Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Szpital polowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szpital polowy
Pomimo że jak w każdym szpitalu, tak i tutaj półki uginają się od leków, a łóżka od chorych, to trudno nazwać to miejsce zwyczajnym. Stworzony w jednej z magicznie zabezpieczonych, lśniących od środka jaskiń, początkowo miał pełnić jedynie rolę polowego szpitala, ale ostatecznie: został na stałe. Wewnątrz można znaleźć prowizoryczne pomieszczenia, które wydzielają pacjentów od siebie dzięki drewnianym, cienkim ścianom. Znajduje się tu zaledwie kilka porządnych łóżek: królują materace i rozłożone na ziemi koce, choć Zakon Feniksa robi wszystko, aby jak najprędzej wypełnić to miejsce odpowiednim sprzętem. Uzdrowiciele i pomocnicy mają dla siebie niewielki kąt na samym tyle jaskini, jednak i tam zwykle leżą ranni, ponieważ w Oazie nigdy nie brakuje uchodźców. Zawsze jest tu gwarno, choć nie zawsze – radośnie. Niestety, uzdrowiciele w takim miejscu muszą się liczyć ze wzmożoną śmiertelnością pacjentów, nie raz i nie dwa spowodowaną brakiem odpowiednich leków czy wystarczającej ilości personelu.
Wejście do szpitala zostało magicznie zmniejszone i zakryte prowizorycznymi drzwiami. Jaskinia jest ogrzewana, głównie dzięki magicznemu ciepłu promieniującemu z tworzących ją skał. Ścieżka prowadząca do groty została zaś wyłożona drobnymi kamykami przyniesionymi z plaży i w miarę dobrze ubita.
W szpitalu może pomagać każdy mieszkaniec Oazy czy członek Zakonu, bo rąk do pracy zawsze tu brakuje. Podanie komuś eliksiru albo miski zupy dla niektórych pacjentów może wiązać się z być albo nie być.
Wejście do szpitala zostało magicznie zmniejszone i zakryte prowizorycznymi drzwiami. Jaskinia jest ogrzewana, głównie dzięki magicznemu ciepłu promieniującemu z tworzących ją skał. Ścieżka prowadząca do groty została zaś wyłożona drobnymi kamykami przyniesionymi z plaży i w miarę dobrze ubita.
W szpitalu może pomagać każdy mieszkaniec Oazy czy członek Zakonu, bo rąk do pracy zawsze tu brakuje. Podanie komuś eliksiru albo miski zupy dla niektórych pacjentów może wiązać się z być albo nie być.
Zanim Roselyn zajęła się Maeve, a Cedrikowi udało się dostać eliksiry, minęło nieco czasu. W szpitalu panował popłoch, miejsca było niewiele, podobnie jak uzdrowicieli, którzy zdawali się pracować za dwoje. Martwił mnie brak Farleya, jednak świadomość tego, że udało mi się wyrwać z Azkabanu pozostawiała mnie z nadzieją, że jego nieobecność była wynikiem tylko chwilowego późnienia. Że nie podzielił losu Kierana - cokolwiek spotkało aurora. Nikt nie potrafił określić, czy deportacja nastąpiła z jego woli, czy z woli strażnika, nie sądziłem jednak, by Rineheart uciekł z pola walki. Żywiłem do niego zbyt wiele szacunku, by w ogóle dopuszczać do siebie myśl, że mógł zostać dezerterem.
Z niepokojem wędrowałem wzrokiem ku Maeve, w pełni świadomy, że do jej stanu przyczyniłem się w głównej mierze własną nieumyślnością. Brak wyobraźni nadrabiałem zdolnością do podejmowania ryzyka - nie mogłem jednak sprowadzać go na swoich współtowarzyszy. Ostatecznie jednak, plan, choć nie do końca poszedł po naszej myśli, zadziałał. Justine żyła, a Zakon Feniksa po raz kolejny dowiódł, że ministralne bariery, zasieki i niespodzianki, nie były czymś, co mogło go powstrzymać. Nawet jeśli przegrywaliśmy tę wojnę, nadal byliśmy silnym przeciwnikiem, którego nie należało lekceważyć. Wtedy, w więzieniu, nie wiedziałem, że czarodziej z wypucowanym bucikiem to naczelnik. Nie było jeszcze dla mnie jasne, dlaczego Skamander tak zawzięcie z nim walczył, łatwo było jednak się domyślić, że miał sporo na sumieniu. Lamino, którym go potraktował, było potężne - i jeśli nie ono, gruzy walącego się więzienia z pewnością wydarły z mężczyzny resztki życia. Wyeliminowanie jednego pionka było jednak niewystarczające, by zyskać przewagę. Na jego miejsce wkrótce miał pojawić się kolejny; byłem tego pewien.
W chwili, gdy byliśmy gotowi już ruszać, zaskoczył mnie patronus, którego formę rozpoznałem od razu. To musiał być kruk Farleya - w chwili, gdy przemówił jego głosem, napięcie związane z nieobecnością gwardzisty opadło. Żył. Był bezpieczny. - Chodźmy do zakazanego lasu. Upewnijmy się, że Alex tam dotarł, poza ty trzeba wzmocnić portal. - Zwróciłem się do Cedrica i Maeve, nie czekając i od razu wyruszając w kierunku, z którego kilka godzin temu wyruszyliśmy do Tower.
tutaj otrzymuję wiadomośc od Alexa
zt ja, Cedric, Maeve
Z niepokojem wędrowałem wzrokiem ku Maeve, w pełni świadomy, że do jej stanu przyczyniłem się w głównej mierze własną nieumyślnością. Brak wyobraźni nadrabiałem zdolnością do podejmowania ryzyka - nie mogłem jednak sprowadzać go na swoich współtowarzyszy. Ostatecznie jednak, plan, choć nie do końca poszedł po naszej myśli, zadziałał. Justine żyła, a Zakon Feniksa po raz kolejny dowiódł, że ministralne bariery, zasieki i niespodzianki, nie były czymś, co mogło go powstrzymać. Nawet jeśli przegrywaliśmy tę wojnę, nadal byliśmy silnym przeciwnikiem, którego nie należało lekceważyć. Wtedy, w więzieniu, nie wiedziałem, że czarodziej z wypucowanym bucikiem to naczelnik. Nie było jeszcze dla mnie jasne, dlaczego Skamander tak zawzięcie z nim walczył, łatwo było jednak się domyślić, że miał sporo na sumieniu. Lamino, którym go potraktował, było potężne - i jeśli nie ono, gruzy walącego się więzienia z pewnością wydarły z mężczyzny resztki życia. Wyeliminowanie jednego pionka było jednak niewystarczające, by zyskać przewagę. Na jego miejsce wkrótce miał pojawić się kolejny; byłem tego pewien.
W chwili, gdy byliśmy gotowi już ruszać, zaskoczył mnie patronus, którego formę rozpoznałem od razu. To musiał być kruk Farleya - w chwili, gdy przemówił jego głosem, napięcie związane z nieobecnością gwardzisty opadło. Żył. Był bezpieczny. - Chodźmy do zakazanego lasu. Upewnijmy się, że Alex tam dotarł, poza ty trzeba wzmocnić portal. - Zwróciłem się do Cedrica i Maeve, nie czekając i od razu wyruszając w kierunku, z którego kilka godzin temu wyruszyliśmy do Tower.
tutaj otrzymuję wiadomośc od Alexa
zt ja, Cedric, Maeve
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Słowa rudowłosego czarodzieja docierały z ogromnym opóźnieniem. Z niepokojem spoglądał na nieprzytomną postać, przy której w bardzo krótkim czasie znalazło się tak wiele osób. Pełen obaw skinął głową potwierdzająco oddając inicjatywę doświadczonej jednostce. Nie potrafił wyrazić swej ogromnej wdzięczności kiełkującej w przerażonym, rozchybotanym sercu. Odetchnął ciężko dostrzegając znajome, jasne kosmyki należące do najmłodszej przedstawicielki rodziny Tonks. Zapewne miała zamiar pozostać przy pacjentce do końca medycznych oględzin dostarczając tak istotne i wymagane wsparcie. Przeciągnął wzrok po jej zatroskanej twarzy, aby następnie skierować go na wierzch odpinanego metalu. Nie zaobserwował jednak zbyt wiele poproszony o opuszczenie samego środka polowego szpitala. Przygarbiony, skołowany, błądzący w zszarganych myślach podszedł do pozostałych uczestników misji pogrążonych w energicznej dyskusji. Sam wyrzucił z siebie plątaninę niezrozumiałych słów przedstawiających osobisty punkt widzenia. Był widocznie wycofany; z rozwagą rozglądał się pomiędzy zmęczonymi twarzami, na których malował się wyraźny, przejmujący ból. Będąc w amoku nie zauważył byłej szlachcianki stojącej tuż nieopodal. Gdy zbliżyła się do niego rozszerzył źrenice w niewypowiedzianej uldze i pozwolił, aby przycisnęła do niego swe mniejsze i drobniejsze ciało. Zapewne wyczuwała lekkie drżenie, zbyt szybkie bicie serca, którego nie potrafił uspokoić. Hamował napływające pod powieki łzy, gdy przez moment gładził ją po plecach i końcówkach splątanych kosmyków: – Dobrze, że już jesteś. – wymamrotał cicho, słysząc stłumione dość dziwne słowa. Gdy odsuwała się nieznacznie uniósł brew w niezrozumieniu, nie potrafiąc wyłapać kontekstu wypowiedzi. Dopiero po chwili, gdy spierzchnięte usta wyrzucały nieprzyjazne sylaby, zrozumiał. Stał w bezruchu patrząc przed siebie. Pospiesznie analizował ów informację przełykając ślinę. Jak to możliwe, że tak doświadczony mężczyzna rozpłynął się w powietrzu? Jakim cudem zaginął podczas walki wśród najbliższych współpracowników? Zmarszczył brwi w niezadowoleniu rzucając ochryple: – Nie było nawet ciała? – lecz widząc zaprzeczające kiwnięcie wypuścił powietrze i dodał niespodziewane: – Stary dureń. – nie rozumiał, tego było już za wiele! I choć sylwetka siwowłosego tyrana powinna być na dla niego obojętna – przejął się. Nie ukazując żadnej emocji poczuł jak żołądek zacisnął się w bolesnym suple. W jaki sposób przekazać te wiadomość siostrze? Gdzie była w tej chwili, czy była bezpieczna? Nie mógł zostawić jej bez opieki, dlaczego kolejny raz nie wypełnia swych postanowień?
Odsunął się o kilka centymetrów chcą wsłuchać się w długą wypowiedź Ministra. Ten niewzruszony, statyczny, przez cały ten czas przyjmował wszystkie, przekazywane raporty. Opanowane, które wydobywało się z jego postawy, było zaskakujące. Ciemnowłosy mężczyzna od samego początku odczuwał ogrom dyscypliny, poszanowania i pokaźnego uznania. Był przywódcą, który potrafił panować nad niepokornym ludem. Słysząc swe nazwisko, skierował jasne tęczówki na brodaty profil. Skinął głową w zrozumieniu układając pierwsze zalążki planu działania. Longbottom wydawał odpowiednie rozkazy; wszyscy w pośpiechu zabrali się do pracy. Miał nadzieję, iż młody Gwardzista odnajdzie drogę do bezpiecznej Oazy powracając w jednym kawałku. Wierzył w jego wcześniejsze zapewnienia oraz niebagatelne umiejętności, lecz nie będąc w pełni sił mógł nie poradzić sobie z czyhającym niebezpieczeństwem. W zasięgu wzroku dostrzegł mężczyzn oddelegowanych do wspólnego zadania. Założył ramiona na klatce piersiowej i skrzyżował wzrok z tym należącym do Michaela, aby następnie zatrzymać je na zbliżającym się blondynie. Zamyślił się na chwilę odpowiadając chwilę po czasie, jakby wyrwany z kontekstu: – Tak, właśnie o tym samym myślałem. Potrzebujecie odpoczynku, kontaktu z uzdrowicielami i chwili wytchnienia. – zaczął powolnie układając słowa w zgrabną całość: – Ja sam, w obecnym stanie nie będę zbyt efektywny, istnieje też ryzyko, że mogę coś przeoczyć, lub popełnić błąd. – wyjaśnił szczerze, znając zwodniczą strukturę klątw, która nie raz dała mu popalić. Czarodziej pozbawiony koncentracji oraz pełnej energii mógł ściągnąć na siebie niebagatelne konsekwencje i duży uszczerbek na zdrowiu. – Przeczuwam, że ma na sobie jakieś paskudztwo. Możemy zająć się wszystkim jutro wieczorem. – zaproponował. – Teraz, jak sam powiedziałeś Skamander musimy mieć ją na oku. Ja obejmę wartę jako pierwszy, wy macie ważne zadanie w Zakazanym Lesie. – podjął dając znać, że zostając w szpitalu wszystko będzie pod kontrolą. – Później dokonamy zmiany, abyśmy mogli choć odrobinę odpocząć. Bardzo ważne, abyście zwracali uwagę dosłownie na wszystko: dziwne gesty, mimikę twarzy. Obserwujcie też zachowania. Znacie ją, wiecie jaka jest. Więzienie mogło ją zmienić, ale... W tym momencie dosłownie wszystko może być dla nas wskazówką. – zakończył zastanawiając się czy przekazał partnerom wszelkie, najistotniejsze przesłanki. Przyłożył palce do brody, dostrzegając iż Zakonnicy powoli kierują się do wyjścia: – Spróbuję doprowadzić się do porządku, widzimy się później. - podsumował rozglądając się na boki. Chciał znaleźć dla siebie miejsce, przydać się pozostałym zapracowanym uczestnikom. W między czasie, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, którą miał ze sobą od samego rana. Musiał zapalić. Drżącą dłonią wsunął szarawego dusiciela między suche wargi. Wydawało mu się, że czyjś wzrok skupia się na jego sylwetce. Palce podpaliły końcówkę, gdy krzyżował zmrużone, podejrzliwe powieki z tymi należącymi do mężczyzny w szarym, wyblakłym stroju. Czy dobrze dopasował do niego usłyszane nazwisko? Kim tak naprawdę był, skąd się tu wziął? Bez słowa wyciągnął w jego stronę pogniecioną paczkę proponując używkę. W jego oczach widział głód, znał go bardzo dobrze, dlatego nie mógł pozostawić go w potrzebie.
