie musisz mi dziękować. Zrobiłbyś przecież to samo. – Wiedziała, czuła całą sobą, że by tak było. Że rzuciłby wyzwanie samemu czasowi, byle tylko ochronić przed zgubnym losem. Nie dlatego, że była wyjątkowa, starała się tłumić wszelkie podszepty świadomości, jakoby dostrzegała w jego oczach coś więcej niż ostrożną ciekawość, a dlatego, że taki właśnie się wydawał. Odważny. Pewny siebie i swoich umiejętności. Zwyczajnie zdolny. – Jeśli mi coś wisisz, to jedną poważną obietnicę. Że nie będziesz trenował tego zaklęcia w samotności – odpowiedziała od razu, przechylając przy tym głowę; nie chciała nawet myśleć, co by się stało, gdyby nie mogła zareagować w porę, siłą zatrzymać go tu i teraz. W końcu rozluźniła się na tyle, by uśmiechnąć się z widoczną ulgą; z każdą kolejną chwilą zyskiwała na poczuciu, że nadal był sobą. Nie uderzył się w głowę, a jeśli już, to nie za mocno. Nie zapomniał, kim tak właściwie jest – i kim ona. – W sumie… Może nie musiałam oblewać cię wodą. Chodź zanim zmarzniesz – dodała na koniec, niechętnie rozluźniając uścisk, powoli zbierając się z klęczek i otrzepując spódnicę. Czuła się lepiej, lżej, jak gdyby wielki ciężar spadł jej z serca. Fox żył – i to było teraz dla niej najważniejsze.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wokół było wszystko - i nie było niczego. Czas zatrzymał się na Maeve, a ja odrodziłem się, wywołany przez nią z zaświatów. Jej delikatne oblicze namaszczał niepokój, a usta drżały pod naporem emocji. Trzymała moją dłoń, coraz mocniej zaciskając na niej palce, jakby chciała przebić się do mięsa, upuścić trochę krwi i sprawdzić, czy jestem prawdziwy. Być może ja też potrzebowałem podobnego świadectwa - ale mieszająca się z zapachem piasku i surowego oceanu słodka woń miodu oraz porzeczek wdzierała się przez nozdrza z siłą, która nie mogła być złudzeniem. Mógłbym przysiąc, że widziałem ją u swojego boku w jednym ze scenariuszy, które zesłało mi nieudane zaklęcie - podobnie, ściskała moją dłoń, z tym, że zarówno jej, jak i moja, pokryta była plamami i gęstą siatką zmarszczek. Nie wiedziałem, czy podświadomość umieściła ją tam, bo była obok w chwili, gdy inkantacja znalazła się na końcu mojego języka, czy może miała inne powody, których istnienia zdawałem się już świadomy, jednocześnie odpychając je od siebie tarczą ostrożności. Naiwność już mi obmierzła, nie chciałem po raz kolejny zgubić rozumu.
I jednocześnie - chciałem.
