Sień
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Przyglądała się Lysandrze w zastanowieniu, w równie dużym skupieniu obserwując kocura, który w końcu skoczył; w locie próbował złapać łapami iluzję motyla, ale ten umknął - a może wysunął się spomiędzy jego łap będąc wszak jedynie niematerialną nierealną marą stworzoną magią Mulcibera. Lysandra pomknęła za nietoperzem - próbując ponownie uchwycić go do dziecięcych rączek. A Cassandra - Cassandra wzięła głębszy oddech, który zapiła ciepłą pokrzywą i utkwiła spojrzenie czarnych źrenic na mężczyźnie. Obłaskawienie Lysandry było wszak również drogą do obłaskawienia jej samej. Nie od razu, po chwili namysłu, skinęła głową, zgadzając się na jego propozycję; trudno było się przyznać przed sobą samą, ale w rzeczy samej nie miała większego wyjścia. Nie chciała obciążać Lysandry, sama była jeszcze dzieckiem, ale to właśnie na jej pomoc będzie musiała liczyć najmocniej. Ale jej milczenie przeciągnęło się na dłużej, bo dalsze pytania Ramseya wcale nie były prostsze. Oczywiście, że będzie potrzebowała pomocy.
- Nie sądzę - odpowiedziała na głos, wiedząc, że poprosi Lysandrę o list do niego, jeśli to rzeczywiście okaże się niezbędne. Odpowiedziała, wiedząc, że i tak przyjdzie. A może - mając taką nadzieję. - Ktoś mi pomaga od pewnego czasu - dodała, Ramsey pozwolił jej na oddech, bywał ostatnio w okolicy rzadziej; nie tęskniła za tym, im bliżej rozwiązania, tym gorzej się czuła, a im gorzej się czuła, tym gorzej wyglądała. Nie lubiła tego. Pewnie dlatego jeszcze nie mieli okazji się poznać. - Niedawno skończyła Hogwart, nie potrafi wiele - Uczy się - przy niej - ale będzie musiała sobie poradzić sama. Pomogę jej, jeśli będzie potrzebowała porady. Szybko stanę na nogi. - Była wiedźmą, znała wiele tajników, warzenia eliksirów, maści, wywarów, naparów, nalewek, wszystkiego, co pomagało na kobiece dolegliwości; była w stanie stanąć na nogi znacznie szybciej, niż każda inna czarownica - musiała tylko odpowiednio się nafaszerować, kiedy przyjdzie czas. Sądziła, że przy wyjątkowo pilnych sytuacjach zdoła jej pomóc - i zdoła, o ile po drodze nie nadarzą się co bardziej wyjątkowe komplikacje. Najgorszy będzie pierwszy dzień, kilka przed, może kilka po. Lysandra też będzie musiała pomóc. I będzie to dla niej bardzo trudny czas. Rozważała, czy w razie palącej potrzeby nie sprowadzić tej dziewczyny pomocy - ale było to już wybieganie myślami nazbyt w przód. Nawet nie wiedziała, czy taka potrzeba zajdzie. - W lecznicy jest teraz dużo spokojniej. Anomalie nikomu już nie zagrażają - dodała, dziwnie pustym tonem; powinna cieszyć się z zakończenia tego kataklizmu, a jednak - było to ich porażką, która napawała jedynie lękiem, lękiem potwierdzonym w jego dalszych słowach; Czarny Pan był z pewnością wściekły. Ostatnie pół roku miała pełne ręce roboty, ludzie ginęli na ulicach, we własnych domach, a oszalała chaotyczna magia niszczyła wszystko, co stanęło jej na drodze. Wiedziała, że to była tylko cisza przed burzą, ale przez ostatnie dwa tygodnie miała pacjentów przynajmniej o połowę mniej, niż zwykle. Oznaczało to również mniejsze zarobki, ale dodatkowe źródło złota płynące prosto z Durham potrafiło to zadośćuczynić. W zamyśleniu przyglądała się jego sylwetce, kiedy dokładał do ognia drewna. Było zimno, ale pogoda przynajmniej znów stała się przewidywalna.
- Jak bardzo jest źle? - zapytała wprost w odpowiedzi na oględnie wspomniane spartaczone sprawy. Milczała, gdy opisywał dobrodziejstwa suto zastawionego stołu, stan, w którym się znajdowała, uniemożliwiał jej pobyt na przyjęciach, na jakie nigdy wcześniej nie była zapraszana - sabat lady Nott, kolacja z Ministrem Magii, kochała dziecko, które nosiła pod sercem, było jej, ale teraz w ustach czuła głównie gorycz. - Deirdre nie była dysponowana w tym czasie - stwierdziła, choć wcale nie musiała, Ramsey zdawał sobie sprawę z jej stanu. - Wszystko z nią dobrze - Urodziła przed pięcioma dniami, bliźnięta. Ale o tym przecież sama mogła mu powiedzieć. Uniosła ku niemu spojrzenie, początkowo nierozumiejąca, nad którymi moment później w złości ściągnęła się czarna brew.
- Co? - Przesłyszała się? Nie mówił poważnie? - Od kogo? - wycedziła, a jej głos, przed momentem przepełniony rezygnacją, nostalgią i zmęczonym rozleniwieniem nabrał nagle ostrości przypominającej syk wściekłej żmii. Winowajcę już widziała tuż przed sobą - gotowa obrzucić go gniewem, pomimo alarmującego ukłucia pod żebrem. - Co to znaczy wszyscy? - Wiedziała przecież, że stary Mulciber wrócił - był na miejscu? Przyszedł na spotkanie? - Czyś ty do reszty zgłupiał? - Naprawdę? Po tym wszystkim - nie zamierzał zachować jej jedynego sekretu dla siebie? - Jestem taka naiwna, wierzyłam że potrafisz trzymać język za zębami... Jak... jak mogłam ci znowu zaufać! - żachnęła się ze złością, a poczucie zdrady przeszyło jej serce na wskroś, przyśpieszając bicie zbyt obciążonego serca.
- Nie sądzę - odpowiedziała na głos, wiedząc, że poprosi Lysandrę o list do niego, jeśli to rzeczywiście okaże się niezbędne. Odpowiedziała, wiedząc, że i tak przyjdzie. A może - mając taką nadzieję. - Ktoś mi pomaga od pewnego czasu - dodała, Ramsey pozwolił jej na oddech, bywał ostatnio w okolicy rzadziej; nie tęskniła za tym, im bliżej rozwiązania, tym gorzej się czuła, a im gorzej się czuła, tym gorzej wyglądała. Nie lubiła tego. Pewnie dlatego jeszcze nie mieli okazji się poznać. - Niedawno skończyła Hogwart, nie potrafi wiele - Uczy się - przy niej - ale będzie musiała sobie poradzić sama. Pomogę jej, jeśli będzie potrzebowała porady. Szybko stanę na nogi. - Była wiedźmą, znała wiele tajników, warzenia eliksirów, maści, wywarów, naparów, nalewek, wszystkiego, co pomagało na kobiece dolegliwości; była w stanie stanąć na nogi znacznie szybciej, niż każda inna czarownica - musiała tylko odpowiednio się nafaszerować, kiedy przyjdzie czas. Sądziła, że przy wyjątkowo pilnych sytuacjach zdoła jej pomóc - i zdoła, o ile po drodze nie nadarzą się co bardziej wyjątkowe komplikacje. Najgorszy będzie pierwszy dzień, kilka przed, może kilka po. Lysandra też będzie musiała pomóc. I będzie to dla niej bardzo trudny czas. Rozważała, czy w razie palącej potrzeby nie sprowadzić tej dziewczyny pomocy - ale było to już wybieganie myślami nazbyt w przód. Nawet nie wiedziała, czy taka potrzeba zajdzie. - W lecznicy jest teraz dużo spokojniej. Anomalie nikomu już nie zagrażają - dodała, dziwnie pustym tonem; powinna cieszyć się z zakończenia tego kataklizmu, a jednak - było to ich porażką, która napawała jedynie lękiem, lękiem potwierdzonym w jego dalszych słowach; Czarny Pan był z pewnością wściekły. Ostatnie pół roku miała pełne ręce roboty, ludzie ginęli na ulicach, we własnych domach, a oszalała chaotyczna magia niszczyła wszystko, co stanęło jej na drodze. Wiedziała, że to była tylko cisza przed burzą, ale przez ostatnie dwa tygodnie miała pacjentów przynajmniej o połowę mniej, niż zwykle. Oznaczało to również mniejsze zarobki, ale dodatkowe źródło złota płynące prosto z Durham potrafiło to zadośćuczynić. W zamyśleniu przyglądała się jego sylwetce, kiedy dokładał do ognia drewna. Było zimno, ale pogoda przynajmniej znów stała się przewidywalna.
- Jak bardzo jest źle? - zapytała wprost w odpowiedzi na oględnie wspomniane spartaczone sprawy. Milczała, gdy opisywał dobrodziejstwa suto zastawionego stołu, stan, w którym się znajdowała, uniemożliwiał jej pobyt na przyjęciach, na jakie nigdy wcześniej nie była zapraszana - sabat lady Nott, kolacja z Ministrem Magii, kochała dziecko, które nosiła pod sercem, było jej, ale teraz w ustach czuła głównie gorycz. - Deirdre nie była dysponowana w tym czasie - stwierdziła, choć wcale nie musiała, Ramsey zdawał sobie sprawę z jej stanu. - Wszystko z nią dobrze - Urodziła przed pięcioma dniami, bliźnięta. Ale o tym przecież sama mogła mu powiedzieć. Uniosła ku niemu spojrzenie, początkowo nierozumiejąca, nad którymi moment później w złości ściągnęła się czarna brew.
- Co? - Przesłyszała się? Nie mówił poważnie? - Od kogo? - wycedziła, a jej głos, przed momentem przepełniony rezygnacją, nostalgią i zmęczonym rozleniwieniem nabrał nagle ostrości przypominającej syk wściekłej żmii. Winowajcę już widziała tuż przed sobą - gotowa obrzucić go gniewem, pomimo alarmującego ukłucia pod żebrem. - Co to znaczy wszyscy? - Wiedziała przecież, że stary Mulciber wrócił - był na miejscu? Przyszedł na spotkanie? - Czyś ty do reszty zgłupiał? - Naprawdę? Po tym wszystkim - nie zamierzał zachować jej jedynego sekretu dla siebie? - Jestem taka naiwna, wierzyłam że potrafisz trzymać język za zębami... Jak... jak mogłam ci znowu zaufać! - żachnęła się ze złością, a poczucie zdrady przeszyło jej serce na wskroś, przyśpieszając bicie zbyt obciążonego serca.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie powinna go dziwić wstępna odmowa, ale obrzucił wiedźmę spojrzeniem. Przelotnym jedynie, jakby chciał sprawdzić, czy wynika wyłącznie z przekory, na złość jemu — by trzymać go z dala, zademonstrować swą samodzielność i niezależność; czy może faktycznej prognozy sytuacji. Nie zamierzał się narzucać, ani wyczekiwać pod jej drzwiami na rozwiązanie. Poród był czymś, czego niekoniecznie chciał być uczestnikiem, nawet jeśli przypuszczalnie nie było w nim nic, co mogłoby jakkolwiek zadziałać na jego wyobraźnię. To była sprawa wyłącznie kobieca, powinna taką tez pozostać. Jeśli mogła liczyć na córkę i pomoc bywającej tu, choć nieznanej mu dziewki i świadomie się na nią decydowała, musiała być przekonana, że to wystarczy. Nie przyznał głośno, że miał wątpliwości, co do jej decyzji, a obawy naszły go dopiero teraz. Niedoświadczona dziewczyna nie mogła jej uratować w razie komplikacji, a takie z pewnością mogły się zdarzyć. Dziecko, choć będące częścią jego nie mogło równać się swą wartością z jej życiem, którego istotność przekraczało większość wszystkiego wokół.
— Nie potrzebujesz do tego doświadczonego uzdrowiciela— stwierdził, ale w jego tonie czaiło się subtelne pytanie; jakby jedynie czekał na jej wątpliwość, co do przebiegu. Nigdy nie pytał, jak było z Lysandrą, czy otrzymała jakąkolwiek pomoc, ale jeśli istniał cień szansy, że przyda się dodatkowa para rąk lub szczególna różdżka, wystarczyło tylko słowo. Ściągnięcie w jej progi właściwej osoby nie stanowiło dlań żadnego, nawet najmniejszego problemu. Wiedziała przecież o tym. Sprawy z lecznicą niosły ze sobą mniejszą wagę. Nie była już w sytuacji, w której liczył się każdy złamany knut. Szukający pomocy byli zdani na jej łaskę i humor, a jej niedyspozycja nie mogła na nic wpłynąć. Pokiwał więc głową; jeśli ta nowa mogła jej się przydać, załatwiając najprostsze przypadki, to dobrze. Nie musiała tracić klientów, nie musiała rezygnować z niczego. Posiadła ten komfort, który pozwalał jej wybrać, co dla niej najlepsze.
— Anomalie nie — przyznał, powracając spojrzeniem do ognia. Wpatrywał się w tańczące płomienie, które odbijały się w jego jasnych tęczówkach, a brew lekko uniosła się w sceptycyzmie. — Będą inne zagrożenia. Łatwiejsze do przewidzenia.— Konflikt się zaostrzał; nie podejrzewał, by mieli w nim cierpieć. Trudniej niż za czasów wybryków magii być nie mogło, los im sprzyjał, zmiany zachodzące w Londynie również. Mogli być spokojniejsi, nic nadzwyczajnego nie powinno się zdarzyć. Ale krew spłynie wartką strugą, zaleje ulice, prędzej czy później. — Do tej pory odpoczniesz — zawyrokował. Plany były oczywiste i nie sądził, aby i tym razem odnieśli porażkę. — nabierzesz sił, na wypadek gdybyś była potrzebna — bo nie mogli przewidzieć, że wszystko pójdzie po ich myśli. Trzecie oko nie otwarło się od wielu dni, nie wiedział, co ich czeka. Nie wiedział, co go spotka. Cokolwiek to będzie musieli zrobić wszystko, by zmyć z siebie brud odniesionych porażek. — A jak sądzisz?— pytaniem na pytanie odpowiedział, ale nie było ani prostych, ani jednoznacznych słów, którymi by ją zadowolił. Nie przywykł też do rozmów o porażce. Nie było w niej jego winy, ale przed nią, stojącą prawie z boku tego wszystkiego czuł się odpowiedzialny za Rycerzy, którzy swoją robotę niezmiennie partaczyli. Nie przywiązywali odpowiedniej wagi do powierzonych im zadań. A on winien wyciągnąć z tego konsekwencje. To niczego jednak nie zmieniało w jej oczach — zapewniał ją wszak o potędze Rycerzy, a ostatnio wykazywali się jedynie opieszałością i nadmierną ignorancją. — Sytuacja nam sprzyja — powiedział więc, podchodząc do tej kwestii od drugiej strony. — Kiedy Deirdre wróci do siebie?— do swej sprawności, gotowości do walki. To było najważniejszą kwestią na ten moment,. Była potrzebna, Rycerze potrzebowali jej przewodnictwa w nadchodzących zadaniach.
Brew opadła z wolna, w chwili, w której w niej emocje rosły, wybrzmiewając w głosie i pierwszych, pojedynczo wyplutych słowach. Nie odpowiedział od razu, przemilczał pierwsze zarzuty. Nie zwrócił się też do niej, sięgając po kolejny kawałek drewna z pewnym lekceważeniem; jakby jej gniew nie robił na niej żadnego wrażenia. Przywykł już, pozwolił jej więc na upust emocji, wyrzucenie z siebie jadu i upuszczenie ciśnienia, które nagle wzrosło.
— To znaczy wszyscy, którzy byli obecni podczas obrad — ale to nie wymagało wyjaśnienia; zdawało się, że zamierzał ją tylko bardziej rozdrażnić impertynencją, zuchwałością. Dopiero kiedy skończyła mówić, po chwili milczenia zdecydował się podnieść powoli sprzed ogniska i zwrócić ku niej. Chciał na nią patrzeć wtedy.
— Valerij.— Rozbrzmiało krótko, lecz wyraźnie. — Valerij widocznie uznał, że prowadzący spotkanie Ignotus powinien wiedzieć o tobie i dziecku. Nie rzekł jednak słowa o Deirdre.— Czy to miało, mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? Odpowiedzi szukał w jej oczach, twarzy, pogrążającej się w złości. Spoglądał na nią z góry, a jego głos stał się chłodniejszy. Ujął ją pod brodę i uniósł, zwracając ku sobie — chciał, by spojrzała mu w oczy, chciał patrzeć w jej jadowicie zielone oczy w tej chwili. — Kim jest dla ciebie Valerij?— W tym wszystkim; nie rozumiał bowiem jego przedstawicielstwa i składania wyjaśnień w jej imieniu. Nie wyglądała na świadomą tego, co zrobił. Nic nie wskazywało więc na to, że mogła go do tego upoważnić, wbrew wyraźnemu życzeniu zachowania sekretu. Dlaczego to wiec uczynił? Na forum, wobec wszystkich? — Powiedz mi, Cassandro, czyje jest to dziecko? — Dotąd nie dopuszczał do siebie takiej myśli; nie odważyłaby się go okłamać. Dziś naszły go wątpliwości.
— Nie potrzebujesz do tego doświadczonego uzdrowiciela— stwierdził, ale w jego tonie czaiło się subtelne pytanie; jakby jedynie czekał na jej wątpliwość, co do przebiegu. Nigdy nie pytał, jak było z Lysandrą, czy otrzymała jakąkolwiek pomoc, ale jeśli istniał cień szansy, że przyda się dodatkowa para rąk lub szczególna różdżka, wystarczyło tylko słowo. Ściągnięcie w jej progi właściwej osoby nie stanowiło dlań żadnego, nawet najmniejszego problemu. Wiedziała przecież o tym. Sprawy z lecznicą niosły ze sobą mniejszą wagę. Nie była już w sytuacji, w której liczył się każdy złamany knut. Szukający pomocy byli zdani na jej łaskę i humor, a jej niedyspozycja nie mogła na nic wpłynąć. Pokiwał więc głową; jeśli ta nowa mogła jej się przydać, załatwiając najprostsze przypadki, to dobrze. Nie musiała tracić klientów, nie musiała rezygnować z niczego. Posiadła ten komfort, który pozwalał jej wybrać, co dla niej najlepsze.
— Anomalie nie — przyznał, powracając spojrzeniem do ognia. Wpatrywał się w tańczące płomienie, które odbijały się w jego jasnych tęczówkach, a brew lekko uniosła się w sceptycyzmie. — Będą inne zagrożenia. Łatwiejsze do przewidzenia.— Konflikt się zaostrzał; nie podejrzewał, by mieli w nim cierpieć. Trudniej niż za czasów wybryków magii być nie mogło, los im sprzyjał, zmiany zachodzące w Londynie również. Mogli być spokojniejsi, nic nadzwyczajnego nie powinno się zdarzyć. Ale krew spłynie wartką strugą, zaleje ulice, prędzej czy później. — Do tej pory odpoczniesz — zawyrokował. Plany były oczywiste i nie sądził, aby i tym razem odnieśli porażkę. — nabierzesz sił, na wypadek gdybyś była potrzebna — bo nie mogli przewidzieć, że wszystko pójdzie po ich myśli. Trzecie oko nie otwarło się od wielu dni, nie wiedział, co ich czeka. Nie wiedział, co go spotka. Cokolwiek to będzie musieli zrobić wszystko, by zmyć z siebie brud odniesionych porażek. — A jak sądzisz?— pytaniem na pytanie odpowiedział, ale nie było ani prostych, ani jednoznacznych słów, którymi by ją zadowolił. Nie przywykł też do rozmów o porażce. Nie było w niej jego winy, ale przed nią, stojącą prawie z boku tego wszystkiego czuł się odpowiedzialny za Rycerzy, którzy swoją robotę niezmiennie partaczyli. Nie przywiązywali odpowiedniej wagi do powierzonych im zadań. A on winien wyciągnąć z tego konsekwencje. To niczego jednak nie zmieniało w jej oczach — zapewniał ją wszak o potędze Rycerzy, a ostatnio wykazywali się jedynie opieszałością i nadmierną ignorancją. — Sytuacja nam sprzyja — powiedział więc, podchodząc do tej kwestii od drugiej strony. — Kiedy Deirdre wróci do siebie?— do swej sprawności, gotowości do walki. To było najważniejszą kwestią na ten moment,. Była potrzebna, Rycerze potrzebowali jej przewodnictwa w nadchodzących zadaniach.
Brew opadła z wolna, w chwili, w której w niej emocje rosły, wybrzmiewając w głosie i pierwszych, pojedynczo wyplutych słowach. Nie odpowiedział od razu, przemilczał pierwsze zarzuty. Nie zwrócił się też do niej, sięgając po kolejny kawałek drewna z pewnym lekceważeniem; jakby jej gniew nie robił na niej żadnego wrażenia. Przywykł już, pozwolił jej więc na upust emocji, wyrzucenie z siebie jadu i upuszczenie ciśnienia, które nagle wzrosło.
— To znaczy wszyscy, którzy byli obecni podczas obrad — ale to nie wymagało wyjaśnienia; zdawało się, że zamierzał ją tylko bardziej rozdrażnić impertynencją, zuchwałością. Dopiero kiedy skończyła mówić, po chwili milczenia zdecydował się podnieść powoli sprzed ogniska i zwrócić ku niej. Chciał na nią patrzeć wtedy.
— Valerij.— Rozbrzmiało krótko, lecz wyraźnie. — Valerij widocznie uznał, że prowadzący spotkanie Ignotus powinien wiedzieć o tobie i dziecku. Nie rzekł jednak słowa o Deirdre.— Czy to miało, mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? Odpowiedzi szukał w jej oczach, twarzy, pogrążającej się w złości. Spoglądał na nią z góry, a jego głos stał się chłodniejszy. Ujął ją pod brodę i uniósł, zwracając ku sobie — chciał, by spojrzała mu w oczy, chciał patrzeć w jej jadowicie zielone oczy w tej chwili. — Kim jest dla ciebie Valerij?— W tym wszystkim; nie rozumiał bowiem jego przedstawicielstwa i składania wyjaśnień w jej imieniu. Nie wyglądała na świadomą tego, co zrobił. Nic nie wskazywało więc na to, że mogła go do tego upoważnić, wbrew wyraźnemu życzeniu zachowania sekretu. Dlaczego to wiec uczynił? Na forum, wobec wszystkich? — Powiedz mi, Cassandro, czyje jest to dziecko? — Dotąd nie dopuszczał do siebie takiej myśli; nie odważyłaby się go okłamać. Dziś naszły go wątpliwości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wpatrywała się w jego plecy, gdy wciąż trwał przy kominku, zastanawiając się, co czaiło się w jego pytaniu; było grzecznościowe, czy przenikała przez niego troska w sposób, w jaki tylko on potrafił ją wyrażać? Nie wiedziała, nie była pewna, nie zamierzała zresztą szukać pomocy do samego porodu - zamierzała przejść przez to sama, a być może z pomocą małej Lysandry. Dziewczyna pomagająca jej w lecznicy nie miała wstępu do jej prywatnych pokojów i tak powinno zostać - nie ufała jej aż tak. Ostatecznie jego słowa były twierdzeniem, nie pytaniem, nie odpowiedziała więc na nie niczym - nie zamierzała dzielić się z nim szczegółami tego dnia.
- Anomalie dopadały czarodziejów w domach, na ulicach, w łóżkach, we śnie, dopadały wszystkich, tych, którzy byli w sercu rosnącego konfliktu jak i tych, którzy z potajemną walką nie mieli niczego wspólnego, dopadały tak czystokrwistych czarodziejów, jak mugolskie dzieci, a nawet samych mugoli. Kataklizm tej rangi nie zdarzy się prędko ponownie. - Nie podzielała jego sceptycyzmu, nie spodziewała się co prawda spokojniejszych czasów, ale nie mógł wiedzieć, jak liczebność ofiar przekładała się na pracę uzdrowicieli. Nokturn paradoksalnie był bezpieczniejszy, niewielu krzątało się tu czarodziejów niewłaściwego pochodzenia - ci rzadko sięgali po czarną sztukę, więc nie mieli tutaj czego szukać. Nie sądziła też, by w razie potrzeby szukali pomocy u niej - już nie. I tak musiałaby jej odmówić. Ironiczny uśmiech przemknął przez jej twarz, gdy stwierdził, że do tego momentu odpocznie - nie wiedział, czym było małe dziecko, nie wiedział, czym było niemowlę; sam był jak dziecko. Nie szkodzi. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu.
- Mam zadać to pytanie komuś innemu, czy jednak raczysz na nie odpowiedzieć? - odpowiedziała oschle pytaniem na pytanie, bo to on zaczął tę grę; zrobiła, co do niej należało, a rycerze nie zrealizowali planu przedstawionego im przez nich. Chciała znać konsekwencje tej porażki, ale jedynie przewróciła oczyma, rezygnując z dopytywania o nie Mulcibera - pomówi z Deirdre, która zapewne będzie już do tego czasu odpowiednio poinformowana. On pewnie i tak nie powiedziałby jej wszystkiego. Uniosła lekko brew w bezbrzeżnym zdumieniu. - Sprzyja? Która konkretnie? - Rzęsisty opad białej magii, który spadł z niebios przed paroma dniami, a który mógł zwiastować tylko jedno?
- Wkrótce - dodała mimochodem, odnosząc się do zdrowia Deirdre; jeśli chciał konkretów, powinien pomówić z nią samą, być może mu je zdradzi, o ile je wymyśli. Cassandra mogła jedynie przewidywać - została rozcięta na pół, a wcześniej osłabiona fatalnymi warunkami i złym stanem umysłu - jej pełen powrót do zdrowia będzie trwał zdecydowanie zbyt długo. Ale wiedziała, że się nią zajmie, najlepiej, jak będzie umiała. Połóg przejdzie szybciej, gorzej z bliźniącą się raną. Mężczyźni nic nie wiedzieli o bólu - bawiło ją, za jak silnych się czasem uważali.
Wpatrywała się jednak w niego wciąż, gdy uświadamiał ją o tym, co zdarzyło się podczas obrad najistotniejszego - przynajmniej z jej punktu widzenia. Ignotus Mulciber dowiedział się, że nosiła pod sercem kolejne dziecko. Ignotus Mulciber, który rzucił się na dziewczynkę, chcąc ją zamordować tylko dlatego, że przypominała mu małą Lysę. Serce zatrzepotało mocniej, jak wtedy, gdy brakuje jej tchu w przestworzach, w niewielkiej ptasiej klatce żeber, przed oczyma objawiło się kilka czarnych kleksów upstrzonych srebrnymi i krwawymi gwiazdami, usłyszała gwizd, a wargi rozchyliły się bezwiednie, poczuła też niespokojny ruch dziecka, ale to wszystko działo się wewnątrz: z zewnątrz można było dostrzec jedynie blednącą skórę i mętniejące spojrzenie. Musiała chronić swoje dzieci za wszelką cenę.
Wszelką.
- Jak... - Na moment zaniemówiła; nie rozumiała, dlaczego Valerij to zrobił. Co nim kierowało. Nie zrobił tego umyślnie, wiedziała o tym, chlapnął informacją nie zdając sobie sprawy z tego, że była poufna - był mądrym czarodziejem, ale o ludziach wiedział tyle, co nic. Musiała do niego napisać. Nie - wyśle mu wyjca. Przemyślenia te przerwał jednak głos Mulcibera, początkowo nawet zabawny, mile łechtający ego, gdy dało się z niego wyczytać jedynie zazdrość. Jednak cios w jej dziecko był czymś, czego wybaczyć nie mogła. Wiedziała, kto był ojcem jej syna, nie miała powodów mieć ku temu wątpliwości - i on również ich nie miał. Jej i Valerija nigdy nie łączyło nic ponad współpracę. A jednak krwawe iskry rozganiające mroki, jakie przed momentem kurtyną przyćmiły jej kuchenny krajobraz rozgorzały gniewnym ogniem.
- Moje - odparła krótko, zwięźle, lodowato; odparła sykiem żmii, która rozdrażniona gotowa była wbić kły i nasączyć krew jadem, odparła warkotem wilczycy strzegącej swoich młodych i gotowej na wszystko, by nikt nie zakłócił spokojnego snu szczeniąt. - Pochlebiasz sobie - dodała po chwili, a ton głosu nie zmienił się ani o jotę. - Sądząc, że gdybym ze wszystkich znanych mi mężczyzn chciała któremuś wmówić, że jest ojcem mojego dziecka, wybrałabym akurat ciebie - Miał się za ojca idealnego? Uosobienie kobiecych pragnień? Sądził, że chciała go w ten sposób przy sobie uwiązać? Pierwotnie nawet nie zamierzała mu o tym mówić. - Nie potrafisz nawet nas ochronić - Ignotus na nią polował - a on nic o tym nie wiedział. A jego nie było. Słowa, które padły przed momentem, straciły na znaczeniu, przekroczył linię, za którą poruszać się nie powinien. Nie musiała go wcale uznawać za ojca. - Powinieneś już iść - Uniosła spokojnie podbródek, nie zamierzając tracić godności wobec oskarżeń o bycie ladacznicą. Wciąż czuła słabość - ale była silna, potrafiła z nią walczyć. Życie ją tego nauczyło.
- Anomalie dopadały czarodziejów w domach, na ulicach, w łóżkach, we śnie, dopadały wszystkich, tych, którzy byli w sercu rosnącego konfliktu jak i tych, którzy z potajemną walką nie mieli niczego wspólnego, dopadały tak czystokrwistych czarodziejów, jak mugolskie dzieci, a nawet samych mugoli. Kataklizm tej rangi nie zdarzy się prędko ponownie. - Nie podzielała jego sceptycyzmu, nie spodziewała się co prawda spokojniejszych czasów, ale nie mógł wiedzieć, jak liczebność ofiar przekładała się na pracę uzdrowicieli. Nokturn paradoksalnie był bezpieczniejszy, niewielu krzątało się tu czarodziejów niewłaściwego pochodzenia - ci rzadko sięgali po czarną sztukę, więc nie mieli tutaj czego szukać. Nie sądziła też, by w razie potrzeby szukali pomocy u niej - już nie. I tak musiałaby jej odmówić. Ironiczny uśmiech przemknął przez jej twarz, gdy stwierdził, że do tego momentu odpocznie - nie wiedział, czym było małe dziecko, nie wiedział, czym było niemowlę; sam był jak dziecko. Nie szkodzi. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu.
- Mam zadać to pytanie komuś innemu, czy jednak raczysz na nie odpowiedzieć? - odpowiedziała oschle pytaniem na pytanie, bo to on zaczął tę grę; zrobiła, co do niej należało, a rycerze nie zrealizowali planu przedstawionego im przez nich. Chciała znać konsekwencje tej porażki, ale jedynie przewróciła oczyma, rezygnując z dopytywania o nie Mulcibera - pomówi z Deirdre, która zapewne będzie już do tego czasu odpowiednio poinformowana. On pewnie i tak nie powiedziałby jej wszystkiego. Uniosła lekko brew w bezbrzeżnym zdumieniu. - Sprzyja? Która konkretnie? - Rzęsisty opad białej magii, który spadł z niebios przed paroma dniami, a który mógł zwiastować tylko jedno?
- Wkrótce - dodała mimochodem, odnosząc się do zdrowia Deirdre; jeśli chciał konkretów, powinien pomówić z nią samą, być może mu je zdradzi, o ile je wymyśli. Cassandra mogła jedynie przewidywać - została rozcięta na pół, a wcześniej osłabiona fatalnymi warunkami i złym stanem umysłu - jej pełen powrót do zdrowia będzie trwał zdecydowanie zbyt długo. Ale wiedziała, że się nią zajmie, najlepiej, jak będzie umiała. Połóg przejdzie szybciej, gorzej z bliźniącą się raną. Mężczyźni nic nie wiedzieli o bólu - bawiło ją, za jak silnych się czasem uważali.
Wpatrywała się jednak w niego wciąż, gdy uświadamiał ją o tym, co zdarzyło się podczas obrad najistotniejszego - przynajmniej z jej punktu widzenia. Ignotus Mulciber dowiedział się, że nosiła pod sercem kolejne dziecko. Ignotus Mulciber, który rzucił się na dziewczynkę, chcąc ją zamordować tylko dlatego, że przypominała mu małą Lysę. Serce zatrzepotało mocniej, jak wtedy, gdy brakuje jej tchu w przestworzach, w niewielkiej ptasiej klatce żeber, przed oczyma objawiło się kilka czarnych kleksów upstrzonych srebrnymi i krwawymi gwiazdami, usłyszała gwizd, a wargi rozchyliły się bezwiednie, poczuła też niespokojny ruch dziecka, ale to wszystko działo się wewnątrz: z zewnątrz można było dostrzec jedynie blednącą skórę i mętniejące spojrzenie. Musiała chronić swoje dzieci za wszelką cenę.
Wszelką.