W oddali wyłapywał znajome twarze krzątające się w okolicach szpitala, korzystające z wykwalifikowanej opieki medycznej. Kątem oka dostrzegł znajomą, piękną brunetkę, która uwijała się z najpilniejszymi zadaniami. Nie mógł uwierzyć, że była tu właśnie dziś, pośród najbardziej poszkodowanych. A więc dopięła swego wykonując zawód uzdrowicielki? Jak potoczyły się jej losy? Zdobył się na lekkie kiwnięcie głową ku Rose, lecz po chwili nieznajoma kobieta, niespodziewanie wyrosła tuż przed nim. Śliczna blondynka tłumaczyła coś zawzięcie, a on stał jakby nieporuszony, zawieszony w koszmarnej przestrzeni. Ostatnie wydarzenia wracały niczym mantra, znów poczuł na sobie chłód piekielnego więzienia. Mam na imię Bella. Ocknął się, pokręcił głową z niedowierzaniem i utkwił swój błękit w rumianej twarzy: – Bardzo cię przepraszam. Nie wiem co się stało, ja… – zatrzymał skołowany. – Mogę już iść, jestem Vincent. – wypalił ochryple czując nieprzyjemną suchość w gardle. Starał się być uprzejmy, współpracować wedle uznania. Gdy zasiadł na jednym z łóżek, wyciągnął szyję, aby zorientować się co dzieje się w przeciwległym końcu. Uzdrowiciele krzątali się przy łóżku ocalonej, czy udało im się ją wybudzić? Westchnął ciężko widząc jak dziewczyna próbuje postawić jakąś diagnozę. Postanowił odrobinę jej w tym pomóc: – Najbardziej boli mnie głowa. – zaczął. – Czuję się też dziwnie znużony, zmęczony, chyba zniechęcony. To wszystko jest bardzo dziwne… – opuścił głowę zamykając się w alternatywnym świecie. Kobieta poruszała się sprawnie, wykonywała pewne ruchy szeptając znajome już inkantacje. Za każdym razem czuł jak wracają mu siły, przyjemne ciepło przenikało całe ciało, ból zanikał. Powracała świadomość, jasność obrazu, trzeźwość umysłu. Zamrugał kilkukrotnie patrząc na wybawczynię. Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu, gdy zakończyła pracę: – Dziękuję ci bardzo za pomoc, jesteś niezastąpiona. – wypowiedział szczerze nie kryjąc wdzięczności. Wyprostował ręce, aby przywrócić krążenie. Ponownie spojrzał w przeciwległy kąt mówiąc: – Nie będę zabierać ci już więcej czasu, są bardziej potrzebujący. Jeszcze raz dziękuję. – ześlizgnął się z łóżka i powolnie udał się pod pryczę należącą do Justine. Stanął odrobinę z boku widząc, że ten sam rudowłosy mężczyzna rozmawia z uzdrowioną. Będzie musiał mu podziękować, za wszystko co dzisiaj zrobił. Przysunął się jeszcze bliżej, chciał ją w końcu zobaczyć, skupić wzrok na wychudzonej, wynędzniałej twarzy, która była mu tak bliska. Nie pozbył się poczucia winy. Musiał mieć ją na oku, przed czym wcale się nie bronił. Nie chciał jej wystraszyć, nie chciał też przeszkadzać. Zbierając całą odwagę, wzdychając przeciągle wydukał: – Just, Justine… Jak się czujesz? – czy już wie gdzie się znajduje? Czy jest w stanie rozeznać się w rzeczywistości? A może po prostu się bała? Była tutaj, cała i zdrowa, nic innego się przecież nie liczyło.
Odsunął się o kilka centymetrów chcą wsłuchać się w długą wypowiedź Ministra. Ten niewzruszony, statyczny, przez cały ten czas przyjmował wszystkie, przekazywane raporty. Opanowane, które wydobywało się z jego postawy, było zaskakujące. Ciemnowłosy mężczyzna od samego początku odczuwał ogrom dyscypliny, poszanowania i pokaźnego uznania. Był przywódcą, który potrafił panować nad niepokornym ludem. Słysząc swe nazwisko, skierował jasne tęczówki na brodaty profil. Skinął głową w zrozumieniu układając pierwsze zalążki planu działania. Longbottom wydawał odpowiednie rozkazy; wszyscy w pośpiechu zabrali się do pracy. Miał nadzieję, iż młody Gwardzista odnajdzie drogę do bezpiecznej Oazy powracając w jednym kawałku. Wierzył w jego wcześniejsze zapewnienia oraz niebagatelne umiejętności, lecz nie będąc w pełni sił mógł nie poradzić sobie z czyhającym niebezpieczeństwem. W zasięgu wzroku dostrzegł mężczyzn oddelegowanych do wspólnego zadania. Założył ramiona na klatce piersiowej i skrzyżował wzrok z tym należącym do Michaela, aby następnie zatrzymać je na zbliżającym się blondynie. Zamyślił się na chwilę odpowiadając chwilę po czasie, jakby wyrwany z kontekstu: – Tak, właśnie o tym samym myślałem. Potrzebujecie odpoczynku, kontaktu z uzdrowicielami i chwili wytchnienia. – zaczął powolnie układając słowa w zgrabną całość: – Ja sam, w obecnym stanie nie będę zbyt efektywny, istnieje też ryzyko, że mogę coś przeoczyć, lub popełnić błąd. – wyjaśnił szczerze, znając zwodniczą strukturę klątw, która nie raz dała mu popalić. Czarodziej pozbawiony koncentracji oraz pełnej energii mógł ściągnąć na siebie niebagatelne konsekwencje i duży uszczerbek na zdrowiu. – Przeczuwam, że ma na sobie jakieś paskudztwo. Możemy zająć się wszystkim jutro wieczorem. – zaproponował. – Teraz, jak sam powiedziałeś Skamander musimy mieć ją na oku. Ja obejmę wartę jako pierwszy, wy macie ważne zadanie w Zakazanym Lesie. – podjął dając znać, że zostając w szpitalu wszystko będzie pod kontrolą. – Później dokonamy zmiany, abyśmy mogli choć odrobinę odpocząć. Bardzo ważne, abyście zwracali uwagę dosłownie na wszystko: dziwne gesty, mimikę twarzy. Obserwujcie też zachowania. Znacie ją, wiecie jaka jest. Więzienie mogło ją zmienić, ale... W tym momencie dosłownie wszystko może być dla nas wskazówką. – zakończył zastanawiając się czy przekazał partnerom wszelkie, najistotniejsze przesłanki. Przyłożył palce do brody, dostrzegając iż Zakonnicy powoli kierują się do wyjścia: – Spróbuję doprowadzić się do porządku, widzimy się później. - podsumował rozglądając się na boki. Chciał znaleźć dla siebie miejsce, przydać się pozostałym zapracowanym uczestnikom. W między czasie, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, którą miał ze sobą od samego rana. Musiał zapalić. Drżącą dłonią wsunął szarawego dusiciela między suche wargi. Wydawało mu się, że czyjś wzrok skupia się na jego sylwetce. Palce podpaliły końcówkę, gdy krzyżował zmrużone, podejrzliwe powieki z tymi należącymi do mężczyzny w szarym, wyblakłym stroju. Czy dobrze dopasował do niego usłyszane nazwisko? Kim tak naprawdę był, skąd się tu wziął? Bez słowa wyciągnął w jego stronę pogniecioną paczkę proponując używkę. W jego oczach widział głód, znał go bardzo dobrze, dlatego nie mógł pozostawić go w potrzebie.
W oddali wyłapywał znajome twarze krzątające się w okolicach szpitala, korzystające z wykwalifikowanej opieki medycznej. Kątem oka dostrzegł znajomą, piękną brunetkę, która uwijała się z najpilniejszymi zadaniami. Nie mógł uwierzyć, że była tu właśnie dziś, pośród najbardziej poszkodowanych. A więc dopięła swego wykonując zawód uzdrowicielki? Jak potoczyły się jej losy? Zdobył się na lekkie kiwnięcie głową ku Rose, lecz po chwili nieznajoma kobieta, niespodziewanie wyrosła tuż przed nim. Śliczna blondynka tłumaczyła coś zawzięcie, a on stał jakby nieporuszony, zawieszony w koszmarnej przestrzeni. Ostatnie wydarzenia wracały niczym mantra, znów poczuł na sobie chłód piekielnego więzienia. Mam na imię Bella. Ocknął się, pokręcił głową z niedowierzaniem i utkwił swój błękit w rumianej twarzy: – Bardzo cię przepraszam. Nie wiem co się stało, ja… – zatrzymał skołowany. – Mogę już iść, jestem Vincent. – wypalił ochryple czując nieprzyjemną suchość w gardle. Starał się być uprzejmy, współpracować wedle uznania. Gdy zasiadł na jednym z łóżek, wyciągnął szyję, aby zorientować się co dzieje się w przeciwległym końcu. Uzdrowiciele krzątali się przy łóżku ocalonej, czy udało im się ją wybudzić? Westchnął ciężko widząc jak dziewczyna próbuje postawić jakąś diagnozę. Postanowił odrobinę jej w tym pomóc: – Najbardziej boli mnie głowa. – zaczął. – Czuję się też dziwnie znużony, zmęczony, chyba zniechęcony. To wszystko jest bardzo dziwne… – opuścił głowę zamykając się w alternatywnym świecie. Kobieta poruszała się sprawnie, wykonywała pewne ruchy szeptając znajome już inkantacje. Za każdym razem czuł jak wracają mu siły, przyjemne ciepło przenikało całe ciało, ból zanikał. Powracała świadomość, jasność obrazu, trzeźwość umysłu. Zamrugał kilkukrotnie patrząc na wybawczynię. Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu, gdy zakończyła pracę: – Dziękuję ci bardzo za pomoc, jesteś niezastąpiona. – wypowiedział szczerze nie kryjąc wdzięczności. Wyprostował ręce, aby przywrócić krążenie. Ponownie spojrzał w przeciwległy kąt mówiąc: – Nie będę zabierać ci już więcej czasu, są bardziej potrzebujący. Jeszcze raz dziękuję. – ześlizgnął się z łóżka i powolnie udał się pod pryczę należącą do Justine. Stanął odrobinę z boku widząc, że ten sam rudowłosy mężczyzna rozmawia z uzdrowioną. Będzie musiał mu podziękować, za wszystko co dzisiaj zrobił. Przysunął się jeszcze bliżej, chciał ją w końcu zobaczyć, skupić wzrok na wychudzonej, wynędzniałej twarzy, która była mu tak bliska. Nie pozbył się poczucia winy. Musiał mieć ją na oku, przed czym wcale się nie bronił. Nie chciał jej wystraszyć, nie chciał też przeszkadzać. Zbierając całą odwagę, wzdychając przeciągle wydukał: – Just, Justine… Jak się czujesz? – czy już wie gdzie się znajduje? Czy jest w stanie rozeznać się w rzeczywistości? A może po prostu się bała? Była tutaj, cała i zdrowa, nic innego się przecież nie liczyło.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie zdawała sobie wtedy sprawy z tego, że studnia była naprawdę głęboka. Że kiedy się do niej wpadło, wyjście wydawało się niemożliwe. Był moment, notabene ciągnący się w nieskończoność, nieosiągalny przez pojęcie czasu, kiedy sądziła, że zostanie tu już na zawsze. Że na zawsze będzie wyglądała tylko w dwóch kierunkach – ku górze, nocą, gdy gwiazdy zerkać będą na nią z litością, w dzień, gdy słońce zaledwie mimowolnie przepłynie w swym majestacie i ogrzeje jej twarz swoim ciepłem, i w boczną odnogę studni, skąd brała się woda i całe źródło zalegającej na dnie ciemności. Kiedy zerkała w tamtą stronę, obserwowały ją oczy ukryte w grubej, smolistej czerni, a raczej… puste oczodoły, które przy odrobinie wyobraźni przypominały niemal te ludzkie. Nie powinna tam iść, wiedziała o tym doskonale, coś cały czas ją powstrzymywało, choć ciekawość niezmiernie mocno usiłowała przejąć władzę nad ciałem i wykonać choć jeden krok zmniejszający dystans między nią a dementorem stojącym gdzieś w głębi przejścia. Bo była pewna, że to dementor. Czaił się, czekał, nęcił niewypowiedzianymi obietnicami mówiącymi o tym, że w końcu nastanie spokój, jeśli tylko się zbliży. Pobyt w Azkabanie ją zmęczył, wyczerpał jej życiowe siły tak mocno, że perspektywa śmierci, dotąd odtrącana, odpychana, przeklęta, teraz zaczynała stawać się słodka jak najsmaczniejszy deser. Wystarczyło tylko wykonać krok w odpowiednią stronę, a potem pójdzie już z górki i wszystko przestanie boleć, myśli nie będą wczepiać się pazurami w czaszkę, nie będą jej rozrywać na drobniutkie fragmenty, które szybko gubiły się wśród innych. Trwała tak naprawdę długo, w tym zimnie, w wilgoci i w smrodzie ścieków, te czuła niezwykle wyraźnie, siedziała sama, całkiem sama. Sama, bo wszyscy jej przyjaciele najprawdopodobniej nie żyli. W innym przypadku przyszliby po nią, prawda? Zrzucili linę, podali rękę, wołali za nią. Tymczasem wokół trwała tylko cisza.
