Sień
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
| cd. z karczmy
Nawet przy asyście kobiety pomagającej przy przenosinach poszkodowanego, wędrówka ciągnęła się niebezpiecznie długo. Ofiara trucizny przestała się ruszać, a jej puls jest ledwo wyczuwalny - próba przenosin do Munga najprawdopodobniej okazałaby się dla niej śmiertelna. Przez ten czas Garrett Weasley, dzięki dobrze rzuconemu zaklęciu, miał okazję nadrobić dystans. Bez kolejnych niespodziewanych spotkań z bywalcami Nokturnu, dołączył do Iwana, który samotnie oczekiwał na właściciela przybytku.
Niecałe dwie sekundy później drzwi otwarły się przed wami...
Nawet przy asyście kobiety pomagającej przy przenosinach poszkodowanego, wędrówka ciągnęła się niebezpiecznie długo. Ofiara trucizny przestała się ruszać, a jej puls jest ledwo wyczuwalny - próba przenosin do Munga najprawdopodobniej okazałaby się dla niej śmiertelna. Przez ten czas Garrett Weasley, dzięki dobrze rzuconemu zaklęciu, miał okazję nadrobić dystans. Bez kolejnych niespodziewanych spotkań z bywalcami Nokturnu, dołączył do Iwana, który samotnie oczekiwał na właściciela przybytku.
Niecałe dwie sekundy później drzwi otwarły się przed wami...
Różdżka wiodła go przed dłuższą chwilę, a on zastanawiał się, jak trudno było Iwanowi pokonać ten dystans, targając na plecach nieprzytomnego osobnika - w trakcie tej wędrówki miał wiele czasu na rozmyślanie nad sytuacją, która niedawno miała miejsce i wkrótce doszedł do wniosku, że totalnym nonsensem było przystanie na lekkomyślną propozycję Dobreva co do próby zbawiania wspólnie świata. Przeklął w duchu myśl, że w ogóle zdecydował się dzisiaj wyjść z domu - o mały włos nie poskutkowało to utratą różdżki, samozapłonem oraz, kolokwialnie mówiąc, brutalnym oberwaniem kilkoma czarnomagicznymi zaklęciami o nieszczególnie przyjemnej renomie.
Ostrożnie wychylił się zza zakrętu, dostrzegając zaplątaną w sieć nokturnowskich uliczek kamieniczkę; była odrapana, zniszczona, a nawet unoszący się tu zapach pozostawiał wiele do życzenia, szturmem wbijając się w nadwrażliwe nozdrza. Garrett niemal się wzdrygnął - ograniczył się jednak wyłącznie do lekkiego grymasu, uniósł różdżkę, przygotowując się do ewentualnego ataku, a następnie szybkim krokiem udał się w tamtym kierunku; kątem oka dostrzegł jeszcze, że przy przybytku ktoś się kręci, jednak przez odległość nie mógł dostrzec jego twarzy.
Z każdym krokiem spodziewał się coraz więcej, ale na pewno nie tego, że ujrzy... nikogo innego, lecz Dobreva, w stanie wskazującym na nieszczególnie uszkodzony, na pierwszy rzut oka całego i zdrowego.
- Psia mać, Iwan, wszystko w porządku? - spytał jeszcze, na chwilę ignorując całkowicie poszkodowanego i trzecią osobę, która najwyraźniej wzięła się znikąd; nie przypominał sobie, aby widział aurora oddalającego się w towarzystwie jakiejś kobiety, ale z drugiej strony - pochłonięty niesprawiedliwą walką o własne życie - w ogóle wiele wtedy nie widział. Obdarzył ich wszystkich badawczym spojrzeniem i miał coś chyba jeszcze dodać, bo zdążył rozchylić usta, ale w tym momencie powietrze przeszyło nagłe skrzypnięcie i drzwi do kamienicy stanęły otworem. Garrett mimowolnie szybko przeniósł tam wzrok, a dłoń z różdżką przygotował do rzucenia zaklęcia.
Ostrożnie wychylił się zza zakrętu, dostrzegając zaplątaną w sieć nokturnowskich uliczek kamieniczkę; była odrapana, zniszczona, a nawet unoszący się tu zapach pozostawiał wiele do życzenia, szturmem wbijając się w nadwrażliwe nozdrza. Garrett niemal się wzdrygnął - ograniczył się jednak wyłącznie do lekkiego grymasu, uniósł różdżkę, przygotowując się do ewentualnego ataku, a następnie szybkim krokiem udał się w tamtym kierunku; kątem oka dostrzegł jeszcze, że przy przybytku ktoś się kręci, jednak przez odległość nie mógł dostrzec jego twarzy.
Z każdym krokiem spodziewał się coraz więcej, ale na pewno nie tego, że ujrzy... nikogo innego, lecz Dobreva, w stanie wskazującym na nieszczególnie uszkodzony, na pierwszy rzut oka całego i zdrowego.
- Psia mać, Iwan, wszystko w porządku? - spytał jeszcze, na chwilę ignorując całkowicie poszkodowanego i trzecią osobę, która najwyraźniej wzięła się znikąd; nie przypominał sobie, aby widział aurora oddalającego się w towarzystwie jakiejś kobiety, ale z drugiej strony - pochłonięty niesprawiedliwą walką o własne życie - w ogóle wiele wtedy nie widział. Obdarzył ich wszystkich badawczym spojrzeniem i miał coś chyba jeszcze dodać, bo zdążył rozchylić usta, ale w tym momencie powietrze przeszyło nagłe skrzypnięcie i drzwi do kamienicy stanęły otworem. Garrett mimowolnie szybko przeniósł tam wzrok, a dłoń z różdżką przygotował do rzucenia zaklęcia.
Szedł, a raczej wlókł się za nieznajomą kobieta, trzymając, przerzuconego przez ramię mężczyznę. Wiedział jedno, że jeśli wyjdzie z tego cało, to z pewnością pójdzie się uchlać i zjeść ciastko z kremem. Niemniej jednak w tej chwili raczej jeszcze daleko do triumfu. Gdy więc dotarł do jego zdaniem, nieco obskurnego miejsca i wszedł do środka, otworzył szeroko oczy. Zauważając wielkie legowisko, które nie chciał zgadywać, do kogo należało, przełknął ślinę ciężko. Gdzie on przylazł? W sumie to zbytnio dużego wyboru nie miał. Jego zaklęcie w ogóle nie zadziałało, nie dał rady uratować Weasleya i już miał zamiar położyć umierającego, duszącego się na podłodze i wrócić do rudzielca, ten… stanął mu w drzwiach. Iwan otworzył na chwilę usta szeroko, po czym nie zwracając uwagi na to, jak mogłoby wyglądać jego tęskne powitanie, chwycił Gearretta mocno w ramiona i przycisnął do swojej klatki piersiowej, jakby nie widział go kopę lat.