- Jak... - Na moment zaniemówiła; nie rozumiała, dlaczego Valerij to zrobił. Co nim kierowało. Nie zrobił tego umyślnie, wiedziała o tym, chlapnął informacją nie zdając sobie sprawy z tego, że była poufna - był mądrym czarodziejem, ale o ludziach wiedział tyle, co nic. Musiała do niego napisać. Nie - wyśle mu wyjca. Przemyślenia te przerwał jednak głos Mulcibera, początkowo nawet zabawny, mile łechtający ego, gdy dało się z niego wyczytać jedynie zazdrość. Jednak cios w jej dziecko był czymś, czego wybaczyć nie mogła. Wiedziała, kto był ojcem jej syna, nie miała powodów mieć ku temu wątpliwości - i on również ich nie miał. Jej i Valerija nigdy nie łączyło nic ponad współpracę. A jednak krwawe iskry rozganiające mroki, jakie przed momentem kurtyną przyćmiły jej kuchenny krajobraz rozgorzały gniewnym ogniem.
- Moje - odparła krótko, zwięźle, lodowato; odparła sykiem żmii, która rozdrażniona gotowa była wbić kły i nasączyć krew jadem, odparła warkotem wilczycy strzegącej swoich młodych i gotowej na wszystko, by nikt nie zakłócił spokojnego snu szczeniąt. - Pochlebiasz sobie - dodała po chwili, a ton głosu nie zmienił się ani o jotę. - Sądząc, że gdybym ze wszystkich znanych mi mężczyzn chciała któremuś wmówić, że jest ojcem mojego dziecka, wybrałabym akurat ciebie - Miał się za ojca idealnego? Uosobienie kobiecych pragnień? Sądził, że chciała go w ten sposób przy sobie uwiązać? Pierwotnie nawet nie zamierzała mu o tym mówić. - Nie potrafisz nawet nas ochronić - Ignotus na nią polował - a on nic o tym nie wiedział. A jego nie było. Słowa, które padły przed momentem, straciły na znaczeniu, przekroczył linię, za którą poruszać się nie powinien. Nie musiała go wcale uznawać za ojca. - Powinieneś już iść - Uniosła spokojnie podbródek, nie zamierzając tracić godności wobec oskarżeń o bycie ladacznicą. Wciąż czuła słabość - ale była silna, potrafiła z nią walczyć. Życie ją tego nauczyło.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ogień trzaskał w kominku coraz silniej; jego odgłosy nie niosły jednak wesołego echa, nie tu. Tu, przerywały jedynie dudniącą ciszę przetykaną naprzemiennie jej ciężkim, pełnym zniecierpliwienia głosem i jego, spokojnym, monotonnym i pozbawionym wyrazu. Dokładane przez niego drewno stopniowo podsycało sypiące się na boki iskry, robiło się coraz cieplej; czuł to wyraźnie — na dłoniach, na twarzy. Skóra jednak nie nabrała cieplejszego, przyjemniejszego odcienia. Pozostawała tak samo blada i jednolita, jak kamień.
— Anomalie to już przeszłość.— Na niej powinni się uczyć. Rozpamiętywać jej nie było warto, poza wiedzą, którą zdobyli i doświadczeniem, którego nie pozyskaliby nigdzie indziej nie mogła im więcej dać. Wspomnienie krwawego żniwa jakie ze sobą zebrała nie było więcej warte; pamiętał. Nie tak dobrze jak ona, żywo wiążąc się z cierpieniem własnego dziecka, niebezpieczeństwem, jakie stwarzało dla niej samej. Nie posądzał ją o pokłady empatii względem obcych ludzi, a tym bardziej mugoli. Zerknał na nią przez ramię kątem oka, fakt ten był wyjątkowo nieistotny. Jak dla niego anomalie mogły wymordować i ich wszystkich. Świat pozbawiony szlamu i brudu byłby piękniejszy — ani jakoś radzili sobie w podłym okresie. Ostatecznie przeżyli. Zawsze sądził, że przetrwać mogli tylko najsilniejsi. To głupcy umierają. Jej pewność, co do tego, że nie przydarzy się już nigdy była zaskakująca, ale nie zamierzał negować jej stwierdzenia. Czarny Pan powołał ją do tego, by zajęła się tą sprawą; zgodnie z jego wolą i on uznawał ją więc za specjalistkę w tym zakresie. Pokiwał jej głową, przytakując równie leniwie i słabo zauważalnie jak wcześniej, jakby wciąż pogrążony w myślach lub ogniu, który przed nim się palił.
— Bardzo źle — odpowiedział na jej zaczepkę, nie zmieniając ani tonu ani barwy własnego głosu. Odpowiedział jednak krótko, w dwóch słowach zawierając właściwie wszystko, co było jej potrzebne, by pojąć, co się właściwie stało. — Marianna Goshawk, Artur Slughorn nie żyją — dodał po chwili, nie będac pewnym, czy drugie nazwisko jest jej w ogóle znane. – Ta dziewczyna, którą przysłała ci Deirdre — nie on — do pomocy. Zginęli z ręki Czarnego Pana. Czarny Pan jest zły.— Nic dziwnego, mieli pod sobą ludzi, którzy zbyt pewni siebie nie postawili ani na moment na rozum. Kierując sie własnym widzimisię podejmowali najsłuszniejsze decyzje; choć wszyscy byli potrzebni i byli przydatni, niewielu z nich było dostatecznie samowystarczalnych, by powierzyć im najistotniejsze z misji. Zmienił zdanie, uraczając ją wiedzą z dnia, w którym z nieba spadł jasny deszcz, zwiastujący zażegnanie kataklizmu. Cassandra powinna wiedzieć — nie o tym, że sojusznicy spartaczyli swą robotę, lecz o tym, że strach przed Voldemortem powinien być realny. i mógł sięgnąć każdego, nie tylko wrogów. — Polityczna, ale nie będę zanudzał cię takimi drobnostkami — westchnął; nie interesowała ją polityka, on niewiele bieglej się w niej poruszał od niej. Szkoda strzępienia języka.
Wyraz jej twarzy był wystarczającą odpowiedzią. Nie potrzebował nic więcej. Traciła kolor, słabła nagle i gwałtownie — nie spodziewała się, nie planowała tego. Była zaskoczona podobną informacją. Valerij, stary dobry Valerij, zawiódł ją tak bardzo. Któż by pomyślał. Nie mógłby nie przyznać, że w tej samej chwili sięgnęło go ukłucie satysfakcji. Jej odpowiedź na pytanie dotyczące ojcostwa nie zmyło zadowolenia, które powoli kwitło na jego twarzy. Wypływało powoli, jak piana z kotła, podczas warzenia w zwbyt wysokiej temperaturze.
— Oczywiście. Twoje — odparł z uśmiechem na ustach; słyszał już taką odpowiedź wcześniej. Dawno temu. Dzieci były tylko jej, tylko ona była ich matką, opiekunką, piastunką, tylko ona rościła sobie do nich wszelakie prawo. Nie miał nic przeciwko — nie potrzebował tego. Nie rosła w nim potrzeba przekazania potomstwu okreslonej wiedzy, umiejętności, zapewnienia mu dobrobytu. Jej egoizm był mu na rękę; zmywając z niego prawa zmywała takze i obowiązki, których głośno nigdy się nie wyrzekł. Uczyniła to za niego — ale skoro taka była jej wola, musiał ją uszanować. Jak zwykle. Bo jej życzenie było rozkazem.
— Więc wybierasz białe — szachy. To one miały pierwszy ruch w grze. Odebrał jej prowokacje, jako początek kolejnej rozgrywki. Jak mało która kobieta potrafiła wbić szczupkły palec w męskie żebra. Jej słowa — nie jako obelga, a zaczepka, wyzwanie, które podjęcia się spodziewała z pewnoscią — przyjął z niesłabnącycm uśmiechem na twarzy. Czas, w którym działałny na niego jak płachta na byka prawdopodobnie minęły. Dzięki niej. Uczyniła to sama, drąc nić, którą go do siebie uwiązała. Na własne życzenie. Nie potrzebował jej zrozumienia, że czynił dla niej więcej niż dla jakiejkolwiek innej, a każda inna na jej miejscu okazałaby wiele wdzięczności. Nie ona. Ona chciała wiecej, wymagania rosły, ale wciąż nawet po takim czasie nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy. Zaakceptował, że nie potrafiła prosić inaczej. Zaakceptował, że przyjemna gra, pociąg i namiętność, jakie przez nią poczuł, jakie doprowadzały go do obłędu i szaleństwa, któremu nie chciał się poddac; które go przerażało jak nic innego na tym świecie, miały ustąpić na powrót chłodnej i rzeczowej kalkulacji. Bo tak chciała. I tak chciał on. Tak więc musiało być.
Pochylił się nad nią, bez pardonu łapiąc jej usta; łącząc je w pocałunku, twardym, choć nie żarliwym,nie przymykając oczu, nie zwalniając jej z obowiązku odpowiedzenia mu tym samym.
— Bywaj zdrowa, Cassandro — pożegnał ją cierpkim tonem, pomimo nieprzemijającego uśmiechu. Jego ręka spłynęła po jej ramieniu, kiedy ją mijał, nie odwracając się już za siebie, narzucając jedynie na ramiona materiał ciężkiego, zimowego płaszcza.
| zt
— Anomalie to już przeszłość.— Na niej powinni się uczyć. Rozpamiętywać jej nie było warto, poza wiedzą, którą zdobyli i doświadczeniem, którego nie pozyskaliby nigdzie indziej nie mogła im więcej dać. Wspomnienie krwawego żniwa jakie ze sobą zebrała nie było więcej warte; pamiętał. Nie tak dobrze jak ona, żywo wiążąc się z cierpieniem własnego dziecka, niebezpieczeństwem, jakie stwarzało dla niej samej. Nie posądzał ją o pokłady empatii względem obcych ludzi, a tym bardziej mugoli. Zerknał na nią przez ramię kątem oka, fakt ten był wyjątkowo nieistotny. Jak dla niego anomalie mogły wymordować i ich wszystkich. Świat pozbawiony szlamu i brudu byłby piękniejszy — ani jakoś radzili sobie w podłym okresie. Ostatecznie przeżyli. Zawsze sądził, że przetrwać mogli tylko najsilniejsi. To głupcy umierają. Jej pewność, co do tego, że nie przydarzy się już nigdy była zaskakująca, ale nie zamierzał negować jej stwierdzenia. Czarny Pan powołał ją do tego, by zajęła się tą sprawą; zgodnie z jego wolą i on uznawał ją więc za specjalistkę w tym zakresie. Pokiwał jej głową, przytakując równie leniwie i słabo zauważalnie jak wcześniej, jakby wciąż pogrążony w myślach lub ogniu, który przed nim się palił.
— Bardzo źle — odpowiedział na jej zaczepkę, nie zmieniając ani tonu ani barwy własnego głosu. Odpowiedział jednak krótko, w dwóch słowach zawierając właściwie wszystko, co było jej potrzebne, by pojąć, co się właściwie stało. — Marianna Goshawk, Artur Slughorn nie żyją — dodał po chwili, nie będac pewnym, czy drugie nazwisko jest jej w ogóle znane. – Ta dziewczyna, którą przysłała ci Deirdre — nie on — do pomocy. Zginęli z ręki Czarnego Pana. Czarny Pan jest zły.— Nic dziwnego, mieli pod sobą ludzi, którzy zbyt pewni siebie nie postawili ani na moment na rozum. Kierując sie własnym widzimisię podejmowali najsłuszniejsze decyzje; choć wszyscy byli potrzebni i byli przydatni, niewielu z nich było dostatecznie samowystarczalnych, by powierzyć im najistotniejsze z misji. Zmienił zdanie, uraczając ją wiedzą z dnia, w którym z nieba spadł jasny deszcz, zwiastujący zażegnanie kataklizmu. Cassandra powinna wiedzieć — nie o tym, że sojusznicy spartaczyli swą robotę, lecz o tym, że strach przed Voldemortem powinien być realny. i mógł sięgnąć każdego, nie tylko wrogów. — Polityczna, ale nie będę zanudzał cię takimi drobnostkami — westchnął; nie interesowała ją polityka, on niewiele bieglej się w niej poruszał od niej. Szkoda strzępienia języka.
Wyraz jej twarzy był wystarczającą odpowiedzią. Nie potrzebował nic więcej. Traciła kolor, słabła nagle i gwałtownie — nie spodziewała się, nie planowała tego. Była zaskoczona podobną informacją. Valerij, stary dobry Valerij, zawiódł ją tak bardzo. Któż by pomyślał. Nie mógłby nie przyznać, że w tej samej chwili sięgnęło go ukłucie satysfakcji. Jej odpowiedź na pytanie dotyczące ojcostwa nie zmyło zadowolenia, które powoli kwitło na jego twarzy. Wypływało powoli, jak piana z kotła, podczas warzenia w zwbyt wysokiej temperaturze.
— Oczywiście. Twoje — odparł z uśmiechem na ustach; słyszał już taką odpowiedź wcześniej. Dawno temu. Dzieci były tylko jej, tylko ona była ich matką, opiekunką, piastunką, tylko ona rościła sobie do nich wszelakie prawo. Nie miał nic przeciwko — nie potrzebował tego. Nie rosła w nim potrzeba przekazania potomstwu okreslonej wiedzy, umiejętności, zapewnienia mu dobrobytu. Jej egoizm był mu na rękę; zmywając z niego prawa zmywała takze i obowiązki, których głośno nigdy się nie wyrzekł. Uczyniła to za niego — ale skoro taka była jej wola, musiał ją uszanować. Jak zwykle. Bo jej życzenie było rozkazem.
— Więc wybierasz białe — szachy. To one miały pierwszy ruch w grze. Odebrał jej prowokacje, jako początek kolejnej rozgrywki. Jak mało która kobieta potrafiła wbić szczupkły palec w męskie żebra. Jej słowa — nie jako obelga, a zaczepka, wyzwanie, które podjęcia się spodziewała z pewnoscią — przyjął z niesłabnącycm uśmiechem na twarzy. Czas, w którym działałny na niego jak płachta na byka prawdopodobnie minęły. Dzięki niej. Uczyniła to sama, drąc nić, którą go do siebie uwiązała. Na własne życzenie. Nie potrzebował jej zrozumienia, że czynił dla niej więcej niż dla jakiejkolwiek innej, a każda inna na jej miejscu okazałaby wiele wdzięczności. Nie ona. Ona chciała wiecej, wymagania rosły, ale wciąż nawet po takim czasie nie potrafiła spojrzeć prawdzie w oczy. Zaakceptował, że nie potrafiła prosić inaczej. Zaakceptował, że przyjemna gra, pociąg i namiętność, jakie przez nią poczuł, jakie doprowadzały go do obłędu i szaleństwa, któremu nie chciał się poddac; które go przerażało jak nic innego na tym świecie, miały ustąpić na powrót chłodnej i rzeczowej kalkulacji. Bo tak chciała. I tak chciał on. Tak więc musiało być.
Pochylił się nad nią, bez pardonu łapiąc jej usta; łącząc je w pocałunku, twardym, choć nie żarliwym,nie przymykając oczu, nie zwalniając jej z obowiązku odpowiedzenia mu tym samym.
— Bywaj zdrowa, Cassandro — pożegnał ją cierpkim tonem, pomimo nieprzemijającego uśmiechu. Jego ręka spłynęła po jej ramieniu, kiedy ją mijał, nie odwracając się już za siebie, narzucając jedynie na ramiona materiał ciężkiego, zimowego płaszcza.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Założyła ręce na piersi, bardziej chcąc poczuć własne ciepło, niż wykonać ten gest; objąć się rękoma, zniknąć, odejść, gniew Czarnego Pana był straszny, a ona nie mogła paść jego ofiarą - czy jednak ktokolwiek mógł być pewien, że tak się nie stanie? Jeśli Deirdre przysłała do niej Mariannę, nie mogła mieć względem niej żadnych podejrzeń - sama dziewczyna nie wydawała się zresztą nadto... sprawiająca trudności. A jednak odeszła. Oczywiście, że znała nazwisko Slughorna, mistrz eliksirów uczył ją za szkolnych czasów - ceniła sobie wysoko jego wiedzę, nawet, jeśli sam profesor wydawał się co najmniej śliski. Wciąż był jednak zamkniętym w swoim świecie alchemikiem i tak samo mówiono o reszcie jego rodziny - czy ów Arthur, kimkolwiek był, mógł sprawiać problemy na tyle, by paść ofiarą gniewu Czarnego Pana? Czy oni wszyscy - byli tylko przypadkowymi ofiarami jego furii, jakimi wkrótce mogła stać się i ona i Ramsey i Lysandra i dziecko pod jej sercem? Nie chciała go wypuszczać ze swojego ciała, przy niej było bezpieczniejsze. Przy niej był bezpieczny. Szukała u Czarnego Pana protekcji - i szczerze wątpiła, czy ją odnalazła, nawet mimo zasług, które zdążyła sobie zawłaszczyć. Bała się, mniej o siebie, bardziej o dzieci.
Dzieci zdradzone przez Valerija - przeklęty alchemik, niech go porwie zaraza.
Ignotus przerażał ją nie mniej, niż Czarny Pan; potrafiła uchronić przed nim siebie, ale nie potrafiła uchronić dzieci - co nijak nie poprawiało jej sytuacji. Czarnoksiężnik próbował zabić ją raz, mógł więc próbować kolejny. I to wszystko w imię miłości do syna, który dawno zatracił w sobie jakiekolwiek skrawki człowieczeństwa - żałosne, to szczenię znaczyło więcej niż ona: szczenię, z którym starego Mulcibera nie łączyło nic nad krew. Krew, która nie znaczyła nic. Żadna dłoń ani jednego Mulcibera nie miała prawa do jej Lysandry - ni Ignotusa, ni Vasyla, dziewczynka należała do niej i tylko do niej. Ona sprowadziła ją na świat żywą, ona ją wychowała, ona otoczyła ją miłością, opieką i bezpieczeństwem. Ona i tylko ona, więcej nikt. Czy tak samo potoczy się los jej drugiego dziecka - pokaże czas.
- Białe zawsze były moje - odparła, unosząc przesycone iskrą gniewu spojrzenie prosto ku jego twarzy, mówiła gorzko, szorstko, ale z przekonaniem, mrużąc szmaragdowe oczy podkrążone dziś mocniej niż zwykle. Z biegiem ciąży sińce tylko się pogłębiały - a do rozwiązania nie zostało wiele czasu. Coś ją zabolało, zakuło w łonie, zbyt dużo emocji, zbyt dużo gniewu, zbyt dużo lęku. Jej dziecko to wyczuwało. Sprzeciwiało się temu. Sądziło, że może.
Nie możesz nic zrobić, kochanie.
Nie rozumiała paskudnego uśmiechu przyklejonego do gęby Mulcibera, nie oczekiwała od niego pławienia się w swoich sukcesach, za jaki upatrywał pewnie zawód na Dolohovie, oczekiwała od niego działania. A do zrobienia miał wiele - jeśli Ignotus potrafił oszaleć z powodu Lysandry, włos jej się zjeżył na myśl o tym, co mógłby zrobić z noworodkiem. Tylko dlatego, że płynęła w nim również jego krew - w niewielkim stopniu, wszak już Ramsey miał ledwie połowę z niego.
Nie spodziewała się jego kolejnego ruchu. Nie spodziewała się, że ta rozmowa zakończy się w taki sposób - siłą wydartym pocałunkiem; wiedziała już, że przemiana w ptaka nie zagraża jej dziecku, mogła tego spróbować, mogła też dać mu w gębę i wbić pazury w jego szyję tak mocno, że pocieknie krew i choć w pierwszym odruchu pragnęła uczynić to wszystko równocześnie, to już w drugim zawahała się w pół ruchu, w pół ruchu wykonującego gest przeobrażającego ją w zwierzę - chciał szachów, to je dostanie, a dziś do bitwy wystawi samą królową.
Oddała jego pocałunek z pasją, w który przekuła cały odczuwany dotychczasowy gniew, przesunęła dłońmi wzdłuż jego torsu, mocnym, silnym ruchem, zbiegając dłońmi gdzieś pod jego brodę, jedną zatrzymując na jego policzku, drugą wplatając między jego włosy; przekrzywiła lekko głowę, by chłonąc go w pełni, drażnić ciężkim ciepłym oddechem i utęsknionym dotykiem; czy tak go pamiętał z tamtych dni? Czy tęsknił za nim? Czy potrafiła dotykiem wskrzesić wspomnienia jak żywe?
- Znajdź go - wychrypiała, gdy ich usta się rozeszły; wiedział, kogo miała na myśli, wiedział, kogo się bała i wiedział, dlaczego się bała. Nie obejrzała się za nim, gdy opuszczał lecznicę - ni słowem ni gestem nie przyczyniając się do jego pożegnania.
Na jej twarz dopiero teraz wstąpił grymas bólu wywołanego przez dziecko.
zt
Dzieci zdradzone przez Valerija - przeklęty alchemik, niech go porwie zaraza.
Ignotus przerażał ją nie mniej, niż Czarny Pan; potrafiła uchronić przed nim siebie, ale nie potrafiła uchronić dzieci - co nijak nie poprawiało jej sytuacji. Czarnoksiężnik próbował zabić ją raz, mógł więc próbować kolejny. I to wszystko w imię miłości do syna, który dawno zatracił w sobie jakiekolwiek skrawki człowieczeństwa - żałosne, to szczenię znaczyło więcej niż ona: szczenię, z którym starego Mulcibera nie łączyło nic nad krew. Krew, która nie znaczyła nic. Żadna dłoń ani jednego Mulcibera nie miała prawa do jej Lysandry - ni Ignotusa, ni Vasyla, dziewczynka należała do niej i tylko do niej. Ona sprowadziła ją na świat żywą, ona ją wychowała, ona otoczyła ją miłością, opieką i bezpieczeństwem. Ona i tylko ona, więcej nikt. Czy tak samo potoczy się los jej drugiego dziecka - pokaże czas.
- Białe zawsze były moje - odparła, unosząc przesycone iskrą gniewu spojrzenie prosto ku jego twarzy, mówiła gorzko, szorstko, ale z przekonaniem, mrużąc szmaragdowe oczy podkrążone dziś mocniej niż zwykle. Z biegiem ciąży sińce tylko się pogłębiały - a do rozwiązania nie zostało wiele czasu. Coś ją zabolało, zakuło w łonie, zbyt dużo emocji, zbyt dużo gniewu, zbyt dużo lęku. Jej dziecko to wyczuwało. Sprzeciwiało się temu. Sądziło, że może.
Nie możesz nic zrobić, kochanie.
Nie rozumiała paskudnego uśmiechu przyklejonego do gęby Mulcibera, nie oczekiwała od niego pławienia się w swoich sukcesach, za jaki upatrywał pewnie zawód na Dolohovie, oczekiwała od niego działania. A do zrobienia miał wiele - jeśli Ignotus potrafił oszaleć z powodu Lysandry, włos jej się zjeżył na myśl o tym, co mógłby zrobić z noworodkiem. Tylko dlatego, że płynęła w nim również jego krew - w niewielkim stopniu, wszak już Ramsey miał ledwie połowę z niego.
Nie spodziewała się jego kolejnego ruchu. Nie spodziewała się, że ta rozmowa zakończy się w taki sposób - siłą wydartym pocałunkiem; wiedziała już, że przemiana w ptaka nie zagraża jej dziecku, mogła tego spróbować, mogła też dać mu w gębę i wbić pazury w jego szyję tak mocno, że pocieknie krew i choć w pierwszym odruchu pragnęła uczynić to wszystko równocześnie, to już w drugim zawahała się w pół ruchu, w pół ruchu wykonującego gest przeobrażającego ją w zwierzę - chciał szachów, to je dostanie, a dziś do bitwy wystawi samą królową.
Oddała jego pocałunek z pasją, w który przekuła cały odczuwany dotychczasowy gniew, przesunęła dłońmi wzdłuż jego torsu, mocnym, silnym ruchem, zbiegając dłońmi gdzieś pod jego brodę, jedną zatrzymując na jego policzku, drugą wplatając między jego włosy; przekrzywiła lekko głowę, by chłonąc go w pełni, drażnić ciężkim ciepłym oddechem i utęsknionym dotykiem; czy tak go pamiętał z tamtych dni? Czy tęsknił za nim? Czy potrafiła dotykiem wskrzesić wspomnienia jak żywe?
- Znajdź go - wychrypiała, gdy ich usta się rozeszły; wiedział, kogo miała na myśli, wiedział, kogo się bała i wiedział, dlaczego się bała. Nie obejrzała się za nim, gdy opuszczał lecznicę - ni słowem ni gestem nie przyczyniając się do jego pożegnania.
Na jej twarz dopiero teraz wstąpił grymas bólu wywołanego przez dziecko.
zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
I dokonało się, krwawa wojna nadeszła po raz kolejny, trzeci za jej życia; pierwszy był Grindelwald, potem jego popłuczyny związane z magiczną katastrofą, teraz: nadeszła era Czarnego Pana.
W zasadzie rada była, że miała czas się na to przygotować - chłopiec przyszedł na świat przed kilkoma tygodniami, Cassandra zdążyła wrócić do pełni zdrowia. Dość szybko, nie rodziła po raz pierwszy, wiedziała, czego się spodziewać i jak zareaguje jej ciało, znała jego silne i słabe strony, wiedziała, jakimi mieszankami ziół powinna się wzmocnić. Co prawda kiedy rodziła Lysandrę była kilka lat młodsza, ale za młodością szedł brak doświadczenia, które okazało się zbawienne. Jako uzdrowicielka najlepiej potrafiła zadbać sama o siebie. Dziś - w pełni sił - mogła stawić czoła nowym wyzwaniom. Bała się nadchodzącej wojny i bała się wracających wspomnień, ale przecież zupełnie niepotrzebnie. Dziś - była silniejsza niż wtedy. Zwycięzcy stali po jej stronie, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości - nawet, jeśli raz za czas nachodziły ją wciąż wątpliwości co do słuszności podejmowanych dzialań.
Z pewnością nie musiała się bać o jutro, od kataklizmu do kataklizmu dało się wyżyć, w jej progach nie zjawiało się wcale aż tak wielu czarodziejów - poszkodowani opuszczali Londyn raczej znoszeni w ziemię lub spuszczani z Tamizą, znacznie rzadziej szukając pomocy na Nokturnie. Ci, którzy zaprowadzali nowe porządki, wciąż potrzebowali pomocy: w większości mogli jednak już bezkarnie odwiedzić Munga. U niej najczęściej gościli rycerze i czarodzieje naprawdę szemranej reputacji, którzy obawiali się w szpitalu pozostawić po sobie jakikolwiek ślad.
Cicho westchnęła, unosząc fiolkę pod światło, by przyjrzeć się jej zawartości. Oleista szmaragdowa substancja przebarwiała się na czerwień pod wpływem promieni słonecznych, co oznaczało, że była świeża. Przechyliła fiolkę lekko na lewo i lekko na prawo, upewniając się, że płyn miał odpowiednią konsystencję. Tego typu wywary były bardzo wrażliwe - zarówno na światło, ciepło, jak i subtelne błędy podczas warzenia. Błąd zaś mógł kosztować życie - nie warto było ryzykować.
Jej pacjent był w stanie tak złym, że dziwiła się, że w ogóle znalazł w sobie dość sił, by samodzielnie się do niej dostać; zaskakujący był charakter jego ran. Zupełnie jakby walczył w starciu, nie przy pomocy różdżki, rozchwiane zęby i krew pod paznokciami dość jednoznacznie wskazywały na ogólny przebieg tej walki: gryzł i drapał. Zeszłej nocy była pełnia, mało zabawne - szczęśliwie dziś mężczyzna powinien być osłabiony. Niegroźny. Troll wystarczy, żeby sobie z nim poradzić - w razie nieoczekiwanych problemów, których wolała jednak nie napotkać. Zdawało jej się, że widziała jego gębę już kilka razy, na naściennych plakatach, z nagrodą pod groźnie spoglądającą fotografią. Pamiętała jego spojrzenie, ostre jak brzytwa, zaczerwienioną twarz, rzadkie siwe włosy rozrzucone na brodzie i brwiach. Nawet w ludzkiej postaci przypominał nieco wilka. Musiał stanąć po właściwej stronie, pomyślała, tacy jak on są teraz potrzebni. Bezkompromisowi. Zdecydowani. Gotowi na wszystko. Pobrudzone strzępy szat leżały u dołu łóżka, a jego półnagie ciało okrywało jedno z prześcieradeł przesiąknięte jego krwią. Ujęła jego głowę pod ramię, unosząc ją nad pryczę i delikatnie wlała eliksir w jego usta, pozwalając gęstej cieczy wpierw zrosić usta, wywołując ich spierzchnięcie, potem z cichym sykiem spłynąć po języku do gardła, skąd trafić miała do żołądka, a następnie rozprzestrzenić się po całym ciele. Tak na wszelki wypadek, podała mu eliksir tojadowy - w pierwszej kolejności musiała przecież zadbać o własne bezpieczeństwo. I w zasadzie jego też należało bronić - nawet przed nim samym.
Odliczyła w myślach do trzydziestu, ponoć tyle tojad potrzebował, by zmieszać się z krwią. Wciąż trzymała też jego głowę - dbając o prawidłowe ustawienie, by nie zadławił się płynem, ale też - może przede wszystkim nawet - badając ruchy jego ciała, czujnie wypatrując u niego gwałtowności, której się bała.
Ale nic takiego nie nadeszło, mężczyzna spał jak dziecko - to dobrze, naprawdę dobrze; nie było nic gorszego od rozgadanego pacjenta. Najlepiej pracowało się z tymi milczącymi, niezależnie od tego, że milczenie bywało niekiedy również zwiastunem najgorszego. Delikatnie - oburącz - odłożywszy jego głowę z powrotem na posłanie.
- Lysa! - zawołała córkę, chcąc, by ta się pośpieszyła; rzeczywiście, niedługo później dziewczynka wyrosła tuż obok, trzymając w ręku wiadro z wodą, a pod pachą przenosząc kilka fiolek eliksirów. Ułożyła je wszystkie obok łóżka, ponownie znikając. Musiała przynieść jeszcze nici, bez szycia się nie obejdzie.
Ale najpierw - musiała rany oczyścić, mokrą szmatką wytarła klatkę piersiową z krwi i zakrzepów, uważnie unikając strzępów rany. Zastanawiało ją, co mogło ją pozostawić. Dość szybko doszła do wniosku, że musiał być to bezlitośnie odbity urok lub klątwa - raczej to drugie, uroki takich zniszczeń uczynić nie potrafiły. Prawdopodobnie, bo przecież magia mogła je wypaczyć w różne kierunki. Krwiste strugi zmyły się wraz z wodą, przelały się na dotąd czyste prześcieradła, plamiąc je posoką. Skrzywiła się lekko z niezadowoleniem, krew niekiedy było bardzo trudno sprać.
Właściwie odruchowo sięgnęła dłonią za siebie, by odebrać od Lysandry igłę i nić, dziewczynka nie odezwała się ani słowem, ale nie musiała - lepiej było milczeć, gdy nie miało się do powiedzenia nic rozsądnego. Chwyciła końcówkę nici między usta, wyciągając ją i nawlekając później na igielne ucho, by ledwie moment później, już bez żadnej zwłoki, przejść do działania. Zatopiła igłę w skórze, zszywając razem dwa rozcięte czarną magią płaty. Miał szczęście, że nie był przytomny, ból musiał być przeogromny, spazmatyczny. Nie odczuwał go. Przegryzła nić zębami, gdy splot wydał się dość silny: chwytając nożyce, by odciąć podłużne strzępy skóry. Wystarczył jej jeden rzut oka, by dostrzec martwą tkankę - tkankę, ktorą jednak powinno się dać odratować, skóra regenerowała się szybko i łatwo. Potrzebowała tylko drobnej zachęty.
Dlatego też - porzuciwszy purpurowo-zielonkawe fragmenty skóry do stalowej misy, w którą uderzyły z cichym brzdękiem, znów zwróciła się do córki:
- Będzie mi potrzebna maść przyśpieszająca regenerację, Lysandro. Myślisz, że jesteś w stanie ją znaleźć? - Oczywiście, że była w stanie. Lysandra była pracowitą, odpowiedzialną i mądrą dziewczynką. Pobiegła prosto do piwnicy, z których po chwili wróciła razem ze szklanym słoiczkiem trzymanym oburącz.
Sama Cassandra w tym czasie obejrzała dłonie mężczyzny, przetarła je czystszą szmatką palec po palcu, obmywając z krwi i odsłaniając widok połamanych, zakrwawionych paznokci. Te, które zdawały się całe, zostawiła w spokoju - na dłużej jednak zatrzymywała się na tych, które wydawały się pęknięte - lub były w oczywisty sposób złamane. Szeptała nad nimi ciche mantry, które miały sprawić, że paznokcie odrosną - i zregenerują się - znacznie szybbciej, niż robiły to w każdych innych warunkach. Drewnianą wykałaczką dokładnie wyciągnęła spod paznokci brud - tak naprawdę w trosce o dobro pacjenta, krew to nie wszystko, mogła znaleźć tam ślady trucizny lub insze substancję - których jednakowo nie znalazł. Akurat kończyła, gdy obok - po raz drugi - spod ziemi wyrosła jej córka.
- Bardzo ci dziękuję, Lysandro - Nawet w sytuacjach takich jak ta, stresujących niewątpliwie, starała się wpajać córce zasady dobrego wychowania. Odsunęło wieko słoiczka, by przysunąć naczynie pod nos - po zapachu rozpoznając, że mała Lysandra się nie pomyliła. Gęstą maść uwarzyła przed paroma dniami, z pajęczyn rozpuszczonych w kilkunastu polnych ziołach, w tym przeciwzapalnym rumiankiem, kojącą ból miętą, uspokajającą melisą oraz mieszanki liści rozmarynu, mirry i kurzego ziela, które miały wspierać regenerację rany. Nabrała maść na dloń, przesuwając palcem wzdłuż szwu, scalając ciało ponownie w jedność. Na razie rana w niczym nie przypominała zaleczonej, ale w kilka dni nadejdą efekty.
W zasadzie już miała odejść - gdy podniosła jego ubrania, po to tylko, by móc je przeprać. To wówczas z kieszeni jego koszuli wypadła sakwa, z której wysunęły się dwa zdecydowanie nie ludzkie zęby. Przypominały psie. Wilcze. Wilkołacze, oczywiście. Nie dostrzegła tych ubytków wcześniej, ruchem obu dłoni otworzyła paszczę pacjenta, w istocie potrafiąc je zlokalizować. Reparifage, wypowiedziała płynnie, lekko, na leżące na otwartej dłoni zęby; wkrótce powrócily do ludzkiej formy. Najwyraźniej ten wilkołak próbował pożreć coś, co zdecydowanie się do pożarcia nie nadawało. Odmienione zęby zważyła w dłoniach, uniosła pod światło, przyjrzała się im podejrzliwie, jakby szukając podstępu - już po chwili skinęła głową, sama do siebie, osądzając zęby w pierwotnym kształcie jak ludzkie - na dodatek pasujące doskonale do ubytków w szczęce jej gościa.
Wpierw przyłożyła zęby - leżały jak ulał - potem dopiero wyszeptała odpowiednie zaklęcie, które miało pozwolić zębom zapuścić korzenie i powrócić do wnętrza szczęki. Wypuszczanie korzeni przez ząb było bardzo bolesne, momentami zdawało jej się, że pacjent wyrwie się z głębokiego snu: choć głębokim musiał być bardzo. Między jego usta włożyła ociosany fragment gałęzi, jak zawsze wtedy, kiecy pacjent nie mógł - lub nie powinien - ust otwierać ani nimi mówić. Pierwsze chwile po zbudzeniu bardzo często były szokiem, właśnie przed nim należało ochronić pacjenta.
Upewniwszy się, że wszystko było z nim w porządku, okryła go prześcieradłem dokładniej - podwijając go w miejscu rany, by ani jej nie podrażniało, ani nie odpływało dojścia tlenu, odsunęła się od pryczy, nachyliła, zebrać ubranie, które wręczyła Lysandrze wraz z dokładnymi instrukcjami ich uprania. Sama zabrała odpadki oraz swoje specyfiki, wszystko znosząc do laboratorium. Wszak nigdy nie można było wiedzieć, co jeszcze może przydać się w przyszłej praktyce - nie myśląc zbyt wiele, wrzuciła odcięte kawałki skóry do formaliny.
Zostało czekać - mężczyzna winien zbudzić się najdalej za kilka chwil.
zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Chyba uwierzyła w jego śmierć, nie było go tak długo - gdzie podziewał się przez cały ten czas? Wciąż pamiętała otrzymany przez niego list - czy zaginął w pogoni za zaklinaczem, który mógłby ściągnąć z niego klątwę, czy może wciąż był pod jej działaniem - a ona dostrzeże szał w jego oczach, kiedy tylko się przebudzi? Wciąż był chory, dostrzegała to po jego ciele, jego słabości, jego ranach, jego zmęczeniu - widocznym dla niej gołym okiem nawet teraz, kiedy leżał pozbawiony przytomności. Przynieśli go do niej czarodzieje wspierający Lorda Voldemorta, nie rozpoznali jego twarzy: ale rozpoznali znak, który zdobił jego lewe przedramię, a który musiał okazać się jego gwarantem przetrwania. Znak, wobec którego szacunek żywili dziś wszyscy - niezależnie od obranej strony, bo nawet ich wrogowie wiedzieli, że ten znak - niósł śmierć. Miał liczne obrażenia. Nie wiedziała skąd, nie wiedziała od kogo mogły pochodzić, ale mimo powziętej w myślach decyzji przeszła do działania i oczyściła jego rany raz jeszcze, wzmacniając jego ciało wywarami, które wlała w jego wciąż nieprzytomną krtań. Dotykała przy tym jego policzków, szczęki i opuszczonych powiek, upewniając się, że miała przed sobą człowieka, którego nie widziała tak dawno. Może przerażona konsekwencjami, może niepewna własnej drogi i tego, co sama uczyni - nie powiedziała o nim nikomu, trzymając jego nieprzytomne ciało w cieniu, na samym końcu lazaretowej sali, raz za czas zakrywając go prześcieradłem na tyle skrupulatnie, by odnalezienie go nie było możliwe. Wciąż mogła go zabić - wystarczyła prosta trucizna wstrzyknięta w jego ciało. Wlana do gardła. Nie zrobiła tego, ale pobrała jego krew do szczelnie zamkniętej fiolki, chcąc mieć przy sobie coś, co pozwoli jej nie żałować tej decyzji. Macnair potrafił z krwią robić cuda: i nie musiał wcale wiedzieć, że zrobi je akurat ze starym Mulciberem.
Nie powinna. Nie powinna pobierać nawet tej krwi - nie powinna trzymać na niego żadnego haka. Narażała się. Ale przecież on - próbował zabić ją. Musiała się bronić. Musiała przetrwać, za wszelką cenę, dla swoich dzieci. Jego umiłowany syn zagrażał Lysandrze - a stary niedźwiedź zagrażał teraz całej ich trójce. A ona: uleczyła jego rany i owinęła je bandażami. Co wieczór wracała do niego z wysoko stężonym wywarem skorpenowym, nie rozumiejąc, dlaczego jej ręka zamiera. Nie powinna mieć skrupułów. Nie powinna już być naiwna. A jednak - nadzieja wciąż mdło tliła się na dnie głęboko zranionego serca. Zabrała jego różdżkę, schowała ją głęboko w swoich rzeczach, wciąż nie wiedząc: co właściwie zamierza zrobić. Miała jeszcze trochę czasu. Sinica go osłabiała.
Potrząsnęła głową, odkładając do jego boku wyciągniętą rękę - sprawdzała puls. Był słaby, ale miarowy.
Lecznica była tego dnia w zasadzie pusta; oprócz jednego mężczyzny wracającego do siebie po urazie, który równie dobrze mogłaby uznać udawanym: opisywane przez niego objawy wydawały się znacznie poważniejsze, niż te, które rzeczywiście mu doskwierały. Lysandra bawiła się z Umhrą przed budynkiem. Jak na wojenny dzień - było niemal spokojnie.
Pewnie dlatego się odważył; kiedy wychodziła z sali, jedyny przytomny pacjent wstał i podążył za nią - dostrzegła to kątem oka, odwróciła się ku niemu jeszcze w progu, spoglądając na niego pytająco. Nie zdążyła - nic powiedzieć, zrobić, kiedy jednym pchnięciem przywarł ją do ściany; ledwie rozchyliła usta, gdy przyjrzała się jego twarzy raz jeszcze, nie rozpoznając jednak tych rysów - próbowała wyciągnąć różdżkę, ale znacznie szybciej rzucony expelliarmus odepchnął ją z powrotem w kierunku lazaretu. Jego dłoń zwinnie zakneblowała jej usta, nim zdążyła krzyknąć, druga wykręciła jej ramię, odmawiając jej możliwości zamiany. Pójdziesz ze mną, usłyszała przy uchu lodowaty szept, truchlejąc w ciele.
Percival ich zdradził, Percival mógł powiedzieć wszystkim kim była i ile wiedziała. Percival był kłamcą, który mógł ją zniszczyć.
Ją.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nigdy nie lubiłem spać. Ostatnio też jednak nie lubiłem jawy. Nigdzie nie było ucieczki przed koszmarami. Kiedy odpływałem w objęcia Morfeusza, miałem jednak pewność, że kiedyś się obudzę i wszystko, co mnie spotkało pozostanie mglistym wspomnieniem. Były czasy, kiedy ceniłem sobie sen ponad wszystko inne. Zamknięty w celi Tower, skulony w jej wilgotnym kącie, uciekałem od rzeczywistości, bo był to najłatwiejszy sposób na przetrwanie. Zahibernować się na trzydzieści lat, a potem wreszcie otworzyć oczy i zacząć żyć. Odkąd wróciłem na wolność unikałem snów. Miałem ich już zbyt wiele i śniłem zbyt długo. Dlatego z wściekłością odkrywałem, że pomału moja rzeczywistość wymyka mi się z rąk i nabiera nierealnych kształtów, majaków. Dlatego klątwa, która wygnała mnie z Anglii, odsłoniła wszystkie moje najczulsze punkty. Tak długo żyłem w snach, że bez problemu wślizgnąłem się w wykreowaną przez magię rolę, która tak bardzo przypominała moje koszmary. A potem świat, jak za każdym razem, zdołał się posypać. Mogłem pokonać klątwę, ale nie mogłem cofnąć tego, co się wydarzyło, nie mogłem już nigdy więcej narysować twardej granicy pomiędzy snem a jawą. Najgorszym, co urok zdołał wyrządzić, było odebranie mi poczucia kontroli nad moimi koszmarami.
Znałem ten zapach. Czułem go za każdym razem, gdy do mojego zamroczonego umysłu przebijały się strzępki rzeczywistości. Świat koszmarów, w którym tkwiłem, zmieniał się w niezrozumiały sposób, a jedyne co czułem, to że coś jest nie tak. Nie powinienem czuć tego zapachu. Dlaczego? Zanim zdołałem skupić się na myśli, uleciała gdzieś wraz z mdlącym aromatem eliksirów leczniczych.
Nie powinienem słyszeć tego głosu. Była to pierwsza myśl, która przedarła się do mojej świadomości, skupionej akurat na wizji śniegu zmieniającego się w wypływającą ze mnie krew. Czyj to głos? Próbowałem uczepić się go, rozpoznać, uformować twarz, do której należy. Ale znów zapadła cisza, śniegu było coraz mniej, krwi coraz więcej i myśl znowu wymknęła się z moich sztywniejących palców.
Tym razem dotarł do mnie świst zaklęcia i szelest ubrań szarpiących się ludzi. Potem uderzył mnie zapach i świadomość, że coś jest nie tak. Na pewno nie powinienem tu być. Skupiłem się na przeświadczeniu, które powoli zaczęło wyciągać mnie z krainy snów ku rzeczywistości. Poczułem wreszcie swoje powieki, zbyt ciężkie, bym mógł je podnieść. Zacisnąłem zęby walcząc z samym sobą. Udało mi się napiąć mięśnie szczęki, kość przejechała po kości poruszając zamrożoną dotąd w nieobecnym wyrazie twarzą. Uniesione policzki rozchyliły mi wreszcie oczy, do których dotarł pierwszy od wielu dni promień światła. Niemalże poczułem jak gwałtownie skurczyły się moje źrenice, gdy wreszcie mrugnąłem. Wiedziałem, gdzie jestem jeszcze zanim wyostrzył mi się wzrok. Ten zapach, ten głos. Miałem rację, nie powinno mnie tu być. Rozejrzałem się, zmuszając zastałe mięśnie szyi do nadludzkiego wysiłku. I wtedy ją zobaczyłem. Cassandry ręka wykrzywiona na plecach i dłoń zasłaniająca połowę jej twarzy. Coś było zdecydowanie nie tak. Nie musiałem daleko przesuwać dłoni, by zrozumieć, że nie miałem przy sobie mojej różdżki. Czy właśnie znowu ją straciłem? Czy może wieszczka postanowiła zapobiec temu, co kiedyś już się stało i na wszelki wypadek schowała ją daleko ode mnie? Nie potrafiłem zmusić swojego zaschniętego gardła do wydania choćby skrzeku, więc nawet gdybyśmy mieli czas, i tak nie zdołałbym zadać żadnego z pytań. Rozpaczliwie przewracałem oczami szukając czegokolwiek. Wreszcie dostrzegłem toczącą się jeszcze w moim kierunku różdżkę. Nie zastanawiałem się specjalnie nad tym, do kogo mogła należeć. Spinając każdy jeden mięsień w moim ciele, sturlałem się z posłania i złapałem drewnianą rączkę. Nie miało znaczenia, że nie byłem jej właścicielem, moje palce objęły ją pewnie, a ręka zaskakująco sprawnie wymierzyła przed siebie. Bałem się, że się zatrzęsie, że zamiast w napastnika, trafię w uzdrowicielkę. Nie ufałem też swojemu głosowi, ale na szczęście nie musiałem używać akurat jego. W ułamku sekundy mój umysł oczyścił się, skupiając na jednym tylko słowie.
Bombarda
Patrzyłem na świetlistą smugę zaklęcia zmierzającego w kierunku drzwi wejściowych. Leżąc na ziemi z nieswoją różdżką wyciągniętą przed siebie mogłem mieć tylko nadzieję, że podczas mojej nieobecności Umhra nie odszedł na emeryturę. Troll musiał być w okolicy. Zawsze był. Wybuch drzwi wejściowych powinien zwrócić jego uwagę na to, co dzieje się w lecznicy. A jeśli nie, to na pewno odwróci uwagę napastnika od Cassandry. I to też nie było najgorsze rozwiązanie.
Znałem ten zapach. Czułem go za każdym razem, gdy do mojego zamroczonego umysłu przebijały się strzępki rzeczywistości. Świat koszmarów, w którym tkwiłem, zmieniał się w niezrozumiały sposób, a jedyne co czułem, to że coś jest nie tak. Nie powinienem czuć tego zapachu. Dlaczego? Zanim zdołałem skupić się na myśli, uleciała gdzieś wraz z mdlącym aromatem eliksirów leczniczych.
Nie powinienem słyszeć tego głosu. Była to pierwsza myśl, która przedarła się do mojej świadomości, skupionej akurat na wizji śniegu zmieniającego się w wypływającą ze mnie krew. Czyj to głos? Próbowałem uczepić się go, rozpoznać, uformować twarz, do której należy. Ale znów zapadła cisza, śniegu było coraz mniej, krwi coraz więcej i myśl znowu wymknęła się z moich sztywniejących palców.
Tym razem dotarł do mnie świst zaklęcia i szelest ubrań szarpiących się ludzi. Potem uderzył mnie zapach i świadomość, że coś jest nie tak. Na pewno nie powinienem tu być. Skupiłem się na przeświadczeniu, które powoli zaczęło wyciągać mnie z krainy snów ku rzeczywistości. Poczułem wreszcie swoje powieki, zbyt ciężkie, bym mógł je podnieść. Zacisnąłem zęby walcząc z samym sobą. Udało mi się napiąć mięśnie szczęki, kość przejechała po kości poruszając zamrożoną dotąd w nieobecnym wyrazie twarzą. Uniesione policzki rozchyliły mi wreszcie oczy, do których dotarł pierwszy od wielu dni promień światła. Niemalże poczułem jak gwałtownie skurczyły się moje źrenice, gdy wreszcie mrugnąłem. Wiedziałem, gdzie jestem jeszcze zanim wyostrzył mi się wzrok. Ten zapach, ten głos. Miałem rację, nie powinno mnie tu być. Rozejrzałem się, zmuszając zastałe mięśnie szyi do nadludzkiego wysiłku. I wtedy ją zobaczyłem. Cassandry ręka wykrzywiona na plecach i dłoń zasłaniająca połowę jej twarzy. Coś było zdecydowanie nie tak. Nie musiałem daleko przesuwać dłoni, by zrozumieć, że nie miałem przy sobie mojej różdżki. Czy właśnie znowu ją straciłem? Czy może wieszczka postanowiła zapobiec temu, co kiedyś już się stało i na wszelki wypadek schowała ją daleko ode mnie? Nie potrafiłem zmusić swojego zaschniętego gardła do wydania choćby skrzeku, więc nawet gdybyśmy mieli czas, i tak nie zdołałbym zadać żadnego z pytań. Rozpaczliwie przewracałem oczami szukając czegokolwiek. Wreszcie dostrzegłem toczącą się jeszcze w moim kierunku różdżkę. Nie zastanawiałem się specjalnie nad tym, do kogo mogła należeć. Spinając każdy jeden mięsień w moim ciele, sturlałem się z posłania i złapałem drewnianą rączkę. Nie miało znaczenia, że nie byłem jej właścicielem, moje palce objęły ją pewnie, a ręka zaskakująco sprawnie wymierzyła przed siebie. Bałem się, że się zatrzęsie, że zamiast w napastnika, trafię w uzdrowicielkę. Nie ufałem też swojemu głosowi, ale na szczęście nie musiałem używać akurat jego. W ułamku sekundy mój umysł oczyścił się, skupiając na jednym tylko słowie.
Bombarda
Patrzyłem na świetlistą smugę zaklęcia zmierzającego w kierunku drzwi wejściowych. Leżąc na ziemi z nieswoją różdżką wyciągniętą przed siebie mogłem mieć tylko nadzieję, że podczas mojej nieobecności Umhra nie odszedł na emeryturę. Troll musiał być w okolicy. Zawsze był. Wybuch drzwi wejściowych powinien zwrócić jego uwagę na to, co dzieje się w lecznicy. A jeśli nie, to na pewno odwróci uwagę napastnika od Cassandry. I to też nie było najgorsze rozwiązanie.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bała się, jak już dawno nie; przedziwna pustka epatowała od jej żołądka po krtań, mrożąc krew w żyłach i wywołując nieprzyjemny dreszcz; mówią, że przed śmiercią czarodziejowi przelatuje przed oczyma całe życie - ona spostrzegła w tym momencie wizję nie przeszłości a przyszłości - której miała nigdy nie zakosztować. Jej dzieci potrzebowały matki, nie mogła pozwolić sobie na błąd. Jak mogła być tak głupia, sądząc, że wciąż nic jej tutaj nie grozi? Wróg przemykał ulicami miasta, jak szczur - kanałami - wtykał nos wszędzie tam, gdzie nie powinno go być, prędzej czy później musiał go też wetknąć tutaj. Czy mogła się spodziewać, że przystając do Rycerzy Walpurgii pozostanie niepozorną? Wyraźny sprzeciw w jej głowie tłumiły podszepty sumienia, nie była bez winy. Nie ograniczała się tylko do leczenia ran. Nie była wcale bezpieczna. Silny uścisk zelżał w momencie, w którym usłyszała trzask obok, fala uderzeniowa lekko nimi zachwiała, nie była pewna, nie mogła wiedzieć, co ją wywołało - ale wykorzystała ten moment błyskawicznie, żeby przeobrazić się w czarną wronę, znacznie trudniejszą do pochwycenia nizeli czarownicę w jej ludzkiej formie, kilka czarnych piór posypało się na ziemię; jako ptak wzbiła się w powietrze, w popłochu kierując się na szczyt pobliskiego wysokiego regału z lekami, tak prędko, jak potrafiła, prostą, szybką linią lotu, dopiero stamtąd okręcając głowę w kierunku prowodyra całego zajścia, odnajdując bystrym ptasim okiem sylwetkę Ignotusa. Nie powinien być przytomny. Ale był i wyglądał na to, że dzięki temu przytomna mogła pozostać również ona - w które z nich mierzył? Czy to on ściągnął tu wroga, czy to on był tym, który wroga spłoszy? Miał w ręku różdżkę, która należała do niej: czy popełniła błąd, odbierając mu jego własną, czy jednak przypieczętowała własny los - wypuszczając z ręki swoją? Jej serce łopotało w piersi tak rozpaczliwie, jak serce łopotać może w ptasim ciele.
Umhra był niedaleko, na wyciągnięcie ręki - ale nie dostrzegłszy intruza, którego winien strzec, nie był też czujny. Pozostając przed lecznicą z małą Lysandrą, pewien, że ma oko na każdego, kto mija próg tego miejsca.
Gorzej z tymi, który ten przekroczyli pod przykryciem wcześniej.
Chyba nie usłyszał wybuchu - a może usłyszał, ale nie zrozumiał jego przyczyny? Tylko sekundy dzieliły ją od powzięcia decyzji - bez różdżki nie mogła zdziałać więcej, tuż za progiem była mała Lysa. Jeśli ten człowiek naprawdę chciał dopaść Cassandrę, wiedział, że najprostsza druga ku niej wiodła przez dziecko - nastroszyła pióra, gotując się do lotu, lecz zastygła, gdy dostrzegła odpowiedź na przynajmniej jedno z gnębiących ją wątpliwości; stary Mulciber nie miał z napastnikiem niczego wspólnego - z wyciągniętą w bojowej postawie różdżką nieznajomy przestrzegł czarodzieja:
- Cofnij się - zażądał ostrzegawczym tonem, uchwyciwszy jego spojrzenie. Jeśli go rozpoznał, tacy jak on znali przecież lico tak jednego jak drugiego Mulcibera, to nie dał tego po sobie poznać. - Cofnij się i opuść różdżkę - zażądał po raz drugi, tonem, który zdawał się przywyknięty do wykonywania rozkazów - albo też do tego, że inni jego rozkazów słuchali. - A wtedy wszyscy wyjdziemy z tego cało - dodał, jego głos miał w sobie coś, czemu dało się zaufać. Ale wszyscy nie byli dzisiaj nią.
Umhra był niedaleko, na wyciągnięcie ręki - ale nie dostrzegłszy intruza, którego winien strzec, nie był też czujny. Pozostając przed lecznicą z małą Lysandrą, pewien, że ma oko na każdego, kto mija próg tego miejsca.
Gorzej z tymi, który ten przekroczyli pod przykryciem wcześniej.
Chyba nie usłyszał wybuchu - a może usłyszał, ale nie zrozumiał jego przyczyny? Tylko sekundy dzieliły ją od powzięcia decyzji - bez różdżki nie mogła zdziałać więcej, tuż za progiem była mała Lysa. Jeśli ten człowiek naprawdę chciał dopaść Cassandrę, wiedział, że najprostsza druga ku niej wiodła przez dziecko - nastroszyła pióra, gotując się do lotu, lecz zastygła, gdy dostrzegła odpowiedź na przynajmniej jedno z gnębiących ją wątpliwości; stary Mulciber nie miał z napastnikiem niczego wspólnego - z wyciągniętą w bojowej postawie różdżką nieznajomy przestrzegł czarodzieja:
- Cofnij się - zażądał ostrzegawczym tonem, uchwyciwszy jego spojrzenie. Jeśli go rozpoznał, tacy jak on znali przecież lico tak jednego jak drugiego Mulcibera, to nie dał tego po sobie poznać. - Cofnij się i opuść różdżkę - zażądał po raz drugi, tonem, który zdawał się przywyknięty do wykonywania rozkazów - albo też do tego, że inni jego rozkazów słuchali. - A wtedy wszyscy wyjdziemy z tego cało - dodał, jego głos miał w sobie coś, czemu dało się zaufać. Ale wszyscy nie byli dzisiaj nią.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zadziałało. Promień zaklęcia pomknął w kierunku drzwi i choć nie zdołał zwrócić uwagi trolla, rozproszył napastnika dając Cassandrze czas na przemienienie się w ptaka. Tak może nawet lepiej. Ktoś musiał bronić Lysandry. Oblizałem spierzchnięte usta podnosząc się na chwiejnych nogach i zatrzymując z jednym kolanem wciąż opartym na ziemi. Przed oczami tańczyły mi mroczki i z całą swoją wolą musiałem trzymać się próbującej się wymknąć świadomości. Nie myślałem trzeźwo. Może gdybym myślał, zdołałbym stworzyć plan, zwieść mężczyznę słowami, okłamać, kupić Cassandrze więcej czasu, pozwolić jej wyciągnąć jeden z licznych asów, które chowała pomiędzy piórami. Na pewno jeszcze jakieś miała w zanadrzu. W końcu zależało od nich życie nie tylko jej, ale również i córki. Ale nie myślałem trzeźwo i nie zdołałem wykrzesać z siebie dość siły, by przegnać zalegającą w głowie, nieprzytomną mgłę, która zdawała się gęstnieć z każdą chwilą. Popatrzyłem na siedzącego na górze ptaka starając się ocenić odległość. Jeżeli napastnik mnie powali, czy Cassandra zdąży chwycić za swoją różdżkę? Napierająca jednak ciemność nie kryła w sobie odpowiedzi na żadne pytanie, a ja wiedziałem, że nie zdołam się jej opierać zbyt długo. Zacisnąłem dłonie na kawałku drewna, który wciąż trzymałem między palcami. Opierając się ciężko, jedną ręką na kolanie, wymierzyłem różdżką w nieznajomego.
- Ty się cofnij - mój głos wydobył się wreszcie z odmawiającego współpracy gardła. Brzmiał bardziej chropowato niż zwykle, przypominając raczej warknięcie niż ludzką mowę. - Opuść różdżkę albo nie wyjdziesz stąd żywy - dodałem mrużąc oczy i odsłaniając zęby w grymasie, który upodobnił mnie do dzikiego zwierzęcia. Nie robiłem tego specjalnie. Wychudła i blada twarz wyglądała przerażająco i bez tego, a choroba sprawiła, że skóra oklejała moje kości, uwydatniając skrywającą się pod nią czaszkę. Nie musiałem nakładać mojej śmierciożerczej maski, by wyglądać jak uosobienie śmierci z rosyjskich bajek. Zdawało mi się jednak, że widziałem coraz mniej, a świat kurczył się wokół mnie. Nie mogłem dać po sobie poznać, jak byłem słaby. Cassandra musiała wiedzieć. Nie próbowałem stawać na nogi obawiając się upadku. Na wpół klęcząc ledwo trzymałem równowagę. Wygłodzony, wychudzony i osłabły wyglądałem jak inferiusy wyjęty z laboratorium Czarnego Pana. Ale to nie miało żadnego znaczenia, musiałem być przytomny jeszcze tylko przez chwilę. Nie oderwałem wzroku od napastnika. Nie mogłem ryzykować jego niespodziewanego ataku. Mężczyzna zaś nie wydawał się chętny do współpracy na moich warunkach. Nie mogłem go winić. Wyglądałem przerażająco, ale też niegroźnie. Na pewno dostrzegł chwiejną postawę, którą przybrałem, ociężałe ruchy czy wreszcie olbrzymi wysiłek, jakiego wymagało ode mnie przybranie pozycji względnie pionowej. Nie było szans, że wykpię się słowami, żadne sensowne nie przychodziły mi też do głowy. Wiedziałem jedno, atak sinicy z pewnością pozbawi mnie przytomności i nie mogłem go w tym momencie zaryzykować. Nie wiedziałem też, jak różdżka Cassandry współdziała z czarną magią, a to nie był najlepszy moment na eksperymenty.
- Drętwota - nie zamierzałem ostrzegać go po raz drugi. Ani tym bardziej dawać mu okazji do kolejnego ataku. Skoncentrowałem się na jednym zaklęciu, wkładając w nie prawie wszystkie moje siły. Jeżeli się przed nim obroni, mogę nie dać rady go powtórzyć. Wiedziałem o tym zbyt dobrze. I z pewnością wiedziała też o tym Cassandra. Nie widziałem jej, nie miałem pojęcia, co robi, gdzie się ukrywa albo może atakuje? Cokolwiek to nie było, działo się poza coraz mniejszym okręgiem widoczności, którego jeszcze nie zasnuła ciemna mgła. Osuwałem się w nieprzytomność pomału, ale nieuniknienie. I pozostawało we mnie coraz mniej sił, by z tym walczyć.
Cassandro, różdżka.
Nie wiedziałem czy zdołałem powiedzieć to na głos, nie wiedziałem, czy wieszczka mnie zrozumiała. Wiedziałem tylko, że dłużej mogę nie zdołać odwracać uwagi nieznajomego. Musiała wziąć ode mnie różdżkę, jeśli chciała pozostać bezpieczna. Nie mogła być bezbronna. Gdzieś tu była Lysandra, która też potrzebowała pomocy.
Czy w tym wszystkim przeszło mi przez myśl, że może uciec? Zostawić mnie na pastwę napastnika, który z pewnością nie okazałby mi litości? Nie wiem, nie potrafię tego stwierdzić. Nie miałem ani czasu, ani siły myśleć zbyt wiele. Z pewnością liczyłem się z taką możliwością. Gdzieś pod skórą czułem, że to możliwy scenariusz, nie pamiętałem dokładnie dlaczego, ale wiedziałem, że mi nie ufała. Ale to nie miało znaczenia. Moje życie nie miało znaczenia. Straciłem je wiele lat temu, moja obecna egzystencja służyła już tylko jednemu celowi. Położenie jej więc na szali przychodziło mi łatwo. Nie musiałem się zastanawiać, nie potrzebowałem kalkulować. Jeżeli miałbym umrzeć w lecznicy, trudno, pogodziłem się ze swoim losem już dawno i choć za każdym razem ostatecznie udawało mi się wyjść obronną ręką, ze spokojem przyjmowałem myśl, że kiedyś wreszcie zabraknie mi siły, że nie dopisze mi dość szczęścia, że znajdę w plecach nóż, którego się nie spodziewałem tam znaleźć. Ale to nie miało znaczenia, moje życie dawno się skończyło, a jedyne, co mogłem jeszcze zrobić, to okazać się przydatnym narzędziem, nie żądając nic w zamian i nie próbując kształtować świata po swojemu. Nie było w nim już dla mnie miejsca. I tak, wreszcie się z tym pogodziłem. Dlatego cokolwiek miałoby się wydarzyć, było dobrze. Dopóki tylko Cassandra i Lysandra wychodziły ze wszystkiego cało, nie działo się nic, czego należałoby żałować.
Tymczasem promień zaklęcia pomknął w sam środek klatki piersiowej mężczyzny, przysłaniając cały mój świat czerwonym blaskiem. Przez moją głowę zaś nie przebiegła żadna inna myśl niż tylko chłodna kalkulacja, że pomimo osłabienia, zaklęcie udało mi się silne i obrona przed nim wcale nie będzie łatwa.
- Ty się cofnij - mój głos wydobył się wreszcie z odmawiającego współpracy gardła. Brzmiał bardziej chropowato niż zwykle, przypominając raczej warknięcie niż ludzką mowę. - Opuść różdżkę albo nie wyjdziesz stąd żywy - dodałem mrużąc oczy i odsłaniając zęby w grymasie, który upodobnił mnie do dzikiego zwierzęcia. Nie robiłem tego specjalnie. Wychudła i blada twarz wyglądała przerażająco i bez tego, a choroba sprawiła, że skóra oklejała moje kości, uwydatniając skrywającą się pod nią czaszkę. Nie musiałem nakładać mojej śmierciożerczej maski, by wyglądać jak uosobienie śmierci z rosyjskich bajek. Zdawało mi się jednak, że widziałem coraz mniej, a świat kurczył się wokół mnie. Nie mogłem dać po sobie poznać, jak byłem słaby. Cassandra musiała wiedzieć. Nie próbowałem stawać na nogi obawiając się upadku. Na wpół klęcząc ledwo trzymałem równowagę. Wygłodzony, wychudzony i osłabły wyglądałem jak inferiusy wyjęty z laboratorium Czarnego Pana. Ale to nie miało żadnego znaczenia, musiałem być przytomny jeszcze tylko przez chwilę. Nie oderwałem wzroku od napastnika. Nie mogłem ryzykować jego niespodziewanego ataku. Mężczyzna zaś nie wydawał się chętny do współpracy na moich warunkach. Nie mogłem go winić. Wyglądałem przerażająco, ale też niegroźnie. Na pewno dostrzegł chwiejną postawę, którą przybrałem, ociężałe ruchy czy wreszcie olbrzymi wysiłek, jakiego wymagało ode mnie przybranie pozycji względnie pionowej. Nie było szans, że wykpię się słowami, żadne sensowne nie przychodziły mi też do głowy. Wiedziałem jedno, atak sinicy z pewnością pozbawi mnie przytomności i nie mogłem go w tym momencie zaryzykować. Nie wiedziałem też, jak różdżka Cassandry współdziała z czarną magią, a to nie był najlepszy moment na eksperymenty.
- Drętwota - nie zamierzałem ostrzegać go po raz drugi. Ani tym bardziej dawać mu okazji do kolejnego ataku. Skoncentrowałem się na jednym zaklęciu, wkładając w nie prawie wszystkie moje siły. Jeżeli się przed nim obroni, mogę nie dać rady go powtórzyć. Wiedziałem o tym zbyt dobrze. I z pewnością wiedziała też o tym Cassandra. Nie widziałem jej, nie miałem pojęcia, co robi, gdzie się ukrywa albo może atakuje? Cokolwiek to nie było, działo się poza coraz mniejszym okręgiem widoczności, którego jeszcze nie zasnuła ciemna mgła. Osuwałem się w nieprzytomność pomału, ale nieuniknienie. I pozostawało we mnie coraz mniej sił, by z tym walczyć.
Cassandro, różdżka.
Nie wiedziałem czy zdołałem powiedzieć to na głos, nie wiedziałem, czy wieszczka mnie zrozumiała. Wiedziałem tylko, że dłużej mogę nie zdołać odwracać uwagi nieznajomego. Musiała wziąć ode mnie różdżkę, jeśli chciała pozostać bezpieczna. Nie mogła być bezbronna. Gdzieś tu była Lysandra, która też potrzebowała pomocy.
Czy w tym wszystkim przeszło mi przez myśl, że może uciec? Zostawić mnie na pastwę napastnika, który z pewnością nie okazałby mi litości? Nie wiem, nie potrafię tego stwierdzić. Nie miałem ani czasu, ani siły myśleć zbyt wiele. Z pewnością liczyłem się z taką możliwością. Gdzieś pod skórą czułem, że to możliwy scenariusz, nie pamiętałem dokładnie dlaczego, ale wiedziałem, że mi nie ufała. Ale to nie miało znaczenia. Moje życie nie miało znaczenia. Straciłem je wiele lat temu, moja obecna egzystencja służyła już tylko jednemu celowi. Położenie jej więc na szali przychodziło mi łatwo. Nie musiałem się zastanawiać, nie potrzebowałem kalkulować. Jeżeli miałbym umrzeć w lecznicy, trudno, pogodziłem się ze swoim losem już dawno i choć za każdym razem ostatecznie udawało mi się wyjść obronną ręką, ze spokojem przyjmowałem myśl, że kiedyś wreszcie zabraknie mi siły, że nie dopisze mi dość szczęścia, że znajdę w plecach nóż, którego się nie spodziewałem tam znaleźć. Ale to nie miało znaczenia, moje życie dawno się skończyło, a jedyne, co mogłem jeszcze zrobić, to okazać się przydatnym narzędziem, nie żądając nic w zamian i nie próbując kształtować świata po swojemu. Nie było w nim już dla mnie miejsca. I tak, wreszcie się z tym pogodziłem. Dlatego cokolwiek miałoby się wydarzyć, było dobrze. Dopóki tylko Cassandra i Lysandra wychodziły ze wszystkiego cało, nie działo się nic, czego należałoby żałować.
Tymczasem promień zaklęcia pomknął w sam środek klatki piersiowej mężczyzny, przysłaniając cały mój świat czerwonym blaskiem. Przez moją głowę zaś nie przebiegła żadna inna myśl niż tylko chłodna kalkulacja, że pomimo osłabienia, zaklęcie udało mi się silne i obrona przed nim wcale nie będzie łatwa.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie widziała kpiącego uśmiechu, jaki wpełzł na twarz mężczyzny, gdy usłyszał słowa swojego przeciwnika; być może go lekceważył, wydawał się dobrze przeszkolony - musiał należeć do dawnych służb Ministerstwa - a być może nadto ufał sobie; niezależnie od prawdy, dostrzegła jedynie krok, jaki poczynił w tył, ledwie moment później; słowa starego Mulcibera brzmiały jak niedźwiedzi warkot, dobrze wiedziała, że tak brzmieć potrafiły - a upiorność sylwetki sprawiała, że wyglądał jak wyjęty z najgorszego koszmaru - lub najczarniejszych odmętów ludzkiej świadomości. Jednak tym razem obserwowała, jak kierował gniew naprzeciw kogoś innego - wracały wspomnienia, potrafiła poczuć heroiczną walkę Ignotusa z własnymi słabościami - nie jego pierwsza, pewnie nie ostatnia. Wiele w życiu przeszedł. I wiele przejść miał jeszcze. Jednak to słabość w jego ruchach mocniej przykuła jego uwagę - która pozwoliła mu zebrać odwagę do uniesienia różdżki, zbyt mocno; krwisty blask drętwoty świsnął w powietrzu, przebił rozmytą tarczę i ugodził napastnika w pierś, wkrótce powalając go z łoskotem na deski lecznicy. Usłyszała jeszcze ciche słowa Mulcibera, a może tylko dostrzegła gest, który równe wymownie te słowa zdradzał - nie trzeba jej było powtarzać więcej, przerażona sytuacją, zapikowała w dół, by wrócić do własnej postaci tuż nad ziemią; jej skrzydła wydłużyły się, a pióra zebrały razem w pięć palców po każdej stronie, ostre kanty dziobu rozmyły się na kształcie nosa, a szpony ugięły się pod kolanami, na którym się wsparła tuż obok Ignotusa. Pióra na jej głowie urosły, zakrywając ramiona czarnymi włosami, dłoń wnet uchwyciła różdżkę i błysnęła płomieniem w rytm inkantacji Bombino - już niepotrzebnej, drętwota zatrzymała mężczyznę w tym samym czasie - różdżka jednak nie znalazła się jeszcze w jej dłoni pewnie, chybotała się między palcami jak wahadło, wiązka magii wtarła się w drewnianą podłogę lecznicy. Jej serce biło jak oszalałe, tak naprawdę nie chciała wcale wołać tutaj Umhry - Lysandra z nim była, bezpieczna na zewnątrz. I taką powinna zostać. Gdyby okazało się, że mężczyzna nie działał sam, u progu działby się już dramat - tymczasem z tego miejsca potrafiła odrzucić spojrzenie w bok, w długi korytarz, na końcu którego znajdowały się uchylone drzwi - i przez które mignęły jej czarne warkocze dziewczynki, bynajmniej nie wyglądającej na zafrasowaną. Nie wstając na równe nogi, rzuciła się w przód, wciąż na klęczkach odbierając spetryfikowanemu napastnikowi jego różdżkę, na jednym ruchu, bez chwili pomyślunku, przełamując ją przez kolano na pół.
- Facio coma maxima - wyszeptała, przykładając własną różdżkę do jego skroni; nie wiedziała, ile czasu mogło mu zająć wybudzenie się z drętwoty, ale była pewna - że ze śpiączki nie zrobi tego bez jej wiedzy. Dopiero wtedy pozwoliła opaść powiekom, w myślach licząc do trzech. Ta chwila odprężenia - czyży - pozwoliła jej zebrać myśli na tyle, by spojrzeć na słaniającego się z nóg Mulcibera. Jej twarzy nie ozdobił ni uśmiech ni grymas, patrzyła, jak traci siły, nie mówiąc ni słowa, choć powinna podziękować. Nie musiał tego robić. Nie musiał się w to mieszać, ale jednak to zrobił, sporo ryzykując; nawet, jeśli ten człowiek nie byłby dla niego wyzwaniem, gdyby wcześniej stanął o własnych siłach pewniej, stary Mulciber ich teraz nie miał - a walka tylko mocniej nadwyrężyła jego siły. Zrobił to świadomie, czy dla niej? Sam nie miał w tym żadnego interesu, gdyby chciał widzieć ją martwą - już by ją taką zobaczył. Zalewała ją fala sprzecznych uczuć, rozdarcie między wdzięcznością a faktem, że jeszcze przed momentem przygotowywała się do zamordowania tego człowieka. Życie za życie, może to powinno być jego nagrodą. Czy znów postępowała głupio? Mylnie położone zaufanie tak wiele razy zwiodło ją na manowce - a jednak wciąż to robiła, jak wyjątkowo tępe zwierzę, które nie potrafi wyuczyć się podstawowego nawyku. Czy rzeczywiście - była jak ten ptak, który kolejny raz zamierza rozbić się o szybę? Prędzej czy później przypłaci to złamanym karkiem, wiedziała o tym. Podstawą jej funkcjonowania była kiedyś przysługa oddana w zamian za inną. Ale ten system rozpadł się jak domek z kart, gdy jej goście zaczęli się tylko domagać i niewiele dawać w zamian. Dziś - dziś Ignotus dał jej wolność. A może i życie. Nie wiedziała, jak potoczyłby się ten ciąg zdarzeń, gdyby nie on, ale nie chciała nawet o tym myśleć.
Mogła wzmocnić go zaklęciem, nie pozwolić odpłynąć. Ale to nadszarpnęłoby tylko jego zdrowie mocniej -w dłuższej perspektywie. Nie wątpiła, że nie zapomniał swoich czarnomagicznych mocy, korzystał z nich cały ten czas - mówiła o tym jego wychudzona twarz, mówiły o tym jego zapadnięte oczy i blade usta. Potrzebował odpoczynku.
- Ignotusie - szepnęła, podchodząc bliżej niego, by wsunąć się pod jego ramię i całym ciałem przysłużyć mu za oparcie - przeciągając go z powrotem w kierunku łóżka, na którym leżał wcześniej - to tylko parę kroków, musiał dać radę. - Wypij to - dopiero, gdy usiadł, podała mu fiolkę wysuniętą z połów spódnicy, niewielką, błyszczącą zielonym szkłem i nieopisaną. Nie miała zwyczaju opisywać etykiet, kiedy robiła eliksiry na własny użytek - rozróżniała je po aromatach, barwach i buteleczkach.
I właśnie dlatego wiedziała, że ta nie zawierała trucizny - a słaby wywar, który powinien nieco wzmocnić jego ciało; silniejszy mógłby się okazać dla niego w tym stanie zbyt dużym szokiem - postawienie go na nogi w pełni było kwestią tygodni, nie godzin.
tu próbowałam bombino, ale mi nie wyszło
- Facio coma maxima - wyszeptała, przykładając własną różdżkę do jego skroni; nie wiedziała, ile czasu mogło mu zająć wybudzenie się z drętwoty, ale była pewna - że ze śpiączki nie zrobi tego bez jej wiedzy. Dopiero wtedy pozwoliła opaść powiekom, w myślach licząc do trzech. Ta chwila odprężenia - czyży - pozwoliła jej zebrać myśli na tyle, by spojrzeć na słaniającego się z nóg Mulcibera. Jej twarzy nie ozdobił ni uśmiech ni grymas, patrzyła, jak traci siły, nie mówiąc ni słowa, choć powinna podziękować. Nie musiał tego robić. Nie musiał się w to mieszać, ale jednak to zrobił, sporo ryzykując; nawet, jeśli ten człowiek nie byłby dla niego wyzwaniem, gdyby wcześniej stanął o własnych siłach pewniej, stary Mulciber ich teraz nie miał - a walka tylko mocniej nadwyrężyła jego siły. Zrobił to świadomie, czy dla niej? Sam nie miał w tym żadnego interesu, gdyby chciał widzieć ją martwą - już by ją taką zobaczył. Zalewała ją fala sprzecznych uczuć, rozdarcie między wdzięcznością a faktem, że jeszcze przed momentem przygotowywała się do zamordowania tego człowieka. Życie za życie, może to powinno być jego nagrodą. Czy znów postępowała głupio? Mylnie położone zaufanie tak wiele razy zwiodło ją na manowce - a jednak wciąż to robiła, jak wyjątkowo tępe zwierzę, które nie potrafi wyuczyć się podstawowego nawyku. Czy rzeczywiście - była jak ten ptak, który kolejny raz zamierza rozbić się o szybę? Prędzej czy później przypłaci to złamanym karkiem, wiedziała o tym. Podstawą jej funkcjonowania była kiedyś przysługa oddana w zamian za inną. Ale ten system rozpadł się jak domek z kart, gdy jej goście zaczęli się tylko domagać i niewiele dawać w zamian. Dziś - dziś Ignotus dał jej wolność. A może i życie. Nie wiedziała, jak potoczyłby się ten ciąg zdarzeń, gdyby nie on, ale nie chciała nawet o tym myśleć.
Mogła wzmocnić go zaklęciem, nie pozwolić odpłynąć. Ale to nadszarpnęłoby tylko jego zdrowie mocniej -w dłuższej perspektywie. Nie wątpiła, że nie zapomniał swoich czarnomagicznych mocy, korzystał z nich cały ten czas - mówiła o tym jego wychudzona twarz, mówiły o tym jego zapadnięte oczy i blade usta. Potrzebował odpoczynku.
- Ignotusie - szepnęła, podchodząc bliżej niego, by wsunąć się pod jego ramię i całym ciałem przysłużyć mu za oparcie - przeciągając go z powrotem w kierunku łóżka, na którym leżał wcześniej - to tylko parę kroków, musiał dać radę. - Wypij to - dopiero, gdy usiadł, podała mu fiolkę wysuniętą z połów spódnicy, niewielką, błyszczącą zielonym szkłem i nieopisaną. Nie miała zwyczaju opisywać etykiet, kiedy robiła eliksiry na własny użytek - rozróżniała je po aromatach, barwach i buteleczkach.
I właśnie dlatego wiedziała, że ta nie zawierała trucizny - a słaby wywar, który powinien nieco wzmocnić jego ciało; silniejszy mógłby się okazać dla niego w tym stanie zbyt dużym szokiem - postawienie go na nogi w pełni było kwestią tygodni, nie godzin.
tu próbowałam bombino, ale mi nie wyszło
bo ty jesteś
prządką
prządką
Naprzód wiódł ją jedynie instynkt. Brudny, szary świat rozmywał się przed oczyma, pląsał w tańcu, którego nie pojmowała, którego nie znała, a który jednocześnie wydawał się tak słodki. Pozwól sobie odpłynąć, odlecieć, wznieś się w powietrze i pozbądź rozdzierającego od środka bólu; czy to nie byłoby przepiękne? Mimo to grawitacja ściągała w dół, przytwierdzała małe stopy do podłoża, bezlitośnie przyciskając ją do zardzewiałych ram rzeczywistości. Z rany w brzuchu sączyła się krew. Wypływała obficie, nieuważna na bladą dłoń przyciśniętą do wyrwy w cielesnej framudze, w kaplicy zbrukanej zwątpieniem młodości. Złote włosy zaplecione w dwa warkocze rozpierzchły się na nokturnowskim wietrze, przesiąkły papierosowym dymem i wszechobecną zgnilizną. Intensywnie wonie zdawały się przeszywać ją na wskroś, tak mocno, że po kolejnych krokach nie znała niczego innego; prowadziły ją wprost do tutejszej lecznicy, a gdy na chybotliwych nogach wpadła do środka, przytłoczyły na tyle, by opadła w końcu na kolana. Poddawała się? Nie, jeszcze nie. Była przecież tak blisko. Tak blisko.
- Pom... - wydusiła z siebie, choć wtedy poczuła, jak treść skromnego śniadania podchodzi jej do gardła. Zwymiotowała, blednąc jeszcze mocniej; przypominała teraz kartkę nie tyle pergaminu, co najczystszego papieru, młoda, zbyt młoda, by umierać. Proszę, Merlinie, daj mi tylko odrobinę siły. - Pomocy - zawołała ochłapem pozostałych sił, głowę przycisnąwszy do zbawiennie chłodnej ściany. Plądrował ją wewnętrzny gorąc, skraplał czoło potem, przesiąkał materiał granatowej sukienki w obrębie torsu naznaczonej sporawą już plamą karminu; dziura w ciele była świeża, a każde wyplucie krwi namiętne, jak igranie życia z nieuchronnie nadchodzącą śmiercią. Nie pomagał, na pewno, wróżkowy pył, który dawno temu stracił swe ekscytujące właściwości. Pozostała po nim jedynie pustka. I pozostanie na wieki, jeśli rycerz na białym koniu nie wydostanie się z kartek pięknej baśni, by uratować ją od czerni wpełzającej do jej ciała przez głęboką ranę po pchnięciu nożem. Mała, słodka Bess, portowa tancereczka pozbawiona nadziei, nokturnowska laleczka pozbawiona przyszłości.
Spróbowała jeszcze wspiąć się po ścianie, wstać z klęczek, ale gdy tylko na parę centymetrów oderwała się od podłogi, zaraz opadła na nią z jeszcze większym cierpieniem. Kolory mieszały się w jedność. Meble i drewniane elementy rozmywały jak odlatujące wieczorną porą świetliki, coraz dalej, coraz dalej, tak wysoko, że nie mogła ich sięgnąć. Wydawało jej się teraz, że migotały nad samym sufitem; czy gdyby wyciągnęła rękę, również pozostałyby tak surowo niedostępne? - Pomocy - wyszeptała na granicy świadomości. Do tych świetlików, niech sprowadzą tu kogoś, kogokolwiek, stworzoną z ziół istotę dzierżącą w dłoniach lampion i remedium. - Zaśpiewajmy piosnkę świtu dla nich, utraconego kochanka, żałobnej rodziny... - zanuciła, choć tego - nie wiedziała już sama. Z półprzymkniętymi oczyma i purpurowymi wargami, nagle zimna, opętana samotnością. Powinnam była umrzeć na deskach baletowej sceny.
- Pom... - wydusiła z siebie, choć wtedy poczuła, jak treść skromnego śniadania podchodzi jej do gardła. Zwymiotowała, blednąc jeszcze mocniej; przypominała teraz kartkę nie tyle pergaminu, co najczystszego papieru, młoda, zbyt młoda, by umierać. Proszę, Merlinie, daj mi tylko odrobinę siły. - Pomocy - zawołała ochłapem pozostałych sił, głowę przycisnąwszy do zbawiennie chłodnej ściany. Plądrował ją wewnętrzny gorąc, skraplał czoło potem, przesiąkał materiał granatowej sukienki w obrębie torsu naznaczonej sporawą już plamą karminu; dziura w ciele była świeża, a każde wyplucie krwi namiętne, jak igranie życia z nieuchronnie nadchodzącą śmiercią. Nie pomagał, na pewno, wróżkowy pył, który dawno temu stracił swe ekscytujące właściwości. Pozostała po nim jedynie pustka. I pozostanie na wieki, jeśli rycerz na białym koniu nie wydostanie się z kartek pięknej baśni, by uratować ją od czerni wpełzającej do jej ciała przez głęboką ranę po pchnięciu nożem. Mała, słodka Bess, portowa tancereczka pozbawiona nadziei, nokturnowska laleczka pozbawiona przyszłości.
Spróbowała jeszcze wspiąć się po ścianie, wstać z klęczek, ale gdy tylko na parę centymetrów oderwała się od podłogi, zaraz opadła na nią z jeszcze większym cierpieniem. Kolory mieszały się w jedność. Meble i drewniane elementy rozmywały jak odlatujące wieczorną porą świetliki, coraz dalej, coraz dalej, tak wysoko, że nie mogła ich sięgnąć. Wydawało jej się teraz, że migotały nad samym sufitem; czy gdyby wyciągnęła rękę, również pozostałyby tak surowo niedostępne? - Pomocy - wyszeptała na granicy świadomości. Do tych świetlików, niech sprowadzą tu kogoś, kogokolwiek, stworzoną z ziół istotę dzierżącą w dłoniach lampion i remedium. - Zaśpiewajmy piosnkę świtu dla nich, utraconego kochanka, żałobnej rodziny... - zanuciła, choć tego - nie wiedziała już sama. Z półprzymkniętymi oczyma i purpurowymi wargami, nagle zimna, opętana samotnością. Powinnam była umrzeć na deskach baletowej sceny.
I show not your face but your heart's desire
Przechyliła fiolkę podaną Ignotusowi, pomagając przedostać się całej zawartości leku do gardła śmierciożercy. Chwilowy przebłysk świadomości, wysiłek, który ją ocalił, musiał kosztować go wiele, bo mężczyzna zdawał się odpływać. Jego spojrzenie stawało się coraz bardziej mętne, nieprzytomne i nieobecne, nie słyszała jego głosu, nie reagował na jej słowa. Odruchowo sięgnęła dłonią jego szyi, próbując wybadać puls - przez dłuższą chwilę upewniając się, że nie spada. Wydawał się stabilny - lek mógł przecież nasilić objawy choroby, nie był łatwo przyswajalny. Terapia nie przechodziła bez bólu. Ujęła jego głowę między dłonie, pomagając mu złożyć się z powrotem na pryczy - nic nie było mu teraz tak potrzebne, jak sen. Będzie nawet lepiej, jeśli się mu odda. Dopiero, kiedy Ignotus odpłynął, zdecydowała się zwrócić raz jeszcze do nieznajomego:
- Bombino! - wypowiedziała inkantację zaklęcia, zamieniając śniącego mężczyznę w śniącą żabę. Następnie zdjęła z półek słój i wrzuciła go - z obrzydzeniem - do jednego z nich, zamierzała wieczorem stanąć nad kotłem; wrzuci go do któregoś z wywarów - jako ich składnik. Lecz w momencie, w którym zakręcała słój, usłyszała z sieni ciche odgłosy. Z wolna wyszła, odnajdując spojrzeniem dziewczynę.
- Nie ruszaj się - poleciła, odkładając zamknięty słój na bok. W połach długiej czarnej spódnicy odnalazła różdżkę, na rękojeści której nerwowo zacisnęła dłoń, szybkim krokiem zbliżając się do czarownicy. - Masz pieniądze? - Nie pracowała za darmo, tutaj obowiązywały jasne reguły. Chciała wierzyć, że młodość jej nie wzruszała, czuła wszak względem niej ukłucie zazdrości, ale przecież ta dziewczyna była... jeszcze dzieckiem. Dopiero, kiedy się do niej zbliżyła, dostrzegła, jak poważne było krwawienie. Jej cichy głos niósł łabędzi śpiew, być może jej ostatnie tchnienie. Przykucnęła przy niej, wprawionym ruchem dłoni unosząc jej powiekę, by dostrzec stan oczu. Brała, oczywiście, że tak. - Słyszysz mnie, dziewczyno? - Ślad po narkotykach nie był jednak silny, nie przyszła tu pod wpływem; coś musiało wydarzyć się dużo wcześniej. Powiodła spojrzenie po jej twarzy, po czym - bez ostrzeżenia, wyglądało na to, że nie miało to już dla niej większego znaczenia - rozpięła jej bluzkę, by odnaleźć krwawiącą ranę. Wydawała się poważna.
- Jesteś w stanie mi powiedzieć, co się stało? - Nie ustępowała w pytaniach, wysiłkach, by nawiązać z nią kontakt. Kątem oka dostrzegła sylwetkę dziewczynki w drzwiach, przyszła tu z podwórka za nieoczekiwanym gościem. - Potrzebuję świeżej wody i opatrunków, Lysandro - zwróciła się do niej, nie przenosząc nawet ku niej spojrzenia. Usłyszała tylko tupot stóp przez korytarz - kiedy jej córka pobiegla do kuchni. - Nie przestawaj, śpiewaj - poleciła krótko, rana, którą odsłoniła, cudem ominęła najważniejsze organy, ale krwawiła już od pewnego czasu i wciąż mogła doprowadzić do śmierci. Z wykrwawienia, osłabienia. - Jutro wzejdzie krwawe słońce, znów opadną łzy. Dla nich, dla nich łzy nigdy nie przestaną płynąć - zaśpiewała razem z nią, zbierając fragmentem jej odzienia krew z okolic pulsującej rany. - Purus - szepnęła. - Vis Ricora - szeptała nad jej ciałem dalej. - Curatio Vulnera Maxima - jej różdżka poruszała się nad raną powolnym okrężnym ruchem, kiedy usiłowała stłumić krwawienie, zatrzymać je - wreszcie. Zbyt późno.
rzut na bombino
- Bombino! - wypowiedziała inkantację zaklęcia, zamieniając śniącego mężczyznę w śniącą żabę. Następnie zdjęła z półek słój i wrzuciła go - z obrzydzeniem - do jednego z nich, zamierzała wieczorem stanąć nad kotłem; wrzuci go do któregoś z wywarów - jako ich składnik. Lecz w momencie, w którym zakręcała słój, usłyszała z sieni ciche odgłosy. Z wolna wyszła, odnajdując spojrzeniem dziewczynę.
- Nie ruszaj się - poleciła, odkładając zamknięty słój na bok. W połach długiej czarnej spódnicy odnalazła różdżkę, na rękojeści której nerwowo zacisnęła dłoń, szybkim krokiem zbliżając się do czarownicy. - Masz pieniądze? - Nie pracowała za darmo, tutaj obowiązywały jasne reguły. Chciała wierzyć, że młodość jej nie wzruszała, czuła wszak względem niej ukłucie zazdrości, ale przecież ta dziewczyna była... jeszcze dzieckiem. Dopiero, kiedy się do niej zbliżyła, dostrzegła, jak poważne było krwawienie. Jej cichy głos niósł łabędzi śpiew, być może jej ostatnie tchnienie. Przykucnęła przy niej, wprawionym ruchem dłoni unosząc jej powiekę, by dostrzec stan oczu. Brała, oczywiście, że tak. - Słyszysz mnie, dziewczyno? - Ślad po narkotykach nie był jednak silny, nie przyszła tu pod wpływem; coś musiało wydarzyć się dużo wcześniej. Powiodła spojrzenie po jej twarzy, po czym - bez ostrzeżenia, wyglądało na to, że nie miało to już dla niej większego znaczenia - rozpięła jej bluzkę, by odnaleźć krwawiącą ranę. Wydawała się poważna.
- Jesteś w stanie mi powiedzieć, co się stało? - Nie ustępowała w pytaniach, wysiłkach, by nawiązać z nią kontakt. Kątem oka dostrzegła sylwetkę dziewczynki w drzwiach, przyszła tu z podwórka za nieoczekiwanym gościem. - Potrzebuję świeżej wody i opatrunków, Lysandro - zwróciła się do niej, nie przenosząc nawet ku niej spojrzenia. Usłyszała tylko tupot stóp przez korytarz - kiedy jej córka pobiegla do kuchni. - Nie przestawaj, śpiewaj - poleciła krótko, rana, którą odsłoniła, cudem ominęła najważniejsze organy, ale krwawiła już od pewnego czasu i wciąż mogła doprowadzić do śmierci. Z wykrwawienia, osłabienia. - Jutro wzejdzie krwawe słońce, znów opadną łzy. Dla nich, dla nich łzy nigdy nie przestaną płynąć - zaśpiewała razem z nią, zbierając fragmentem jej odzienia krew z okolic pulsującej rany. - Purus - szepnęła. - Vis Ricora - szeptała nad jej ciałem dalej. - Curatio Vulnera Maxima - jej różdżka poruszała się nad raną powolnym okrężnym ruchem, kiedy usiłowała stłumić krwawienie, zatrzymać je - wreszcie. Zbyt późno.
rzut na bombino
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3, 47, 40
'k100' : 3, 47, 40
Nie usłyszała. Pierwsze pytanie rozmyło się na granicy ulatującej świadomości, przeszyło ją chłodnym tchnieniem wiatru, który często towarzyszył portowym ciemnościom; dopiero potem, kiedy palce podsunęły do góry wątłe ciało powieki, zarejestrowała ciepło czyjegoś dotyku. A więc nie była tu sama. Nadciągnął rycerz, przyszedł jej z pomocą, choć głos miał piękniejszy niż wszelka męska struna. Mogłaby rozpłynąć się w tej chwilowej melodii i odejść wraz z jej orkiestrą, po prostu pozwolić sobie zasnąć - jednak dłoń powędrowała do tylnej kieszeni sukienki i wydobywała z połów materiału wszystkie monety, jakie była zdolna tam znaleźć. Nie było ich wiele, nominały pozostawiały sporo do życzenia, ale za baletowe występy wśród odoru ryb i alkoholu nie płacono sowicie. Utracona kariera kosztowała nie tylko godność, ale i standardy.
- Przepraszam - że ci przeszkadzam, że przychodzę tu taka, że nie mam ze sobą więcej galeonów. To, co posiadała, upadło z głuchym brzdękiem na podłogę, Bess nie była w stanie utrzymać nawet ciężaru pieniędzy, zanim te pozbawiły ją resztek sił i sprawiły, że jeszcze mocniej osunęła się w sobie. Bała się, nieświadomie. Lecz z drugiej strony co jej pozostało z tego marnego życia? Zamknięta szkoła baletowa, oczekujący wyroku ojciec, brudne, niespełniające już podstawowego założenia puenty, bowiem nie stać jej było na nową parę, nie teraz, gdy życie z wygodnego pokoju o różanych ścianach przeniosło się do wynajmowanej za kilka groszy sypialni w zapyziałej karczmie. Została sama, ale nie wykrwawiała się sama. Nikt nie powinien.
- B-brudny Joe - wysapała; imię mówiło więcej niż inne słowo wyplute w tym stanie, nokturnowski wyga przepadał za młodymi dziewczętami, nie zaś za ich butną odmową i odwróceniem się na pięcie, by zwiać gdzie pieprz rośnie. Obiecał, że pożałuje, a ona pożałowała. Ale nie odebrał jej tego, co ostało się z dumy wschodzącej niegdyś gwiazdy; nie położył na niej oślizgłych łap, jedynie wepchnął sztylet w brzuch i pozwolił jej czołgać się do dziury, w której mogłaby zdechnąć. Bess odchyliła głowę i mocno oparła ją o ścianę, spojrzeniem błądząc gdzieś po drewnianym suficie. Zapach ziół zdawał się wypełniać już każdą z jej kończyn. Zatańczyłaby wśród ich woni.
- Za żeglarzem wzdycha matka, nie zobaczy syna więcej, niech opadnie krwawe słońce, niech... niech pochłoną go syreny - kontynuowała słabym głosem, a inkantacje rzucone przez czarownicę zdawały się uzyskiwać pożądany efekt. Biel pożerająca delikatną twarz wydawała się ustąpić przed nikłym rumieńcem, ból zelżał, a rana w końcu zasklepiła, pozwalając jej wziąć długi, gwałtowny oddech.
Powoli wracała do niej świadomość.
- Dziękuję - wyszeptała, coraz mniej obezwładniona zraszającą czoło potem gorączką. Wciąż pragnęła przespać się choćby na kilka, kilkanaście minut, ale lecznicze zabiegi póki co skutecznie przekierowywały uwagę. - Och, dziękuję - na miejscu agonii pojawiała się ulga, zbawienna, upragniona, jak wiadro zimnej wody dla zagubionego na pustyni. Ale sił wciąż miała niewiele. - Pozwól mi tu zasnąć, proszę, tylko na chwilę - zabłagała wreszcie, powoli przymknąwszy powieki.
- Przepraszam - że ci przeszkadzam, że przychodzę tu taka, że nie mam ze sobą więcej galeonów. To, co posiadała, upadło z głuchym brzdękiem na podłogę, Bess nie była w stanie utrzymać nawet ciężaru pieniędzy, zanim te pozbawiły ją resztek sił i sprawiły, że jeszcze mocniej osunęła się w sobie. Bała się, nieświadomie. Lecz z drugiej strony co jej pozostało z tego marnego życia? Zamknięta szkoła baletowa, oczekujący wyroku ojciec, brudne, niespełniające już podstawowego założenia puenty, bowiem nie stać jej było na nową parę, nie teraz, gdy życie z wygodnego pokoju o różanych ścianach przeniosło się do wynajmowanej za kilka groszy sypialni w zapyziałej karczmie. Została sama, ale nie wykrwawiała się sama. Nikt nie powinien.
- B-brudny Joe - wysapała; imię mówiło więcej niż inne słowo wyplute w tym stanie, nokturnowski wyga przepadał za młodymi dziewczętami, nie zaś za ich butną odmową i odwróceniem się na pięcie, by zwiać gdzie pieprz rośnie. Obiecał, że pożałuje, a ona pożałowała. Ale nie odebrał jej tego, co ostało się z dumy wschodzącej niegdyś gwiazdy; nie położył na niej oślizgłych łap, jedynie wepchnął sztylet w brzuch i pozwolił jej czołgać się do dziury, w której mogłaby zdechnąć. Bess odchyliła głowę i mocno oparła ją o ścianę, spojrzeniem błądząc gdzieś po drewnianym suficie. Zapach ziół zdawał się wypełniać już każdą z jej kończyn. Zatańczyłaby wśród ich woni.
- Za żeglarzem wzdycha matka, nie zobaczy syna więcej, niech opadnie krwawe słońce, niech... niech pochłoną go syreny - kontynuowała słabym głosem, a inkantacje rzucone przez czarownicę zdawały się uzyskiwać pożądany efekt. Biel pożerająca delikatną twarz wydawała się ustąpić przed nikłym rumieńcem, ból zelżał, a rana w końcu zasklepiła, pozwalając jej wziąć długi, gwałtowny oddech.
Powoli wracała do niej świadomość.
- Dziękuję - wyszeptała, coraz mniej obezwładniona zraszającą czoło potem gorączką. Wciąż pragnęła przespać się choćby na kilka, kilkanaście minut, ale lecznicze zabiegi póki co skutecznie przekierowywały uwagę. - Och, dziękuję - na miejscu agonii pojawiała się ulga, zbawienna, upragniona, jak wiadro zimnej wody dla zagubionego na pustyni. Ale sił wciąż miała niewiele. - Pozwól mi tu zasnąć, proszę, tylko na chwilę - zabłagała wreszcie, powoli przymknąwszy powieki.
I show not your face but your heart's desire
Sień
Szybka odpowiedź