- Nie. - Łagodnie pokręciłem głową, chcąc pokazać Maeve, że wszystko jej w porządku - chociaż wcale nie było. Potrzebowałem jej. Jej dłoń zaciśnięta wokół mojej, gładkość jej skóry, łomot serca w żebrach - to wszystko sprawiało, że zakorzeniałem się w rzeczywistości, jak marynarz, który po kilku miesiącach żeglugi odnalazł w końcu stały ląd. Nie chciałem, by luzowała uścisk. Nie chciałem, by nigdzie szła. Przynajmniej do czasu, aż ułożę myśli, odzyskam grunt. Jednocześnie musiałem uzbroić się w pewność siebie - pokazać jej, że wszystko jest w porządku, chociaż nic nie było w porządku. - Nie wiem. To było… dziwne. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. - Zacząłem powoli, mówiąc tonem, jakbym raczej dzielił się ciekawą historią niż trudnym przeżyciem. - Byłem starszy i młodszy jednocześnie. Widziałem rzeczy, które jeszcze nie miały prawa się wydarzyć. Widziałem… tyle różnych scenariuszy, że nie jestem w stanie nawet ich przywołać z pamięci. Jedyne, co po tym pozostało, to uczucie. Jakbym przeżył już więcej, niż było mi dane. Jakbym był… starszy. - Wydawało się, że dopiero próba przekazania Maeve swoich przeżyć uświadomiła mnie w pełni, co się wydarzyło. - Nie jak starzec, ale jak starszy ja sam. Nie chcę, żebyś się tym martwiła. To nic takiego. Tylko wrażenie, które pewnie za chwilę minie. - Nie czułem się komfortowo w roli ofiary własnego zaklęcia, ale zamiast przykrej miny sprzedałem jej uśmiech wykrojony półgębkiem. Bliskość Maeve była kojąca, jednocześnie poczucie odpowiedzialności za jej skalane troską spojrzenie było jak przybijanie motyli do ściany. - Z drugiej strony… nie nauczę się, jeśli nie będę próbował. Wszystko ma swoją cenę. - Na wojnie nie było miejsca na błędy. - Głupie z mojej strony było to, że mogłem narazić też ciebie. - Jeszcze głupsze - że pozwoliłem oglądać siebie w takim stanie. - Tyle mogę obiecać. - Skinąłem głową, nie protestując przed jej rozsądkiem. Miała go więcej niż ja, nie pozostawało mi więc nic innego, jak opierać swoje działania na przestrodze przed ponownym dołożeniem jej zmartwień.
Nie chciałem być jednym z nich. I w zasadzie nie wiedziałem, czy były inne - przypuszczałem jednak, że tak. Jej świat pozostawał jednak dla mnie odległy i niedostępny, chociaż ona sama zdawała się na wyciągnięcie ręki - realna. - W porządku, nic się nie stało. To tylko woda. - Przyznałem, czując jak powoli wypuszcza moją dłoń. Nie pozwoliłem jej jednak na to - nie od razu - zamykając drobne palce w przydługim uścisku, wypełnionym szumem rozbijających się o skały fal i spojrzeniem wprawiającym w drżenie wszystkie trzewia. W końcu uwolniłem ją, tylko po to, by palcami sięgnąć w okolice jej ust, ostrożnie odklejając włosa, który smagany morskim wiatrem przykleił się jej do warg. Mógłbym powiedzieć, że po prostu mnie irytował, ale prawdą było, że szukałem jedynie kolejnych pretekstów, by przełamywać barierę dotyku. - Ale tak, chodźmy stąd. Opowiesz mi, dlaczego nie przepadasz za aurorami. A ja postaram się ciebie przekonać, że nie wszyscy są tacy najgorsi. - Odłożyłem ciężki kaliber rozmów na bok, bo tak łatwiej było o uśmiech. Podniosłem się, wyciągając w jej kierunku dłoń. Chyba oboje mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień, a na horyzoncie malował się krwawy zachód, odbijając czerwienią w oceanie i kusząc do przechadzki brzegiem plaży.
zt
I jednocześnie - chciałem.
- Nie. - Łagodnie pokręciłem głową, chcąc pokazać Maeve, że wszystko jej w porządku - chociaż wcale nie było. Potrzebowałem jej. Jej dłoń zaciśnięta wokół mojej, gładkość jej skóry, łomot serca w żebrach - to wszystko sprawiało, że zakorzeniałem się w rzeczywistości, jak marynarz, który po kilku miesiącach żeglugi odnalazł w końcu stały ląd. Nie chciałem, by luzowała uścisk. Nie chciałem, by nigdzie szła. Przynajmniej do czasu, aż ułożę myśli, odzyskam grunt. Jednocześnie musiałem uzbroić się w pewność siebie - pokazać jej, że wszystko jest w porządku, chociaż nic nie było w porządku. - Nie wiem. To było… dziwne. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. - Zacząłem powoli, mówiąc tonem, jakbym raczej dzielił się ciekawą historią niż trudnym przeżyciem. - Byłem starszy i młodszy jednocześnie. Widziałem rzeczy, które jeszcze nie miały prawa się wydarzyć. Widziałem… tyle różnych scenariuszy, że nie jestem w stanie nawet ich przywołać z pamięci. Jedyne, co po tym pozostało, to uczucie. Jakbym przeżył już więcej, niż było mi dane. Jakbym był… starszy. - Wydawało się, że dopiero próba przekazania Maeve swoich przeżyć uświadomiła mnie w pełni, co się wydarzyło. - Nie jak starzec, ale jak starszy ja sam. Nie chcę, żebyś się tym martwiła. To nic takiego. Tylko wrażenie, które pewnie za chwilę minie. - Nie czułem się komfortowo w roli ofiary własnego zaklęcia, ale zamiast przykrej miny sprzedałem jej uśmiech wykrojony półgębkiem. Bliskość Maeve była kojąca, jednocześnie poczucie odpowiedzialności za jej skalane troską spojrzenie było jak przybijanie motyli do ściany. - Z drugiej strony… nie nauczę się, jeśli nie będę próbował. Wszystko ma swoją cenę. - Na wojnie nie było miejsca na błędy. - Głupie z mojej strony było to, że mogłem narazić też ciebie. - Jeszcze głupsze - że pozwoliłem oglądać siebie w takim stanie. - Tyle mogę obiecać. - Skinąłem głową, nie protestując przed jej rozsądkiem. Miała go więcej niż ja, nie pozostawało mi więc nic innego, jak opierać swoje działania na przestrodze przed ponownym dołożeniem jej zmartwień.
Nie chciałem być jednym z nich. I w zasadzie nie wiedziałem, czy były inne - przypuszczałem jednak, że tak. Jej świat pozostawał jednak dla mnie odległy i niedostępny, chociaż ona sama zdawała się na wyciągnięcie ręki - realna. - W porządku, nic się nie stało. To tylko woda. - Przyznałem, czując jak powoli wypuszcza moją dłoń. Nie pozwoliłem jej jednak na to - nie od razu - zamykając drobne palce w przydługim uścisku, wypełnionym szumem rozbijających się o skały fal i spojrzeniem wprawiającym w drżenie wszystkie trzewia. W końcu uwolniłem ją, tylko po to, by palcami sięgnąć w okolice jej ust, ostrożnie odklejając włosa, który smagany morskim wiatrem przykleił się jej do warg. Mógłbym powiedzieć, że po prostu mnie irytował, ale prawdą było, że szukałem jedynie kolejnych pretekstów, by przełamywać barierę dotyku. - Ale tak, chodźmy stąd. Opowiesz mi, dlaczego nie przepadasz za aurorami. A ja postaram się ciebie przekonać, że nie wszyscy są tacy najgorsi. - Odłożyłem ciężki kaliber rozmów na bok, bo tak łatwiej było o uśmiech. Podniosłem się, wyciągając w jej kierunku dłoń. Chyba oboje mieliśmy dość wrażeń jak na jeden dzień, a na horyzoncie malował się krwawy zachód, odbijając czerwienią w oceanie i kusząc do przechadzki brzegiem plaży.