W którymś momencie jednak światło słońca płynącego leniwie nad studnią zdało się bardziej nęcące niż ciemne przejście wiodące w jednym kierunku. Wystawiła bladą twarz w jego kierunku i chłonęła ożywcze ciepło, jakby smakowała je po raz pierwszy w życiu. Łaskotało, ogrzewało, ale nie parzyło. Otulało. Przez krótką chwilę usłyszała wołanie własnego ciała o to, by wyjść z tej studni. Położyła dłoń na jej zimnych kamieniach i nagle wszystko się skończyło, wizja prysnęła jak mydlana bańka.
Powieki uniosły się ciężko, jakby skóra nosiła na sobie bagaż doświadczeń ostatniego półwiecza, a nie zaledwie godzin. Płuca po raz pierwszy napełniły się powietrzem, które smakowało. Było świeże, ziołowe, ale czyste i jakby… morskie z odrobinę leśnych aromatów. Uśmiechnęła się lekko, bezwładnie, jakby wciąż nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w ścianę przed sobą. Uniosła się powoli, czując wciąż otępienie obecne w zmęczonych napięciem mięśniach. Jeszcze przez krótki moment zupełnie zgubiła się w tym, co się działo, niczego nie pamiętała albo pamięć celowo chroniła przed nią to, co przeżyła przecież tak niedawno. Ale to powoli wracało. Każdy dźwięk docierał do niej uświadamiając coraz więcej, każdy świetlny bodziec, każdy skrawek ludzkiego ubrania i każda sylwetką, którą oblekał. Coraz więcej szczegółów zaczynało wpadać do jej głowy. Nie wiedziała, gdzie była, ale to… nie był Azkaban. To definitywnie nie był Azkaban.
– Przepraszam, gdzie… – zerknęła na jedną z kręcących się dziewczyn, ale szybko porzuciła myśl, jakby coś innego przykuło jej uwagę. Wstała, ale zdecydowanie zbyt gwałtownie, i kiedy tylko nogi się wyprostowały, głowa zapragnęła znów bezwładnie leżeć, uległa grawitacji, gnąc się w karku. Przed oczami pojawiły jej się mroczki, więc odruchowo zacisnęła powieki, by za chwili zacząć intensywnie mrugać. Zobaczyła obok Keata, poznała go, o dziwo, przypomniało jej się, jak razem odwiedzili Hicksa. Tamten trup. Na Boga, to znowu się dzieje. Zakręciło jej się w głowie, ale w porę przytrzymała się ściany jaskini, zimnej. Mury Azkabanu. Oddech przyspieszył, ale coś, nie do końca wiedziała co, powstrzymywało ją przed rzuceniem się w otchłań paniki. Gdyby była przytomna i widziała nad sobą uzdrowicielkę, wiedziałaby, że to jej magia uspokajała jej umysł. – Nic mi nie jest. Poradzę sobie.
Zawsze sobie radziła. Zawsze musiała sobie radzić. Odepchnęła się od ściany i ruszyła chwiejnym krokiem przed siebie, rozglądając się panicznie po osobach, szukając wśród nich znajomych twarzy. Nie, tych dwóch twarzy, za którymi jej serce goniło najbardziej. Poruszała się powoli, odsuwając się od tych, którzy pędzili w stronę jaskini. Aż w końcu go dostrzegła. Nie tylko jego, Billy’ego, ale też stojącą obok niego Hanię, które włosy i sylwetkę poznałaby wszędzie. Przyspieszyła kroku, nie zważając na to, że łzy same już płyną z jej ust, a usta wykrzywiają się w płaczliwym grymasie.
– Billy! – zawołała do niego, dłonią szukając jakiegoś oparcia, którego jednak nie znalazła. Nogi miała jak z waty, głowę okrutnie ciężką, ramiona omdlałe, ale gnała przed siebie w uporze maniaka. – Billy, tu! – uniosła słabo dłoń, dając mu w ten sposób znać o swojej lokalizacji. Byli koło niej jacyś ludzie, nie zwracała na nich uwagi. To sen? Kolejny? Cholera, niech to będzie choćby i fatamorgana, niech trwa. Dopóki pokazywała jej żywego brata i przyjaciółkę. – Hann! – na jej ustach pojawił się bolesny uśmiech, ale było w nim coś z silnej potrzebny doznania ulgi.
Dotarła w końcu do nich i zarzuciła ramiona na szyję brata, ściskając go mocno, palcami badając jego barki i plecy, desperacko szukając pod opuszkami palców drgania mięśni świadczących o tym, że w jego żyłach płynęła jeszcze krew. Że był żywy. Płakała, ryczała jak dziecko, jak wtedy, w Azkabanie, kiedy czuła, że już nigdy ich nie zobaczy – teraz łzy świadczyły o zupełnie odwrotnej sytuacji. Nawet jeśli to był tylko sen.
W którymś momencie jednak światło słońca płynącego leniwie nad studnią zdało się bardziej nęcące niż ciemne przejście wiodące w jednym kierunku. Wystawiła bladą twarz w jego kierunku i chłonęła ożywcze ciepło, jakby smakowała je po raz pierwszy w życiu. Łaskotało, ogrzewało, ale nie parzyło. Otulało. Przez krótką chwilę usłyszała wołanie własnego ciała o to, by wyjść z tej studni. Położyła dłoń na jej zimnych kamieniach i nagle wszystko się skończyło, wizja prysnęła jak mydlana bańka.
Powieki uniosły się ciężko, jakby skóra nosiła na sobie bagaż doświadczeń ostatniego półwiecza, a nie zaledwie godzin. Płuca po raz pierwszy napełniły się powietrzem, które smakowało. Było świeże, ziołowe, ale czyste i jakby… morskie z odrobinę leśnych aromatów. Uśmiechnęła się lekko, bezwładnie, jakby wciąż nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w ścianę przed sobą. Uniosła się powoli, czując wciąż otępienie obecne w zmęczonych napięciem mięśniach. Jeszcze przez krótki moment zupełnie zgubiła się w tym, co się działo, niczego nie pamiętała albo pamięć celowo chroniła przed nią to, co przeżyła przecież tak niedawno. Ale to powoli wracało. Każdy dźwięk docierał do niej uświadamiając coraz więcej, każdy świetlny bodziec, każdy skrawek ludzkiego ubrania i każda sylwetką, którą oblekał. Coraz więcej szczegółów zaczynało wpadać do jej głowy. Nie wiedziała, gdzie była, ale to… nie był Azkaban. To definitywnie nie był Azkaban.
– Przepraszam, gdzie… – zerknęła na jedną z kręcących się dziewczyn, ale szybko porzuciła myśl, jakby coś innego przykuło jej uwagę. Wstała, ale zdecydowanie zbyt gwałtownie, i kiedy tylko nogi się wyprostowały, głowa zapragnęła znów bezwładnie leżeć, uległa grawitacji, gnąc się w karku. Przed oczami pojawiły jej się mroczki, więc odruchowo zacisnęła powieki, by za chwili zacząć intensywnie mrugać. Zobaczyła obok Keata, poznała go, o dziwo, przypomniało jej się, jak razem odwiedzili Hicksa. Tamten trup. Na Boga, to znowu się dzieje. Zakręciło jej się w głowie, ale w porę przytrzymała się ściany jaskini, zimnej. Mury Azkabanu. Oddech przyspieszył, ale coś, nie do końca wiedziała co, powstrzymywało ją przed rzuceniem się w otchłań paniki. Gdyby była przytomna i widziała nad sobą uzdrowicielkę, wiedziałaby, że to jej magia uspokajała jej umysł. – Nic mi nie jest. Poradzę sobie.
Zawsze sobie radziła. Zawsze musiała sobie radzić. Odepchnęła się od ściany i ruszyła chwiejnym krokiem przed siebie, rozglądając się panicznie po osobach, szukając wśród nich znajomych twarzy. Nie, tych dwóch twarzy, za którymi jej serce goniło najbardziej. Poruszała się powoli, odsuwając się od tych, którzy pędzili w stronę jaskini. Aż w końcu go dostrzegła. Nie tylko jego, Billy’ego, ale też stojącą obok niego Hanię, które włosy i sylwetkę poznałaby wszędzie. Przyspieszyła kroku, nie zważając na to, że łzy same już płyną z jej ust, a usta wykrzywiają się w płaczliwym grymasie.
– Billy! – zawołała do niego, dłonią szukając jakiegoś oparcia, którego jednak nie znalazła. Nogi miała jak z waty, głowę okrutnie ciężką, ramiona omdlałe, ale gnała przed siebie w uporze maniaka. – Billy, tu! – uniosła słabo dłoń, dając mu w ten sposób znać o swojej lokalizacji. Byli koło niej jacyś ludzie, nie zwracała na nich uwagi. To sen? Kolejny? Cholera, niech to będzie choćby i fatamorgana, niech trwa. Dopóki pokazywała jej żywego brata i przyjaciółkę. – Hann! – na jej ustach pojawił się bolesny uśmiech, ale było w nim coś z silnej potrzebny doznania ulgi.
Dotarła w końcu do nich i zarzuciła ramiona na szyję brata, ściskając go mocno, palcami badając jego barki i plecy, desperacko szukając pod opuszkami palców drgania mięśni świadczących o tym, że w jego żyłach płynęła jeszcze krew. Że był żywy. Płakała, ryczała jak dziecko, jak wtedy, w Azkabanie, kiedy czuła, że już nigdy ich nie zobaczy – teraz łzy świadczyły o zupełnie odwrotnej sytuacji. Nawet jeśli to był tylko sen.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
leczenie Vincenta
Wydawał się skołowany. Zapewne krążył gdzieś daleko, daleko poza działaniami prowadzonymi w szpitalu polowym. W zamieszaniu łatwo było pogubić drogi. Po bardzo ciężkim dniu, po przeżyciach, których nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, tym bardziej potrzebował ukojenia i opieki. Isabella gotowa była do rozświetlenia gromadzącej się wokół mężczyźni ponurej mgły. Zawsze czuła w sobie płomień, a przecież właśnie to było najlepszym lekarstwem na mrok. Metaforą jednak niewiele mogła zdziałać jako uzdrowicielka. Należało poprowadzić go do cichszego zakątka, a potem różdżką ugłaskać drżące myśli. Domyślała się, skąd brało się rozkojarzenie. Pomiędzy nimi krążyło wiele osób, udzielano pomocy medycznej, zdawano sprawozdania, witano się z przyjaciółmi, którzy wydostali się z jamy wroga. Rozumiała więc jego nieobecne spojrzenie. – Nie przepraszaj. Ja… wszystko rozumiem – odparła w pierwszej chwili, bo przecież sama czuła niepewność w ustach, gorycz i troskę, trudne do przełknięcia rozważania. – Dobrze, Vincencie. Obiecuję, że zaraz sprawię, że poczujesz się lepiej – obwieściła pewnie, odgarniając po drodze zabłąkany pszeniczny kosmyk. Nic nie mogło jej przeszkadzać.
Zbadała go, oceniła stan, poszukała ewentualnych urazów. Przez chwilę też przyglądała się oczom. Nie był do końca sobą. Ale czy po czymś takim ktokolwiek mógł być? Zadaniem jej jednak dzisiaj nie było prowadzenie zbyt długich monologów. Wysłuchała go, nie ignorując niczego, co mogłoby okazać się wskazówką, co mogłoby doprowadzić ją do właściwej diagnozy. – Rzucę kilka zaklęć, Vincencie. Możesz mi zaufać. Minie ból, choć nie obiecuję, że zupełnie przejdzie to dziwne uczucie, o którym mówisz. Na pewno jednak poczujesz ulgę. Potem przyniosę ci wodę. Po tym wszystkim przyda się parę łyków – wyjaśniła bez wdawania się w szczegóły. Jego dusza, jego aura była mocno poturbowana. Potrzebował rozluźnienia i spokoju. Zamierzała przywołać magię, która rozprawi się ze skołataną psychiką. I powstrzyma nerwowe gesty, które zaobserwowała u pacjenta oprócz dość wyraźnego rozkojarzenia. – To nie potrwa długo – obiecała jeszcze, choć zdawała sobie sprawę z tego, że nie dysponuje jeszcze zdolnościami tak szerokimi jak Archibald czy Roselyn. Obrażenia jednak skupiały się wokół psychiki, nie wydawały się aż tak skomplikowane. Z pewnością potrafiła mu pomóc. Bez większych obaw uniosła różdżkę, przyłapując się na zaskakującej harmonii. Wiedziała, co robić, nie obawiała się działać. Chciała, pragnęła po prostu mu pomóc i nie liczyło się to, że był zupełnie obcym mężczyzną. Wymówiła inkantację. Najpierw pierwszy raz. Upewniła się, że powraca jasność umysłu, a spojrzenie jest bardziej skupione. Magia zatroszczyła się o jego spokój. Odetchnęła cicho, nie przerwała działania. Powtórzyła zaklęcie, a potem znów i znów, dopóki nie miała pewności, że nerwowość ustała, a umysł powrócił do największej możliwej sprawności, jaką w tej chwili mogła mu ofiarować. Spodziewała się, że miał za sobą przygody tak potworne, że zapewne nie uda się całkowicie zniwelować skutków tamtych wydarzeń, ale uczyniła wszystko, co tylko mogła, by go uleczyć. Wszystkie czary zadziałały, ale Isabella nie miała wątpliwości, wierzyła w powodzenie tej magii. Pragnienie czynienia dobra i jej ofiarowało falę niezwykłej determinacji. – Proszę, myślę, że teraz powinieneś poczuć się dużo lepiej – powiedziała po ostatnim zaklęciu, a potem podała mu szklankę wody. – Jestem tu dla was wszystkich. Nie dziękuj. Cieszę się, że mogłam pomóc – zareagowała, kiedy tylko wyraził wdzięczność. Mogła puścić go dalej, z pewnością potrzebował powrócić do bliskich i porozmawiać o minionych zdarzeniach. Rozumiała to. Obróciła się i rozejrzała po szpitalu polowym, by sprawdzić, kto jeszcze wymagał pomocy uzdrowiciela.
Wydawał się skołowany. Zapewne krążył gdzieś daleko, daleko poza działaniami prowadzonymi w szpitalu polowym. W zamieszaniu łatwo było pogubić drogi. Po bardzo ciężkim dniu, po przeżyciach, których nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, tym bardziej potrzebował ukojenia i opieki. Isabella gotowa była do rozświetlenia gromadzącej się wokół mężczyźni ponurej mgły. Zawsze czuła w sobie płomień, a przecież właśnie to było najlepszym lekarstwem na mrok. Metaforą jednak niewiele mogła zdziałać jako uzdrowicielka. Należało poprowadzić go do cichszego zakątka, a potem różdżką ugłaskać drżące myśli. Domyślała się, skąd brało się rozkojarzenie. Pomiędzy nimi krążyło wiele osób, udzielano pomocy medycznej, zdawano sprawozdania, witano się z przyjaciółmi, którzy wydostali się z jamy wroga. Rozumiała więc jego nieobecne spojrzenie. – Nie przepraszaj. Ja… wszystko rozumiem – odparła w pierwszej chwili, bo przecież sama czuła niepewność w ustach, gorycz i troskę, trudne do przełknięcia rozważania. – Dobrze, Vincencie. Obiecuję, że zaraz sprawię, że poczujesz się lepiej – obwieściła pewnie, odgarniając po drodze zabłąkany pszeniczny kosmyk. Nic nie mogło jej przeszkadzać.
Zbadała go, oceniła stan, poszukała ewentualnych urazów. Przez chwilę też przyglądała się oczom. Nie był do końca sobą. Ale czy po czymś takim ktokolwiek mógł być? Zadaniem jej jednak dzisiaj nie było prowadzenie zbyt długich monologów. Wysłuchała go, nie ignorując niczego, co mogłoby okazać się wskazówką, co mogłoby doprowadzić ją do właściwej diagnozy. – Rzucę kilka zaklęć, Vincencie. Możesz mi zaufać. Minie ból, choć nie obiecuję, że zupełnie przejdzie to dziwne uczucie, o którym mówisz. Na pewno jednak poczujesz ulgę. Potem przyniosę ci wodę. Po tym wszystkim przyda się parę łyków – wyjaśniła bez wdawania się w szczegóły. Jego dusza, jego aura była mocno poturbowana. Potrzebował rozluźnienia i spokoju. Zamierzała przywołać magię, która rozprawi się ze skołataną psychiką. I powstrzyma nerwowe gesty, które zaobserwowała u pacjenta oprócz dość wyraźnego rozkojarzenia. – To nie potrwa długo – obiecała jeszcze, choć zdawała sobie sprawę z tego, że nie dysponuje jeszcze zdolnościami tak szerokimi jak Archibald czy Roselyn. Obrażenia jednak skupiały się wokół psychiki, nie wydawały się aż tak skomplikowane. Z pewnością potrafiła mu pomóc. Bez większych obaw uniosła różdżkę, przyłapując się na zaskakującej harmonii. Wiedziała, co robić, nie obawiała się działać. Chciała, pragnęła po prostu mu pomóc i nie liczyło się to, że był zupełnie obcym mężczyzną. Wymówiła inkantację. Najpierw pierwszy raz. Upewniła się, że powraca jasność umysłu, a spojrzenie jest bardziej skupione. Magia zatroszczyła się o jego spokój. Odetchnęła cicho, nie przerwała działania. Powtórzyła zaklęcie, a potem znów i znów, dopóki nie miała pewności, że nerwowość ustała, a umysł powrócił do największej możliwej sprawności, jaką w tej chwili mogła mu ofiarować. Spodziewała się, że miał za sobą przygody tak potworne, że zapewne nie uda się całkowicie zniwelować skutków tamtych wydarzeń, ale uczyniła wszystko, co tylko mogła, by go uleczyć. Wszystkie czary zadziałały, ale Isabella nie miała wątpliwości, wierzyła w powodzenie tej magii. Pragnienie czynienia dobra i jej ofiarowało falę niezwykłej determinacji. – Proszę, myślę, że teraz powinieneś poczuć się dużo lepiej – powiedziała po ostatnim zaklęciu, a potem podała mu szklankę wody. – Jestem tu dla was wszystkich. Nie dziękuj. Cieszę się, że mogłam pomóc – zareagowała, kiedy tylko wyraził wdzięczność. Mogła puścić go dalej, z pewnością potrzebował powrócić do bliskich i porozmawiać o minionych zdarzeniach. Rozumiała to. Obróciła się i rozejrzała po szpitalu polowym, by sprawdzić, kto jeszcze wymagał pomocy uzdrowiciela.
Archibald w normalnych warunkach poświęciłby Tonks więcej czasu. Jeszcze raz upewniłby się, że zaleczył wszystkie poważne rany. Znalazłby czas na zaleczenie tych niewielkich: na siniaki, drobne otarcia, lekkie wyziębienie. Lepiej przygotowałby się do zabiegu usunięcia języka, wykonałby go dużo dokładniej. Z pewnością nie prosiłby o pomoc jej rodzonej siostry, bo dobrze wiedział, jak trudne jest leczenie członków bliskiej rodziny. Niestety w szpitalu polowym nie miał takiej możliwości. Musiał działać szybko i zdecydowanie; na prowizorycznych łóżkach leżało zbyt wielu rannych, którzy również potrzebowali pomocy. Odwrócił się i od razu skierował wzrok na młodą łysą kobietę – całe jej ciało było pozaznaczane ranami. Już zrobił pierwszy krok w jej stronę, kiedy wnętrze szpitala rozświetliło się patronusem. Nie byle jakim, bo krukiem. Krukiem! Kamień spadł mu z serca – dopiero teraz sobie uświadomił jak bardzo martwił się o Alexandra. Co prawda nie wiedział w jakim jest stanie, ani gdzie tak na dobrą sprawę jest, ale żył, a w obecnej sytuacji ta wiedza już mu wystarczała. Odnalazł spojrzeniem Idę, pracującą nieopodal przy innym więźniu, posyłając jej porozumiewawczy uśmiech. Wszystko było dobrze. To dodało mu energii do dalszego działania. Podszedł żwawym krokiem do łysej kobiety, przyglądając się jej ranom. Praktycznie całe ciało miała pozaznaczane mniej lub bardziej głębokimi ranami, w dodatku w niektórych wciąż mógł zauważyć kawałki szkła. Był tak skupiony na diagnozie, że aż lekko podskoczył, kiedy niespodziewanie wydała z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, trochę przywodzący na myśl krakanie. Cóż, w tym momencie nie miał czasu na zajmowanie się jej urazami psychicznymi, poza tym, tak na dobrą sprawę, nie najlepiej się na tym znał. Priorytetem było powyjmowanie kawałków szkła i zatamowanie krwawienia z rozległych ran. Nie potrafił jednak przestać się zastanawiać co się tam wydarzyło. Co ta młoda kobieta musiała przeżyć, że przybyła tutaj w tak opłakanym stanie. – Spokojnie, pomogę ci – powiedział na wszelki wypadek, bo pacjenci w takim stanie potrafili kojarzyć podniesienie różdżki z atakiem.
Lecę do szafeczki
Lecę do szafeczki
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie pozostało już nic więcej. Widziała wszystko to, czego obawiała się najbardziej, śmierć swoich przyjaciół, niewinnych ludzi, mężczyzny, który każdego dnia udowadniał jej, że jest dla niego. I choć tak bardzo starała się nie przywiązywać, okrutnie bolało stracenie wszystkiego. Stracenie przez swoje własne działania, błędnie podjęte decyzje. To ona była odpowiedzialna i ta świadomość jedynie zrzucała ją niżej do ciemnej, czarnej dziury w jej własnym wnętrzu. Spadała, coraz niżej, coraz dalej, zapadając się w sobie. Otaczała ją tylko ciemność. Ciemność i świadomość, że gdzieś tam na dole jest dno. Dno o które rozbije się z impetem wzrastającego tempa upadku. Roztrzaska na kawałki, niewielkie części których nie będzie dało się już na nowo odtworzyć.
Po części już była martwa.
Nie rozumiała, dlaczego było jej ciepło; powieki odmawiały próbie podniesienie się ku górze. Więc nie walczyła już dłużej. Nie walczyła już bardziej - była gotowa na to co miało nadejść. Jedynie wspominała, krótkie szczere uśmiechy, radość układającą wargi, niewypowiedziane słowa skrzące się w bliźniaczych tęczówkach. Tak wiele chciała jeszcze zrobić. Wiatr zdawał się opływać jej ciało, kiedy bezwładnie opadała dalej, niżej. Coraz mocniej i szybciej. Zbliżała się do dna. Podświadomie była tego pewna, choć nie wiedziała dlaczego. Wzięła w płuca drżący oddech, przygotowując się.
Ale upadek nie nadszedł. Zdawał się bardziej łagodnym opadnięciem. Myśli uleciały odchodząc w znajomym kierunku. Ciepłym, szczęśliwym, spokojnym, tym do którego nie docierała już od tak dawna. Do którego dostęp wcześniej wydawał się zwyczajnie zablokowany. Oddała się im, łapiąc ich kurczowo, jakby ostatni raz zwiedzała właśnie te miejsca.
Zaczęła je słyszeć. Odgłosy, wypowiadane słowa wokół niej, wzrastające życie, tak całkowicie odmienne od wszystkiego tego, co widziała w ciągu ostatniego…. jak wiele minęło? Zdawało się, że lata. Dźwięk jej własnego nazwiska sprawił że drgnęła. Znała go, była tego pewna. Ale to nie było możliwe, byli martwi, widziała ich śmierć. Wypowiadane słowa odbijały się drażliwym echem w jej głowie. Z trudem unosiła powieki, gdy te ponownie opadały, podejmowała walkę przegrywając ją z początku. Próbując się skupić jednocześnie czując, jak jej serce kołacze okrutnie na jedno konkretne zdanie. Jesteś w Oazie. Nie rozumiała i rozumiała. Jej myśli wariowały, wirowały, najmocniej zaś krzyczało w niej jedno. Rookwood wiedziała. Wiedziała. Nie mogła tu być. Oaza nie istniała. Upadła przez nią. To musiała być jakaś sztuczka, podstęp. Musiała… uciekać. Chociaż spróbować. Rozbiegane spojrzenie przesuwało się po otoczeniu próbując znaleźć wyjście z sytuacji.
I nagle go poczuła, obcy dotyk, który sprawił, że mimowolnie drgnęła odsuwając się od ręki z niechęcią i strachem, lokując jasne tęczówki na właścicielu, siostrze która się do niej uśmiechała. Oddech przyśpieszył. Próbowała się poderwać wspierając na dłoniach, które odmówiły jej posłuszeństwa zmuszając do ponownego żałosnego upadku. Dźwignęła się bez ich użycia, z trudem i widocznym wysiłkiem zwlekając się i odsuwając od łóżka. Zakręciło jej się w głowie, momentalnie ciemniejąc przed oczami. Było jej niedobrze. Żołądek wywrócił się do góry nogami. Czuła obolałe ręce, nadal pulsujące bólem mięśnie. Rozbiegane spojrzenie przesuwało się po sylwetkach wokół. Głowa jednak pozostawała ciągle w tym samym miejscu, choć nie zauważyła tego od razu. Wtedy go usłyszała. Głos wypowiadający jej imię. Wargi zadrżały, a spojrzenie powoli przesunęło się w tamtym kierunku, czując jak jej serce ściska się nieprzyjemnie. Jak przed oczami pojawia się obraz zakrwawionego ciała na placu. Poczuła słabość w nogach, a przez twarz przetoczył się kalejdoskop emocji, z początku był to strach wymieszany z ulgą, która zatańczyła w kącikach jej oczu, by widocznie odbiła się na niej złość.
Nie żyjesz - chciała wykrzyczeć to każdemu, kto podszywał się pod znajome jednostki, kolejny bezduszny manewr. Ale żaden dźwięk nie wydobył się z układanych w słowa ust. I dopiero to zrozumiała, brakowało tego czego nigdy nie powinno tam być. Tego co Shafiq tak nieumiejętnie z nią połączył. Serce obijało jej się w klatce, musiała uciekać. Wyjść stąd, znaleźć… jakąś broń, cokolwiek. Musiała… wyjść z tego miejsca. Była pewna, pewna, że gdy tylko wyjdzie na zewnątrz wokół nie będzie nic, poza ciemnymi, zimnymi murami Azkabanu. Dostrzegła różdżki… leżące kawałek dalej. To były one? A może jedynie wydawało jej się, że to coś podobnego. To tam musiała dojść najpierw...
...ale nie była w stanie. Ciało opierało się poleceniom, które wydawał im jej mózg. Chciała iść, stojąc w miejscu z opóźnieniem uświadamiając sobie jedno. Odbijający się w czaszce głos należący do Rookwood. Spróbowała raz jeszcze oprzeć poleceniu, ruszyć pieprzoną stopą. Zrobić krok. Nie mogła stać nieruchomo. Czy na pewno wcześniej leżała? Jak długo już stała? Drwili z niej. A może oszalała już całkiem, jedynie patrząc na realnie nierealne majaki. Chciała pokręcić głową, próbując dojść ze sobą do jakiś wniosków, ale ta nie odpowiedziała na wezwanie pozostając nieruchoma. Stała, czy leżała? Zacisnęła powieki, czując jak bezsilność bierze ją w ramiona. Wzięła wdech, skupiając się na nogach, próbując uspokoić swoje wnętrze, nie poddawać się. Najpierw jeden krok, przeciwstawiający się pętającej ją woli. Później zrobi kolejne. Nawet, jeśli wszystko jest tylko zmyślną fikcją, albo wytworem jej własnej wyobraźni.