- Stary, myślałem, że cię załatwili – powiedział, po czym jeszcze chwilę trwając w uścisku, w końcu się odsunął. Ujął twarz rudzielca w dłonie i obejrzał z każdej strony. Pachniał spalenizną, jednak nie miał zamiaru mu teraz tego wytykać. Odwrócił się w kierunku drzwi, które nagle się otworzyły. Podniósł dogorywającego (w sumie długo się już dusił), chcąc wejść do środka, będąc pewnym, że właśnie po to ich tutaj przyprowadzono. Byle szybko zacząć działać, gdyż nie miał pojęcia jak długo jeszcze ofiara będzie mogła walczyć. Zdawało mu się, że ciało nieznajomego było nadzwyczaj wiotkie, jakby powoli odchodziły z niego ostatnie siły życia. Niestety, Iwan nie znał się na magii leczniczej nie potrafił pomóc tak, jakby chciał.
- Stary, myślałem, że cię załatwili – powiedział, po czym jeszcze chwilę trwając w uścisku, w końcu się odsunął. Ujął twarz rudzielca w dłonie i obejrzał z każdej strony. Pachniał spalenizną, jednak nie miał zamiaru mu teraz tego wytykać. Odwrócił się w kierunku drzwi, które nagle się otworzyły. Podniósł dogorywającego (w sumie długo się już dusił), chcąc wejść do środka, będąc pewnym, że właśnie po to ich tutaj przyprowadzono. Byle szybko zacząć działać, gdyż nie miał pojęcia jak długo jeszcze ofiara będzie mogła walczyć. Zdawało mu się, że ciało nieznajomego było nadzwyczaj wiotkie, jakby powoli odchodziły z niego ostatnie siły życia. Niestety, Iwan nie znał się na magii leczniczej nie potrafił pomóc tak, jakby chciał.
Gość
Gość
Dzień był spokojny, a spokojny dzień zawsze zwiastował niespokojną noc. Spędziła wieczór z Lisą na Pokątnej, wróciły do domu przed kilkunastoma minutami - nie zdołała ani odpocząć ani położyć dziecka spać, gdy rozległo się głuche pukanie.
Stanęła u progu z założonymi na piersi rękoma, ubrana w białą, ozdobną koszulę i powłóczystą ciemnozieloną spódnicę, włosy upięła w charakterystyczny gruby warkocz spuszczony po wątłym ramieniu. Spostrzegawczy aurorzy niewątpliwie dostrzegli subtelną zmianę na jej twarzy, gdy tylko kobieta ujrzała wycelowaną w swoim kierunku różdżkę - sama wydawała się bezbronna. Własną miała schowaną w głębokiej kieszeni spódnicy, skrytą między fałdami lekkiego materiału i nie przeceniała swojego refleksu. Bardzo dobrze wiedziała, że nie zdążyłaby jej wyjąć, gdyby Garrett postanowił ją zaatakować - tu i teraz. Nokturn był niebezpieczny, a Cassandra nie była głupia i doskonale zdawała sobie z tych niebezpieczeństw sprawę; wiedziała, że bandyci mogli czaić się wszędzie... i wiedziała też, że była przed niebezpieczeństwem bardzo dobrze chroniona. Cień strachu szybko zastąpiła wyniosłość, zapewne karykaturalna, zważywszy zarówno na okoliczności, jak i na środowisko. Postarała się zepchnąć obawy na drugi plan - strach rodzi agresję, to duma wymusza posłuszeństwo. Zza jej pleców wydobył się chrapliwy pomruk, cmoknęła, uspokajając bestię.
Od różdżki przeniosła spojrzenie ku dogorywającemu mężczyźnie, mrużąc ślepia jak kocica przebudzona z głębokiego snu. Obu mężczyznom przyglądała się jednak znacznie dłużej niż nieprzytomnemu, którego Ivan trzymał na rękach.
- Grozisz samotnej kobiecie w jej własnym domu? - zwróciła się do Garretta, powracając spojrzeniem ku wyciągniętej różdżce; jej głos ociekał kpiną skrzętnie maskującą strach. - Brawo, bohaterze. Na dzieci też polujesz? - Usunęła się z progu, najwyraźniej pozwalając im wejść do środka, po czym, nawet nie oglądając się za nimi, poprowadziła ich do sali, w której opiekowała się chorymi. Niewzruszona minęła w korytarzu trolla uważnie przyglądającego się impertynenckim gościom. Poruszała się powoli, z brodą zadartą wysoko.
Stanęła u progu z założonymi na piersi rękoma, ubrana w białą, ozdobną koszulę i powłóczystą ciemnozieloną spódnicę, włosy upięła w charakterystyczny gruby warkocz spuszczony po wątłym ramieniu. Spostrzegawczy aurorzy niewątpliwie dostrzegli subtelną zmianę na jej twarzy, gdy tylko kobieta ujrzała wycelowaną w swoim kierunku różdżkę - sama wydawała się bezbronna. Własną miała schowaną w głębokiej kieszeni spódnicy, skrytą między fałdami lekkiego materiału i nie przeceniała swojego refleksu. Bardzo dobrze wiedziała, że nie zdążyłaby jej wyjąć, gdyby Garrett postanowił ją zaatakować - tu i teraz. Nokturn był niebezpieczny, a Cassandra nie była głupia i doskonale zdawała sobie z tych niebezpieczeństw sprawę; wiedziała, że bandyci mogli czaić się wszędzie... i wiedziała też, że była przed niebezpieczeństwem bardzo dobrze chroniona. Cień strachu szybko zastąpiła wyniosłość, zapewne karykaturalna, zważywszy zarówno na okoliczności, jak i na środowisko. Postarała się zepchnąć obawy na drugi plan - strach rodzi agresję, to duma wymusza posłuszeństwo. Zza jej pleców wydobył się chrapliwy pomruk, cmoknęła, uspokajając bestię.
Od różdżki przeniosła spojrzenie ku dogorywającemu mężczyźnie, mrużąc ślepia jak kocica przebudzona z głębokiego snu. Obu mężczyznom przyglądała się jednak znacznie dłużej niż nieprzytomnemu, którego Ivan trzymał na rękach.
- Grozisz samotnej kobiecie w jej własnym domu? - zwróciła się do Garretta, powracając spojrzeniem ku wyciągniętej różdżce; jej głos ociekał kpiną skrzętnie maskującą strach. - Brawo, bohaterze. Na dzieci też polujesz? - Usunęła się z progu, najwyraźniej pozwalając im wejść do środka, po czym, nawet nie oglądając się za nimi, poprowadziła ich do sali, w której opiekowała się chorymi. Niewzruszona minęła w korytarzu trolla uważnie przyglądającego się impertynenckim gościom. Poruszała się powoli, z brodą zadartą wysoko.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Kiedy w drzwiach pojawiła się ciemnowłosa kobieta, już w pierwszym odruchu chciał opuścić różdżkę; podczas swojej aurorskiej kariery zawsze miał problemy z walką z czarodziejami płci piękniejszej i zwykle domniemywał ich niewinność - w większości przypadków nieuzasadnienie. Przeceniał własny instynkt i uparta wiara w to, że piękni ludzie nie mogli być źli raz po razie zwodziła go na manowce, wplątując w cienko plecioną sieć problemów.
Posłusznie opuścił różdżkę dopiero po jej słowach, ale wciąż zaciskał palce na uchwycie tak mocno, że pobielały mu knykcie; w ten sposób różdżka o jasnej barwie osiki zdawała się być przedłużeniem jego ramienia, nieodłączną towarzyszką, najlepszą przyjaciółką. Przyjrzał się twarzy Cassandry, z której szybko zniknął delikatny omam obawy i przeobraził się w emanującą wyższość; zapewne to właśnie ona pozwalała przeżyć kobiecie pełne niebezpieczeństw dni na Nokturnie. Momentalnie poczuł wobec niej nieuzasadniony respekt; dość szybko zwalczył go, a raczej postarał się zwalczyć, bo w parze z respektem zazwyczaj szło zaufanie, a on nie miał zamiaru obdarzać nim przypadkowej kobiety mieszkającej w nieciekawej dzielnicy i skrywającej zapewne wiele mrocznych sekretów.
- Ostrożności nigdy nie za wiele - mruknął tylko, wciąż wbijając badawczy wzrok w oblicze, jak się domyślał, uzdrowicielki - dopiero teraz, gdy ta odsunęła się w drzwiach, pozwalając Iwanowi wnieść rannego do przedsionka jej domu, utwierdził się w przekonaniu, że zajmuje się ona właśnie leczeniem osób, dla których zbyt łatwo nie znajdzie się wolne łóżko w Mungu. Poluźnił ucisk palców na różdżce, a potem, po krótkim zawahaniu, schował ją do wewnętrznej kieszeni osmolonej marynarki i pomógł Iwanowi wprowadzić rannego mężczyznę, zerkając ostrożnie na kobietę, która przyprowadziła (a raczej przytargała) tu Dobreva. Potem przepuścił wszystkich przodem, tak, aby zostać na końcu, móc długim spojrzeniem ogarnąć podejrzanie spokojną ulicę i zamknąć za sobą z cichym trzaśnięciem drewniane drzwi.
- Iwan, to chyba czas, żeby się wyewakuować, więcej raczej tu nie pomożemy - wyszeptał na tyle cicho, aby wyłącznie jego towarzysz mógł usłyszeć te słowa. No, ewentualnie jeszcze czarodziej będący w stanie agonii, ale w jego przypadku raczej trudno mówić o podsłuchiwaniu.
Posłusznie opuścił różdżkę dopiero po jej słowach, ale wciąż zaciskał palce na uchwycie tak mocno, że pobielały mu knykcie; w ten sposób różdżka o jasnej barwie osiki zdawała się być przedłużeniem jego ramienia, nieodłączną towarzyszką, najlepszą przyjaciółką. Przyjrzał się twarzy Cassandry, z której szybko zniknął delikatny omam obawy i przeobraził się w emanującą wyższość; zapewne to właśnie ona pozwalała przeżyć kobiecie pełne niebezpieczeństw dni na Nokturnie. Momentalnie poczuł wobec niej nieuzasadniony respekt; dość szybko zwalczył go, a raczej postarał się zwalczyć, bo w parze z respektem zazwyczaj szło zaufanie, a on nie miał zamiaru obdarzać nim przypadkowej kobiety mieszkającej w nieciekawej dzielnicy i skrywającej zapewne wiele mrocznych sekretów.
- Ostrożności nigdy nie za wiele - mruknął tylko, wciąż wbijając badawczy wzrok w oblicze, jak się domyślał, uzdrowicielki - dopiero teraz, gdy ta odsunęła się w drzwiach, pozwalając Iwanowi wnieść rannego do przedsionka jej domu, utwierdził się w przekonaniu, że zajmuje się ona właśnie leczeniem osób, dla których zbyt łatwo nie znajdzie się wolne łóżko w Mungu. Poluźnił ucisk palców na różdżce, a potem, po krótkim zawahaniu, schował ją do wewnętrznej kieszeni osmolonej marynarki i pomógł Iwanowi wprowadzić rannego mężczyznę, zerkając ostrożnie na kobietę, która przyprowadziła (a raczej przytargała) tu Dobreva. Potem przepuścił wszystkich przodem, tak, aby zostać na końcu, móc długim spojrzeniem ogarnąć podejrzanie spokojną ulicę i zamknąć za sobą z cichym trzaśnięciem drewniane drzwi.
- Iwan, to chyba czas, żeby się wyewakuować, więcej raczej tu nie pomożemy - wyszeptał na tyle cicho, aby wyłącznie jego towarzysz mógł usłyszeć te słowa. No, ewentualnie jeszcze czarodziej będący w stanie agonii, ale w jego przypadku raczej trudno mówić o podsłuchiwaniu.
Cassandra poprowadziła mężczyzn do pomieszczenia, w którym na lichym materacu mogli ułożyć mężczyznę; w sali nie było na wierzchu nic prócz tych materacy, siennika i kilku plam krwi na skrzypiącej drewnianej podłodze. Obeszła rannego, przyglądając mu się krytycznym okiem uzdrowiciela, oceniając wielkość ran i kalkulując szanse na przeżycie. Skinęła głową Iwanowi, dając mu znak, że powinien stąd już wyjść; nie życzyła sobie obcych, nie zdrowych obcych, a już na pewno nie obcych patrzących jej na ręce. Na Nokturnie były różne twarze, jedne znane, inne anonimowe, takie, których nie widywało się wcale; tymi jednak nie byli jej goście. Nie kryli się przecież wcale, a rudy - jeszcze - chłopiec zdawał się śpieszyć opuścić tę okolicę, wybywając z towarzystwa tak prędko. Jednak... nie wyglądali też na obcych. Wyglądali na takich, którzy potrafią sobie radzić. Uzdrowicielka ujęła rąb powłóczystej spódnicy, pewnym siebie krokiem podążając za Weasleyem. Być może jego rude włosy powinny zwrócić jej uwagę na to, kim był; być może, czarodziejski świat nie był duży. I być może tak by się stało, gdyby nie urodziła rudej córki nie mającej z Weasleyami absolutnie nic wspólnego i gdyby nie mieszkała na Nokturnie zbyt długo, by zapomnieć o szkolnych twarzach prawych i odważnych Gryfonów. Cassandra nie dostrzegła również czarownicy, która przyprowadziła do niej dwójkę nieznajomych - nie miała podstaw, by sądzić, że nie odnaleźli tej drogi sami.
- Może zostać trzy dni, nie dłużej - oświadczyła, najwidoczniej nie przejmując się zanadto szeptami pomiędzy gośćmi, którzy dość swoim zachowaniem dali jej znać, że wychodzą. - Sądząc po jego stanie... nie wyjdzie stąd o własnych siłach, ale jeśli przeżyje, jego stan będzie stabilny. Przyjdźcie przed zmierzchem, w nocy nie otwieram. - Zmierzyła Garretta uważnym spojrzeniem, nieufnym, tym czasem ważąc w myślach słowa i dokonując szybkiego rachunku... nieznajomi jednak najwyraźniej byli obcy. Nie znali zasad.
- Pięć sykli wystarczy. Dwa dorzucicie jak po niego wrócicie... jeśli będzie żywy. - Głos miała beznamiętny.
- Może zostać trzy dni, nie dłużej - oświadczyła, najwidoczniej nie przejmując się zanadto szeptami pomiędzy gośćmi, którzy dość swoim zachowaniem dali jej znać, że wychodzą. - Sądząc po jego stanie... nie wyjdzie stąd o własnych siłach, ale jeśli przeżyje, jego stan będzie stabilny. Przyjdźcie przed zmierzchem, w nocy nie otwieram. - Zmierzyła Garretta uważnym spojrzeniem, nieufnym, tym czasem ważąc w myślach słowa i dokonując szybkiego rachunku... nieznajomi jednak najwyraźniej byli obcy. Nie znali zasad.
- Pięć sykli wystarczy. Dwa dorzucicie jak po niego wrócicie... jeśli będzie żywy. - Głos miała beznamiętny.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wbił wzrok we włosy splecione w warkoczu, zastanawiając się, w jaki sposób ta zagubiona - przyjął to jako oczywistość - duszyczka uwiła swoje gniazdko w miejscu tak okrutnym, jak Nokturn, sparaliżowanym przez nienawiść buchającą z serc przechadzających się po niekończących ulicach czarodziejów. Nie lubił tych spowitych mrokiem meandrów korytarzy wyrytych pomiędzy budynkami znajdującymi się w pierwszym stadium rozkładu; krążących nimi osobników nienawidził dla reguły, na swój sposób nimi gardził, nie przyjmując do świadomości faktu, że poza półświatkiem nie ma dla nich miejsca - świat czarodziejów nie przygotował innego azylu dla wyrzutków społeczeństwa, ludzi, którzy przegrali w brutalnej walce z życiem oraz tych, którzy w inny sposób nie potrafili zarobić na życie. Jak jego brat. Garrett zastanowił się, ile razy przewinął się on przez lecznicę po zadarciu nie z tymi, z którymi powinien, ile razy jego jaśniejące płomienną rudością włosy przecięły mrok, ile razy ryzykował swoje życie, by dostać choć grosz dla ich matki.
Nie rozumiał, w co się wplątał - uzdrowicielka zdawała się być profesjonalistką, zupełnie, jakby lata przeżyte na Nokturnie wyżarły z niej resztki człowieczeństwa. I jemu się zdawało, że przez pobyt na okrytych mrokiem uliczkach do serca wkradał mu się jęzor chłodu, bo wcale nie miał zamiaru płacić za konającego mężczyznę. To nie leżało w jego interesie; nie wiedział, kim był ów czarodziej, ile zła wyrządził w życiu. Weasley wykonywał tylko swoje aurorskie obowiązki, i jakkolwiek cierpko brzmiało to w jego pełnym ciepła umyśle, w tym momencie jego rola odchodziła na bok, a on sam nie miał zamiaru wgłębiać się w to przerażające bagno.
- Zapłaci tamta kobieta. - Skinął głową w stronę czarownicy, która ich tu ściągnęła. Powolnym ruchem założył ręce na piersi. Mógłby opowiedzieć, że przyprowadził go tu przypadek, że sam nie rozumie, co właśnie ma miejsce, że nie chce mieć z tym nic wspólnego - zdecydował się jednak milczeć. Kobiety z czarnym warkoczem i tak by to nie interesowało.
Nie rozumiał, w co się wplątał - uzdrowicielka zdawała się być profesjonalistką, zupełnie, jakby lata przeżyte na Nokturnie wyżarły z niej resztki człowieczeństwa. I jemu się zdawało, że przez pobyt na okrytych mrokiem uliczkach do serca wkradał mu się jęzor chłodu, bo wcale nie miał zamiaru płacić za konającego mężczyznę. To nie leżało w jego interesie; nie wiedział, kim był ów czarodziej, ile zła wyrządził w życiu. Weasley wykonywał tylko swoje aurorskie obowiązki, i jakkolwiek cierpko brzmiało to w jego pełnym ciepła umyśle, w tym momencie jego rola odchodziła na bok, a on sam nie miał zamiaru wgłębiać się w to przerażające bagno.
- Zapłaci tamta kobieta. - Skinął głową w stronę czarownicy, która ich tu ściągnęła. Powolnym ruchem założył ręce na piersi. Mógłby opowiedzieć, że przyprowadził go tu przypadek, że sam nie rozumie, co właśnie ma miejsce, że nie chce mieć z tym nic wspólnego - zdecydował się jednak milczeć. Kobiety z czarnym warkoczem i tak by to nie interesowało.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nielegalnie prowadzona lecznica nie wywołała większego szoku u aurorów; bynajmniej nie mieli problemu w pozostawieniu poszkodowanego na łasce obcej kobiety, która obiecała zająć się nieszczęśnikiem, jakby to nie było nic niezwykłego. Najwyraźniej miała doświadczenie w tym co robi, zresztą nie tylko jej zachowanie, ale także wystrój oraz zapach rdzy i środków dezynfekcyjnych świadczyły o długoletniej wprawie w leczeniu podejrzanych person. Kobieta po przyjęciu zapłaty zajęła się poszkodowanym, nie zwracając już uwagi na Weasleya i Dobreva, którzy w końcu mogli opuścić ulice Nokturnu. Być może już na stałe, choć kto wie, może choć jeden z nich wróci do tajemniczej lecznicy, by dowiedzieć się, czy zaatakowana osoba wyszła cało z opresji?
/zt dla wszystkich
Podsumowanie:
Iwan, za udział w pojedynku kierowanym przez MG otrzymujesz 30 punktów.
Garrett, za udział w pojedynku kierowanym przez MG oraz wyłączenie z rozgrywki dwóch przeciwników otrzymujesz 50 punktów.
Cassandra, za pomoc poszkodowanemu otrzymujesz 10 punktów.
Punkty zostały już naliczone na wasze konta. Dziękuję za rozgrywkę.
/zt dla wszystkich
Podsumowanie:
Iwan, za udział w pojedynku kierowanym przez MG otrzymujesz 30 punktów.
Garrett, za udział w pojedynku kierowanym przez MG oraz wyłączenie z rozgrywki dwóch przeciwników otrzymujesz 50 punktów.
Cassandra, za pomoc poszkodowanemu otrzymujesz 10 punktów.
Punkty zostały już naliczone na wasze konta. Dziękuję za rozgrywkę.
Za pierwszym razem spoglądałam tylko tęsknie na mroczne uliczki Nokturnu z bezpiecznej odległości. Za drugim - podeszłam nieco bliżej, stawiając niepewne kroki między cieniami rzucanymi przez nadgniłe budynki. Z każdą kolejną wycieczką do ciemnej strony Londynu zagłębiałam się coraz mocniej, ktoś rzucił nawet w moim kierunku dziwne zaklęcie, które w postaci złotych iskierek rozprysło się w powietrzu. Umknęłam przed nim w ostatnim momencie, wykonałam przerażony piruet w rytm dudniącego serca i zniknęłam za zniszczoną ścianą. Gdy pędem wracałam do domu, powiewała za mną podeptana peleryna.
Teraz szłam pewnie, z kapturem naciągniętym na głowę tak mocno, że zakrywał on krzywo ściętą grzywkę i topił w cieniu moją mętną twarz. Zgodziłam się odsłonić wyłącznie usta o barwie ciemnej śliwki, które ścisnęłam lekko w wyrazie niczego. Tuż obok różdżki przypasanej do spodni z wysokim stanem (mugolska modą wsiąknęła we mnie tak mocno, że mimowolnie nie potrafiłam się jej wyrzec) spoczywał nóż, moje osobiste narzędzie magii, którym czarować potrafiłam znacznie lepiej niż wiśniowym kijkiem. Ten wyginał się tylko pod moimi palcami, gdy zachwycałam się jego strukturą. Pragnęłam szybkim ruchem przełamać go, dostrzec srebrzyste włosie ukryte w więzieniu drewna.
Udało mi się podsłuchać, gdzie znajduje się gabinet nokturnowej uzdrowicielki; potrzebowałam względnie zaufanej osoby, która stanie się moim prywatnym źródłem informacji. Nie zamierzałam zachodzić w natychmiastową ciążę tylko po to, aby zaspokoić potrzeby znajomych Bernadette - a choć udało mi się póki co uniknąć konfrontacji z większością z nich, domyślałam się, że nie spławię ich krótkim straciłam dziecko. Lubiłam planować wszystko z góry - chociaż byłam również mistrzynią improwizacji - a tym razem musiałam idealnie dopracować każdy szczegół, aby nie zaplątać się w sieć własnych kłamstw.
Postawiłam stopę na pierwszym ze spróchniałych schodków, jęknął. Stęknął też kolejny, trzeci również zapłakał, a potem uniosłam ściśniętą w pięść dłoń i załomotałam nią w wątłe, drewniane drzwi.
Teraz szłam pewnie, z kapturem naciągniętym na głowę tak mocno, że zakrywał on krzywo ściętą grzywkę i topił w cieniu moją mętną twarz. Zgodziłam się odsłonić wyłącznie usta o barwie ciemnej śliwki, które ścisnęłam lekko w wyrazie niczego. Tuż obok różdżki przypasanej do spodni z wysokim stanem (mugolska modą wsiąknęła we mnie tak mocno, że mimowolnie nie potrafiłam się jej wyrzec) spoczywał nóż, moje osobiste narzędzie magii, którym czarować potrafiłam znacznie lepiej niż wiśniowym kijkiem. Ten wyginał się tylko pod moimi palcami, gdy zachwycałam się jego strukturą. Pragnęłam szybkim ruchem przełamać go, dostrzec srebrzyste włosie ukryte w więzieniu drewna.
Udało mi się podsłuchać, gdzie znajduje się gabinet nokturnowej uzdrowicielki; potrzebowałam względnie zaufanej osoby, która stanie się moim prywatnym źródłem informacji. Nie zamierzałam zachodzić w natychmiastową ciążę tylko po to, aby zaspokoić potrzeby znajomych Bernadette - a choć udało mi się póki co uniknąć konfrontacji z większością z nich, domyślałam się, że nie spławię ich krótkim straciłam dziecko. Lubiłam planować wszystko z góry - chociaż byłam również mistrzynią improwizacji - a tym razem musiałam idealnie dopracować każdy szczegół, aby nie zaplątać się w sieć własnych kłamstw.
Postawiłam stopę na pierwszym ze spróchniałych schodków, jęknął. Stęknął też kolejny, trzeci również zapłakał, a potem uniosłam ściśniętą w pięść dłoń i załomotałam nią w wątłe, drewniane drzwi.
Gość
Gość
Drzwi od środka otworzyły się niemal od razu, lecz nikt nie stanął u progu; Cassandra akurat znajdowała się w przedsionku i karmiła trolla, nie miała czasu witać gości. Stała przy swoim ochroniarzu mlaskającym nad starym mięsem, z metalowym wiadrem w ręku, po brzegi wypełnionym wołowymi kośćmi.
- Wejdź - rzekła tylko z wnętrza, nie wiedziała, kto ją nawiedzał, ale nie spodziewała się gości, zapewne był to więc ktoś zainteresowany jej umiejętnościami. Do niedawna miała pełne ręce roboty, ale od śmierci Slughorna na ulicach było jakby spokojniej - a przynajmniej tak odczuwała to ona. Thomas znajdował mniej trupów, zupełnie jakby nawet nokturnowe szczury przelękły się nadchodzących czasów. Ciekawe, jak długo to potrwa - obstawiała, że najwyżej jeszcze kilka dni. I taką miała nadzieję, potrzebowała pieniędzy, a mniejsza ilość pacjentów nie sprzyjała interesom.
Z cichym brzdękiem postawiła wiadro przy Auguście, ostrożnie gładząc swoją bestię po ramieniu, po czym otarła mokre dłonie o materiał powłóczystej grafitowej spódnicy. Odrzuciła za plecy długi, gruby warkocz, dopiero teraz przenosząc spojrzenie ku wejściu.
- Bernadette - Wystarczyło krótkie spojrzenie, aby rozpoznać dziewczynę. Panienek o silnym charakterze nie było na Nokturnie wiele, Cassandra lubiła pozostawać z nimi w dobrych stosunkach; zapewne w ramach swojego rodzaju solidarności. Mogły się przegadywać, że jedynie one, kobiety Nokturnu, kobiety upadłe, były zapewne jedynymi damami w całym Londynie posiadającymi prawdziwą niezależność, ale niezależnie od tego, jak bardzo ceniły sobie ową wolność, żadna z nich w dzieciństwie zapewne nie marzyła o nędzy. - Wybacz, nie wiedziałam, że to ty. Wejdź do środka, ale ostrożnie - dodała, stając przed Augustem, plecami do potwora. - Mój przyjaciel czasem nerwowo reaguje na obcych podczas posiłku, akurat dałam mu kolację. - Jej głos tylko wydawał się obojętny, może lekko znudzony. Dawno nie widziała Bernadette i choć miała ją za silną, charakterną kobietę, która niejedno przeszła i która niejedno miała jeszcze przejść, nie potrafiła podejść do jej zniknięcia obojętnie... Nie miała jednak przecież żadnej wizji, która usprawiedliwiałaby jej zniknięcie. Najwyraźniej jej zmysł czarowidzenia tym razem poległ - z kretesem. Wskazała dalsze drzwi, zachęcając kobietę do przedostania się wgłąb pomieszczeń.
- Co cię do mnie sprowadza? - Nie pytała, dlaczego jej ostatnio nie widywała, jedynie pozornie nie przejęta tym faktem. Na wszystko przyjdzie czas.
- Wejdź - rzekła tylko z wnętrza, nie wiedziała, kto ją nawiedzał, ale nie spodziewała się gości, zapewne był to więc ktoś zainteresowany jej umiejętnościami. Do niedawna miała pełne ręce roboty, ale od śmierci Slughorna na ulicach było jakby spokojniej - a przynajmniej tak odczuwała to ona. Thomas znajdował mniej trupów, zupełnie jakby nawet nokturnowe szczury przelękły się nadchodzących czasów. Ciekawe, jak długo to potrwa - obstawiała, że najwyżej jeszcze kilka dni. I taką miała nadzieję, potrzebowała pieniędzy, a mniejsza ilość pacjentów nie sprzyjała interesom.
Z cichym brzdękiem postawiła wiadro przy Auguście, ostrożnie gładząc swoją bestię po ramieniu, po czym otarła mokre dłonie o materiał powłóczystej grafitowej spódnicy. Odrzuciła za plecy długi, gruby warkocz, dopiero teraz przenosząc spojrzenie ku wejściu.
- Bernadette - Wystarczyło krótkie spojrzenie, aby rozpoznać dziewczynę. Panienek o silnym charakterze nie było na Nokturnie wiele, Cassandra lubiła pozostawać z nimi w dobrych stosunkach; zapewne w ramach swojego rodzaju solidarności. Mogły się przegadywać, że jedynie one, kobiety Nokturnu, kobiety upadłe, były zapewne jedynymi damami w całym Londynie posiadającymi prawdziwą niezależność, ale niezależnie od tego, jak bardzo ceniły sobie ową wolność, żadna z nich w dzieciństwie zapewne nie marzyła o nędzy. - Wybacz, nie wiedziałam, że to ty. Wejdź do środka, ale ostrożnie - dodała, stając przed Augustem, plecami do potwora. - Mój przyjaciel czasem nerwowo reaguje na obcych podczas posiłku, akurat dałam mu kolację. - Jej głos tylko wydawał się obojętny, może lekko znudzony. Dawno nie widziała Bernadette i choć miała ją za silną, charakterną kobietę, która niejedno przeszła i która niejedno miała jeszcze przejść, nie potrafiła podejść do jej zniknięcia obojętnie... Nie miała jednak przecież żadnej wizji, która usprawiedliwiałaby jej zniknięcie. Najwyraźniej jej zmysł czarowidzenia tym razem poległ - z kretesem. Wskazała dalsze drzwi, zachęcając kobietę do przedostania się wgłąb pomieszczeń.
- Co cię do mnie sprowadza? - Nie pytała, dlaczego jej ostatnio nie widywała, jedynie pozornie nie przejęta tym faktem. Na wszystko przyjdzie czas.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wsłuchałam się w głos wydobywający się z wnętrza przedsionka i weszłam w korytarz ginący w cieniu. Rozległy się niepokojące dźwięki (czy było to mlaskanie?), więc mimochodem zakręciło mi się w głowie, a słowicze serce uwięzione w więzieniu żeber zatęskniło za wolnością.
Troll. W przedsionku stał troll i piękna - lecz w ten smutny sposób - uzdrowicielka zdawała się kompletnie nie obawiać jego obecności; wyglądali wręcz na pogrążonych w niemej dyspucie, jak dwóch wspólników omotanych w nieprawdopodobnej komitywie. Przełknęłam ślinę zbyt głośno, a potem odwróciłam wzrok od stwora (który uporczywie go przyciągał) i zrzuciłam z włosów kaptur zręcznym ruchem trupio zimnych dłoni. Ostatnio szybko mi marzły. Kiedy opuszkami śledziłam konstelacje piegów na nosie, czułam się, jakby na twarz prószyły mi alabastrowe płatki śniegu.
- Witaj. - Przywołałam na usta lekki uśmiech, który rozjaśnił nieznacznie moją twarz i wyczarował ogniki tańczące przez chwilę w oczach. Nie umiałam podtrzymać płomienia, szybko zgasły.
Kiwnęłam głową, nie spędzając z ust tego delikatnego uśmiechu, którym często ozdabiała twarz moja siostra. Papugowałam jej gesty, mimikę, sposób myślenia, czułam się jak poczwarka pragnąca zostać motylem. I już rozwijałam skrzydła, przecinałam światło dzienne wielobarwnymi plamami na plecach, lecz w tym samym momencie zdawałam sobie sprawę, że owszem, zostałam motylem, ale tym należącym do nocy. Tym, którego mugole brutalnie zabijali kapciem i przeklinali płyny ustrojowe szpecące kremowobiałą ścianę.
Obdarzyłam trolla uważnym, badawczym i ostrożnym spojrzeniem. Minęłam go, dbając o to, aby moje kroki nie stały się zbyt szybkie, niezdecydowane, paniczne. Uniosłam głowę, mając nadzieję, że doda mi to otuchy.
Nie dodało.
- Potrzebuję porady od specjalistki - rzuciłam z udawaną swobodą. - I proszę cię, zrozum mnie i nie zadawaj pytań. - Oczekiwałam jakiegoś potwierdzenie, że mogłam liczyć na dyskrecję - choćby krótkiego skinięcia głową czy znaczącego półsłówka. Miałam możliwość jeszcze odejść: odwrócić się na pięcie, trzasnąć drzwiami i wycofać, by ostatecznie zagubić się w nowym życiu. Desperacja sięgała jednak zenitu. Byłam gotowa na wszystko.
Troll. W przedsionku stał troll i piękna - lecz w ten smutny sposób - uzdrowicielka zdawała się kompletnie nie obawiać jego obecności; wyglądali wręcz na pogrążonych w niemej dyspucie, jak dwóch wspólników omotanych w nieprawdopodobnej komitywie. Przełknęłam ślinę zbyt głośno, a potem odwróciłam wzrok od stwora (który uporczywie go przyciągał) i zrzuciłam z włosów kaptur zręcznym ruchem trupio zimnych dłoni. Ostatnio szybko mi marzły. Kiedy opuszkami śledziłam konstelacje piegów na nosie, czułam się, jakby na twarz prószyły mi alabastrowe płatki śniegu.
- Witaj. - Przywołałam na usta lekki uśmiech, który rozjaśnił nieznacznie moją twarz i wyczarował ogniki tańczące przez chwilę w oczach. Nie umiałam podtrzymać płomienia, szybko zgasły.
Kiwnęłam głową, nie spędzając z ust tego delikatnego uśmiechu, którym często ozdabiała twarz moja siostra. Papugowałam jej gesty, mimikę, sposób myślenia, czułam się jak poczwarka pragnąca zostać motylem. I już rozwijałam skrzydła, przecinałam światło dzienne wielobarwnymi plamami na plecach, lecz w tym samym momencie zdawałam sobie sprawę, że owszem, zostałam motylem, ale tym należącym do nocy. Tym, którego mugole brutalnie zabijali kapciem i przeklinali płyny ustrojowe szpecące kremowobiałą ścianę.
Obdarzyłam trolla uważnym, badawczym i ostrożnym spojrzeniem. Minęłam go, dbając o to, aby moje kroki nie stały się zbyt szybkie, niezdecydowane, paniczne. Uniosłam głowę, mając nadzieję, że doda mi to otuchy.
Nie dodało.
- Potrzebuję porady od specjalistki - rzuciłam z udawaną swobodą. - I proszę cię, zrozum mnie i nie zadawaj pytań. - Oczekiwałam jakiegoś potwierdzenie, że mogłam liczyć na dyskrecję - choćby krótkiego skinięcia głową czy znaczącego półsłówka. Miałam możliwość jeszcze odejść: odwrócić się na pięcie, trzasnąć drzwiami i wycofać, by ostatecznie zagubić się w nowym życiu. Desperacja sięgała jednak zenitu. Byłam gotowa na wszystko.
Gość
Gość
Wyczekująco wpatrywała się w Bernadette, zdawać by się mogło uważnie lustrując każdy jej gest, każdy jej krok i każdą zmianę na jej twarzy; była typem obserwatora. Patrzyła, analizowała, kalkulowała... o wiele rzadziej mówiła. Podkreślone węglem oczy wiodły za charłaczką, aż ta weszła do środka – Cassandra posunęła za nią, rozrzucając szerokie poły długiej spódnicy. Dziewczyna naśladowała zmarłą siostrę doskonale, nie pozwalając sobie na najmniejsze nawet uchybienie, a uzdrowicielce - na najlichszy przebłysk podejrzenia. Bez wątpienia miała przed sobą Bernadette, choć zachowującą się co najmniej tajemniczo. Cóż, tutaj, na Nokturnie... każdy miał swoje tajemnice. Znalazłszy się przy wewnętrznym progu przedsionka obejrzała się przez wątłe ramię za trollem, jakby z czułością, lecz kiedy dostrzegła, że bestia dobrze radzi sobie z posiłkiem sama, weszła do środka za swoim gościem.
Gdy przeszły do pomieszczenia w głębi lecznicy, wskazała dłonią na jedno z drewnianych, nieszczególnie bijących luksusem łózek. Początkowo chciała poprowadzić ją na piętro, ku swoim prywatnym pokojom, ale skoro Bernadette zwróciła się do niej jako do specjalistki, wolała porozmawiać z nią tutaj - nie mogła wszak przewidzieć, co będzie jej przy tej rozmowie potrzebne.
Posiadała dość dobrze rozwinięty instynkt przetrwania, dzięki któremu nauczyła się milczeć. Właśnie tego od niej oczekiwano, jako od uzdrowicielki w podobnym miejscu - niezadawanie pytań dawało obustronne korzyści. Pacjent pozostawał spokojny o swoje niecne sprawunki, a sumienie Cassandry pozostawało czyste na wypadek, gdyby nawiedził ją kiedyś nadgorliwy stróż prawa – a przynajmniej tak mogłoby to wyglądać, gdyby widok ran nie był czasem aż nadto sugerujący. Dlatego też obowiązywała ją druga część niepisanej umowy i również po wyjściu pacjenta Cassandra milczała jak grób. Kto u niej był, po co, z czym – zdawała się zapominać tuż po jego wyjściu. Pozostawała wyznawczynią jasnej zasady, im mniej wiesz – tym jesteś szczęśliwszy. Teraz milczeć było jej trudno, martwiła się o Bernadette, lecz nie wyrażając swych emocji w żaden sposób, jedynie kiwnęła głową, cały czas świdrując jej dumną twarz nie mniej wyniosłym spojrzeniem.
- Usiądź, proszę – odezwała się oszczędnie, krzyżując ramiona na piersi. Ostrożnie obeszła łóżko, dopiero po krótkiej chwili przysiadając na sąsiednim. - Możesz mówić... nikt nas tutaj nie usłyszy. – I choć korciło ją zapytać, gdzie podziewała się przez ostatnie dni, przemilczała - póki co - szanując jej prośbę. Słowa wypowiadała powoli, niskim, cichym tonem.
Gdy przeszły do pomieszczenia w głębi lecznicy, wskazała dłonią na jedno z drewnianych, nieszczególnie bijących luksusem łózek. Początkowo chciała poprowadzić ją na piętro, ku swoim prywatnym pokojom, ale skoro Bernadette zwróciła się do niej jako do specjalistki, wolała porozmawiać z nią tutaj - nie mogła wszak przewidzieć, co będzie jej przy tej rozmowie potrzebne.
Posiadała dość dobrze rozwinięty instynkt przetrwania, dzięki któremu nauczyła się milczeć. Właśnie tego od niej oczekiwano, jako od uzdrowicielki w podobnym miejscu - niezadawanie pytań dawało obustronne korzyści. Pacjent pozostawał spokojny o swoje niecne sprawunki, a sumienie Cassandry pozostawało czyste na wypadek, gdyby nawiedził ją kiedyś nadgorliwy stróż prawa – a przynajmniej tak mogłoby to wyglądać, gdyby widok ran nie był czasem aż nadto sugerujący. Dlatego też obowiązywała ją druga część niepisanej umowy i również po wyjściu pacjenta Cassandra milczała jak grób. Kto u niej był, po co, z czym – zdawała się zapominać tuż po jego wyjściu. Pozostawała wyznawczynią jasnej zasady, im mniej wiesz – tym jesteś szczęśliwszy. Teraz milczeć było jej trudno, martwiła się o Bernadette, lecz nie wyrażając swych emocji w żaden sposób, jedynie kiwnęła głową, cały czas świdrując jej dumną twarz nie mniej wyniosłym spojrzeniem.
- Usiądź, proszę – odezwała się oszczędnie, krzyżując ramiona na piersi. Ostrożnie obeszła łóżko, dopiero po krótkiej chwili przysiadając na sąsiednim. - Możesz mówić... nikt nas tutaj nie usłyszy. – I choć korciło ją zapytać, gdzie podziewała się przez ostatnie dni, przemilczała - póki co - szanując jej prośbę. Słowa wypowiadała powoli, niskim, cichym tonem.
bo ty jesteś
prządką
prządką
| ale refleks odpowiedzi to ja mam świetny
Uważnie wsłuchiwałam się w tętent myśli obijających się miarowo o wnętrze mojej czaszki, starałam się mierzyć i ważyć w ustach wszystkie płytkie oddechy. Każde słowo, zanim wypełzło (pozornie) swobodnie z moich warg, trawiłam kilkakrotnie, obracając je językiem, owiewając zniecierpliwionym oddechem, wgryzając się w nie perłowym kłem zaostrzonym na podobieństwo szpilki. Zbytnio zagubiłam się we własnych wątpliwościach, by móc bezmyślnie naśladować zachowania siostry; zrywanie z siebie własnej skóry, by przywdziać inną, bolało i piekło, do oczu szturmem wbijały się łzy, jednak ja przełykałam cierpienie, zanim najdrobniejszy grymas zdążył wkraść się na moją twarz.
Nie mogłam pozwolić sobie na błąd.
Opadłam na drewniane łóżko, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z ciemnowłosej uzdrowicielki, mimiką wciąż starałam się nie pokazywać jakichkolwiek uczuć - ani prawdziwych, ani tych, które uparcie udawałam, przywdziewając obcą maskę. Tłumiłam pewność, że ostatecznie ta maskarada zakończy się dla mnie tragicznie; nie chciałam jednak myśleć o konsekwencjach, wyrywając z rąk losu to, co należało mi się od zawsze.
- Potrzebuję kilku informacji na temat poronień - odparłam w końcu głosem podobnym do tego, którego używało się podczas niewiele znaczących pogawędek w niedzielny poranek przy filiżance parującej kawy. I pączkach. - Czy pozostawiają długotrwały efekt? Coś, co po dłuższym czasie da się wykryć... choćby za pomocą magii?
Wciąż wbijałam spojrzenie ciemnych tęczówek wprost w twarz kobiety, mając złudną nadzieję, że siłą natarczywego wzroku zmuszę ją do współpracy.
Och, jaka głupia byłam, jaka naiwna, wierząc, że wszystko ujdzie mi płazem.
Uważnie wsłuchiwałam się w tętent myśli obijających się miarowo o wnętrze mojej czaszki, starałam się mierzyć i ważyć w ustach wszystkie płytkie oddechy. Każde słowo, zanim wypełzło (pozornie) swobodnie z moich warg, trawiłam kilkakrotnie, obracając je językiem, owiewając zniecierpliwionym oddechem, wgryzając się w nie perłowym kłem zaostrzonym na podobieństwo szpilki. Zbytnio zagubiłam się we własnych wątpliwościach, by móc bezmyślnie naśladować zachowania siostry; zrywanie z siebie własnej skóry, by przywdziać inną, bolało i piekło, do oczu szturmem wbijały się łzy, jednak ja przełykałam cierpienie, zanim najdrobniejszy grymas zdążył wkraść się na moją twarz.
Nie mogłam pozwolić sobie na błąd.
Opadłam na drewniane łóżko, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z ciemnowłosej uzdrowicielki, mimiką wciąż starałam się nie pokazywać jakichkolwiek uczuć - ani prawdziwych, ani tych, które uparcie udawałam, przywdziewając obcą maskę. Tłumiłam pewność, że ostatecznie ta maskarada zakończy się dla mnie tragicznie; nie chciałam jednak myśleć o konsekwencjach, wyrywając z rąk losu to, co należało mi się od zawsze.
- Potrzebuję kilku informacji na temat poronień - odparłam w końcu głosem podobnym do tego, którego używało się podczas niewiele znaczących pogawędek w niedzielny poranek przy filiżance parującej kawy. I pączkach. - Czy pozostawiają długotrwały efekt? Coś, co po dłuższym czasie da się wykryć... choćby za pomocą magii?
Wciąż wbijałam spojrzenie ciemnych tęczówek wprost w twarz kobiety, mając złudną nadzieję, że siłą natarczywego wzroku zmuszę ją do współpracy.
Och, jaka głupia byłam, jaka naiwna, wierząc, że wszystko ujdzie mi płazem.
Gość
Gość
Czarownica wpatrywała się w Dairine badawczym spojrzeniem; jej gość był zdystansowany i bardziej obcy niż zwykle, a atmosferę przeszywało napięcie, którego Cassandra nie potrafiła ani wskazać, ani rozpoznać, ani nawet dokładniej opisać. Długie milczenie Bernadette przeszło bez echa, dziewczyna nie napomknęła o nim ani słowem... więc i Cassandra próbowała zabrnąć w tę grę. Otóż to - próbowała.
- Bernadette, na litość... - odparła na jej słowa łamiącym się głosem, wciąż nie tracąc kontaktu z jej orzechowymi oczami. Poronienie? Czy to dlatego nie było jej tyle czasu? - Powiedz, że źle cię rozumiem. - Właściwie nie powinna być zdziwiona, czy nie pamiętała tych długich, okrutnych miesięcy przed urodzeniem się Lisy? Swoich przekleństw, na dziecko, na mężczyznę, który je spłodził, na ludzi, którzy odradzili jej to dziecko usunąć, na cały cholerny świat. Ale ostatecznie Lisa przyszła na świat, a Cassandra - słuchała serca matki. W jej oczach odbiło się współczucie, lecz nim zareagowała, pomniała jej słowa. Nie chciała pytań - czy ten obojętny ton był tylko maską? W milczącym zamyśleniu na dłuższą chwilę opuściła czernione węglem powieki.
- Zależy - odparła w końcu. - Od przyczyny poronienia... i od szczęścia. Niektóre kobiety bezpowrotnie tracą płodność, inne przechodzą nad tym do porządku dziennego po zaledwie kilku dniach. Przydatna jest znajomość dobrego uzdrowiciela - napomknęła z cieniem dumy, wciąż przyglądając się dziewczynie; dziś zdawała się kryć więcej tajemnic, niż kiedykolwiek wcześniej. Lecz przecież tutaj, na Nokturnie, wszyscy je mieli. Cassandrę w jej uzdrowicielskiej praktyce w gruncie rzeczy niewiele zdarzeń potrafiło ruszyć. Ale dzieci... rozbudzały w niej matczyne pokłady uczuć już od narodzin jej ukochanej córki. Z niedowierzaniem pokręciła głową.
- O jak długim czasie mówimy, Bernadette? Byłaś u uzdrowiciela? Kogokolwiek? - dodała nieco zaniepokojonym głosem, uważnie przyglądając się jej twarzy. Z marszu przyjęła, że chodziło o nią. - Usłuchaj głosu rozsądku, badania są niezbędne...
- Bernadette, na litość... - odparła na jej słowa łamiącym się głosem, wciąż nie tracąc kontaktu z jej orzechowymi oczami. Poronienie? Czy to dlatego nie było jej tyle czasu? - Powiedz, że źle cię rozumiem. - Właściwie nie powinna być zdziwiona, czy nie pamiętała tych długich, okrutnych miesięcy przed urodzeniem się Lisy? Swoich przekleństw, na dziecko, na mężczyznę, który je spłodził, na ludzi, którzy odradzili jej to dziecko usunąć, na cały cholerny świat. Ale ostatecznie Lisa przyszła na świat, a Cassandra - słuchała serca matki. W jej oczach odbiło się współczucie, lecz nim zareagowała, pomniała jej słowa. Nie chciała pytań - czy ten obojętny ton był tylko maską? W milczącym zamyśleniu na dłuższą chwilę opuściła czernione węglem powieki.
- Zależy - odparła w końcu. - Od przyczyny poronienia... i od szczęścia. Niektóre kobiety bezpowrotnie tracą płodność, inne przechodzą nad tym do porządku dziennego po zaledwie kilku dniach. Przydatna jest znajomość dobrego uzdrowiciela - napomknęła z cieniem dumy, wciąż przyglądając się dziewczynie; dziś zdawała się kryć więcej tajemnic, niż kiedykolwiek wcześniej. Lecz przecież tutaj, na Nokturnie, wszyscy je mieli. Cassandrę w jej uzdrowicielskiej praktyce w gruncie rzeczy niewiele zdarzeń potrafiło ruszyć. Ale dzieci... rozbudzały w niej matczyne pokłady uczuć już od narodzin jej ukochanej córki. Z niedowierzaniem pokręciła głową.
- O jak długim czasie mówimy, Bernadette? Byłaś u uzdrowiciela? Kogokolwiek? - dodała nieco zaniepokojonym głosem, uważnie przyglądając się jej twarzy. Z marszu przyjęła, że chodziło o nią. - Usłuchaj głosu rozsądku, badania są niezbędne...
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Sień
Szybka odpowiedź