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie wierzyła mu, kiedy zaprzeczał. Była na to zbyt podejrzliwa, zbyt rozstrojona tym, co dopiero zobaczyła – czy naprawdę wypadek ten mógł nie pozostawić na nim choćby najmniejszego śladu? Nawet jeśli czuł się dobrze, jak zwykle, jeśli na pierwszy rzut oka wydawał się być cały i zdrowy, uważała, że powinien skonsultować się z kimkolwiek, kto miał choćby blade pojęcie na temat uzdrowicielstwa. Kto mógłby przejrzeć przez zasłonę powierzchowności, pochylić się nad każdym organem, mięśniem i ścięgnem, i zapewnić, że igranie z czasem uszło mu na sucho. Mimo to nie potrafiła odnaleźć w sobie na tyle stanowczości lub siły, by podważyć wydźwięk słowa, które padło z jego ust, by naciskać, gdy spoglądał ku niej tak łagodnie, jak gdyby to ona potrzebowała teraz pocieszenia i opieki, nie on. Wciąż ściskała męską dłoń, w kurczowym, poufałym dotyku odnajdując pokrzepienie i pewność, którą utraciła wraz z widokiem szarpanego niewidzialną siłą ciała. Bezwiednie ściągała usta w wąską kreskę, by zamaskować ich drżenie, wtedy jednak zaśmiała się krótko, nerwowo, kiedy przyznał, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie doświadczył – chwała Merlinowi. Prędko spoważniała, zastygła w bezruchu, wsłuchując się w wyważoną relację na temat tego, co zesłała na niego kapryśna magia. Przeszłość przeplatająca się z przyszłością, mnogie narracje, które mogły, lecz nie musiały się ze sobą łączyć – i uczucie, które z nim pozostało, wciąż nie wypuszczając ze swych szponów. Czy to tylko tyle i aż tyle? Przelotne odrealnienie? Nic więcej? Zmarszczyła brwi, w zamyśleniu przygryzając wargę, szukając wzrokiem śladów, które mogłyby rozniecić odczuwane obawy – pierwszej siwizny, zmarszczek, wyraźniejszych bruzd. Stłumiła chęć, by zanurzyć dłoń w blond czuprynie, czule odgarnąć opadający na czoło kosmyk włosów. – Brzmisz zadziwiająco spokojnie, Fox – zauważyła tylko; obawiała się, że będzie roztrzęsiony, wzburzony, zamiast tego dzielił się z nią swymi niecodziennymi przeżyciami jak zasłyszaną od kogoś historią, ciekawą, lecz taką, która nie wzbudza gwałtownych emocji i nie spędza snu z powiek. Dlaczego? Czy naprawdę nie zrobiło to na nim wrażenia? Była ciekawa, co też zobaczył, czy obrazy te miały cokolwiek wspólnego z wydarzeniami, które miały dopiero nadejść – nie zamierzała go jednak męczyć, ciągnąć za język. Robił dobrą minę do złej gry, wierzyła przy tym, że w głowie ma mętlik. Spoglądała ku jego twarzy, wciąż błyszczącej od wody, z wyraźnym wahaniem; chciała dodać mu otuchy, sprawić, żeby poczuł się lepiej, swobodniej, ale jednocześnie nie potrafiła się nie martwić. – A powiedziałbyś mi, gdyby nie minęło? – mruknęła nieco sceptycznie, w formie pytania retorycznego, unosząc przy tym wyżej brwi; czuła, że Frederick buduje wokół siebie mur, że trzyma ją na bezpieczny dystans – co było całkowicie normalne, rozsądne, na palcach jednej ręki mogła policzyć, która to ich rozmowa. Mimo to wolałaby się przez niego przebić, otrzymać szczerość, nawet jeśli brutalną i niepokojącą. Zasłużyć sobie na poznanie go od innej strony.
Jego półuśmiech sprawił, że bezwiednie odpowiedziała podobnym gestem, kąciki ust drgnęły, niemrawo unosząc się do góry. Żołądek wiązał się jej w supeł, napięcie wywoływane strachem mieszało się z tym zgoła innym, u którego źródła leżało ciepło i przyjemność. Cieszyła się, że go tu odnalazła, że nie pozwoliła mu zniknąć – choć może gdyby tego nie zrobiła, nie porwałby się na akurat takie zaklęcie. Pokiwała krótko głową, przecierając buzię wolną dłonią, jak gdyby próbowała pozbyć się w ten sposób odmalowujących się na niej zmęczenia, obaw. Musiała być silna – dla niego. – Wiem. Wiem, że bez ćwiczeń nigdy go nie opanujesz. I nie naraziłeś mnie na nic, może oprócz zawału – odparła powoli, próbując ratować się żartem. – Dziękuję – dodała jeszcze miękko w reakcji na złożoną obietnicę. Kolejny sekret do współdzielenia, kolejny krok na drodze do wykroczenia poza grę pozorów. Zaczęła rozluźniać uchwyt na dłoni Foxa, zwracać mu wolność, kiedy zatrzymał ją w miejscu swym nienachalnym podtrzymaniem uścisku; skupiła wzrok na jego oczach, szukając w nich odpowiedzi na pytanie, które pojawiło się znikąd, a które nie odnalazło drogi na usta. Czy to możliwe, żeby…? Wtedy też sięgnął ku jej twarzy, odnajdując zbłąkany włos, muskając policzek nieoczekiwaną pieszczotą; bezmyślnie wstrzymała oddech, lekko rozchylając przy tym wargi, miotając się między onieśmieleniem a chęcią wydłużenia tej chwili choćby o kilka uderzeń serca. Gest był niewinny, przelotny, a dla niej – wyjątkowy w swej nowości. – Postaraj się, może ci się uda – odparła tylko, kiedy już wstał, wyciągnął w jej stronę dłoń. Temat niechęci względem aurorów wcale nie był dla niej lżejszy, wiedziała jednak, że coś wymyśli. Coś, by nie rozprawiać się z sednem problemu, by nie niszczyć odzyskiwanej powoli swobody, jeszcze przez chwilę po prostu cieszyć się swoim towarzystwem.
| zt
Jego półuśmiech sprawił, że bezwiednie odpowiedziała podobnym gestem, kąciki ust drgnęły, niemrawo unosząc się do góry. Żołądek wiązał się jej w supeł, napięcie wywoływane strachem mieszało się z tym zgoła innym, u którego źródła leżało ciepło i przyjemność. Cieszyła się, że go tu odnalazła, że nie pozwoliła mu zniknąć – choć może gdyby tego nie zrobiła, nie porwałby się na akurat takie zaklęcie. Pokiwała krótko głową, przecierając buzię wolną dłonią, jak gdyby próbowała pozbyć się w ten sposób odmalowujących się na niej zmęczenia, obaw. Musiała być silna – dla niego. – Wiem. Wiem, że bez ćwiczeń nigdy go nie opanujesz. I nie naraziłeś mnie na nic, może oprócz zawału – odparła powoli, próbując ratować się żartem. – Dziękuję – dodała jeszcze miękko w reakcji na złożoną obietnicę. Kolejny sekret do współdzielenia, kolejny krok na drodze do wykroczenia poza grę pozorów. Zaczęła rozluźniać uchwyt na dłoni Foxa, zwracać mu wolność, kiedy zatrzymał ją w miejscu swym nienachalnym podtrzymaniem uścisku; skupiła wzrok na jego oczach, szukając w nich odpowiedzi na pytanie, które pojawiło się znikąd, a które nie odnalazło drogi na usta. Czy to możliwe, żeby…? Wtedy też sięgnął ku jej twarzy, odnajdując zbłąkany włos, muskając policzek nieoczekiwaną pieszczotą; bezmyślnie wstrzymała oddech, lekko rozchylając przy tym wargi, miotając się między onieśmieleniem a chęcią wydłużenia tej chwili choćby o kilka uderzeń serca. Gest był niewinny, przelotny, a dla niej – wyjątkowy w swej nowości. – Postaraj się, może ci się uda – odparła tylko, kiedy już wstał, wyciągnął w jej stronę dłoń. Temat niechęci względem aurorów wcale nie był dla niej lżejszy, wiedziała jednak, że coś wymyśli. Coś, by nie rozprawiać się z sednem problemu, by nie niszczyć odzyskiwanej powoli swobody, jeszcze przez chwilę po prostu cieszyć się swoim towarzystwem.