Jeden krok.
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 230/240 (-10 wyziębienie)
Po części już była martwa.
Nie rozumiała, dlaczego było jej ciepło; powieki odmawiały próbie podniesienie się ku górze. Więc nie walczyła już dłużej. Nie walczyła już bardziej - była gotowa na to co miało nadejść. Jedynie wspominała, krótkie szczere uśmiechy, radość układającą wargi, niewypowiedziane słowa skrzące się w bliźniaczych tęczówkach. Tak wiele chciała jeszcze zrobić. Wiatr zdawał się opływać jej ciało, kiedy bezwładnie opadała dalej, niżej. Coraz mocniej i szybciej. Zbliżała się do dna. Podświadomie była tego pewna, choć nie wiedziała dlaczego. Wzięła w płuca drżący oddech, przygotowując się.
Ale upadek nie nadszedł. Zdawał się bardziej łagodnym opadnięciem. Myśli uleciały odchodząc w znajomym kierunku. Ciepłym, szczęśliwym, spokojnym, tym do którego nie docierała już od tak dawna. Do którego dostęp wcześniej wydawał się zwyczajnie zablokowany. Oddała się im, łapiąc ich kurczowo, jakby ostatni raz zwiedzała właśnie te miejsca.
Zaczęła je słyszeć. Odgłosy, wypowiadane słowa wokół niej, wzrastające życie, tak całkowicie odmienne od wszystkiego tego, co widziała w ciągu ostatniego…. jak wiele minęło? Zdawało się, że lata. Dźwięk jej własnego nazwiska sprawił że drgnęła. Znała go, była tego pewna. Ale to nie było możliwe, byli martwi, widziała ich śmierć. Wypowiadane słowa odbijały się drażliwym echem w jej głowie. Z trudem unosiła powieki, gdy te ponownie opadały, podejmowała walkę przegrywając ją z początku. Próbując się skupić jednocześnie czując, jak jej serce kołacze okrutnie na jedno konkretne zdanie. Jesteś w Oazie. Nie rozumiała i rozumiała. Jej myśli wariowały, wirowały, najmocniej zaś krzyczało w niej jedno. Rookwood wiedziała. Wiedziała. Nie mogła tu być. Oaza nie istniała. Upadła przez nią. To musiała być jakaś sztuczka, podstęp. Musiała… uciekać. Chociaż spróbować. Rozbiegane spojrzenie przesuwało się po otoczeniu próbując znaleźć wyjście z sytuacji.
I nagle go poczuła, obcy dotyk, który sprawił, że mimowolnie drgnęła odsuwając się od ręki z niechęcią i strachem, lokując jasne tęczówki na właścicielu, siostrze która się do niej uśmiechała. Oddech przyśpieszył. Próbowała się poderwać wspierając na dłoniach, które odmówiły jej posłuszeństwa zmuszając do ponownego żałosnego upadku. Dźwignęła się bez ich użycia, z trudem i widocznym wysiłkiem zwlekając się i odsuwając od łóżka. Zakręciło jej się w głowie, momentalnie ciemniejąc przed oczami. Było jej niedobrze. Żołądek wywrócił się do góry nogami. Czuła obolałe ręce, nadal pulsujące bólem mięśnie. Rozbiegane spojrzenie przesuwało się po sylwetkach wokół. Głowa jednak pozostawała ciągle w tym samym miejscu, choć nie zauważyła tego od razu. Wtedy go usłyszała. Głos wypowiadający jej imię. Wargi zadrżały, a spojrzenie powoli przesunęło się w tamtym kierunku, czując jak jej serce ściska się nieprzyjemnie. Jak przed oczami pojawia się obraz zakrwawionego ciała na placu. Poczuła słabość w nogach, a przez twarz przetoczył się kalejdoskop emocji, z początku był to strach wymieszany z ulgą, która zatańczyła w kącikach jej oczu, by widocznie odbiła się na niej złość.
Nie żyjesz - chciała wykrzyczeć to każdemu, kto podszywał się pod znajome jednostki, kolejny bezduszny manewr. Ale żaden dźwięk nie wydobył się z układanych w słowa ust. I dopiero to zrozumiała, brakowało tego czego nigdy nie powinno tam być. Tego co Shafiq tak nieumiejętnie z nią połączył. Serce obijało jej się w klatce, musiała uciekać. Wyjść stąd, znaleźć… jakąś broń, cokolwiek. Musiała… wyjść z tego miejsca. Była pewna, pewna, że gdy tylko wyjdzie na zewnątrz wokół nie będzie nic, poza ciemnymi, zimnymi murami Azkabanu. Dostrzegła różdżki… leżące kawałek dalej. To były one? A może jedynie wydawało jej się, że to coś podobnego. To tam musiała dojść najpierw...
...ale nie była w stanie. Ciało opierało się poleceniom, które wydawał im jej mózg. Chciała iść, stojąc w miejscu z opóźnieniem uświadamiając sobie jedno. Odbijający się w czaszce głos należący do Rookwood. Spróbowała raz jeszcze oprzeć poleceniu, ruszyć pieprzoną stopą. Zrobić krok. Nie mogła stać nieruchomo. Czy na pewno wcześniej leżała? Jak długo już stała? Drwili z niej. A może oszalała już całkiem, jedynie patrząc na realnie nierealne majaki. Chciała pokręcić głową, próbując dojść ze sobą do jakiś wniosków, ale ta nie odpowiedziała na wezwanie pozostając nieruchoma. Stała, czy leżała? Zacisnęła powieki, czując jak bezsilność bierze ją w ramiona. Wzięła wdech, skupiając się na nogach, próbując uspokoić swoje wnętrze, nie poddawać się. Najpierw jeden krok, przeciwstawiający się pętającej ją woli. Później zrobi kolejne. Nawet, jeśli wszystko jest tylko zmyślną fikcją, albo wytworem jej własnej wyobraźni.
Jeden krok.
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 230/240 (-10 wyziębienie)
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
- Ciebie też - słowa machinalnie wpłynęły na wargi. Okoliczności nie sprzyjały ciepłym powitaniom, a zaskoczenia przytłoczyło ulgę. Powinno? Szkic charakteru Maeve wymalowany we wspomnieniach rysował w wyobraźni obraz człowieka czynu. Kogoś kto działał. Czy chodziło o sięgnięcie po wymarzoną na szkolnych błoniach posadę czy jak widać twarde obranie strony, po której w tej wojnie zdecydowała się stanąć. Ja też przeszło cieniem po krótkim bladym uśmiechu. Rose też nie wiedziała wiele. Nabyta przez lata ostrożność, odpowiedzialność za Melanie nie pozwalały sięgać głębiej, wyruszać w tak niebezpieczne eskapady. Z dala od walki łatała rany, nastawiała kości. Robiła to co potrafiła najlepiej. Tajemnica wszelakich działań podejmowanych przez Zakon pozostawała tą, której nie odkrywała. Jej miejsce było tutaj, pośród chorych. Właśnie tutaj czuła, że zrobić może najwięcej. Tutaj. W Oazie. W Leśnej Lecznicy. Wśród motłochu wyrzutków, pariasów. Ludzi, których zawiódł własny rząd, ich rodacy. Ci, których zwierzchnictwo bardziej lub mniej akceptowali. Magicznym szwem łączyła rozdarte kawałki, naprawiała to co mogła.
- Nie, są tylko stłuczone. Nie czuje złamań. To nic czego mogłabym nie naprawić - uśmiech, tym razem pewniejszy, wpłynął na usta Rose, gdy ostrożnym ruchem badała jej obrażenia. - Powinnaś zaraz poczuć się lepiej.
Kolejne jej słowa przyjęła z cichą ulgą, nie męcząc jej kolejnymi pytaniami. - Dobrze, schowam je w bezpieczne miejsce - odpowiedziała Maeve.
Gdy Maeve opuściła stanowisko rozejrzała się za kolejnymi chorymi. Reszta uzdrowicieli zdawała się mieć już zajęcie, Isabella zajęła się Vincentem, Archibald zaś zajmował się obrażeniami kobiety ogolonej na łyso. Uwagę skupił mężczyzna - wygłodzony, szpecący pod nosem słowa, które ciężko było zrozumieć nawet po zmniejszeniu odległości. - Zajmę się, panem. Proszę usiąść - powiedziała, a gdy mężczyzna nie zareagował, pewnym acz delikatnym ruchem pociągnęła go w kierunku szpitalnego łóżka. Po dokładnej obserwacji nie zauważyła głębszych urazów niż te psychiczne, którym zaradzić w tym momencie nie mogła. Jeśli nadal pracowałaby w Mungu z pewnością od razu wezwałaby magipsychiatrę. Na jej pytania odpowiadał, chociaż mówił kompletnie od rzeczy. Był chudy, tak bardzo chudy. Figidu pomogło przywrócić normalną temperaturę ciała. Oblekła go kocem i podała ciepłą herbatę. To było jedyne co w tym momencie mogła dla niego zrobić. - Kerstin, miej go na oku. Alex będzie musiał nim zająć, kiedy powróci - powiedziała do kobiety, zaczepiając ją w drodze do kolejnego pacjenta.
Spojrzenie na chwilę skierowało się w stronę Archibalda, podeszła do stojącej nieopodal niego młodej kobiety. Materiał jej więziennej szaty zbroczony był brunatną krwią, podobnie jak reszta byłych skazańców była wychudzona, widocznie przemęczona. - Wyleczę ranę i stłuczenia. Potem znajdziemy pani jakieś schronienie. Będzie pani bezpieczna - powiedziała, próbując wydobyć z głosu nutę łagodności. Poprowadziła ją do łóżka, ostrożnym ruchem obnażyła skórę pleców tak by nie ściągać całego ubrania. Dość już poniżenia musiała doznać w Azkabanie.
leczenie młodej kobiety
- Nie, są tylko stłuczone. Nie czuje złamań. To nic czego mogłabym nie naprawić - uśmiech, tym razem pewniejszy, wpłynął na usta Rose, gdy ostrożnym ruchem badała jej obrażenia. - Powinnaś zaraz poczuć się lepiej.
Kolejne jej słowa przyjęła z cichą ulgą, nie męcząc jej kolejnymi pytaniami. - Dobrze, schowam je w bezpieczne miejsce - odpowiedziała Maeve.
Gdy Maeve opuściła stanowisko rozejrzała się za kolejnymi chorymi. Reszta uzdrowicieli zdawała się mieć już zajęcie, Isabella zajęła się Vincentem, Archibald zaś zajmował się obrażeniami kobiety ogolonej na łyso. Uwagę skupił mężczyzna - wygłodzony, szpecący pod nosem słowa, które ciężko było zrozumieć nawet po zmniejszeniu odległości. - Zajmę się, panem. Proszę usiąść - powiedziała, a gdy mężczyzna nie zareagował, pewnym acz delikatnym ruchem pociągnęła go w kierunku szpitalnego łóżka. Po dokładnej obserwacji nie zauważyła głębszych urazów niż te psychiczne, którym zaradzić w tym momencie nie mogła. Jeśli nadal pracowałaby w Mungu z pewnością od razu wezwałaby magipsychiatrę. Na jej pytania odpowiadał, chociaż mówił kompletnie od rzeczy. Był chudy, tak bardzo chudy. Figidu pomogło przywrócić normalną temperaturę ciała. Oblekła go kocem i podała ciepłą herbatę. To było jedyne co w tym momencie mogła dla niego zrobić. - Kerstin, miej go na oku. Alex będzie musiał nim zająć, kiedy powróci - powiedziała do kobiety, zaczepiając ją w drodze do kolejnego pacjenta.
Spojrzenie na chwilę skierowało się w stronę Archibalda, podeszła do stojącej nieopodal niego młodej kobiety. Materiał jej więziennej szaty zbroczony był brunatną krwią, podobnie jak reszta byłych skazańców była wychudzona, widocznie przemęczona. - Wyleczę ranę i stłuczenia. Potem znajdziemy pani jakieś schronienie. Będzie pani bezpieczna - powiedziała, próbując wydobyć z głosu nutę łagodności. Poprowadziła ją do łóżka, ostrożnym ruchem obnażyła skórę pleców tak by nie ściągać całego ubrania. Dość już poniżenia musiała doznać w Azkabanie.
leczenie młodej kobiety
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 21.01.21 23:40, w całości zmieniany 1 raz
Siedząc na miękkiej, szpitalnej pryczy nie potrafił kontrolować nagromadzonych i skłębionych myśli. Momentalnie przenosił się do ciemnych, obezwładniających, gnijących podziemi, w których pozostawił pewną, kluczową część samego siebie. Strach przenikał przez wszystkie wnętrzności stymulując pobudzenie, niepokój, poczucie osamotnienia i wyobcowania. Wzmożone dźwięki przedostawały się przez cienkie warstwy nabuzowanego umysłu; przeistaczały w zgryźliwe hałasy, bolesne szumy przypominające splątaną, niezrozumiałą mowę najniebezpieczniejszych więźniów lawirujących na granicy prawdziwego szaleństwa. Splecione dłonie ułożone na kolanach trzęsły się w niezrozumiałym rytmie akompaniując pojedynczym dreszczom zmrożonych kończyn. Przez krótki moment patrzył przed siebie, lecz ciekawskie, nieprzyzwyczajone do światła tęczówki uciekały na wszystkie strony chłonąc przejaskrawioną, wyolbrzymioną rzeczywistość. Subtelny podmuch powietrza pochodzący z dynamicznych ruchów uzdrowicielki spowodował, iż zatrzymał zagubiony, nieobecny wzrok na rumianej, zdrowej, a przede wszystkim żywej twarzy pięknej kobiety. Czy to możliwe, aby była realna? Czy naprawdę znajdował się już w bezpiecznym azylu? A może to tylko halucynacja, z którą powinien rozpocząć ciężką i krwawą batalię? Na zdanie emanujące spokojem i niezrozumiałą troską odpowiedział z opóźnieniem: – Dobrze. – aby przez kolejne sylaby przemknąć jedynie krótkim skinieniem. Oddał się uzdrawiającej magii, która płynnie wydobywała się na sterylną powierzchnię. Znajome inkantacje przebijały się przez mglistą barierę uwalniając od dziwnego przeczucia, nieprzyjemnego bólu pulsujących skroni. Nie rozumiał tego rodzaju czarów, lecz coś dziwnego przywracało upragnioną normalność oraz stabilność. Rozgrzewało ciało, oddawało władzę w przemęczonych członkach, uspokajało wyostrzone, reagujące zbyt gwałtownie zmysły. Odetchnął głęboko czując niebagatelną ulgę. Przyjął szklankę przyjemnie chłodnej wody i opróżnił ją do dna. Odchrząknął nieznacznie czując jak gardło przyzwyczaja się do dostarczonej wilgoci. Otarł kącik ust dotykając miękkiej wełny porastającej całą twarz. Zupełnie zapomniał o wspomagającym ociepleniu: – Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. – wychrypiał wdzięcznie, ale odrobinę siłowo. Podniósł kąciki ust do góry, gdy ześlizgiwał się z krawędzi. Uprzejmość blondynki była nieoceniona, niewiarygodna – nie zasługiwał na tak bezwarunkową i szczerą dobroć. Przetarł policzek wierzchem dłoni i posuwistym krokiem ruszył przed siebie, do przeciwległego rogu niewielkiego, jaskiniowego szpitala.
Zbyt wiele obcych osobistości kręciło się wokół użytkowanego posłania. Z wyraźną dozą niepewności zatrzymał się w prawym kącie obierając pokaźny ogląd na całość akcji, jak i przesiąkniętej niepokojem, rozległej przestrzeni. Oddech zatrzymał się na moment, gdy wzrok opadł na wystające kości szczupłej i nienaturalnej twarzy o twardych i wybiedzonych rysach. Coś nieokreślonego ścisnęło go w gardle – nie zasłużyła na tak nieludzie cierpienie. Ministerialne potwory próbowały oszpecić, wyniszczyć, złamać, lecz w głębi duszy wiedział, że pozostawała silna, nieustępliwa i nieugięta. I choć czuł na sobie okrutne brzemię paraliżującej winy, musiał działać dalej, przejść do porządku dziennego. Żal cisnął się pod powieki w postaci słonych kropel. Chciał dać im upust, jednakże dłoń zareagowała błyskawicznie ścierając zbyt duży nadmiar. Zauważył dezorientację, rozbiegany wzrok, którym śledziła każdy skrawek ziemi. Czyżby nie rozpoznawała tego miejsca, twarzy pochylonych nad jej niewielkim ciałem? Próbowała podnieść się do pionu, ale dlaczego? Instynkt zareagował momentalnie chcąc pobiec w okolice łózka i oddać jej skoordynowane oparcie. Był jednak zbyt daleko przysłonięty ciałami doświadczonych medyków. Odetchnął głośno, po czym zapytał, wywołał jej imię koncentrując na siebie te nieobecne, przerażone, dziwnie rozświetlone tęczówki. Czy wiedziała z kim ma do czynienia? Czy rozpoznawała choć jeden, charakterystyczny element? Obserwował kolejne poczynania. Nie rozumiał co dzieje się w jej głowie, tak bardzo chciał usłyszeć znajomy głos, potwierdzenie, iż wszystko jest w porządku. Wydawała się być w swoim świecie, walczyła z czymś: czyżby z nieistniejącymi demonami, piekielnymi wizjami wyjętymi prosto z cienkich krat podziemnego więzienia? Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, dezorientacji. Jak powinien jej pomóc? Miał stać na warcie, przyglądać się wszystkim ruchom, gestom, niespodziewanym zachowaniom. Wyciągać wnioski, rozkładać na czynniki pierwsze. Miał swoje przemyślenia, jarzmo klątw wisiało w zbyt gęstej atmosferze. Jednakże w tym momencie postanowił być czymś więcej – prawdziwym wsparciem. Przepchnął się między pojedynczymi sylwetkami, znajdując się tuż obok blond poszkodowanej. – Justine… – zaczął spokojnie, ciepło, okalając jaśniejącym błękitem. Przykucnął, nie chciał jej przestraszyć, zaniepokoić, niepotrzebnie dotykać. Pracował przede wszystkim nad zaufaniem. – Justine musisz się położyć, jesteś wyczerpana… – kontynuował oddychając powolnie, płytko jakby oswajał rozjuszoną istotę. – Wiem, że coś jest nie tak, czuję to na tobie ale… – przerwał, aby przecisnąć się pomiędzy zaskoczonymi aparycjami zgromadzonych: – Zajmiemy się tym później, ja się tym zajmę tylko… Tylko musisz pozwolić mi odprowadzić cię do łóżka. – starał się artykułować sylaby, brzmieć łagodnie, swobodnie, nie naciskać. Bał się, że zrobi sobie krzywdę, a tego nie mógłby sobie wybaczyć. – Proszę. - wyszeptał błagalnie.
Zbyt wiele obcych osobistości kręciło się wokół użytkowanego posłania. Z wyraźną dozą niepewności zatrzymał się w prawym kącie obierając pokaźny ogląd na całość akcji, jak i przesiąkniętej niepokojem, rozległej przestrzeni. Oddech zatrzymał się na moment, gdy wzrok opadł na wystające kości szczupłej i nienaturalnej twarzy o twardych i wybiedzonych rysach. Coś nieokreślonego ścisnęło go w gardle – nie zasłużyła na tak nieludzie cierpienie. Ministerialne potwory próbowały oszpecić, wyniszczyć, złamać, lecz w głębi duszy wiedział, że pozostawała silna, nieustępliwa i nieugięta. I choć czuł na sobie okrutne brzemię paraliżującej winy, musiał działać dalej, przejść do porządku dziennego. Żal cisnął się pod powieki w postaci słonych kropel. Chciał dać im upust, jednakże dłoń zareagowała błyskawicznie ścierając zbyt duży nadmiar. Zauważył dezorientację, rozbiegany wzrok, którym śledziła każdy skrawek ziemi. Czyżby nie rozpoznawała tego miejsca, twarzy pochylonych nad jej niewielkim ciałem? Próbowała podnieść się do pionu, ale dlaczego? Instynkt zareagował momentalnie chcąc pobiec w okolice łózka i oddać jej skoordynowane oparcie. Był jednak zbyt daleko przysłonięty ciałami doświadczonych medyków. Odetchnął głośno, po czym zapytał, wywołał jej imię koncentrując na siebie te nieobecne, przerażone, dziwnie rozświetlone tęczówki. Czy wiedziała z kim ma do czynienia? Czy rozpoznawała choć jeden, charakterystyczny element? Obserwował kolejne poczynania. Nie rozumiał co dzieje się w jej głowie, tak bardzo chciał usłyszeć znajomy głos, potwierdzenie, iż wszystko jest w porządku. Wydawała się być w swoim świecie, walczyła z czymś: czyżby z nieistniejącymi demonami, piekielnymi wizjami wyjętymi prosto z cienkich krat podziemnego więzienia? Zmarszczył brwi w niezrozumieniu, dezorientacji. Jak powinien jej pomóc? Miał stać na warcie, przyglądać się wszystkim ruchom, gestom, niespodziewanym zachowaniom. Wyciągać wnioski, rozkładać na czynniki pierwsze. Miał swoje przemyślenia, jarzmo klątw wisiało w zbyt gęstej atmosferze. Jednakże w tym momencie postanowił być czymś więcej – prawdziwym wsparciem. Przepchnął się między pojedynczymi sylwetkami, znajdując się tuż obok blond poszkodowanej. – Justine… – zaczął spokojnie, ciepło, okalając jaśniejącym błękitem. Przykucnął, nie chciał jej przestraszyć, zaniepokoić, niepotrzebnie dotykać. Pracował przede wszystkim nad zaufaniem. – Justine musisz się położyć, jesteś wyczerpana… – kontynuował oddychając powolnie, płytko jakby oswajał rozjuszoną istotę. – Wiem, że coś jest nie tak, czuję to na tobie ale… – przerwał, aby przecisnąć się pomiędzy zaskoczonymi aparycjami zgromadzonych: – Zajmiemy się tym później, ja się tym zajmę tylko… Tylko musisz pozwolić mi odprowadzić cię do łóżka. – starał się artykułować sylaby, brzmieć łagodnie, swobodnie, nie naciskać. Bał się, że zrobi sobie krzywdę, a tego nie mógłby sobie wybaczyć. – Proszę. - wyszeptał błagalnie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
tutaj leczę starszą panią
Za plecami usłyszała głos. Nie znała go, ale z pewnością było to wołanie o wsparcie. Gdzieś kilka łóżek dalej, ponad nieruchomą sylwetka ktoś machał rękami i rozglądał się nerwowo. Uzdrowiciela, tam potrzebowali uzdrowiciela. Szybko obejrzała się dookoła i wychwyciła zajęte sylwetki pozostałych medyków. Nie było czasu na wahanie. Ruszyła w stronę posłania, na którym ułożono starszą panią, wycieńczoną. Osłabione ciało seniorki nie dawało na pierwszy rzut oka znaków życia. Kobieta była nieprzytomna, a pogniecione, gdzieniegdzie przedarte ubranie obnażało blade, zasinione kawałki skóry. Szybko sprawdziła puls, wychwyciła oddech. Organizm po tych katuszach odciął ją, wyciszył, odebrał świadomość. Objęła jej policzek i na ułamek sekundy przymknęła oczy. – Wydostanę panią, obiecuję, że wydostanę stamtąd – przemówiła do niej, jakby ta była dosłownie w odmętach ponurej przepaści, albo pośrodku wielkiego pożaru.
Tymczasem nieprzytomna staruszka śniła z wyczerpania, być może widziała pod zaklętymi powiekami koszmary z miejsca, w którym wcześniej przebywała. A może zupełnie nic nie czuła? Żyła, oddychała, choć słabiej. Bella powinna w pierwszej kolejności poszukać urazów, być może jej stan związany był z osłabieniem, może nie miała głębokich wewnętrznych obrażeń. Nie powinna jednak gdybać. Wzniosła różdżkę i zadbała o odpowiednią diagnozę. Najpierw sprawdziła pracę serca, było trochę słabsze, ale wciąż w normie, czar nie wykrył nieprawidłowości. Następnie przyjrzała się narządom wewnętrznym, ale tutaj również czar przyniósł dobrą wieść. Była teraz już niemal pewna, że niedożywiona, wymęczona kobieta omdlała, bo już nie dawała sobie rady. Spodziewała się, że kiedy ją ocuci, ta będzie przerażona – powracający z misji zakonnicy byli przecież pełni lęków, otępieni i nieobecni. Przychodzili z miejsca, które wystawiło ich umysły na próbę. Mogła podejrzewać, że podobnie będzie się czuła ta pani. Wypowiedziała słowa kolejnego czaru, wciąż czujnie kontrolując stan pacjentki. Powieki po chwili drgnęły, Isa zauważyła także poruszające się palce u dłoni i mocniejsze uniesienie w klatce piersiowej. Wracała, wracała! – Mam na imię Bella, zajmę się panią, jest pani już w bezpiecznym miejscu. Zaraz poczuje pani ulgę – powiedziała z troską.
Ostatnie zaklęcie obdarować miało starszą panią niesamowitą błogością, nie niebezpieczną, ale taką, która wesprze zszargane nerwy i wydostanie z niej te lęki, przynajmniej na razie. Kobieta potrzebowała spokoju, dużo odpoczynku, ale Isa odetchnęła, wiedząc, że nic już jej nie groziło. Pozostała z nią jeszcze chwilę, by upewnić się, że poczuła się lepiej. Miała nadzieję, że nic nie umknęło jej uwadze. Pragnęła zaopiekować się nią jak najlepiej. Jej wiek prosił o dodatkową troskę, uderzenia strachu i bytowanie w niewiadomych warunkach mogły się odbić na jej stanie zdrowia, należało ją dodatkowo monitorować. Póki co jednak uczyniła wszystko, co tylko uznała za słuszne.
Za plecami usłyszała głos. Nie znała go, ale z pewnością było to wołanie o wsparcie. Gdzieś kilka łóżek dalej, ponad nieruchomą sylwetka ktoś machał rękami i rozglądał się nerwowo. Uzdrowiciela, tam potrzebowali uzdrowiciela. Szybko obejrzała się dookoła i wychwyciła zajęte sylwetki pozostałych medyków. Nie było czasu na wahanie. Ruszyła w stronę posłania, na którym ułożono starszą panią, wycieńczoną. Osłabione ciało seniorki nie dawało na pierwszy rzut oka znaków życia. Kobieta była nieprzytomna, a pogniecione, gdzieniegdzie przedarte ubranie obnażało blade, zasinione kawałki skóry. Szybko sprawdziła puls, wychwyciła oddech. Organizm po tych katuszach odciął ją, wyciszył, odebrał świadomość. Objęła jej policzek i na ułamek sekundy przymknęła oczy. – Wydostanę panią, obiecuję, że wydostanę stamtąd – przemówiła do niej, jakby ta była dosłownie w odmętach ponurej przepaści, albo pośrodku wielkiego pożaru.
Tymczasem nieprzytomna staruszka śniła z wyczerpania, być może widziała pod zaklętymi powiekami koszmary z miejsca, w którym wcześniej przebywała. A może zupełnie nic nie czuła? Żyła, oddychała, choć słabiej. Bella powinna w pierwszej kolejności poszukać urazów, być może jej stan związany był z osłabieniem, może nie miała głębokich wewnętrznych obrażeń. Nie powinna jednak gdybać. Wzniosła różdżkę i zadbała o odpowiednią diagnozę. Najpierw sprawdziła pracę serca, było trochę słabsze, ale wciąż w normie, czar nie wykrył nieprawidłowości. Następnie przyjrzała się narządom wewnętrznym, ale tutaj również czar przyniósł dobrą wieść. Była teraz już niemal pewna, że niedożywiona, wymęczona kobieta omdlała, bo już nie dawała sobie rady. Spodziewała się, że kiedy ją ocuci, ta będzie przerażona – powracający z misji zakonnicy byli przecież pełni lęków, otępieni i nieobecni. Przychodzili z miejsca, które wystawiło ich umysły na próbę. Mogła podejrzewać, że podobnie będzie się czuła ta pani. Wypowiedziała słowa kolejnego czaru, wciąż czujnie kontrolując stan pacjentki. Powieki po chwili drgnęły, Isa zauważyła także poruszające się palce u dłoni i mocniejsze uniesienie w klatce piersiowej. Wracała, wracała! – Mam na imię Bella, zajmę się panią, jest pani już w bezpiecznym miejscu. Zaraz poczuje pani ulgę – powiedziała z troską.
Ostatnie zaklęcie obdarować miało starszą panią niesamowitą błogością, nie niebezpieczną, ale taką, która wesprze zszargane nerwy i wydostanie z niej te lęki, przynajmniej na razie. Kobieta potrzebowała spokoju, dużo odpoczynku, ale Isa odetchnęła, wiedząc, że nic już jej nie groziło. Pozostała z nią jeszcze chwilę, by upewnić się, że poczuła się lepiej. Miała nadzieję, że nic nie umknęło jej uwadze. Pragnęła zaopiekować się nią jak najlepiej. Jej wiek prosił o dodatkową troskę, uderzenia strachu i bytowanie w niewiadomych warunkach mogły się odbić na jej stanie zdrowia, należało ją dodatkowo monitorować. Póki co jednak uczyniła wszystko, co tylko uznała za słuszne.
Nie wierzyła w to, co widziała. Nie ufała obrazom, które rejestrowało jej własne spojrzenie. Wątpiła. Zwłaszcza, że była w miejscu które zdawało się inne od tych, które całkowicie i wyraźnie zapamiętała. Nie wierzyła. Widziała już zbyt wiele by uwierzyć jednemu krótkiemu zapewnieniu, które wydobyło się z ust rudowłosego, tak znajomego mężczyzny. Wpatrywała się w niego niebieskimi tęczówkami poddając pod wątpliwość wszystko to, czego właśnie doznawała. Nadal były rzeczy, których nie wiedzieli. Wątpiła by Rookwood była w stanie wymyślić w jaki sposób otworzyć coś, co mijało się z tym, co mogła pojąć. Ona sama nigdy wcześniej nie widziała takiej magii do czasu, aż nie stanęła nią twarzą w twarz. Może dlatego wrzucili ją w takie kreowane… co? Na wpół wspomnienie, na wpół nieistniejąca przyszłość licząc na to, że… znowu nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Bo przecież Archibald powiedział wyraźnie – w Oazie. Musiała się podnieść. Dojść z własnymi myślami do porządku, bo na razie nic nie zdawało się odpowiednio poprawne. Coś było bardzo nie tak. Była tego więcej niż pewna. Ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Czuła się słaba. Zwyczajnie wyprana z siły i energii, najmocniej odczuwała mięśnie dłoni. Ale też te w nogach nie pozostawały im wiele dłuższe. Pulsujący, palący wręcz ból promieniował w całym jej ciele. Pierwsza próba okazała się nieudana. Ręce ją zawiodły. Nie były w stanie utrzymać ciężaru, zapadły się pod nią. Dopiero kolejna próbowała pozwoliła jej stanąć na nogi. Sądziła, że to jej własna wola i chęć. Dopiero po chwili orientując się, że było w tym coś więcej. W napływie dochodzących głosów, krzątających się wokół ludzi z początku tego nie zauważyła, przesuwając spojrzeniem po wszystkich znajdujących się w okolicy. Do czasu, aż nie przywołał jej głos. Znajomy. Nie mogła go pomylić była tego pewna. Ale nie mogła też uznać go za realny, kiedy widziała, jaki los zgotowała mu sama. Ze strachem przesunęła tęczówki w odpowiednim kierunku, a jej brwi mimowolnie poszybowały do góry, kiedy dostrzegła postać skrytą pod… właśnie czym? Zamrugała kilka razy kompletnie wytrącona na chwilę z równowagi, próbując doszukać w jednostce jednocześnie znajomych cech, jak i wszystkich, które się nie zgadzały. To nie mógł być on. A ona… ona musiała się ruszyć z opóźnieniem odkrywając, że nie może. Większość jej swobody została zablokowana. A próba przeciwstawienia się rozkazowi spełzła na niczym. Czuła, jak jej oddech przyśpieszył, jak panika zaczęła ogarniać ją całą, jak łzy zaczęły nabierać się w kącikach oczu. Łapczywie chwytała powietrze, próbując doprowadzić siebie do względnego porządku. Jeden krok, tyle przecież była w stanie zrobić, prawda? Dalej, Justine. Powtarzała sobie, jednocześnie coraz mocniej zaczynając wątpić. Nie uniosła spojrzenia, kiedy znów usłyszała swoje imię uparcie wpatrując się we własne stopy, próbując zmusić je do przesunięcia się choć o milimetr. A kiedy kolejne zdanie wypadło już obok niej, naprawdę niedaleko niechętnie przesunęła wzrok na właściciela głosu. Nie rozumiał, że nie była w stanie? A nawet gdyby była… Gdyby była… to co? Chciała znów pokręcić głową, próbując otrząsnąć się z szoku w którym była. Nadal nie wierząc. Zacisnęła powieki, próbując powstrzymać je przed wyciekiem łez. Była tak cholernie bezsilna. Otworzyła tęczówki chwilę wpatrując się nimi w niego. Marę, która miała prześladować ją… jak długo? Zostaw mnie. Odejdź. Prosiło spojrzenie, które ponownie przeniosły się na stopy. Głowa nie drgnęła. Ręce się nie uniosły. Nie mogła mu pomóc, choć prosił. A ona…
... nie była już pewna.
Dlatego powróciła do zaklinania stóp. Niechże chociaż ruszy małym palcem. Od niego przejdzie do stopy. Złamała już kiedyś imperiusa. Wiedziała jak. Musiała sobie tylko przypomnieć.
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 230/240 (-10 wyziębienie)
... nie była już pewna.
Dlatego powróciła do zaklinania stóp. Niechże chociaż ruszy małym palcem. Od niego przejdzie do stopy. Złamała już kiedyś imperiusa. Wiedziała jak. Musiała sobie tylko przypomnieć.
| próbuję przełamać imperio ST 123
bonus: +57
żywotność: 230/240 (-10 wyziębienie)
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Leczenie młodej kobiety
Starał się nie myśleć o tym, co ta kobieta mogła przeżyć w Azkabanie. Przerażały go nie tyle jej liczne rany na ciele, co nieobecne spojrzenie i niewyartykułowane dźwięki, które raz po raz wydostawały się z jej ust. Musiała widzieć straszne rzeczy, zapewne tak straszne, że Archibald nawet nie byłby w stanie ich sobie wyobrazić. Teraz na szczęście mógł jej choć trochę ulżyć w cierpieniu. Przede wszystkim dlatego tak lubił tę pracę, gdyby nie ona, czułby się w Zakonie całkiem bezużyteczny.
Szybko przyjrzał się jej obrażeniom – niestety widział kątem oka dziesiątki innych rannych, nie mógł więc poświęcić jej tak wiele czasu, ile zapewne poświęciłby jej w normalnym szpitalu z wystarczającą ilością pomocniczego personelu. Najpierw oczyścił jej liczne rany z odłamków szkła, co nawet z pomocą magii zajęło mu dość dużo czasu. Potem upewnił się, że pokiereszowane ciało kobiety nadaje się do dalszego leczenia. – Curatio vulnera horribilis – rzucił, przykładając różdżkę do jej przedramienia. Magia od razu zadziałała, a jej rany stopniowo zaczęły znikać, ustępując miejsca świeżym bliznom. Archibald podejrzewał, że i one za jakiś czas znikną, ale nawet gdyby się tak nie stało, to była niewysoka cena za odzyskanie zdrowia. – Curatio Vulnera Horribilis – rzucił jeszcze raz, tym razem skupiając się na jej twarzy i szyi. Tutaj również rany pomału zaczęły znikać, magia dobrze z nim dzisiaj współpracowała, nie czuł też zmęczenia pomimo ilości pracy. Wyglądało na to, że jej obrażenia fizyczne zostały wyleczone, a z psychicznymi niewiele mógł teraz zrobić. – Tutaj będziesz bezpieczna, damy ci schronienie – zapewnił ją, chociaż nie był pewny, czy w ogóle go rozumie. Jeszcze raz uniósł różdżkę, mrucząc pod nosem – Paxo horribilis – w tej chwili tylko tak mógł jej ulżyć. Miał nadzieję, że kobieta zostanie na tym łóżku chociaż przez chwilę, żeby dać swojemu ciało przynajmniej kilka minut odpoczynku. Zauważył niedaleko Isabellę, zajmującą się jakąś starszą kobietą, więc postanowił podejść do niej na chwilę. – Dobrze sobie radzisz – nie dało się ukryć, że warunki na naukę nie były tutaj najlepsze – teraz zacznie inaczej patrzeć na początki swojej kariery w wymuskanym szpitalu św. Munga. – Później pogadamy – rzucił, znikając tak szybko, jak się pojawił. Zauważył jednak jeszcze jedną osobę, która potrzebowała jego pomocy.
Starał się nie myśleć o tym, co ta kobieta mogła przeżyć w Azkabanie. Przerażały go nie tyle jej liczne rany na ciele, co nieobecne spojrzenie i niewyartykułowane dźwięki, które raz po raz wydostawały się z jej ust. Musiała widzieć straszne rzeczy, zapewne tak straszne, że Archibald nawet nie byłby w stanie ich sobie wyobrazić. Teraz na szczęście mógł jej choć trochę ulżyć w cierpieniu. Przede wszystkim dlatego tak lubił tę pracę, gdyby nie ona, czułby się w Zakonie całkiem bezużyteczny.
Szybko przyjrzał się jej obrażeniom – niestety widział kątem oka dziesiątki innych rannych, nie mógł więc poświęcić jej tak wiele czasu, ile zapewne poświęciłby jej w normalnym szpitalu z wystarczającą ilością pomocniczego personelu. Najpierw oczyścił jej liczne rany z odłamków szkła, co nawet z pomocą magii zajęło mu dość dużo czasu. Potem upewnił się, że pokiereszowane ciało kobiety nadaje się do dalszego leczenia. – Curatio vulnera horribilis – rzucił, przykładając różdżkę do jej przedramienia. Magia od razu zadziałała, a jej rany stopniowo zaczęły znikać, ustępując miejsca świeżym bliznom. Archibald podejrzewał, że i one za jakiś czas znikną, ale nawet gdyby się tak nie stało, to była niewysoka cena za odzyskanie zdrowia. – Curatio Vulnera Horribilis – rzucił jeszcze raz, tym razem skupiając się na jej twarzy i szyi. Tutaj również rany pomału zaczęły znikać, magia dobrze z nim dzisiaj współpracowała, nie czuł też zmęczenia pomimo ilości pracy. Wyglądało na to, że jej obrażenia fizyczne zostały wyleczone, a z psychicznymi niewiele mógł teraz zrobić. – Tutaj będziesz bezpieczna, damy ci schronienie – zapewnił ją, chociaż nie był pewny, czy w ogóle go rozumie. Jeszcze raz uniósł różdżkę, mrucząc pod nosem – Paxo horribilis – w tej chwili tylko tak mógł jej ulżyć. Miał nadzieję, że kobieta zostanie na tym łóżku chociaż przez chwilę, żeby dać swojemu ciało przynajmniej kilka minut odpoczynku. Zauważył niedaleko Isabellę, zajmującą się jakąś starszą kobietą, więc postanowił podejść do niej na chwilę. – Dobrze sobie radzisz – nie dało się ukryć, że warunki na naukę nie były tutaj najlepsze – teraz zacznie inaczej patrzeć na początki swojej kariery w wymuskanym szpitalu św. Munga. – Później pogadamy – rzucił, znikając tak szybko, jak się pojawił. Zauważył jednak jeszcze jedną osobę, która potrzebowała jego pomocy.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie wiedziała już, czy drżała wciąż z emocji, z zimna, czy tak po prostu; wsłuchując się w padające słowa, kolejne relacje, problemy, a w końcu zagrożenia czyhające na Oazę i z każdą sekundą zaczynała czuć, że ziemia osuwa jej się spod stóp. To nie było możliwe. Stała na twardym podłożu, pozostałościach po dawnym Azkabanie. Gdzieś tam, pod warstwą gleby były skały a jeszcze niżej stare mury. A jednak miękły jej kolana, klatka piersiowa unosiła się coraz szybciej, a zawroty głowy spowodowane szybkim, nierównym oddechem znów powróciły. [iJego[/i] dłoń, która odnalazła jej palce z zadziwiającą łatwością, zupełnie jakby nie dzieliła ich żadna przestrzeń, odległość, stała się punktem oparcia, na który spłynął częściowo ciężar jej ciała. Uchwyciła ją w sposób, który sugerował, że dopiero teraz wszytko było we właściwym miejscu; wszystko wróciło na właściwe tory. Nie zaskoczył jej tym gestem, wręcz przeciwnie, po cichu i podświadomie liczyła na to, że odnajdzie drogę jak zawsze i wypełni tą pustą przestrzeń we wnętrzu jej dłoni. I zaciskał palce coraz mocniej, instynktownie może czyniła to samo, zakleszczając je mocno w swoich, nie wiedząc jeszcze, że historia opisywana przez Cedrica, tak bardzo go krzywdziła. Kątem oka widziała, jak przymykał oczy w sposób, który dobrze znała, wiedząc, jak było mu ciężko, ale nie oderwawszy wzroku od aurora wysłuchała wszystkiego do końca, czując jak momentalnie zasycha jej w ustach. Pokiwała głową, nie mówiąc nic, ale ze zdecydowaniem przyjmując zadanie wyznaczone przez lorda Longbottoma. Zerknęła w stronę wejścia do szpitala, wiedząc, że więźniowie potrzebowali opieki uzdrowicieli; dopiero kiedy wydobrzeją będą w stanie ruszyć z nimi. I nagle obleciał ją strach. Dziwny, nietypowy. Te wszystkie emocje, zdarzenia, obrazy — a nawet przypuszczenia i lęk o innych zalały ją całą. Zrobiło jej się wpierw zimno, a później od środka rozpalił ją gorąc tak wielki, że na karku poczuła krople własnego potu. I kiedy wszyscy się rozeszli bała się, że gdy na niego spojrzy rozpadnie się na kawałki. Tu, teraz, przy tych, którzy pozostali, na oczach ludzi, którzy wciąż na nich liczyli. Świadomość, że on na nią popatrzył tylko pogłębiła przerażenie, broda jej zadrżała, ale skierowała ku niemu spojrzenie w chwili, gdy wypuścił jej dłoń, by unieść ręce do góry. Po plecach przebiegł jej dreszcz. Wydawały jej się takie zimne, takie lodowate. Uniosła swoje, by otulić te trzymające jej twarz. Dopadła ją parszywa chęć rozpłakania się. Łzy napłynęły jej do oczu, choć było już po najgorszym. Przetrwali, udało się to, co planowali. Żył. Billy żył. Lydia żyła, Justine, Mike i oni wszyscy. Był cały — taki się zdawał. A jednak w jego oczach widziała jakby czegoś brakowało, jakby coś znajomego, drobnego, ledwie zauważalnego wymknęło się i pojawiło się coś obcego. Ścisnęła mocniej jego palce, niewidzialna siła ścisnęła mocno jej serce w tej samej chwili.
— N-nie — zająknęła się; głos, o którym dopiero sobie przypomniała był nieco ochrypły. — Już nie. Jeszcze... w Tower... Fred wyczarował patronusa, wypełnił mnie energią, białą magią. A ja… ja nie potrafiłam… — wyczarować własnego. Wspomnienia wydały jej się tak odległe; jakby nie miała w sobie wtedy za grosz szczęścia, a jedne co widziała to otwarte usta dementora. Serce zabiło jej szybciej. Skrzyżowała z Moorem spojrzenie. A on był tam, wśród nich wszystkich. Walczył z nimi wysysającymi całą energię, tak długo, tyle czasu.
— Jak się czujesz? — Nie widziała żadnych ran na ciele, ale w odbiciu jego oczu widziała rany na duszy, o których zapewne nie będzie chciał mówić w tej chwili. Przełknęła ślinę, bojąc się pytać dalej. — Jestem z tobą — przypomniała mu więc cicho, by pamiętał, że mógł na nią liczyć. Wyswobodziła się z jego czułych dłoni i przytuliła do niego, obejmując go mocno, w rękach zaciskając materiał jego ubrań na plecach; twarz wtulając w jego szyję, chłonąc jego zapach, otulając jego ciało swoim ciepłem. A kiedy spytał, czego potrzebowała poczuła jak w końcu nogi się pod nią uginają, a ona cały ciężar ciała przenosi na niego.— Ciebie — tylko ciebie, na teraz, na moment, krótką chwilę, by wiedzieć, że jesteś, że żyjesz, że przetrwałeś i przetrwasz do świtu. Głos ugrzązł jej w gardle, potarła nosem o jego szyję, wtedy dobiegł ją znajomy głos wykrzykujący jego imię. Palce, którymi przesuwała po jego plecach, dotknęła miękkiej wełny, dopiero teraz zauważając, że pokrywała jego kark i głowę. Odsunęła się, by spojrzeć mu w oczy na chwilę, a potem obrócić głowę w poszukiwaniu źródła głosu. I dostrzegła go — Lydię, przedzierającą się ku nim. Puściła przyjaciela niechętnie nabierając dystansu, a serce zabiło jej szybciej na myśl o tym, co jego siostra i jej przyjaciółka musiała przeżyć. Słyszała o tym, co widziała. A gdy już do nich dotarła i wpadła w jego ramiona, Wright przełknęła ślinę ciężko. Była już bezpieczna, wszystko miało być w porządku. Położyła jej dłoń na plecach, delikatnie muskając ją palcami pogładziła włosy, stojąc jednak z boku, dając im przestrzeń, chwilę dla siebie, dla najważniejszych, dla rodziny. Przygryzła policzek od środka, a potem zerknęła w stronę szpitala. Jaka była szansa na to, że Justine się już ocknęła? Że będą mogły ją zobaczyć?
— N-nie — zająknęła się; głos, o którym dopiero sobie przypomniała był nieco ochrypły. — Już nie. Jeszcze... w Tower... Fred wyczarował patronusa, wypełnił mnie energią, białą magią. A ja… ja nie potrafiłam… — wyczarować własnego. Wspomnienia wydały jej się tak odległe; jakby nie miała w sobie wtedy za grosz szczęścia, a jedne co widziała to otwarte usta dementora. Serce zabiło jej szybciej. Skrzyżowała z Moorem spojrzenie. A on był tam, wśród nich wszystkich. Walczył z nimi wysysającymi całą energię, tak długo, tyle czasu.
— Jak się czujesz? — Nie widziała żadnych ran na ciele, ale w odbiciu jego oczu widziała rany na duszy, o których zapewne nie będzie chciał mówić w tej chwili. Przełknęła ślinę, bojąc się pytać dalej. — Jestem z tobą — przypomniała mu więc cicho, by pamiętał, że mógł na nią liczyć. Wyswobodziła się z jego czułych dłoni i przytuliła do niego, obejmując go mocno, w rękach zaciskając materiał jego ubrań na plecach; twarz wtulając w jego szyję, chłonąc jego zapach, otulając jego ciało swoim ciepłem. A kiedy spytał, czego potrzebowała poczuła jak w końcu nogi się pod nią uginają, a ona cały ciężar ciała przenosi na niego.— Ciebie — tylko ciebie, na teraz, na moment, krótką chwilę, by wiedzieć, że jesteś, że żyjesz, że przetrwałeś i przetrwasz do świtu. Głos ugrzązł jej w gardle, potarła nosem o jego szyję, wtedy dobiegł ją znajomy głos wykrzykujący jego imię. Palce, którymi przesuwała po jego plecach, dotknęła miękkiej wełny, dopiero teraz zauważając, że pokrywała jego kark i głowę. Odsunęła się, by spojrzeć mu w oczy na chwilę, a potem obrócić głowę w poszukiwaniu źródła głosu. I dostrzegła go — Lydię, przedzierającą się ku nim. Puściła przyjaciela niechętnie nabierając dystansu, a serce zabiło jej szybciej na myśl o tym, co jego siostra i jej przyjaciółka musiała przeżyć. Słyszała o tym, co widziała. A gdy już do nich dotarła i wpadła w jego ramiona, Wright przełknęła ślinę ciężko. Była już bezpieczna, wszystko miało być w porządku. Położyła jej dłoń na plecach, delikatnie muskając ją palcami pogładziła włosy, stojąc jednak z boku, dając im przestrzeń, chwilę dla siebie, dla najważniejszych, dla rodziny. Przygryzła policzek od środka, a potem zerknęła w stronę szpitala. Jaka była szansa na to, że Justine się już ocknęła? Że będą mogły ją zobaczyć?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
wieczór, po powrocie z Azkabanu i Zakazanego Lasu
Pojawił się w szpitalu po zabezpieczaniu bariery w Zakazanym Lesie. Zdołał wtedy przywołać pozytywne wspomnienia, a widok tylu patronusów wzmocnił nieco jego psychikę. Chociaż fizycznie padał z nóg, to chciał zobaczyć wreszcie siostrę. Przekonać się, jak się ma. Przywitać się, normalnie. Wypełnić zadanie zlecone przez Harolda. Był w końcu ambitny i obowiązkowy, a niecierpliwość go rozpierała - ukochana osoba z powrotem znajdowała się w Oazie, odbita z piekła po długim miesiącu. Uzdrowiony przez Lizzie, wiedział, że magia znów powinna go słuchać i że na razie nie podda się złym wspomnieniom.
Przybywszy na miejsce, dowiedział się, że Archibald musiał uśpić Justine i że Rineheart wciąż jest przy niej.
Naprawdę mu zależy - pomyślał, choć przecież to wiedział, choć przecież przeszli wspólnie przez Azkaban, choć Vincent ratował go z lodowej pułapki. Czy Rineheart wiedział, jak surowo oceniał go Michael przed miesiącem? Czy wiedział, że zmienił już zdanie? Musiał z nim porozmawiać, może nawet... przeprosić. Ale nie teraz. Teraz priorytetem była Justine.
-Co z nią...? - szepnął, pojawiając się u boku Vincenta. Pomknął spojrzeniem do siostry - czy już się obudziła? Wyglądała tak krucho, tak blado.
-Just, to ja. Mike. - wychrypiał, z trudem panując nad wzruszeniem. -Zbadamy cię, Minister o to prosił. Wszystko będzie dobrze. - uśmiechnął się blado i zamrugał. Oczy mu się zaszkliły.
Wziął głębszy oddech, usiłując opanować łzy i przeniósł spojrzenie na Vincenta.
-Zaczniesz? Swoje... no, pod kątem klątw? - zaproponował ściszonym tonem, nie chcąc niepokoić siostry samymi słowami o klątwach. Sam zamierzał poobserwować trochę Justine wiedząc, że właśnie zwracając uwagę na zachowanie potencjalnej ofiary, można wykryć chociażby Imperiusa. Nigdy nie ściągał tego zaklęcia i wiedział, że to nie lada wyzwanie, ale procedurę rozpoznawania tej klątwy znał doskonale ze szkoleń aurorów. Wiedział też, że do wykrywania i ściągania klątw sam Rineheart musi być maksymalnie skupiony. Rozejrzał się, aby upewnić się, że nikt im nie przeszkadza. Poczekał jeszcze na Anthony'ego, a potem uniósł różdżkę, aby wzmocnić wszystkich białą magią.
-Magicus Extremos. - szepnął, skoncentrowany. Byli bezpieczni, wykonali już najtrudniejszą część zadania. Teraz potrzebowali tylko czasu i skupienia. Wszystko będzie dobrze.
Pojawił się w szpitalu po zabezpieczaniu bariery w Zakazanym Lesie. Zdołał wtedy przywołać pozytywne wspomnienia, a widok tylu patronusów wzmocnił nieco jego psychikę. Chociaż fizycznie padał z nóg, to chciał zobaczyć wreszcie siostrę. Przekonać się, jak się ma. Przywitać się, normalnie. Wypełnić zadanie zlecone przez Harolda. Był w końcu ambitny i obowiązkowy, a niecierpliwość go rozpierała - ukochana osoba z powrotem znajdowała się w Oazie, odbita z piekła po długim miesiącu. Uzdrowiony przez Lizzie, wiedział, że magia znów powinna go słuchać i że na razie nie podda się złym wspomnieniom.
Przybywszy na miejsce, dowiedział się, że Archibald musiał uśpić Justine i że Rineheart wciąż jest przy niej.
Naprawdę mu zależy - pomyślał, choć przecież to wiedział, choć przecież przeszli wspólnie przez Azkaban, choć Vincent ratował go z lodowej pułapki. Czy Rineheart wiedział, jak surowo oceniał go Michael przed miesiącem? Czy wiedział, że zmienił już zdanie? Musiał z nim porozmawiać, może nawet... przeprosić. Ale nie teraz. Teraz priorytetem była Justine.
-Co z nią...? - szepnął, pojawiając się u boku Vincenta. Pomknął spojrzeniem do siostry - czy już się obudziła? Wyglądała tak krucho, tak blado.
-Just, to ja. Mike. - wychrypiał, z trudem panując nad wzruszeniem. -Zbadamy cię, Minister o to prosił. Wszystko będzie dobrze. - uśmiechnął się blado i zamrugał. Oczy mu się zaszkliły.
Wziął głębszy oddech, usiłując opanować łzy i przeniósł spojrzenie na Vincenta.
-Zaczniesz? Swoje... no, pod kątem klątw? - zaproponował ściszonym tonem, nie chcąc niepokoić siostry samymi słowami o klątwach. Sam zamierzał poobserwować trochę Justine wiedząc, że właśnie zwracając uwagę na zachowanie potencjalnej ofiary, można wykryć chociażby Imperiusa. Nigdy nie ściągał tego zaklęcia i wiedział, że to nie lada wyzwanie, ale procedurę rozpoznawania tej klątwy znał doskonale ze szkoleń aurorów. Wiedział też, że do wykrywania i ściągania klątw sam Rineheart musi być maksymalnie skupiony. Rozejrzał się, aby upewnić się, że nikt im nie przeszkadza. Poczekał jeszcze na Anthony'ego, a potem uniósł różdżkę, aby wzmocnić wszystkich białą magią.
-Magicus Extremos. - szepnął, skoncentrowany. Byli bezpieczni, wykonali już najtrudniejszą część zadania. Teraz potrzebowali tylko czasu i skupienia. Wszystko będzie dobrze.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Szpital polowy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda