Sień
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Przyjęła monety z rąk dziewczyny, przekładając między palcami krążki, aż zniknęły w kieszeni długiej spódnicy; nie przeliczyła ich, szacowała na oko i zdawało jej się, że było ich zbyt mało. Nie zwróciła na to większej uwagi, odczuwając w stosunku do tej dziewczyny lichy cień współczucia. Napatrzyła się już na cierpienie, ale to młode zawsze wzbudzało pewien sprzeciw; młode i naiwne. Nie zareagowała na ciche przeprosiny, nie były jej wcale potrzebne. Pewnych słów nei należało wręcz rzucać na wiatr - po czym skrzywila sie z niekrytym niesmakiem, choć nieprzytomna dziewczyna nie mogła pewnie tego dostrzec, na dźwięk wypowiedzianego imienia. Im mocniej przyrastała do tego miejsca, tym bardziej czuła się za nie odpowiedzialna - za nie i za dziewczęta, które gubiły się w tych stronach, dokładnie tak jak ona - wiele lat temu.
- Stary pierdziel, dalej to robi? - mruknęła, podwijając materiał bluzki dziewczyny, jej strzępy, by dokładniej przyjrzeć się ranie. Wyglądała na głęboką, ale chyba ominęła najważniejsze narządy. Odkażona i lekko zatamowana, zdawała się być już przynajmniej stabilną. Niewerbalne accio przyciągnęło do niej igłę i nici, najbezpieczniej będzie zrobić to tradycyjnie. Sięgnęła dłonią jej policzka, prostując jej twarz - usiłując napotkać jej spojrzenie, po części by spojrzeć w jej oczy i upewnić się, że wszystko było z nią w porządku, a po części chcąc jej przekazać, że stała obok. Nie kontaktowała, chyba o tym nawet nie wiedziała - ale straciła dużo krwi. Nie mogła utracić przytomności teraz. - Jestem tu, słyszysz mnie? Zostań ze mną, walcz. Walcz - albo zginiesz. - Nici opadły lekko na podłogę przy niej, zaraz pojawiła się też dziewczynka z wodą - Cassandra zanurzyła w niej opatrunek, by zetrzeć krew z ciała dziewczyny, przemyć okolice rany. Inkantacja facere wybrzmiała, podrywając do lotu igłę i nici, kiedy szeptała zaklęcia uśmierzające ból. - Patrz na mnie - powtarzała, widok rany mógłby być szokiem. - Śpiewaj dalej - Tak łatwo było kontrolować ból, głos wiele mówił, alarmował od razu. Musiała wiedzieć. - Pośród syren jego kości rozpierzchną się w piasku ziarnach - podśpiewywała jej ze spokojem, chcąc ją przy sobie zatrzymać. Wracające barwy skóry zdradzały, że skutecznie. Wyciągnęła ku niej ramię, wydawała się drobna, powinna dać radę jej pomóc wstać. Widmo utraty życia zostało odegnane.
- Wystarczy, nic już nie mów - przestrzegła. - Oszczędzaj siły. Powstań, pomogę ci. Teraz coś zjesz, wzmocnisz się. Zostaniesz u mnie na noc - mówiła dalej, prowadząc ją do kuchni. Ciepły rosół powinien ją trochę ożywić. - Jutro spojrzę, jak goi się rana. Jesteś tu bezpieczna, sukinsyn tu nie wejdzie. - Dobrze wiedział, że Cassandra była chroniona. Wszyscy już wiedzieli - była jednym z ludzi Czarnego Pana, a takim niewielu zamierzało się narażać. Powinna porozmawiać z przyjaciółmi i poprosić, by wreszcie pozbyli się tego człowieka - ostatecznie.
- Stary pierdziel, dalej to robi? - mruknęła, podwijając materiał bluzki dziewczyny, jej strzępy, by dokładniej przyjrzeć się ranie. Wyglądała na głęboką, ale chyba ominęła najważniejsze narządy. Odkażona i lekko zatamowana, zdawała się być już przynajmniej stabilną. Niewerbalne accio przyciągnęło do niej igłę i nici, najbezpieczniej będzie zrobić to tradycyjnie. Sięgnęła dłonią jej policzka, prostując jej twarz - usiłując napotkać jej spojrzenie, po części by spojrzeć w jej oczy i upewnić się, że wszystko było z nią w porządku, a po części chcąc jej przekazać, że stała obok. Nie kontaktowała, chyba o tym nawet nie wiedziała - ale straciła dużo krwi. Nie mogła utracić przytomności teraz. - Jestem tu, słyszysz mnie? Zostań ze mną, walcz. Walcz - albo zginiesz. - Nici opadły lekko na podłogę przy niej, zaraz pojawiła się też dziewczynka z wodą - Cassandra zanurzyła w niej opatrunek, by zetrzeć krew z ciała dziewczyny, przemyć okolice rany. Inkantacja facere wybrzmiała, podrywając do lotu igłę i nici, kiedy szeptała zaklęcia uśmierzające ból. - Patrz na mnie - powtarzała, widok rany mógłby być szokiem. - Śpiewaj dalej - Tak łatwo było kontrolować ból, głos wiele mówił, alarmował od razu. Musiała wiedzieć. - Pośród syren jego kości rozpierzchną się w piasku ziarnach - podśpiewywała jej ze spokojem, chcąc ją przy sobie zatrzymać. Wracające barwy skóry zdradzały, że skutecznie. Wyciągnęła ku niej ramię, wydawała się drobna, powinna dać radę jej pomóc wstać. Widmo utraty życia zostało odegnane.
- Wystarczy, nic już nie mów - przestrzegła. - Oszczędzaj siły. Powstań, pomogę ci. Teraz coś zjesz, wzmocnisz się. Zostaniesz u mnie na noc - mówiła dalej, prowadząc ją do kuchni. Ciepły rosół powinien ją trochę ożywić. - Jutro spojrzę, jak goi się rana. Jesteś tu bezpieczna, sukinsyn tu nie wejdzie. - Dobrze wiedział, że Cassandra była chroniona. Wszyscy już wiedzieli - była jednym z ludzi Czarnego Pana, a takim niewielu zamierzało się narażać. Powinna porozmawiać z przyjaciółmi i poprosić, by wreszcie pozbyli się tego człowieka - ostatecznie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Skinęła leciutko głową, choć równie dobrze mogło jej się wydawać, że to zrobiła - Joe z coraz większą swobodą panoszył się po dzielnicy, rozrastał niczym toksyna, mackami sięgając po co ładniejszą dziewoję, by wykorzystać ją jednej nocy i gnębić przez resztę życia groźbami porachowania kości. Takie panowały tu zasady. Przypominał dorosłego marmita skręcającego karki wszelkiemu życiu, które pojawiało się u jego boku choćby na chwilę. A ona stała się właśnie taką ofiarą, uciekła, lecz wiedziała, że to nie koniec. Nie bez powodu pozwolił jej czołgać się do pozornego bezpieczeństwa, śmiejąc się przy tym w niebogłosy. Znów ją dorwie, będzie czekał, a Bess znów odmówi. Chyba.
- Nie umiem, nie umiem - dyszała; nie umiem walczyć, przeciwstawić się pustce, która mnie wypełnia, chociaż wiem, że jesteś obok. Jednak mimo swych słów wciąż utrzymywała się na powierzchni wątłej świadomości, nie przymykając już oczu, wsłuchana w łagodny lecz stanowczy głos uzdrowicielki. Ładnie śpiewała. Gdzieś u jej boku zamajaczyła mała dziewczynka, czy ten głos był efektem nuconych do snu kołysanek? Jeśli tak, miała szczęście. Bess wzięła głębszy oddech, choć poczuła wtedy, jak jej brzuch fantomowo rozdziera się jeszcze bardziej, i dokończyła piosnkę, którą wspólnie przywołały z odmętów pamięci. Była smutna, odpowiednia, bo dziewczyna tak właśnie się czuła - jakby jej oczyszczone z mięsa kości układały się na dnie czarnego oceanu, pośród pląsających dookoła syren. Igła zszywająca ranę sprawiała, że drżała w przypływie bólu. Ale wytrzymała to dzięki Cassandrze, wstając później z podłogi z jej pomocą, trochę chwiejna, niestabilna i skołowana, wciąż smagana resztkami gorączki.
Zostanie tu na noc. Nie wróci do zimnej kamienicy przesiąkniętej grzybem i wilgocią, nie będzie musiała samotnie pałętać się na ulicy w strachu, czy Joe nie czaił się za rogiem. Merlin był jednak dobry... Nie, nie on, to ta kobieta, która mimo niewystarczającego zarobku okazywała jej miłe serce. Bess oparła się o jej ramię, ułożyła nań głowę, nie zamykając jednak oczu, jeszcze nie teraz. Będzie walczyć. Sukinsyn tu nie wejdzie.
- Dziękuję ci - wyszeptała w wytchnieniu. Rana bolała, ale medyczna pomoc sprawiła, że miała w sobie choć odrobinę więcej sił, wystarczająco, by ruszyć wraz z Cassandrą w dół korytarza do kuchni, gdzie pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy mogła uraczyć się domowym rosołem. - Jesteś taka... taka dobra - wypowiedziała cicho znad półmisku z parującą zupą, gdy oczy zaszkliły się wzruszeniem. Mówiła szczerze. - Wiem, że nie zapłaciłam za dużo... Ale odpracuję twoją pomoc, jeśli mi pozwolisz - zaoferowała. Może i była wciąż ledwo przytomna, może nie myślała trzeźwo, ale mama uczyła ją kiedyś, że szlachetne uczynki należy szanować. Bess wzięła więc sobie te słowa do serca, chciała odpłacić się Cassandrze należycie, kiedy już wrócą jej siły i będzie zdolna choćby do szorowania podłogi w lecznicy.
zt x2
- Nie umiem, nie umiem - dyszała; nie umiem walczyć, przeciwstawić się pustce, która mnie wypełnia, chociaż wiem, że jesteś obok. Jednak mimo swych słów wciąż utrzymywała się na powierzchni wątłej świadomości, nie przymykając już oczu, wsłuchana w łagodny lecz stanowczy głos uzdrowicielki. Ładnie śpiewała. Gdzieś u jej boku zamajaczyła mała dziewczynka, czy ten głos był efektem nuconych do snu kołysanek? Jeśli tak, miała szczęście. Bess wzięła głębszy oddech, choć poczuła wtedy, jak jej brzuch fantomowo rozdziera się jeszcze bardziej, i dokończyła piosnkę, którą wspólnie przywołały z odmętów pamięci. Była smutna, odpowiednia, bo dziewczyna tak właśnie się czuła - jakby jej oczyszczone z mięsa kości układały się na dnie czarnego oceanu, pośród pląsających dookoła syren. Igła zszywająca ranę sprawiała, że drżała w przypływie bólu. Ale wytrzymała to dzięki Cassandrze, wstając później z podłogi z jej pomocą, trochę chwiejna, niestabilna i skołowana, wciąż smagana resztkami gorączki.
Zostanie tu na noc. Nie wróci do zimnej kamienicy przesiąkniętej grzybem i wilgocią, nie będzie musiała samotnie pałętać się na ulicy w strachu, czy Joe nie czaił się za rogiem. Merlin był jednak dobry... Nie, nie on, to ta kobieta, która mimo niewystarczającego zarobku okazywała jej miłe serce. Bess oparła się o jej ramię, ułożyła nań głowę, nie zamykając jednak oczu, jeszcze nie teraz. Będzie walczyć. Sukinsyn tu nie wejdzie.
- Dziękuję ci - wyszeptała w wytchnieniu. Rana bolała, ale medyczna pomoc sprawiła, że miała w sobie choć odrobinę więcej sił, wystarczająco, by ruszyć wraz z Cassandrą w dół korytarza do kuchni, gdzie pierwszy raz od wielu, wielu miesięcy mogła uraczyć się domowym rosołem. - Jesteś taka... taka dobra - wypowiedziała cicho znad półmisku z parującą zupą, gdy oczy zaszkliły się wzruszeniem. Mówiła szczerze. - Wiem, że nie zapłaciłam za dużo... Ale odpracuję twoją pomoc, jeśli mi pozwolisz - zaoferowała. Może i była wciąż ledwo przytomna, może nie myślała trzeźwo, ale mama uczyła ją kiedyś, że szlachetne uczynki należy szanować. Bess wzięła więc sobie te słowa do serca, chciała odpłacić się Cassandrze należycie, kiedy już wrócą jej siły i będzie zdolna choćby do szorowania podłogi w lecznicy.
zt x2
I show not your face but your heart's desire
21.09
Przybyła tak jak zapowiedziała. Szeptem, złamana, przerażona - lecz zapowiedziała, nie mając większego wyboru ani nie pozwalając myślom błądzić w kierunku nieuzasadnionych wątpliwości. Po wszystkim, co widziała, co przeżyła, nie było na nie dłużej miejsca. Za kimkolwiek podążała, wpierw niezbyt świadomie, z czasem coraz samodzielniej, nie mógł być tylko zwykłym człowiekiem; był kimś więcej, a dla niej i dla innych, którzy spędzili tę noc w otchłaniach Gringotta nie istniała droga odwrotu. Pewnie nie istniała od dawna. Może wystraszyłoby ją to bardziej, gdyby rzeczywiście pragnęła ucieczki, ale na taką żądzę była nazbyt wyczerpana. Nie analizowała swojej sytuacji krok po kroku, nie próbowała szukać rozwiązania prostymi schematami korzyści i strat, którymi tak lubiła zasłaniać się w przeszłości, a które obecnie wydawały się dziecinne, nie mające znaczenia. O skutkach długofalowych dzisiejszej nocy będzie myśleć później, skołatany mózg odmawiał przyjęcia czegokolwiek więcej. Nie myślała o niczym, szumy w uszach ustały i jej umysł był pusty, kiedy wczesnym rankiem, gdy niebo było jeszcze blade (może o szóstej, może siódmej) wybrała się w pieszą drogę na Nokturn. Jedyne co zdążyła zrobić, to zahaczyć o mieszkanie w celu porwania stamtąd peleryny. Narzuciła ją na siebie, na zrujnowany, czarny płaszcz, nie próbując oczyszczać niczego i wyruszając w drogę w ten sposób - śmierdząca krwią, krzywo stawiająca stopy, z kapturem nasuniętym na brudną twarz.
Dzięki uprzejmości Belviny nie doskwierała jej już cięta rana na plecach, wiedziała jednak, że pozostawiła po sobie paskudną bliznę. Za żadne skarby nie pozwoliła za to zmienić sobie ubrań, nie chciała tracić cennych minut. Jedynie zakurzony bandaż na kikucie, na który ona nie ośmielała się jeszcze nawet spoglądać. Peleryna ograniczała jej pole widzenia, bruk falował pod podeszwami, a światło latarni oślepiało, gdy unosiła wyżej brodę. Odnosiła wrażenie, że nim dotarła pod drzwi lecznicy Cassandry minęła masa czasu, ale słońce wcale nie wisiało znacząco wyżej. Nie marnowała sił na grzeczność, załomotała w drzwi raz i wtargnęła do środka, zrzucając za progiem kaptur, by pokazać się stróżującemu trollowi. Czekała tam na uzdrowicielkę, podpierając się przedramieniem o ścianę.
- Cassandra! Cassandra, to ja, Elvira! - zawołała przed trollem, a potem zakrztusiła się pyłem i pozostałą w ustach skrzepłą krwią, na moment przykładając spocone czoło do dłoni. - Ile masz rannych? Przyszłam ci pomóc. - Spróbowała oderwać palce od drewnianych ścian, lecz natychmiast zakręciło jej się w głowie. - Daj mi kogoś. Pomogę - oświadczyła jednak uparcie, zaciskając mocno zęby i zerkając nerwowo na własne rozdygotane kolano.
Przesunęła się nieco, wchodząc w zasięg słabego światła świec. Blond włosy miała rozczochrane, lepiące się do skroni i ramion, twarz poszarzałą z wyczerpania; pod peleryną nosiła wciąż te same spodnie i płaszcz przesiąknięte posoką swoją oraz Francisa, a jedynym fragmentem w tym obrazie, który sprawiał wrażenie czystego, był niedawno zmieniony opatrunek na ręce odciętej w okolicach łokcia.
- To nic - mruknęła, chcąc wywrócić oczami, ale gdy już to zrobiła, świat nie wrócił do poprzedniego kształtu, widok przysłoniły czarne cienie.
Mimo przepełnionych brawurą chęci, bezładnie osunęła się po ścianie.
Przybyła tak jak zapowiedziała. Szeptem, złamana, przerażona - lecz zapowiedziała, nie mając większego wyboru ani nie pozwalając myślom błądzić w kierunku nieuzasadnionych wątpliwości. Po wszystkim, co widziała, co przeżyła, nie było na nie dłużej miejsca. Za kimkolwiek podążała, wpierw niezbyt świadomie, z czasem coraz samodzielniej, nie mógł być tylko zwykłym człowiekiem; był kimś więcej, a dla niej i dla innych, którzy spędzili tę noc w otchłaniach Gringotta nie istniała droga odwrotu. Pewnie nie istniała od dawna. Może wystraszyłoby ją to bardziej, gdyby rzeczywiście pragnęła ucieczki, ale na taką żądzę była nazbyt wyczerpana. Nie analizowała swojej sytuacji krok po kroku, nie próbowała szukać rozwiązania prostymi schematami korzyści i strat, którymi tak lubiła zasłaniać się w przeszłości, a które obecnie wydawały się dziecinne, nie mające znaczenia. O skutkach długofalowych dzisiejszej nocy będzie myśleć później, skołatany mózg odmawiał przyjęcia czegokolwiek więcej. Nie myślała o niczym, szumy w uszach ustały i jej umysł był pusty, kiedy wczesnym rankiem, gdy niebo było jeszcze blade (może o szóstej, może siódmej) wybrała się w pieszą drogę na Nokturn. Jedyne co zdążyła zrobić, to zahaczyć o mieszkanie w celu porwania stamtąd peleryny. Narzuciła ją na siebie, na zrujnowany, czarny płaszcz, nie próbując oczyszczać niczego i wyruszając w drogę w ten sposób - śmierdząca krwią, krzywo stawiająca stopy, z kapturem nasuniętym na brudną twarz.
Dzięki uprzejmości Belviny nie doskwierała jej już cięta rana na plecach, wiedziała jednak, że pozostawiła po sobie paskudną bliznę. Za żadne skarby nie pozwoliła za to zmienić sobie ubrań, nie chciała tracić cennych minut. Jedynie zakurzony bandaż na kikucie, na który ona nie ośmielała się jeszcze nawet spoglądać. Peleryna ograniczała jej pole widzenia, bruk falował pod podeszwami, a światło latarni oślepiało, gdy unosiła wyżej brodę. Odnosiła wrażenie, że nim dotarła pod drzwi lecznicy Cassandry minęła masa czasu, ale słońce wcale nie wisiało znacząco wyżej. Nie marnowała sił na grzeczność, załomotała w drzwi raz i wtargnęła do środka, zrzucając za progiem kaptur, by pokazać się stróżującemu trollowi. Czekała tam na uzdrowicielkę, podpierając się przedramieniem o ścianę.
- Cassandra! Cassandra, to ja, Elvira! - zawołała przed trollem, a potem zakrztusiła się pyłem i pozostałą w ustach skrzepłą krwią, na moment przykładając spocone czoło do dłoni. - Ile masz rannych? Przyszłam ci pomóc. - Spróbowała oderwać palce od drewnianych ścian, lecz natychmiast zakręciło jej się w głowie. - Daj mi kogoś. Pomogę - oświadczyła jednak uparcie, zaciskając mocno zęby i zerkając nerwowo na własne rozdygotane kolano.
Przesunęła się nieco, wchodząc w zasięg słabego światła świec. Blond włosy miała rozczochrane, lepiące się do skroni i ramion, twarz poszarzałą z wyczerpania; pod peleryną nosiła wciąż te same spodnie i płaszcz przesiąknięte posoką swoją oraz Francisa, a jedynym fragmentem w tym obrazie, który sprawiał wrażenie czystego, był niedawno zmieniony opatrunek na ręce odciętej w okolicach łokcia.
- To nic - mruknęła, chcąc wywrócić oczami, ale gdy już to zrobiła, świat nie wrócił do poprzedniego kształtu, widok przysłoniły czarne cienie.
Mimo przepełnionych brawurą chęci, bezładnie osunęła się po ścianie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
W końcu, przez podane eliksiry, zapadła w sen. Sen głęboki, lecz niespokojny. Sen, z którego chciała, lecz nie potrafiła się wyrwać. Pełen koszmarów, martwych ciał, dziwnych szeptów. Raz była w nich znów w podziemiach Gringotta, a zaraz znów tam. Po drugiej stronie. Spała tylko kilka godzin, lecz koszmarów tych było tak wiele i trwały tak długo, jakby spędziła w tych marach całą wieczność. Tak jak tam.
Najpierw poczuła ostry, drażniący zapach ziół. Znów przekonała się jak wiele ich tu jest, gdy tylko rozchyliła powieki i spojrzała na sufit. Przez kilka chwil nie wiedziała gdzie jest. Nie miała pojęcia co to za ciasne, niewielkie pomieszczenie, pełne ziół i dziwnych roślin, gdzie pod ścianą postawiono dla niej łóżko. Ta ciasnota zaczęła ją przytłaczać i skuliła się pod kocem, czując jak szybciej zaczyna bić jej serce, bo gdy spojrzała na podłogę... Całą splamiona była krwią. Czyją? jej własną? Odrzuciła wtedy w panice koc i zaczęła oglądać własne ciało, w poszukiwaniu ran, żadnej jednak nie znalazła. Jeszcze kilka godzin wcześniej pod bladą skórą widać było poczerniałe żyły, na całym ciele, teraz ledwie je dostrzegała.
Nerwowo zaczęła szukać różdżki. Cisowego drewienka nie było ani pod poduszką, ani na podłodze koło posłania, ani na parapecie, ani nigdzie. Nie mogła go znaleźć i wpadała w panikę. Dlaczego nie miała swojej różdżki? Kto jej ją zabrał? Straciła ją w Gringocie? Oddech Sigrun stawał się coraz płytszy i niespokojny.
Odwróciła się, opierając o zamknięte drzwi, a wtedy krzyknęła z przerażeniem. W tym maleńkim pomieszczeniu nagle znalazły się dwa martwe ciała - Theodore Wilkes leżał bez życia na podłodze, a Alphard wykrwawiał się na posłaniu. Oczy miał szeroko otwarte, patrzyły wprost na nią, z wyrzutem i nienawiścią. Poczuła jakiś uścisk na żołądku.
Usłyszała głos zza drzwi. Znalazła się przy nich natychmiast, ignorując ból mięśni, szarpnęła za klamkę, lecz pozostały zamknięte. Próbowała jeszcze kilka razy, uparcie i bez zrozumienia, ze nic nie zdziała bez różdżki, aż w końcu przytknęła ucho do drzwi i nasłuchiwała. Glosy były przytłumione, na początku nie rozumiała poszczególnych słów, lecz w końcu w jednym z nich rozpoznała... Elvirę Multon. Co tu robiła ta zdradziecka żmija? Nieważne. Służyła Czarnemu Panu, musiała jej pomóc, taki miała obowiązek.
- MULTON - wrzasnęła, znów szarpiąc za klamkę. - MULTON, TY ŻMIJOPTACZY POMIOCIE, WYPUŚĆ MNIE STĄD. NATYCHMIAST. ONI TU SĄ. LEŻĄ WSZĘDZIE. OTWÓRZ TE PIEPRZONE DRZWI - krzyczała dalej, a gdy klamka znów odmówiła współpracy, zacisnęła dłonie w pieści i zaczęła nimi walić w drzwi. Krzyczała i krzyczała, a w jej głosie coraz wyraźniej rozbrzmiewała panika, bo zaciskał na niej szpony niezrozumiały, silny lęk, któremu nie potrafiła się wyrwać.
Najpierw poczuła ostry, drażniący zapach ziół. Znów przekonała się jak wiele ich tu jest, gdy tylko rozchyliła powieki i spojrzała na sufit. Przez kilka chwil nie wiedziała gdzie jest. Nie miała pojęcia co to za ciasne, niewielkie pomieszczenie, pełne ziół i dziwnych roślin, gdzie pod ścianą postawiono dla niej łóżko. Ta ciasnota zaczęła ją przytłaczać i skuliła się pod kocem, czując jak szybciej zaczyna bić jej serce, bo gdy spojrzała na podłogę... Całą splamiona była krwią. Czyją? jej własną? Odrzuciła wtedy w panice koc i zaczęła oglądać własne ciało, w poszukiwaniu ran, żadnej jednak nie znalazła. Jeszcze kilka godzin wcześniej pod bladą skórą widać było poczerniałe żyły, na całym ciele, teraz ledwie je dostrzegała.
Nerwowo zaczęła szukać różdżki. Cisowego drewienka nie było ani pod poduszką, ani na podłodze koło posłania, ani na parapecie, ani nigdzie. Nie mogła go znaleźć i wpadała w panikę. Dlaczego nie miała swojej różdżki? Kto jej ją zabrał? Straciła ją w Gringocie? Oddech Sigrun stawał się coraz płytszy i niespokojny.
Odwróciła się, opierając o zamknięte drzwi, a wtedy krzyknęła z przerażeniem. W tym maleńkim pomieszczeniu nagle znalazły się dwa martwe ciała - Theodore Wilkes leżał bez życia na podłodze, a Alphard wykrwawiał się na posłaniu. Oczy miał szeroko otwarte, patrzyły wprost na nią, z wyrzutem i nienawiścią. Poczuła jakiś uścisk na żołądku.
Usłyszała głos zza drzwi. Znalazła się przy nich natychmiast, ignorując ból mięśni, szarpnęła za klamkę, lecz pozostały zamknięte. Próbowała jeszcze kilka razy, uparcie i bez zrozumienia, ze nic nie zdziała bez różdżki, aż w końcu przytknęła ucho do drzwi i nasłuchiwała. Glosy były przytłumione, na początku nie rozumiała poszczególnych słów, lecz w końcu w jednym z nich rozpoznała... Elvirę Multon. Co tu robiła ta zdradziecka żmija? Nieważne. Służyła Czarnemu Panu, musiała jej pomóc, taki miała obowiązek.
- MULTON - wrzasnęła, znów szarpiąc za klamkę. - MULTON, TY ŻMIJOPTACZY POMIOCIE, WYPUŚĆ MNIE STĄD. NATYCHMIAST. ONI TU SĄ. LEŻĄ WSZĘDZIE. OTWÓRZ TE PIEPRZONE DRZWI - krzyczała dalej, a gdy klamka znów odmówiła współpracy, zacisnęła dłonie w pieści i zaczęła nimi walić w drzwi. Krzyczała i krzyczała, a w jej głosie coraz wyraźniej rozbrzmiewała panika, bo zaciskał na niej szpony niezrozumiały, silny lęk, któremu nie potrafiła się wyrwać.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To była ciężka noc. Rany nie wydawały się tak poważne, jak mogłyby być, ale nagły napływ pacjentów w połączeniu z codzienną praktyką zawsze wymęczały ją do cna. Tej nocy nie spała wcale, przechodząc od jednego rycerza do drugiego, czyszcząc opatrunki i kładąc im posłania, ale między jednym a drugim czarodziejem nie powstrzymywała spojrzenia uciekającego ku drzwiom wejściowym, w których spodziewała się ujrzeć wreszcie Mulcibera. Tak się nie stało. Wiedziała, że gdyby zatrzymało go coś większego, że gdyby zatrzymało go nieuchronne, wyłapałaby to spomiędzy rozmów swoich pacjentów - ale nic podobnego nie padło. Ramsey - po prostu - nie przyszedł. Może stwierdził, że będzie dużym chłopcem i da sobie radę bez jej pomocy, a może poszedł jej poszukać... gdzieś indziej. Nie wiedziała, nie poświęcała też temu wiele więcej myśli odkąd u jej progu pojawił się Calean z Sigrun - czarownica była w dramatycznym stanie. Fizycznie nie aż tak bardzo, co... umysłowo. Miała nadzieję, że z tego wyjdzie, ale po prawdzie z podobnymi przypadkami nie miała też dużego doświadczenia; uśpiła ją tak, jak potrafiła, a potem zamknęła - bez różdżki - w suszarni wykorzystywanej okazjonalnie jako izolatka. Przeprosiła ją w myślach dobry tuzin razy, a potem jeszcze trzy razy na głos, choć nie sądziła, by Sigrun mogła usłyszeć jej słowa. Wszystko, co robiła, robiła dla jej dobra: nawet, jeśli musiała w tym celu zabezpieczyć drzwi i okna magią. Właśnie przechodziła, by oczyścić ostatnie opatrunki, gdy w drzwiach pojawiła się sylwetka Elviry; wyglądało na to, że nie tylko Rookwood straciła rozum. Otworzyła usta z zamiarem odpowiedzenia na powitanie uzdrowicielki, lecz wtedy usłyszała zza pleców donośny głos Sigrun. Przebudziła się, pięknie. Środki miały działać co najmniej do południa - czarownica była silniejsza, niż jej się wydawało. Jak należało rozmawiać z wariatem? Jak z dzieckiem?
- Sigrun? - zawołała, delikatnie stukając knykciami w dzielące je drzwi. - To ja, Cassandra - choć nie sądziła, by czarownica nie była w stanie poznać jej po głosie. - Nasi przyjaciele tu leżą, ale niedługo sobie pójdą - obiecała, sądząc, że miała na myśli pozostałych pacjentów. - Przyjdę do ciebie jak zostaniemy same, w porządku? Jeszcze nie mogę cię wypuścić, zaufaj mi. Tak będzie lepiej - dodała, bez przekonania. Nie mogła się przekonać, czy czarownica w ogóle była w stanie rozróżnić sens wypowiadanych przez Cassandrę słów, ale jej odpowiedź mogła przynieść pewne wskazówki. Po chwili spojrzała wgłąb korytarza przypominając sobie o Elvirze. Do niej zwróciła się szeptem - na tyle cichym, by Sigrun go nie usłyszała. Nie pozwolić sobie na to, by w swoich urojeniach Sigrun uznała, że Cassandra kolaboruje z wrogiem.
- Ach, tak, wejdź - zaczęła, ale dostrzegła, że kobieta dosłownie spłynęła na posadzkę. Doskonale. Podeszła do niej powoli, zamierzając wziąć ją pod ramię. - Pójdziemy do kuchni, dam ci coś do jedzenia, a ty, jeśli znajdziesz siły, opowiesz mi, co się dzisiaj wydarzyło. To będzie wystarczająca pomoc, obawiam się, że w takim stanie, jesteś w mocy co najwyżej zaszkodzić moim pacjentom. - Pomogła jej wstać z zamiarem podprowadzenia jej w kierunku wskazanego pomieszczenia. - Przydałaby mi się pomoc z nią, ale twoja obecność chyba jej nie uspokaja - westchnęła.
- Sigrun? - zawołała, delikatnie stukając knykciami w dzielące je drzwi. - To ja, Cassandra - choć nie sądziła, by czarownica nie była w stanie poznać jej po głosie. - Nasi przyjaciele tu leżą, ale niedługo sobie pójdą - obiecała, sądząc, że miała na myśli pozostałych pacjentów. - Przyjdę do ciebie jak zostaniemy same, w porządku? Jeszcze nie mogę cię wypuścić, zaufaj mi. Tak będzie lepiej - dodała, bez przekonania. Nie mogła się przekonać, czy czarownica w ogóle była w stanie rozróżnić sens wypowiadanych przez Cassandrę słów, ale jej odpowiedź mogła przynieść pewne wskazówki. Po chwili spojrzała wgłąb korytarza przypominając sobie o Elvirze. Do niej zwróciła się szeptem - na tyle cichym, by Sigrun go nie usłyszała. Nie pozwolić sobie na to, by w swoich urojeniach Sigrun uznała, że Cassandra kolaboruje z wrogiem.
- Ach, tak, wejdź - zaczęła, ale dostrzegła, że kobieta dosłownie spłynęła na posadzkę. Doskonale. Podeszła do niej powoli, zamierzając wziąć ją pod ramię. - Pójdziemy do kuchni, dam ci coś do jedzenia, a ty, jeśli znajdziesz siły, opowiesz mi, co się dzisiaj wydarzyło. To będzie wystarczająca pomoc, obawiam się, że w takim stanie, jesteś w mocy co najwyżej zaszkodzić moim pacjentom. - Pomogła jej wstać z zamiarem podprowadzenia jej w kierunku wskazanego pomieszczenia. - Przydałaby mi się pomoc z nią, ale twoja obecność chyba jej nie uspokaja - westchnęła.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie mogła w nieskończoność odwlekać nieuchronnego. Znała granice ludzkiego organizmu lepiej od większości, a jednak nie ustawała w próbach naginania ich do absurdalnego poziomu. Zupełnie jakby dla niej wszechświat miał zapewnić wyjątek, jakby była silniejsza, ulepiona z innej gliny. Iluzja. Kłamstwo. Głupota. Nie spała od tak dawna, że byłaby w stanie zasnąć oparta potylicą o chłodną boazerię, zaleczone obrażenia doskwierały fantomowym bólem, umysł nie nadganiał czasu ani materii, co jakiś czas znów próbowała unosić lewe ramię, aby odgarnąć z lepkiego czoła włosy nieistniejącymi palcami. Każdy oddech zdawał się wysiłkiem, słowa uciekały z ust i niknęły w pamięci zanim zdążyłaby zrozumieć, że je wypowiedziała. Na parę sekund zupełnie zatraciła świadomość, choć w jej głowie trwało to małą wieczność. Przebudziła się pod ścianą, stopami niezdarnie próbując odepchnąć z powrotem do góry. Miała zadanie do wykonania, to jeszcze nie był moment na sen.
Ale na dobrą sprawę, jaką miała pewność, że wszystko wokół jest rzeczywistością? Mogła zemdleć już w drodze, u siebie w mieszkaniu, w rynsztoku Nokturnu, tu, przed chwilą, na progu. Krzyki, które dobiegły jej uszu nie mogły być prawdziwe. Martwi nie mówili. Nie prosili. Czy to kolejna halucynacja? Koszmar? Klątwa?
Schowała twarz w dłoniach i wpiła sobie paznokcie boleśnie w skórę głowy - powinna się obudzić, już, teraz. To nie jest prawdziwe, nie znowu.
- Dajcie mi spokój, dajcie spokój... - mamrotała do siebie w kółko, łamiącym się głosem, wzdrygając się dopiero wtedy, gdy poczuła pod ramieniem obce ręce. - NIE! - wrzasnęła w pierwszym momencie, kopiąc człowieka w stopę, ale nie miała wystarczającej siły, by wywołać efekt. Przez chwilę szamotała się paranoicznie pod ścianą, póki do porządku nie przywołał jej kojący głos Cassandry.
No tak, przecież po to tu przyszła. To była żywa Cassandra, nie trup. Cassandra. W swojej lecznicy.
- Nie będę jeść. Chcę się napić ognistej - powiedziała sztywno, podpierając się mocno na łokciu uzdrowicielki, aby utrzymać ciężar na nogach. - Opowiem. I pomogę. - Nie odpuszczała. - Ty nie rozumiesz... ja muszę. Taki był rozkaz. - Dlaczego się nie domyślała? Myślała, że w swoim obecnym stanie Elvira przyszłaby tu z dobroci serca? - Z kim? - Zmarszczyła brwi, jej źrenice powiększyły się, przysłaniając błękitną tęczówkę. O kim ona mówiła? Przecież te krzyki, one były tylko w jej głowie. - Co ty mówisz? Rookwood nie żyje! Black też. I Wilkes. - Wyszarpnęła rękę, aby przyłożyć Cassandrze wierzch dłoni do policzka. - Jesteś prawdziwa? Jesteś? Jesteś! - Przesunęła opuszkami palców po szczupłym nosie i ciepłych ustach. - Weź mnie nie wkurwiaj - poprosiła żałośnie.
Ale na dobrą sprawę, jaką miała pewność, że wszystko wokół jest rzeczywistością? Mogła zemdleć już w drodze, u siebie w mieszkaniu, w rynsztoku Nokturnu, tu, przed chwilą, na progu. Krzyki, które dobiegły jej uszu nie mogły być prawdziwe. Martwi nie mówili. Nie prosili. Czy to kolejna halucynacja? Koszmar? Klątwa?
Schowała twarz w dłoniach i wpiła sobie paznokcie boleśnie w skórę głowy - powinna się obudzić, już, teraz. To nie jest prawdziwe, nie znowu.
- Dajcie mi spokój, dajcie spokój... - mamrotała do siebie w kółko, łamiącym się głosem, wzdrygając się dopiero wtedy, gdy poczuła pod ramieniem obce ręce. - NIE! - wrzasnęła w pierwszym momencie, kopiąc człowieka w stopę, ale nie miała wystarczającej siły, by wywołać efekt. Przez chwilę szamotała się paranoicznie pod ścianą, póki do porządku nie przywołał jej kojący głos Cassandry.
No tak, przecież po to tu przyszła. To była żywa Cassandra, nie trup. Cassandra. W swojej lecznicy.
- Nie będę jeść. Chcę się napić ognistej - powiedziała sztywno, podpierając się mocno na łokciu uzdrowicielki, aby utrzymać ciężar na nogach. - Opowiem. I pomogę. - Nie odpuszczała. - Ty nie rozumiesz... ja muszę. Taki był rozkaz. - Dlaczego się nie domyślała? Myślała, że w swoim obecnym stanie Elvira przyszłaby tu z dobroci serca? - Z kim? - Zmarszczyła brwi, jej źrenice powiększyły się, przysłaniając błękitną tęczówkę. O kim ona mówiła? Przecież te krzyki, one były tylko w jej głowie. - Co ty mówisz? Rookwood nie żyje! Black też. I Wilkes. - Wyszarpnęła rękę, aby przyłożyć Cassandrze wierzch dłoni do policzka. - Jesteś prawdziwa? Jesteś? Jesteś! - Przesunęła opuszkami palców po szczupłym nosie i ciepłych ustach. - Weź mnie nie wkurwiaj - poprosiła żałośnie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Usłyszała swoje imię, padające z ust uzdrowicielki, jej glos, słyszany w różnym stanie, rozpoznała od razu i poczuła ulgę, ogromną ulgę. Jeśli była tu Cassandra, to znalazła się w dobrych rękach, lecz wbrew oczekiwaniom nie uspokoiła się - nie miała przy sobie różdżki, za to wokół siebie mnóstwo trupów. - Oni tu są, martwi, są tu martwi - powiedziała głośno, niemal jękliwie, pewna, że Cassandra ją usłyszy. Przyjaciele? Kogo miała na myśli? Ktoś przeżył? W podziemiach banku Gringotta była przekonana, że wszyscy poza nią, Ramseyem, Multon, Zacharym, Edgarem i Hellą zginęli. - Nie, nie możesz mnie tu zostawić, musisz mnie wypuścić - zawołała rozpaczliwie, czując czyjąś obecność za swoimi plecami, wtedy też krzyknęła jeszcze głośniej. - SŁYSZYSZ? WYPUŚĆ MNIE. MUSZĘ ZNALEŹĆ SWOJĄ RÓŻDŻKĘ.
Pierś falowała jej szybko pod wpływem płytkiego oddechu i przyśpieszonego bicia serca. Bez różdżki czuła się taka bezbronna. Jakby straciła rękę. Czy to przypadek, że akurat w takiej chwili usłyszała zza drzwi głos Multon? To musiała być ona. Jako jedna z nielicznych przeżyła wszak to, co działo się głęboko pod ziemią. Czy aby jednak na pewno? Nie odpowiedziała na nawoływania Sigrun, na wrzaski i krzyki. Słyszała je obie, słyszała Cassandrę i Elvirę, lecz przestały jej odpowiadać. Sigrun przylgnęła do drzwi i przystawiła doń ucho, by słyszeć lepiej.
Zamarła w bezruchu, kiedy usłyszała Rookwood nie żyje!, miała wrażenie, że jej serce znów na chwilę się zatrzymało. Pokręciła głową. Nie, nie, nie, przecież żyła. Na pewno żyła.
- Kłamstwo - wyszeptała. - ŻYJĘ - wrzasnęła, znów waląc pięściami w drzwi, nie przynosiło to jednak żadnego efektu. Nikt nie nadchodził. Nikt nie przekręcił klucza i nie uwolnił Sigrun od smrodu rozkładających się ciał. W koncu odwróciła się i osunęła na ziemię, wsparta plecami o drzwi. Widziała wcześniej przed sobą martwego Theodore'a i Alpharda. Teraz obok nich leżał także Caelan, Tristan, Cillian, Drew, Deirdre... Zamrugała kilkakrotnie, lecz wciąż tam byli. Nie była w stanie się poruszyć i spróbować ich dotknąć, sprawdzić puls, zrobić cokolwiek. Uszczypnęła się w przedramię i poczuła ból - ona żyła na pewno.
Jeszcze.
Pierś falowała jej szybko pod wpływem płytkiego oddechu i przyśpieszonego bicia serca. Bez różdżki czuła się taka bezbronna. Jakby straciła rękę. Czy to przypadek, że akurat w takiej chwili usłyszała zza drzwi głos Multon? To musiała być ona. Jako jedna z nielicznych przeżyła wszak to, co działo się głęboko pod ziemią. Czy aby jednak na pewno? Nie odpowiedziała na nawoływania Sigrun, na wrzaski i krzyki. Słyszała je obie, słyszała Cassandrę i Elvirę, lecz przestały jej odpowiadać. Sigrun przylgnęła do drzwi i przystawiła doń ucho, by słyszeć lepiej.
Zamarła w bezruchu, kiedy usłyszała Rookwood nie żyje!, miała wrażenie, że jej serce znów na chwilę się zatrzymało. Pokręciła głową. Nie, nie, nie, przecież żyła. Na pewno żyła.
- Kłamstwo - wyszeptała. - ŻYJĘ - wrzasnęła, znów waląc pięściami w drzwi, nie przynosiło to jednak żadnego efektu. Nikt nie nadchodził. Nikt nie przekręcił klucza i nie uwolnił Sigrun od smrodu rozkładających się ciał. W koncu odwróciła się i osunęła na ziemię, wsparta plecami o drzwi. Widziała wcześniej przed sobą martwego Theodore'a i Alpharda. Teraz obok nich leżał także Caelan, Tristan, Cillian, Drew, Deirdre... Zamrugała kilkakrotnie, lecz wciąż tam byli. Nie była w stanie się poruszyć i spróbować ich dotknąć, sprawdzić puls, zrobić cokolwiek. Uszczypnęła się w przedramię i poczuła ból - ona żyła na pewno.
Jeszcze.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Londyńskie podziemia pozostawiły na rycerzach ślad, trwały ślad, choć jego natury Cassandra jeszcze do końca nie potrafiła pojąć, Elvira podobnie jak Sigrun zdawała się tracić zdrowe zmysły, nie chodziło tylko o jej stan, wymęczenie organizmu, o to, że adrenalina podprowadziła ją aż pod próg lecznicy, nawet nie o osobliwą iskrę migoczącą w oku, o paznokcie wbite w skronie, słowa, które wypowiadały, przypominały jej stan znajdującej się pod jej opieką Rookwood, pozostawionej w sidłach szaleństwa. Czy to mroczne moce, czarna magia, przeniknęły do ich umysłów, mącąc jasność spostrzeżeń? Widziała, że nie była sobą, kiedy próbowała ją odpędzić, kopnąć, tocząc wewnętrzną walkę z samą sobą. Skądś musiały prześwitywać jasne myśli - to one ją tutaj przecież doprowadziły.
- Dam... dam ci coś do picia - zgodziła się, z jednej strony nie chcąc drażnić jej mocniej, z drugiej chcąc wykorzystać to na swoją korzyść. Rzeczywiście to nie jedzenie było jej teraz potrzebne najmocniej, choć w pierwszym odruchu sądziła, że Multon potrzebowała przede wszystkim wzmocnienia. Nie takiego, powinna zapaść się w błogi sen, ale to chyba nie pozwoli jej teraz spokojnie spać.
- Jaki rozkaz? O czym ty mówisz, Elviro? - zapytała, nie odsunęła się od niej pomimo początkowej agresji, jej palce mocno zacisnęły się na jej ramieniu, nie na tyle, by wywołać ból, lecz z pewnością na tyle, by nie pozwolić jej się wymknąć po raz drugi. Potrzebowała pomocy, rozkaz o którym mówiła nie interesował jej - nie rozumiała, od kogo padł, ani co oznaczał - nie potrzebowała pomocy od kogoś, kto prędzej zrobi krzywdę sobie lub innym niżeli zachowa się odpowiedzialnie. Ale nawet odchodząc od pragmatyzmu - martwiła się o nią. Uniosła lekko jedną brew, gdy wspomniała o zmarłych. Rookwood żyła, Wilkesa nie znała, Blacka nie widziała. Czy któraś z tych strat mogła być rzeczywista, czy i pozostałe były tylko ułudą? Od osłabionych pacjentów wyciągnęła wcześniej niewiele - i po prawdzie była pewna, ze szczegóły opowie jej Mulciber, który wciąż nie stanął u progu jej lecznicy. Uchwyciła jej spojrzenie, zatrzymując na jej źrenicach poblask szmaragdowych tęczówek, gdy przesunęła opuszkami po skórze jej twarzy - co tam się wydarzyło, Elviro? Pomruki Sigrun wciąż były słyszalne, a ich dźwięk sprawiał jej niemal fizyczny ból. Przykro było widzieć przyjaciółkę w tak dramatycznym stanie, bez pewności, co przyniesie jutro. Jej rozpaczliwy krzyk, wołanie za wolnością, zachowanie obojętności kosztowało ją wiele. Powróciła spojrzeniem ku Elvirze, pomagając jej przedostać się do kuchni.
- Przepraszam - zwróciła się do Sigrun, mijając jej drzwi; ekspresja twarzy wyrażała żal i szczere współczucie, odkąd dostrzegła zmącone zmysły Elviry, zagrożenie wydało się jeszcze poważniejsze. - Nie mogę - Nie widziała sensu dyskutować z jej rojeniami, Sigrun zagubiła percepcję otaczającej ją rzeczywistości, a Cassandra nie potrafiła odróżnić tego, co widziała naprawdę od tego, co było tylko jej złudzeniem. - Sigrun trafiła do mnie w bardzo złym stanie, ale Caelan wyciągnął ją z podziemi - zwróciła się już do Elviry, sadowiąc ją przy stole. Sama odeszła do kuchennego blatu, skubiąc leżące na nim zasuszone zioła. Zabrała je z suszarni wcześniej, kiedy zamykała tam półprzytomną czarownicę. - Udało mi się ją ocalić - Nie negowała jej słów, szukała kompromisowych półprawd, które pomogą jej ułożyć sobie rzeczywistość. Prawda nie była aż tak istotna jak porządek świata. - Co się stało z pozostałymi? - Garść pokruszonych w palcach ziół przesypała do glinianego naczynia, zalała je wrzącą w kociołku wodą, nim postawiła przed Elvirą. Napar był na bazie melisy, ale miał w sobie też kilka innych rzadszych magicznych ziół, uspokajających i usypiających; w zapachu najmocniej przebijała się rzadsza roślina o słodkawym zapachu używanym niekiedy w ziołowych wódkach.
- Dam... dam ci coś do picia - zgodziła się, z jednej strony nie chcąc drażnić jej mocniej, z drugiej chcąc wykorzystać to na swoją korzyść. Rzeczywiście to nie jedzenie było jej teraz potrzebne najmocniej, choć w pierwszym odruchu sądziła, że Multon potrzebowała przede wszystkim wzmocnienia. Nie takiego, powinna zapaść się w błogi sen, ale to chyba nie pozwoli jej teraz spokojnie spać.
- Jaki rozkaz? O czym ty mówisz, Elviro? - zapytała, nie odsunęła się od niej pomimo początkowej agresji, jej palce mocno zacisnęły się na jej ramieniu, nie na tyle, by wywołać ból, lecz z pewnością na tyle, by nie pozwolić jej się wymknąć po raz drugi. Potrzebowała pomocy, rozkaz o którym mówiła nie interesował jej - nie rozumiała, od kogo padł, ani co oznaczał - nie potrzebowała pomocy od kogoś, kto prędzej zrobi krzywdę sobie lub innym niżeli zachowa się odpowiedzialnie. Ale nawet odchodząc od pragmatyzmu - martwiła się o nią. Uniosła lekko jedną brew, gdy wspomniała o zmarłych. Rookwood żyła, Wilkesa nie znała, Blacka nie widziała. Czy któraś z tych strat mogła być rzeczywista, czy i pozostałe były tylko ułudą? Od osłabionych pacjentów wyciągnęła wcześniej niewiele - i po prawdzie była pewna, ze szczegóły opowie jej Mulciber, który wciąż nie stanął u progu jej lecznicy. Uchwyciła jej spojrzenie, zatrzymując na jej źrenicach poblask szmaragdowych tęczówek, gdy przesunęła opuszkami po skórze jej twarzy - co tam się wydarzyło, Elviro? Pomruki Sigrun wciąż były słyszalne, a ich dźwięk sprawiał jej niemal fizyczny ból. Przykro było widzieć przyjaciółkę w tak dramatycznym stanie, bez pewności, co przyniesie jutro. Jej rozpaczliwy krzyk, wołanie za wolnością, zachowanie obojętności kosztowało ją wiele. Powróciła spojrzeniem ku Elvirze, pomagając jej przedostać się do kuchni.
- Przepraszam - zwróciła się do Sigrun, mijając jej drzwi; ekspresja twarzy wyrażała żal i szczere współczucie, odkąd dostrzegła zmącone zmysły Elviry, zagrożenie wydało się jeszcze poważniejsze. - Nie mogę - Nie widziała sensu dyskutować z jej rojeniami, Sigrun zagubiła percepcję otaczającej ją rzeczywistości, a Cassandra nie potrafiła odróżnić tego, co widziała naprawdę od tego, co było tylko jej złudzeniem. - Sigrun trafiła do mnie w bardzo złym stanie, ale Caelan wyciągnął ją z podziemi - zwróciła się już do Elviry, sadowiąc ją przy stole. Sama odeszła do kuchennego blatu, skubiąc leżące na nim zasuszone zioła. Zabrała je z suszarni wcześniej, kiedy zamykała tam półprzytomną czarownicę. - Udało mi się ją ocalić - Nie negowała jej słów, szukała kompromisowych półprawd, które pomogą jej ułożyć sobie rzeczywistość. Prawda nie była aż tak istotna jak porządek świata. - Co się stało z pozostałymi? - Garść pokruszonych w palcach ziół przesypała do glinianego naczynia, zalała je wrzącą w kociołku wodą, nim postawiła przed Elvirą. Napar był na bazie melisy, ale miał w sobie też kilka innych rzadszych magicznych ziół, uspokajających i usypiających; w zapachu najmocniej przebijała się rzadsza roślina o słodkawym zapachu używanym niekiedy w ziołowych wódkach.
bo ty jesteś
prządką
prządką
To odległe dudnienie, głos, który na przemian cichł i narastał, krzyki stłumione jakby na rozwartych ustach ktoś zaciskał płócienną szmatkę - wszystko dobiegało zza ścian, może z sufitu. Z podziemi. Czy otworzył się przed nią świat umarłych? Czy skrajne wyczerpanie oraz zabójcze działanie czarnej magii pozostawiły ją na zawsze przeklętą? A może zwyczajnie umierała, tkwiła w tym żywym świecie jeszcze tylko jedną nogą, a Cassandra... ona nie miała pojęcia, że za chwilę padnie tu trupem. Ten szkarłat nigdy się nie domyje, na zawsze pozostanie w zagłębieniach drewnianej podłogi - na zawsze, zawsze, zawsze, ponieważ pulsowała w nim czarna moc Locus Nihil.
- Cassandro... Cassie - mamrotała, czując na zsiniałych wargach smak kropel potu. Kobieta podtrzymywała ją pewnie, mocno, za zdrową rękę, co stanowiło i pocieszenie i koszmar. Teraz nie miała żadnej dłoni, była bezbronna; czuła, że jest w pułapce. Jak jednak winić uzdrowicielkę? Nie mogła mieć pojęcia, że to żałosne uginanie się na zwiotczałych kolanach to tak naprawdę agonia. Może niedostrzegalna fizycznie, ale Elvira znała prawdę. Oni tu są, martwi. - Cass, ja umrę - wydusiła wreszcie z trudem, licząc na to, że doświadczona uzdrowicielka będzie w stanie wyrwać ją ze szponów śmierci. Elvira byłaby zdolna; gdyby ten jeden raz nie znalazła się po drugiej stronie układu.
Nie miała pojęcia, gdzie idą ani po co - powinna natychmiast znaleźć się na czymś płaskim i miękkim, musiała kontrolować, czy jej serce wciąż bije, czy światło samotnych świec nie rozszerza się w każdą ze stron. Cassandra zapytała o rozkazy. Ze wszystkich rzeczy, o których Elvira nie chciała w tym momencie myśleć, tej nie mogłaby zapomnieć. Skoro Czarny Pan kazał jej zajmować się rannymi tak długo aż opadnie z sił, a ona już umierała... nadszedł chyba czas, by wreszcie usiadła?
- Czarny Pan rozkazał leczyć rannych. Jest ich tak dużo. I martwych. Ale Francisa już uratowałam. I Drew też, u Belviny. Och, cholera, ja nie mam siły - Świszczące wyznanie świadczyło, że Elvira funkcjonowała już na ostatkach sił; nigdy wcześniej nie przeszłoby jej przez gardło zdanie tak jednoznacznie wskazujące na słabość. - Za co przepraszasz? - zapytała szeptem, a ból głowy wezbrał nawet wtedy, gdy mimowolnie zmarszczyła brwi. Słysząc o żywej Rookwood, potknęła się na progu drzwi i ledwo utrzymała w pionie. - Jak w złym stanie? Ona nie oddychała. Ten kamień ją przeklął. - Czy to miało miejsce? W jaki sposób wydostali się na powierzchnię? Ledwo już kojarzyła fakty.
Posadzona przy stoliku, natychmiast oparła na blacie amputowane ramię, przez na wpół przymknięte powieki oglądając bandaż. Obawiała się go rozwiązać - w gardle piekła ją wzbierająca żółć i nie była pewna, czy jest na to gotowa. Cassandra coś tam szykowała, Elvira tymczasem kołysała się sennie w przód i w tył, rozcierając zdrową dłonią krew na poszarzałym policzku. Z bladych ust co jakiś czas wyrywały się przytłumione westchnięcia, warknięcia nawet. Chciała odpowiedzieć na pytanie, lecz potrzebowała długich minut na zebranie myśli.
- Te jaskinie... to nie była magia, jaką znałam, znacznie potężniejsza. Od początku nas rozdzieliło, korytarzy było dużo, ciemne i zaklęte. Ja szłam z Rookwood, Zacharym, Borgin... - Na moment urwała, ze skupieniem obserwując przeciwległą ścianę. - ... Burke'm i Mulciberem. - Ostatnie nazwisko wypowiedziała dostrzegalnie ciszej. - Nie umiem tego wyjaśnić, działy się rzeczy, które nie miały sensu. Było dużo run. Halucynacji. Magia mieszała w głowach - Skrzywiła się brzydko, na granicy drżenia. - Ja nie wszystko pamiętam jak naprawdę było, czy było, czy nie było, tylko parę rzeczy. Lestrange'a na pewno leczyłam Wiggenem od ciebie. Black i Rookwood padli po znalezieniu kamieni, Wilkesa Czarny Pan zabił. - Uniosła zmęczone spojrzenie na pachnący ziołami kubek, który uzdrowicielka podstawiła jej pod nos. - Mulciber oderwał mi rękę - dodała na koniec, pusto, jakby jeszcze nie w pełni docierało do niej znaczenie tego zdarzenia. - To nie jest Ognista - urwała opowieść, z niezadowoleniem przystawiając kubek do warg.
- Cassandro... Cassie - mamrotała, czując na zsiniałych wargach smak kropel potu. Kobieta podtrzymywała ją pewnie, mocno, za zdrową rękę, co stanowiło i pocieszenie i koszmar. Teraz nie miała żadnej dłoni, była bezbronna; czuła, że jest w pułapce. Jak jednak winić uzdrowicielkę? Nie mogła mieć pojęcia, że to żałosne uginanie się na zwiotczałych kolanach to tak naprawdę agonia. Może niedostrzegalna fizycznie, ale Elvira znała prawdę. Oni tu są, martwi. - Cass, ja umrę - wydusiła wreszcie z trudem, licząc na to, że doświadczona uzdrowicielka będzie w stanie wyrwać ją ze szponów śmierci. Elvira byłaby zdolna; gdyby ten jeden raz nie znalazła się po drugiej stronie układu.
Nie miała pojęcia, gdzie idą ani po co - powinna natychmiast znaleźć się na czymś płaskim i miękkim, musiała kontrolować, czy jej serce wciąż bije, czy światło samotnych świec nie rozszerza się w każdą ze stron. Cassandra zapytała o rozkazy. Ze wszystkich rzeczy, o których Elvira nie chciała w tym momencie myśleć, tej nie mogłaby zapomnieć. Skoro Czarny Pan kazał jej zajmować się rannymi tak długo aż opadnie z sił, a ona już umierała... nadszedł chyba czas, by wreszcie usiadła?
- Czarny Pan rozkazał leczyć rannych. Jest ich tak dużo. I martwych. Ale Francisa już uratowałam. I Drew też, u Belviny. Och, cholera, ja nie mam siły - Świszczące wyznanie świadczyło, że Elvira funkcjonowała już na ostatkach sił; nigdy wcześniej nie przeszłoby jej przez gardło zdanie tak jednoznacznie wskazujące na słabość. - Za co przepraszasz? - zapytała szeptem, a ból głowy wezbrał nawet wtedy, gdy mimowolnie zmarszczyła brwi. Słysząc o żywej Rookwood, potknęła się na progu drzwi i ledwo utrzymała w pionie. - Jak w złym stanie? Ona nie oddychała. Ten kamień ją przeklął. - Czy to miało miejsce? W jaki sposób wydostali się na powierzchnię? Ledwo już kojarzyła fakty.
Posadzona przy stoliku, natychmiast oparła na blacie amputowane ramię, przez na wpół przymknięte powieki oglądając bandaż. Obawiała się go rozwiązać - w gardle piekła ją wzbierająca żółć i nie była pewna, czy jest na to gotowa. Cassandra coś tam szykowała, Elvira tymczasem kołysała się sennie w przód i w tył, rozcierając zdrową dłonią krew na poszarzałym policzku. Z bladych ust co jakiś czas wyrywały się przytłumione westchnięcia, warknięcia nawet. Chciała odpowiedzieć na pytanie, lecz potrzebowała długich minut na zebranie myśli.
- Te jaskinie... to nie była magia, jaką znałam, znacznie potężniejsza. Od początku nas rozdzieliło, korytarzy było dużo, ciemne i zaklęte. Ja szłam z Rookwood, Zacharym, Borgin... - Na moment urwała, ze skupieniem obserwując przeciwległą ścianę. - ... Burke'm i Mulciberem. - Ostatnie nazwisko wypowiedziała dostrzegalnie ciszej. - Nie umiem tego wyjaśnić, działy się rzeczy, które nie miały sensu. Było dużo run. Halucynacji. Magia mieszała w głowach - Skrzywiła się brzydko, na granicy drżenia. - Ja nie wszystko pamiętam jak naprawdę było, czy było, czy nie było, tylko parę rzeczy. Lestrange'a na pewno leczyłam Wiggenem od ciebie. Black i Rookwood padli po znalezieniu kamieni, Wilkesa Czarny Pan zabił. - Uniosła zmęczone spojrzenie na pachnący ziołami kubek, który uzdrowicielka podstawiła jej pod nos. - Mulciber oderwał mi rękę - dodała na koniec, pusto, jakby jeszcze nie w pełni docierało do niej znaczenie tego zdarzenia. - To nie jest Ognista - urwała opowieść, z niezadowoleniem przystawiając kubek do warg.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przyglądała się je uważnie, ostrożnie a przede wszystkim podejrzliwie; czarodzieje z tej podróży wrócili inni, odmienieni, odmieniona była również sama Elvira. Nie była pewna, czy zaszło to u niej tak daleko, jak u Sigrun - ale dzięki Rookwood wiedziała, że musiała być czujna.
- Elviro Multon, nie umrzesz dzisiaj, a z pewnością nie umrzesz wcale pod tym dachem - oświadczyła zdecydowanie, pomagając jej zająć miejsce. - O czym tym mówisz? - pytała dalej, wierząc, że odpowiednia przestrzeń pozwoli jej wyrazić myśli. Chaoteczne półsłówka to za mało, by wyciągnąć z nich sens, ale przynajmniej na razie wydawało się, że jej ciąg myślowy nie był zaburzony. Nie tak jak u Sigrun.
- Nie będzie żadnego pożytku z twojego pozbawionego sensu poświęcenia - zanegowała jej słowa, choć nie słyszała słów Czarnego Pana. W chwili obecnej nie była pewna, czy sama Elvira je słyszała. - Uzdrowicieli jest dość, by się nimi zająć. Możesz odpocząć, nikt nie zostanie bez pomocy. Słyszysz mnie? - Była na posterunku, miała ręce urobione po łokcie, ale mogła pracować. Nie było jej na wyprawie razem z pozostałymi, znużenie osiadało na niej znacznie mniej niż na samej Multon. Poradzi sobie. Elvira potrzebowała snu, było to widać po każdym fragmencie jej ciała. - Czarny Pan potrzebuje twoich zdolności, Elviro - powtórzyła, chcąc ją do tego przekonać. - Nie mamy tylu uzdrowicieli, by lekko szafować ich zdrowiem. Jesteś w gronie najbardziej zaufanych, musisz to przetrwać, by przetrwali też inni - Od tego zależało wiele, od tego zależało powodzenie, od tego zależało zdrowie innych. - Martwa nikogo nie uleczysz - oznajmiła ze zdecydowaniem, bo moment, w którym opadła z sił nadszedł już teraz.
- Może nie oddychała wtedy, ale teraz oddycha pełną piersią. Sądząc po krzyku, który zapewne miałaś okazję usłyszeć, nie ma problemu z zaczerpnięciem powietrza. Zbadałam ją, Elviro, wiesz, że znam ją dobrze. I wiem, że to była ona. Caelan ją tu przyniósł. - Istniała pewna szansa, że ktoś mógłby się podszyć pod Rookwood, ale nie oszukałby w ten sposób Cassandry: znała każdą bliznę na jej ciele, większość z nich zaleczyła własnymi dłońmi.
- Jaki kamień? - zapytała, siadając naprzeciw niej, instynktownie osuwając wzrok na kikut jej ramienia. Nie wyglądało to dobrze, ale było przecież do odratowania. Pamiętała swoją wizję, wierzyła, że to miało z nią związek. Dopiero teraz też dostrzegła kikuta przy jej ramieniu, ale nie pytała, nie przerywając jej opowieści. Ramsey przecież miał jej pilnować - nie podołał? Wciąż nie miała od niego żadnych wieści, ale czarownica wspomniała jego nazwisko, kiedy zaczęła snuć swoją opowieść. Magia mieszała w głowach. Tak, to oczywiste, zbyt mocno widoczne u Sigrun.
- Zabił? - powtórzyła za nią bezwiednie, z przerażeniem, otwierając szerzej oczy. Czarny Pan był wymagający, oczekiwał bezwzględnego posłuszeństwa i choć potrafił sowicie wynagrodzić tych, którzy pozostawali mu wierni, nie miał oporów przed karaniem tych, którzy zawiedli. - Dlaczego? - Czy zdradził? Myślą, słowem, czynem? Sama taka myśl budziła w niej przerażenie. - Co zrobił Mulciber? - powtórzyła po niej z niedowierzaniem - Zamienił się z osłem rozumem? Dlaczego to zrobił? - Zbyt dużo wątpliwości, zbyt mało odpowiedzi. - Nie - odparła, kiedy zauważyła, że podany trunek nie był Ognistą. Trochę bezdusznie, bez współczucia. Ziołowy aromat mógł przypominać inne alkohole, ale nie zamierzała ani oszukiwać jej słowem ani mówić jej prawdy. - Pij - Ton jej głosu lawirował pomiędzy prośbą a poleceniem, mieszanina ziół niebawem zwali ją z nóg. Wtedy odpocznie - niezależnie od tego, czy będzie tego chciała, czy nie.
- Elviro Multon, nie umrzesz dzisiaj, a z pewnością nie umrzesz wcale pod tym dachem - oświadczyła zdecydowanie, pomagając jej zająć miejsce. - O czym tym mówisz? - pytała dalej, wierząc, że odpowiednia przestrzeń pozwoli jej wyrazić myśli. Chaoteczne półsłówka to za mało, by wyciągnąć z nich sens, ale przynajmniej na razie wydawało się, że jej ciąg myślowy nie był zaburzony. Nie tak jak u Sigrun.
- Nie będzie żadnego pożytku z twojego pozbawionego sensu poświęcenia - zanegowała jej słowa, choć nie słyszała słów Czarnego Pana. W chwili obecnej nie była pewna, czy sama Elvira je słyszała. - Uzdrowicieli jest dość, by się nimi zająć. Możesz odpocząć, nikt nie zostanie bez pomocy. Słyszysz mnie? - Była na posterunku, miała ręce urobione po łokcie, ale mogła pracować. Nie było jej na wyprawie razem z pozostałymi, znużenie osiadało na niej znacznie mniej niż na samej Multon. Poradzi sobie. Elvira potrzebowała snu, było to widać po każdym fragmencie jej ciała. - Czarny Pan potrzebuje twoich zdolności, Elviro - powtórzyła, chcąc ją do tego przekonać. - Nie mamy tylu uzdrowicieli, by lekko szafować ich zdrowiem. Jesteś w gronie najbardziej zaufanych, musisz to przetrwać, by przetrwali też inni - Od tego zależało wiele, od tego zależało powodzenie, od tego zależało zdrowie innych. - Martwa nikogo nie uleczysz - oznajmiła ze zdecydowaniem, bo moment, w którym opadła z sił nadszedł już teraz.
- Może nie oddychała wtedy, ale teraz oddycha pełną piersią. Sądząc po krzyku, który zapewne miałaś okazję usłyszeć, nie ma problemu z zaczerpnięciem powietrza. Zbadałam ją, Elviro, wiesz, że znam ją dobrze. I wiem, że to była ona. Caelan ją tu przyniósł. - Istniała pewna szansa, że ktoś mógłby się podszyć pod Rookwood, ale nie oszukałby w ten sposób Cassandry: znała każdą bliznę na jej ciele, większość z nich zaleczyła własnymi dłońmi.
- Jaki kamień? - zapytała, siadając naprzeciw niej, instynktownie osuwając wzrok na kikut jej ramienia. Nie wyglądało to dobrze, ale było przecież do odratowania. Pamiętała swoją wizję, wierzyła, że to miało z nią związek. Dopiero teraz też dostrzegła kikuta przy jej ramieniu, ale nie pytała, nie przerywając jej opowieści. Ramsey przecież miał jej pilnować - nie podołał? Wciąż nie miała od niego żadnych wieści, ale czarownica wspomniała jego nazwisko, kiedy zaczęła snuć swoją opowieść. Magia mieszała w głowach. Tak, to oczywiste, zbyt mocno widoczne u Sigrun.
- Zabił? - powtórzyła za nią bezwiednie, z przerażeniem, otwierając szerzej oczy. Czarny Pan był wymagający, oczekiwał bezwzględnego posłuszeństwa i choć potrafił sowicie wynagrodzić tych, którzy pozostawali mu wierni, nie miał oporów przed karaniem tych, którzy zawiedli. - Dlaczego? - Czy zdradził? Myślą, słowem, czynem? Sama taka myśl budziła w niej przerażenie. - Co zrobił Mulciber? - powtórzyła po niej z niedowierzaniem - Zamienił się z osłem rozumem? Dlaczego to zrobił? - Zbyt dużo wątpliwości, zbyt mało odpowiedzi. - Nie - odparła, kiedy zauważyła, że podany trunek nie był Ognistą. Trochę bezdusznie, bez współczucia. Ziołowy aromat mógł przypominać inne alkohole, ale nie zamierzała ani oszukiwać jej słowem ani mówić jej prawdy. - Pij - Ton jej głosu lawirował pomiędzy prośbą a poleceniem, mieszanina ziół niebawem zwali ją z nóg. Wtedy odpocznie - niezależnie od tego, czy będzie tego chciała, czy nie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
W tym żałosnym stanie nie działały już żadne filtry w jej umyśle, które byłyby w stanie oddzielić niechciane emocje od słusznych, myśli, które należało wyprzeć, od tych, nadających się, aby ubrać je w słowa. Bywały sekundy, gdy spływało na Elvirę fałszywe poczucie komfortu - jakby miała zebrać się w garść, przywrócić koncentrację, zrozumieć - lecz zaraz okazywało się, że to tylko zimny pot pokrywał rosą jej plecy, mdłości kotłowały się w żołądku, aby uderzyć ze zdwojoną mocą.
Nie zasługuję na taką troskę, przeszło Elvirze przez myśl, gdy Cassandra jak matka pomogła jej usiąść na stołku i zapewniła o rzekomym bezpieczeństwie. W obliczu nieuchronnej śmierci pozwoliła sobie na nieprawdopodobną racjonalność; nie jestem kimś, kogo powinno się pocieszać.
Powinna nad sobą zapłakać, czy roześmiać się gorzko nad przeklętą ironią? Może nie należało nadwyrężać w ten sposób świeżo zasklepionych ran na plecach, ale nie bez powodu mówili, że uzdrowiciele to najgorsi pacjenci.
Albo może nie chodziło o to. Nic nie miało sensu.
- Słyszę, słyszę... - potwierdziła, podpierając łokieć zdrowej ręki na blacie, a czoło na dłoni. Nie był to najlepszy pomysł, bo gdy tylko przymknęła oczy, przechyliła się niebezpiecznie nad skrajem krzesła, prawie usypiając na siedząco. Jeszcze nie. - Masz rację. Martwi są niepotrzebni - przyznała suchym szeptem, nie odpowiadając na wcześniejsze pytanie, bo zapomniała już, czego dotyczyło.
Co rusz marszczyła brwi i skupiała na twarzy Cassandry nieprzytomne spojrzenie. Kobieta wyglądała na nawet jeszcze piękniejszą i bardziej zmęczoną w tym mglistym półmroku na granicy między snem a jawą. Próbowała uwierzyć jej, że Rookwood naprawdę przeżyła - że leży tu gdzieś w jednym z pomieszczeń - ale gdyby to zrobiła, musiałaby przyznać, że jej własne wspomnienia z nocy pod ziemią, z badania śmierciożerczyni przy boku Zachary'ego, musiały być błędne lub niewłaściwie zapamiętane. Potrzebowała skontaktować się z uzdrowicielem, szybko - upewnić się, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.
- Goyle żyje - skinęła głową, wyłapując tę jedną informację i trzymając się jej jak dziecko wiary w rodzica. Uniosła kikut, by podrapać się po czole, ale przecież nie miała czym. W kąciku oczu zapiekły ją łzy; zmusiła się, aby je przełknąć. - Kamienie były artefaktami. Trzeba było je znaleźć i umieścić na ołtarzu - Pokręciła głową, nie potrafiła tego wyjaśnić. - My mieliśmy zielony i czarny. Zielony i czarny... - powtórzyła powoli, zdając sobie sprawę, że Cassandry oczy są zielone jak mech, włosy czarne jak śmierć. - Trochę piękniejsze od ciebie, ale niedużo - wydusiła w końcu bezsensownie, nie nadążając za tym, co mówi.
Przeczuwała, że historia, którą przytoczy, nie będzie miarodajną relacją; jak miała ubrać w słowa coś, czego sama nie potrafiła dobrze poukładać w pamięci? Widziała w twarzy kobiety szok i lęk i niechęć, ale nie miała sił zastanawiać się nad ich znaczeniem; zamiast tego wdychała powoli gorącą parę znad ziołowej mieszanki, coraz to bardziej rozluźniona.
- Za karę. Dla przykładu. Zrobiliśmy, co trzeba, ale nie tak, jak trzeba - wymamrotała, czerwieniejąc na skraju policzków. Krew pod jej nosem i na brodzie skrzepła, tworząc brzydkie, brązowe ślady. - Chciał mnie poćwiartować - odpowiadała głucho, pozwalając sobie na wysoki, nieprzyjemny chichot, gdy usłyszała sugestię Cassandry. - Bo mu się we łbie pomieszało. Spadliśmy oboje w przepaść i myśleliśmy, że jesteśmy wrogami. Ja go chciałam zmienić w zwierzę, a on... on... - urwała, opuszczając głowę nisko, zamiatając włosami stolik i mocząc część z nich w kubku z gorącym naparem. Z ledwością utrzymywała oczy otwarte.
Nie protestowała, gdy Cassandra kazała jej pić. Zaufała. Uniosła napój, wyciągnęła z niego mokre włosy i przychyliła do ust.
Nie zasługuję na taką troskę, przeszło Elvirze przez myśl, gdy Cassandra jak matka pomogła jej usiąść na stołku i zapewniła o rzekomym bezpieczeństwie. W obliczu nieuchronnej śmierci pozwoliła sobie na nieprawdopodobną racjonalność; nie jestem kimś, kogo powinno się pocieszać.
Powinna nad sobą zapłakać, czy roześmiać się gorzko nad przeklętą ironią? Może nie należało nadwyrężać w ten sposób świeżo zasklepionych ran na plecach, ale nie bez powodu mówili, że uzdrowiciele to najgorsi pacjenci.
Albo może nie chodziło o to. Nic nie miało sensu.
- Słyszę, słyszę... - potwierdziła, podpierając łokieć zdrowej ręki na blacie, a czoło na dłoni. Nie był to najlepszy pomysł, bo gdy tylko przymknęła oczy, przechyliła się niebezpiecznie nad skrajem krzesła, prawie usypiając na siedząco. Jeszcze nie. - Masz rację. Martwi są niepotrzebni - przyznała suchym szeptem, nie odpowiadając na wcześniejsze pytanie, bo zapomniała już, czego dotyczyło.
Co rusz marszczyła brwi i skupiała na twarzy Cassandry nieprzytomne spojrzenie. Kobieta wyglądała na nawet jeszcze piękniejszą i bardziej zmęczoną w tym mglistym półmroku na granicy między snem a jawą. Próbowała uwierzyć jej, że Rookwood naprawdę przeżyła - że leży tu gdzieś w jednym z pomieszczeń - ale gdyby to zrobiła, musiałaby przyznać, że jej własne wspomnienia z nocy pod ziemią, z badania śmierciożerczyni przy boku Zachary'ego, musiały być błędne lub niewłaściwie zapamiętane. Potrzebowała skontaktować się z uzdrowicielem, szybko - upewnić się, że to wszystko wydarzyło się naprawdę.
- Goyle żyje - skinęła głową, wyłapując tę jedną informację i trzymając się jej jak dziecko wiary w rodzica. Uniosła kikut, by podrapać się po czole, ale przecież nie miała czym. W kąciku oczu zapiekły ją łzy; zmusiła się, aby je przełknąć. - Kamienie były artefaktami. Trzeba było je znaleźć i umieścić na ołtarzu - Pokręciła głową, nie potrafiła tego wyjaśnić. - My mieliśmy zielony i czarny. Zielony i czarny... - powtórzyła powoli, zdając sobie sprawę, że Cassandry oczy są zielone jak mech, włosy czarne jak śmierć. - Trochę piękniejsze od ciebie, ale niedużo - wydusiła w końcu bezsensownie, nie nadążając za tym, co mówi.
Przeczuwała, że historia, którą przytoczy, nie będzie miarodajną relacją; jak miała ubrać w słowa coś, czego sama nie potrafiła dobrze poukładać w pamięci? Widziała w twarzy kobiety szok i lęk i niechęć, ale nie miała sił zastanawiać się nad ich znaczeniem; zamiast tego wdychała powoli gorącą parę znad ziołowej mieszanki, coraz to bardziej rozluźniona.
- Za karę. Dla przykładu. Zrobiliśmy, co trzeba, ale nie tak, jak trzeba - wymamrotała, czerwieniejąc na skraju policzków. Krew pod jej nosem i na brodzie skrzepła, tworząc brzydkie, brązowe ślady. - Chciał mnie poćwiartować - odpowiadała głucho, pozwalając sobie na wysoki, nieprzyjemny chichot, gdy usłyszała sugestię Cassandry. - Bo mu się we łbie pomieszało. Spadliśmy oboje w przepaść i myśleliśmy, że jesteśmy wrogami. Ja go chciałam zmienić w zwierzę, a on... on... - urwała, opuszczając głowę nisko, zamiatając włosami stolik i mocząc część z nich w kubku z gorącym naparem. Z ledwością utrzymywała oczy otwarte.
Nie protestowała, gdy Cassandra kazała jej pić. Zaufała. Uniosła napój, wyciągnęła z niego mokre włosy i przychyliła do ust.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dostrzegała jej słabość, ciało łaknące odpoczynku, przemęczone spojrzenie, rozchwianą sylwetkę, gdyby tylko jej umysł zwolnił na kilka chwil, opadłaby z sił tu i teraz: Cassandra widziała, wierzyła, że trzymała ją przy przytomności tylko ogromna wola walki. I miała nadzieję, że nie była jedyną, która ją dostrzegała: podobne oddanie zasługiwało na więcej niż tylko uwagę. Grunt, że jej umysł pozostawał jasny: martwi są niepotrzebni, powtórzyła po niej w myślach jak echo, z uwagą przyglądając się jej twarzy - jakby chciała zdobyć pewność, że na jej twarzy malowało się zrozumienie jej własnych słów. Skinęła lekko głową na potwierdzenie informacji o Goyle'u, ściągając brew w milczącej obserwacji ruchu jej uciętej dłoni. To często zdarzało się po amputacjach, ale czym innym był ratunek życia a czym innym bezmyślna rąbanka.
- Zielony i czarny - powtórzyła po niej, szukając w tych słowach ukrytego sensu. Przyglądała się jej w milczeniu, kiedy mówiła dalej, o urodzie artefaktów - i o jej własnej urodzie. Nie wątpiła, że zaczarowane kryształy ukrywały niezwykłe piękno, a komplementowanie jej urody dawno już przestało u niej ożywiać rumieńce. - Kolor miał znaczenie? - zapytała, z nieskładnej opowieści starając się wyciągnąć jak najwięcej faktów, znaleźć nici prowadzące do kłębka. Elvira była zbyt zmęczona, by konstruować wnioski samodzielnie, chciała poznać fakty pozbawione jej wcześniejszej oceny. Zrozumieć więcej.
Ale tego, o czym mówiła, Cassandra zrozumieć nie potrafiła.
- Za karę? Mulciber ci to zrobił za karę? - zapytała z niedowierzaniem, zachowując strzępy jej słów, bo mu się we łbie pomieszało. Jak bardzo? Kiedy? Gdzie był teraz? - Elviro, ja... potrzebujesz obu rąk, by pełnić swoją służbę, jeśli ten idiota kogoś ukarał, to chyba nas wszystkich - stwierdziła z obruszeniem, zastanawiają się nad sensem jej dalszych słów. Uniosła ku niej spojrzenie, ostrożne. Przepaść, złotowłosa lecąca w przepaść: to właśnie było jej wizją.
To właśnie było jej zagrożeniem.
- Spadł razem z tobą czy podążył tam za tobą? - zapytała, wciąż spoglądając jej w oczy. Rozwiązania były dwa: albo to on był zagrożeniem, przed którym przestrzegało jej trzecie oko, albo próbował ją wtedy ocalić. Odebranie jej dłoni to mniej niż odebranie jej życia. Nie zważała na to, jak dziwny musiał się wydawać sens jej pytania, - Ruszyłaś tam pierwsza, prawda? - Musiała mieć pewność - że rozmawiali o tej samej sytuacji, o tym, co widziała w snach. Dlaczego to było takie istotne? Ramsey niebawem się u niej zjawi, przecież wiedziała. Coś... coś musiało się stać, że wciąż tego nie zrobił.
- Co poszło nie tak? - Nie tak jak trzeba - znaczy jak? Poczuła przedziwne ukłucie na dźwięk słów o ćwiartowaniu, bolesne było w nich to, że - dobrze wiedziała - w tym przypadku nie była to wcale przenośnia. On naprawdę mógłby ją poćwiartować - co gorsza nawet zaczął to robić. Czy to możliwe, że tamte moce zabawiły się z nim równie ironicznie, co z Sigrun? - Położysz się u mnie - zaproponowała, choć w jej głosie nie brzmiała propozycja a twierdzenie. Zamknij oczy, Elviro. Nawet tu i teraz, Umhra cię przeniesie gdzie trzeba. - Zbudzę cię, kiedy będzie trzeba kogoś opatrzeć - obiecała, choć nie miała zamiaru dopełnić tej obietnicy. Jeśli Elvira nie zamierzała schodzić z posterunku, potrzebowała pozorów, że wcale tego nie zrobiła.
Była im potrzebna. Żywa, nie skrajnie przemęczona.
- Zielony i czarny - powtórzyła po niej, szukając w tych słowach ukrytego sensu. Przyglądała się jej w milczeniu, kiedy mówiła dalej, o urodzie artefaktów - i o jej własnej urodzie. Nie wątpiła, że zaczarowane kryształy ukrywały niezwykłe piękno, a komplementowanie jej urody dawno już przestało u niej ożywiać rumieńce. - Kolor miał znaczenie? - zapytała, z nieskładnej opowieści starając się wyciągnąć jak najwięcej faktów, znaleźć nici prowadzące do kłębka. Elvira była zbyt zmęczona, by konstruować wnioski samodzielnie, chciała poznać fakty pozbawione jej wcześniejszej oceny. Zrozumieć więcej.
Ale tego, o czym mówiła, Cassandra zrozumieć nie potrafiła.
- Za karę? Mulciber ci to zrobił za karę? - zapytała z niedowierzaniem, zachowując strzępy jej słów, bo mu się we łbie pomieszało. Jak bardzo? Kiedy? Gdzie był teraz? - Elviro, ja... potrzebujesz obu rąk, by pełnić swoją służbę, jeśli ten idiota kogoś ukarał, to chyba nas wszystkich - stwierdziła z obruszeniem, zastanawiają się nad sensem jej dalszych słów. Uniosła ku niej spojrzenie, ostrożne. Przepaść, złotowłosa lecąca w przepaść: to właśnie było jej wizją.
To właśnie było jej zagrożeniem.
- Spadł razem z tobą czy podążył tam za tobą? - zapytała, wciąż spoglądając jej w oczy. Rozwiązania były dwa: albo to on był zagrożeniem, przed którym przestrzegało jej trzecie oko, albo próbował ją wtedy ocalić. Odebranie jej dłoni to mniej niż odebranie jej życia. Nie zważała na to, jak dziwny musiał się wydawać sens jej pytania, - Ruszyłaś tam pierwsza, prawda? - Musiała mieć pewność - że rozmawiali o tej samej sytuacji, o tym, co widziała w snach. Dlaczego to było takie istotne? Ramsey niebawem się u niej zjawi, przecież wiedziała. Coś... coś musiało się stać, że wciąż tego nie zrobił.
- Co poszło nie tak? - Nie tak jak trzeba - znaczy jak? Poczuła przedziwne ukłucie na dźwięk słów o ćwiartowaniu, bolesne było w nich to, że - dobrze wiedziała - w tym przypadku nie była to wcale przenośnia. On naprawdę mógłby ją poćwiartować - co gorsza nawet zaczął to robić. Czy to możliwe, że tamte moce zabawiły się z nim równie ironicznie, co z Sigrun? - Położysz się u mnie - zaproponowała, choć w jej głosie nie brzmiała propozycja a twierdzenie. Zamknij oczy, Elviro. Nawet tu i teraz, Umhra cię przeniesie gdzie trzeba. - Zbudzę cię, kiedy będzie trzeba kogoś opatrzeć - obiecała, choć nie miała zamiaru dopełnić tej obietnicy. Jeśli Elvira nie zamierzała schodzić z posterunku, potrzebowała pozorów, że wcale tego nie zrobiła.
Była im potrzebna. Żywa, nie skrajnie przemęczona.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Cassandra oczekiwała od niej odpowiedzi i przez myśl nie przeszłoby Elvirze ją obwiniać. Gdyby zamieniły się miejscami, gdyby to ona czekała dzisiaj w lecznicy na wyczerpanych towarzyszy, też oczekiwałaby informacji natychmiast, zwłaszcza po tym, czego stałaby się świadkiem w ciemnym korytarzu. Co właściwie powiedziała tam, za drzwiami? O czym już wspomniała, a o czym na śmierć zapomniała? Nie potrafiła sobie już przypomnieć nawet tego, w jaki sposób tu dotarła, droga na Śmiertelny Nokturn była w jej pamięci jedną wielką mieszanką obrazów, dźwięków i mdłego zapachu rozkładającego się rynsztoku.
Skup się, Elviro, skup się. Cassandra wciąż pyta, a ty chciałabyś wiedzieć. Gdybyś tam stała, chciałabyś wiedzieć. Co osiągnęliśmy, a co uległo zaprzepaszczeniu. Kto odszedł na zawsze. Czy wśród trupów jest... jest Drew...
- Kolor oznaczał działanie, jak w legendzie. Zielony był... coś z umysłem. - Uniosła prawą rękę, postukała się palcami przy skroni, ale gdy wyplątała pęknięte paznokcie ze zlepionych pasm, zobaczyła na nich czarny brud i skrzepy i zakręciło jej się w głowie. Kikutem podparła się na stole, prawie zrzucając na podłogę kubek z gorącym naparem. - Czarny to śmierć. To na pewno śmierć. Miała go Rookwood, a potem Black... - przymknęła powieki i przez długi czas milczała, balansując na granicy snu.
Przebudziło ją dopiero poruszenie Cassandry, niemożliwa do przeoczenia złość w jej głosie oraz próby odwzorowania biegu zdarzeń. Dlaczego tak bardzo zależało jej na tej konkretnej informacji? Ręki przecież nie odzyska, nie dało się cofnąć czasu i sprawić, by nigdy nie została odcięta. Dopóki nie przyprawi sobie nowej, będzie kaleką. Nie mogła o tym myśleć. Nie teraz.
- Nie wydaje mi się. Mówiłam o Wilkesie. I Czarnym Panie - mruknęła niechętnie, bo obca wściekłość na Mulcibera przyjemnie muskała skołatane nerwy, podbudowywała na duchu i utwierdzała w przekonaniu, że psychopata nie miał prawa uczynić jej krzywdy. - Nie - Uniosła brodę, przybierając dziwny wyraz twarzy; pośredni między zaskoczeniem, a pewnością. Jakby dopiero teraz, powoli, wszystkie elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. - On spadł pierwszy, a ja skoczyłam za nim. Tak było - szepnęła, jakby przekonywała siebie. - Chciałam wiedzieć, co się z nim stało. Nie zostać sama w ciasnym korytarzu. - Co poszło nie tak? Sama chciałaby to wiedzieć. - Potem były tylko halucynacje, pojedynek, a kiedy się przebudziłam, to już był on i ja. Nie mogłam się ruszać, bo miałam łańcuchy. - Uniosła prawe przedramię, aby się mu przyjrzeć, ale wszelkie pozostałości oparzeń były już zaleczone. - Dobrze. Tak zrób - powiedziała z naiwną ufnością, przechylając napar do końca.
Niewiele sekund później osunęła się bezładnie na stolik, zrzucając z niego kilka pustych fiolek, które rozbiły się z przenikliwym trzaskiem.
/zt
Skup się, Elviro, skup się. Cassandra wciąż pyta, a ty chciałabyś wiedzieć. Gdybyś tam stała, chciałabyś wiedzieć. Co osiągnęliśmy, a co uległo zaprzepaszczeniu. Kto odszedł na zawsze. Czy wśród trupów jest... jest Drew...
- Kolor oznaczał działanie, jak w legendzie. Zielony był... coś z umysłem. - Uniosła prawą rękę, postukała się palcami przy skroni, ale gdy wyplątała pęknięte paznokcie ze zlepionych pasm, zobaczyła na nich czarny brud i skrzepy i zakręciło jej się w głowie. Kikutem podparła się na stole, prawie zrzucając na podłogę kubek z gorącym naparem. - Czarny to śmierć. To na pewno śmierć. Miała go Rookwood, a potem Black... - przymknęła powieki i przez długi czas milczała, balansując na granicy snu.
Przebudziło ją dopiero poruszenie Cassandry, niemożliwa do przeoczenia złość w jej głosie oraz próby odwzorowania biegu zdarzeń. Dlaczego tak bardzo zależało jej na tej konkretnej informacji? Ręki przecież nie odzyska, nie dało się cofnąć czasu i sprawić, by nigdy nie została odcięta. Dopóki nie przyprawi sobie nowej, będzie kaleką. Nie mogła o tym myśleć. Nie teraz.
- Nie wydaje mi się. Mówiłam o Wilkesie. I Czarnym Panie - mruknęła niechętnie, bo obca wściekłość na Mulcibera przyjemnie muskała skołatane nerwy, podbudowywała na duchu i utwierdzała w przekonaniu, że psychopata nie miał prawa uczynić jej krzywdy. - Nie - Uniosła brodę, przybierając dziwny wyraz twarzy; pośredni między zaskoczeniem, a pewnością. Jakby dopiero teraz, powoli, wszystkie elementy układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. - On spadł pierwszy, a ja skoczyłam za nim. Tak było - szepnęła, jakby przekonywała siebie. - Chciałam wiedzieć, co się z nim stało. Nie zostać sama w ciasnym korytarzu. - Co poszło nie tak? Sama chciałaby to wiedzieć. - Potem były tylko halucynacje, pojedynek, a kiedy się przebudziłam, to już był on i ja. Nie mogłam się ruszać, bo miałam łańcuchy. - Uniosła prawe przedramię, aby się mu przyjrzeć, ale wszelkie pozostałości oparzeń były już zaleczone. - Dobrze. Tak zrób - powiedziała z naiwną ufnością, przechylając napar do końca.
Niewiele sekund później osunęła się bezładnie na stolik, zrzucając z niego kilka pustych fiolek, które rozbiły się z przenikliwym trzaskiem.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Cel ich misji znała mętnie, Ramsey opowiedział o nim, kiedy przyszedł do niej po eliksiry, tuż przed udaniem się w dalszą podróż; mówił o poświęceniu, mówił o cenie, którą być może przejdzie mu zapłacić, mówił wreszcie o mocy tych kamieni. Odnaleźli je, to dobrze, co miało wydarzyć się dalej? Czym miała okazać się uiszczona przez nich cena? Spoglądając na Elvirę, na kikut jej dłoni, który przypominał tylko o tym, jak kruche i niedoskonałe było ludzkie ciało, zdawało jej się, że częściową odpowiedź już poznała. Jej strata była jedną z cen tej wyprawy. Jej przemęczenie świadczyło o jej oddaniu, a ona była pewna, że opowie o nim dalej, by nie pozostało niedostrzeżone. Zasługiwała na coś więcej niż to, na coś więcej niż kara. Dostrzegała, że każde kolejne wypowiadane słowo, dalej snuta opowieść, męczyły ją bardziej, że traciła siły, nie pomagały w tym zapewne podane jej zioła. Nic to, tyle musiało jej wystarczyć - czarownica zasługiwała na odpoczynek. Elvira opowiedziała jej sporo, to, co niejasne, rozmyje przecież czas. Wkrótce.
Rookwood, potem Black, czy to coś znaczyło? Czy śmierć Blacka, przypadłość Sigrun, czy jedno z drugim zachodziło w silniejszej konotacji, niż jej się początkowo wydawało? Czym była ich cena, czym była cena opłacona przez Sigrun? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej straszna zdawała się rzeczywistość i tym straszniejsze nawiedzały ją wizje odnośnie umysłu śmierciożerczyni. Martwiła się o nią, niesamowicie się o nią martwiła.
- Wilkes - powtórzyła po niej, szeptem, Wilkes był martwy. Niewiele o nim wiedziała, niewiele mieli ze sobą wspólnego, śmierć takich rycerzy nie była dla niej tak istotna jak śmierć tych, którzy byli jej bliscy. - On? - Więc jednak to on był kluczem jej przepowiedni, on był śmiercią, on był jej krzywdą. Więc jednak - to przed nim ostrzegała jej wizja, a ona zaprowadziła do niego Elvirę jak jagnię. Prosiła go, by był blisko, sprowadzając na nią złe fatum.
Przepraszam, Elviro.
Wsłuchiwała się w jej dalsze słowa, kiedy wtem czarownica straciła przytomność i usnęła praktycznie na siedząco. Cassandra wstała nieśpiesznie, czułym dotykiem sprawdzając jej puls i oddech, upewniając się, że nie potrzebowała nic wzmacniającego. Obchodząc potłuczone szkło przywołała Umhrę, który przeniósł ją do sypialnych pokoi, między rannych, pozwalając zaznać słodkiego odpoczynku. Sen, to było jej potrzebne, twardy i niczym niezmącony. Była pewna, że nie zbudzi się choćby niebo miało runąć: i że w tym słodkim śnie odnajdzie wreszcie ukojenie. Wiedziała, że Elvira chciała pozostać czujną - i miała nadzieję, że przekonanie o tym, jakoby Cassandra miała pomóc jej tę czujnośc zachowa, pozwoli jej na spoczynek. Była uzdolnioną wiedźmą, na dodatek bardzo oddaną sprawie. Potrzebowali jej całej i zdrowej. Żywej.
/zt
Rookwood, potem Black, czy to coś znaczyło? Czy śmierć Blacka, przypadłość Sigrun, czy jedno z drugim zachodziło w silniejszej konotacji, niż jej się początkowo wydawało? Czym była ich cena, czym była cena opłacona przez Sigrun? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej straszna zdawała się rzeczywistość i tym straszniejsze nawiedzały ją wizje odnośnie umysłu śmierciożerczyni. Martwiła się o nią, niesamowicie się o nią martwiła.
- Wilkes - powtórzyła po niej, szeptem, Wilkes był martwy. Niewiele o nim wiedziała, niewiele mieli ze sobą wspólnego, śmierć takich rycerzy nie była dla niej tak istotna jak śmierć tych, którzy byli jej bliscy. - On? - Więc jednak to on był kluczem jej przepowiedni, on był śmiercią, on był jej krzywdą. Więc jednak - to przed nim ostrzegała jej wizja, a ona zaprowadziła do niego Elvirę jak jagnię. Prosiła go, by był blisko, sprowadzając na nią złe fatum.
Przepraszam, Elviro.
Wsłuchiwała się w jej dalsze słowa, kiedy wtem czarownica straciła przytomność i usnęła praktycznie na siedząco. Cassandra wstała nieśpiesznie, czułym dotykiem sprawdzając jej puls i oddech, upewniając się, że nie potrzebowała nic wzmacniającego. Obchodząc potłuczone szkło przywołała Umhrę, który przeniósł ją do sypialnych pokoi, między rannych, pozwalając zaznać słodkiego odpoczynku. Sen, to było jej potrzebne, twardy i niczym niezmącony. Była pewna, że nie zbudzi się choćby niebo miało runąć: i że w tym słodkim śnie odnajdzie wreszcie ukojenie. Wiedziała, że Elvira chciała pozostać czujną - i miała nadzieję, że przekonanie o tym, jakoby Cassandra miała pomóc jej tę czujnośc zachowa, pozwoli jej na spoczynek. Była uzdolnioną wiedźmą, na dodatek bardzo oddaną sprawie. Potrzebowali jej całej i zdrowej. Żywej.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
|data?
Sen był bez krwi, bez śniegu nią zabarwioną, a to przyniosło ulgę umysłowi dziecka, które jeszcze nie jest gotowe na takie obciążenie a już jest narażone. Zima zapanowała na dobre za oknem i przejęła w swoje władanie krainę ludzi. Lysandra lubiła patrzeć jak płatki śniegu wirują niczym małe baletnice by osiąść na zaspie tuż pod oknem. Umhra drzemał spokojnie, snem niczym nie zmąconym pochrapując cicho, na krzesełkach w sieni nikt nie siedział. Spokój w lecznicy sprawiał, że dziewczynka mogła pomóc więc ułożyła na kolanach zioła, które miała przejrzeć i rozdzielić zgodnie z poleceniami matuli. Na podłodze znalazła się biała szmatka, na której kolejno układała dziurawce, pokrzywy i inne rośliny, których nadal się uczyła, ale miała coraz lepsze w nich rozeznanie. Mogła być z siebie dumna i choć pycha była jej obca tak teraz zadowolona dołożyła kolejne listki do odpowiedniej kupki. Następnie związywała suszki i zanosiła do lecznicy gdzie matula będzie wiedziała co z nimi zrobić. Kiedy usłyszała szmer na zewnątrz to podnosiła głowę nasłuchując czy to pacjent nie idzie, zaraz jednak kroki odchodziły, a ona na powrót skupiała się na swojej pracy. W takich chwilach jak ta nie panowała nad magią, nie panowała nad swoją wyobraźnią, a magia dziecięca zaczęła działać. Lekkie wibrowania powietrza wokół dziecka zdradzały, że właśnie się uaktywnia, ta, która ostatnio ciągle działała.
W takich chwilach dusze, które pozostały wśród żywych słyszą wołanie, któremu nie są w stanie się oprzeć. Ciągnięte magią dziecka niczym sznurkiem, szarpane póki nie dotrą do Małej Sroki rozdzielającej zioła.
Zamarła, bo znała ten chłód, znała to uczucie kiedy dusza ma się za chwilę pojawić. Zmarkotniała, bo wiedziała, że dusza będzie oczekiwać czegoś w zamian.
-Przepraszam. - Powiedziała cicho powoli odwracając się w jego stronę. Szmaragdowe oczy błyszczały niczym dwa szlachetne kamienie w jasnej, dziecięcej buzi. -Nie chciałam odrywać cię od twoich zajęć.
Duchy też miały swoje sprawy, a magia dziecka sprawiała, że musiały je porzucić. Siłą przyciągnięte do niej.
Sen był bez krwi, bez śniegu nią zabarwioną, a to przyniosło ulgę umysłowi dziecka, które jeszcze nie jest gotowe na takie obciążenie a już jest narażone. Zima zapanowała na dobre za oknem i przejęła w swoje władanie krainę ludzi. Lysandra lubiła patrzeć jak płatki śniegu wirują niczym małe baletnice by osiąść na zaspie tuż pod oknem. Umhra drzemał spokojnie, snem niczym nie zmąconym pochrapując cicho, na krzesełkach w sieni nikt nie siedział. Spokój w lecznicy sprawiał, że dziewczynka mogła pomóc więc ułożyła na kolanach zioła, które miała przejrzeć i rozdzielić zgodnie z poleceniami matuli. Na podłodze znalazła się biała szmatka, na której kolejno układała dziurawce, pokrzywy i inne rośliny, których nadal się uczyła, ale miała coraz lepsze w nich rozeznanie. Mogła być z siebie dumna i choć pycha była jej obca tak teraz zadowolona dołożyła kolejne listki do odpowiedniej kupki. Następnie związywała suszki i zanosiła do lecznicy gdzie matula będzie wiedziała co z nimi zrobić. Kiedy usłyszała szmer na zewnątrz to podnosiła głowę nasłuchując czy to pacjent nie idzie, zaraz jednak kroki odchodziły, a ona na powrót skupiała się na swojej pracy. W takich chwilach jak ta nie panowała nad magią, nie panowała nad swoją wyobraźnią, a magia dziecięca zaczęła działać. Lekkie wibrowania powietrza wokół dziecka zdradzały, że właśnie się uaktywnia, ta, która ostatnio ciągle działała.
W takich chwilach dusze, które pozostały wśród żywych słyszą wołanie, któremu nie są w stanie się oprzeć. Ciągnięte magią dziecka niczym sznurkiem, szarpane póki nie dotrą do Małej Sroki rozdzielającej zioła.
Zamarła, bo znała ten chłód, znała to uczucie kiedy dusza ma się za chwilę pojawić. Zmarkotniała, bo wiedziała, że dusza będzie oczekiwać czegoś w zamian.
-Przepraszam. - Powiedziała cicho powoli odwracając się w jego stronę. Szmaragdowe oczy błyszczały niczym dwa szlachetne kamienie w jasnej, dziecięcej buzi. -Nie chciałam odrywać cię od twoich zajęć.
Duchy też miały swoje sprawy, a magia dziecka sprawiała, że musiały je porzucić. Siłą przyciągnięte do niej.
The girl...
... who lost things
Sień
Szybka odpowiedź