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Towarzyszył jej szelest papieru miętego w dłoniach, przewracanych w pośpiechu stron, kiedy wertowała kartki w poszukiwaniu nazwisk jej znanych i informacji o ludziach, na których jej zależało. Znalazła. Nazwisko Pomony krzyczało do niej spośród wielu innych. Coś zakłuło ją w żołądku, na moment ogarnęła ją paraliżująca słabość, bladość wstąpiła na jej oblicze, kiedy wspomnienia z Tower nadeszły wraz z przypadkowym dźwiękiem przywodzącym na myśl krakanie wron. Odgarnęła potargane wiatrem włosy z twarzy, biorąc głęboki wdech i podnosząc się z wilgotnego, zimnego piasku. Nie wiedziała, jak długo siedziała w tym miejscu, ile czasu zajęło jej przeglądanie gazet na skraju bezpiecznego wybrzeża. Chwilę, dwie? Godzinę? Więcej? Zmarzła. Owiewana morską bryzą czuła jak idący od wody ziąb przenika przez materiał cienkiego, wysłużonego swetra. To właśnie chłód ją otrzeźwił, przywołał na ziemię, kiedy snuła myślami o tym, co się wokół działo, przez co przeszli i co wciąż na nich czeka. Łzy napłynęły jej do oczu, przetarła je krawędzią naciągniętego na dłonie materiału i siąknęła nosem, czując jak w końcu dopada ją zmęczenie po nieprzespanej nocy. Nie mogła spać. Budziły ją nabite na pale głowy ludzi, których kochała. Szamocące się na łańcuchach ptaki, wychudzone więźniarki zatrzaśnięte na siedem spustów w swoich celach, duszone rozprzestrzeniającym się gazem. Wracała wciąż do nich myślami, zarzucając sobie bezczynność i opieszałość. Mogli zdziałać więcej, może mogli zdążyć ocalić ich wszystkich. Niepotrzebnie się rozdzielili. Gdyby tylko opracowali lepszy plan, gdyby tylko pozostali zwarci, gdyby byli dobrze przygotowani na to wszystko — mogli uratować więcej istnień. A teraz, co z nimi było? Czy wciąż żyli? Czy zostali ukarani za cudze przewiny? Czy ich ciała spoczęły w zbiorowej mogle, czy może jakimś szczęśliwym trafem ocaleli? Uciekli?
Była zmęczona myśleniem. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Zmęczona analizowaniem, powracaniem do wspomnień, zastanawianiem się co gdyby. Miała ochotę się wyłączyć, ale nie potrafiła odciąć od tej części siebie, która ściągała ją w dół.
Trzask wyrwał ją z zamyślenia. Podążyła ruchem głowy za źródłem dźwięku, dostrzegając w oddali, na niewielkiej wysepce człowieka. Znanego jej człowieka o określonych kształtach i ruchach, które bez trudu rozpoznała. Nie odpisał na jej list, nie odezwał się ni słowem. Odeszłaby w drugą stronę, zastanawiając się nad wszystkimi powodami, dla których tego nie zrobił, ale nie chciała się głowić. Ruszyła w jego kierunku brzegiem, mocno zaciskając palce na przyklejonych do piersi gazerach, powoli schodząc do śliskiego, wąskiego przejścia garbem kamieni. Ostrożnie i powoli pokonywała każdą z przeszkód, ale w końcu stopa omsknęła się i prawie osunęła do wody. W ostatniej chwili złapała równowagę, nie lecąc w morze. Pokonując ostatnie jardy mocniej przytuliła do siebie papier, by w końcu wejść na Wyspę Sztormów i oprzeć się cicho o jeden z kamieni, nie zaburzając swoją obecnością jego przestrzeni. Jeszcze nie. Jeszcze przez chwilę tylko patrząc jak zmaga się z rzeczywistością.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Wyspa Sztormów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda