Rób tak dalej
AutorWiadomość
początek września, 1955 roku
Uwalę się na ziemi i jestem zadowolony. Nieopodal panowie grają w magiczne polo, zaręczone pary spacerują pod rękę - wśród nich jest oczywiście moja siostra, uczepiona ramienia Tristana, rozmawiają.
To dobrze, że jest między nimi komunikacja, choć obawiałem się, że Wandzia przestanie mówić, jak to czasami zdarza się w przypadku małych dzieci, kiedy w domu pojawia się nagle ich młodsze rodzeństwo. Nie podaję tu swojego przykładu, ale te zasłyszane z uroczystych kolacji, w jakich miałem obowiązek uczestniczyć z włosami przylizanymi brylantyną. Rodzice chwalili się wówczas idealnymi dziećmi przy głównym stole, a ja, w ogóle nie taki, jakim mnie opisywali, podsłuchiwałem. Wracając do głównej myśli, obserwuję ich, niewielkim nożykiem obierając jabłko. Korzystam z umiejętności nabytych podczas mej służby, kiedy zawodowo strugałem ziemniaki i skórkę oddzielam od owocu jednym tylko wężykiem, z którego składam kwiatek. Różę, jeśli przyjrzysz się temu, mrużąc lewe oko. Gdy Rosier odprowadzi do nas Evandrę, z aprobatą ojca ucałuje jej dłoń i skłoni się dwornie, na jego oczach dam siostrzyczce tego kwiatka. Niech pójdzie mu w pięty; okazuję solidarność z niechęcią dziewczęcia, ale poza tym, wciąż mam w nim druha. Od rozrywek, które nazywa się rozpustnymi, mimo że to właściwie chleb powszedni. Jego, mój, tatusiów, którzy prezentują swych synów przed dalszą rodziną, a za dziesięć-piętnaście lat, również i tych dzieciaczków w krótkich spodenkach i podkolanówkach. Niech korzystają, jeszcze trochę i luz w nogach zmieni się w najdrożej pielęgnowanie wspomnienie. Całe szczęście, lato w Anglii rzadko bywa upalne, więc nie cierpimy zanadto, a wyglądamy jak arystokracja cały rok. Ziewam, dyskretnie zasłaniając usta ręką, a jabłko dzielę na cząstki, bo może ktoś zechce się poczęstować. Ćwiartki przekrojone raz jeszcze na pół spadają na porcelanowy talerzy, nawet z ziemi, jadamy jak królowie, spostrzegam bystro, a matka wydyma usta i poprawia materiał spódnicy. Nie mamy za wiele wspólnych tematów, ale poznaję, że coś ją gryzie.
Dokładniej mówiąc - ja.
Mój kawalerski stan, siwiejące włosy na głowie, brak potomka. Matki muszą prowadzić swoje rankingi: pierwszy wnuk to 20 punktów, jeśli to dziewczynka, 30, jeśli chłopiec, a każdy kolejny to dodatkowe 15 oczek. Jeśli zbiorą określoną ich określoną ilość, dostają... bo ja wiem, członkostwo premium w klubie lady Adelajdy Nott? Kosz z winem i przysmakami? Niby i jedno, i drugie można zdobyć czy zasłużyć na nie sobie inaczej, lecz odrobina salonowej rywalizacji to wszystko, na co mogą liczyć te damy. Myślę, że zjadłem wszystkie rozumy i jestem najmądrzejszy, szafując takim sądem, lecz wciąż jeszcze życia nie znam - dajcie mi motywować nieracjonalne zachowania równie odklejonym tłumaczeniem. Wolę wierzyć w nie, niż w odpowiedź pokroju tak, bo tak.
-Uśmiechnij się - matka nagle szturcha mnie w bok, a ja płynnie przechodzę z grymasu (kościsty palec między żebra, bardzo dziękuję) do uprzejmego pociągnięcia ust wysoko w górę. Mięśni twarzy pracują ostro, a ja kurwa zachowuję się jak tresowane zwierzę, reagujące na komendę. Prawda boli, Franc, ale wychowali mnie nauczyciele, a wyszkolili - no właśnie, rodzice. Wandzia spełnia się właśnie jako duma Lestrange'ów, więc pora i na mnie. Tylko że skoro rola perły w koronie już została zajęta, mi przypada... zakała? Nie chcę być kurwa jakimś pośrednim, zapomnianym kamykiem, błyszczącym z boku.
Powstaję z piknikowego koca, skłaniając głowę przed damą, która ostatnio cieszy się względami na naszym dworze. W tym mojej siostry, więc nie potrafię być dla niej całkiem niemiły.
-Panienko Dolohov - witam się równie kreatywnie, jak trzydziestu dżentelmenów przede mną. Mam złe przeczucia i wydaje mi się, jakby stary knuł coś za moimi plecami, znaczy, próbował pozbyć się balastu. Swatając mnie z imigrantką, równie dobrze, mógłby spakować moje rzeczy w pudła i wystawić za drzwi - jeśli mogę coś zaproponować, Evandra jest zajęta swym narzeczonym, ale satysfakcją będzie dla mnie móc dziś panience towarzyszyć - kłamię jak z nut, bo ludzie patrzą. Mógłbym mieć to w dupie, ale nie chcę scen. Tylko świętego spokoju, więc gdy oddalamy się od strefy piknikowej, z eleganckiej papierośnicy wygrzebuję bata. Tylko dla siebie, po pierwsze, niech sobie nie myśli, że będą ją czymś częstować, po drugie, ktoś taki, jak ona, nie odróżniłaby nawet cukru pudru od wróżkowego pyłku, więc czuję się bezkarny. Idziemy chwilę w milczeniu, ja zaciągam się jointem, zero potrzeb, pozdrawiam.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ładne rzeczy ładnych ludzi w ładnych miejscach.
Dużo pudrowego różu, jeszcze więcej bieli, gdzieniegdzie połyskujące kusząco złoto; czasem przewijała się też czerwień – iście królewska – czasem był fiolet, a czasem szmaragd. Nawet wśród ulotnej delikatności ogrodów bogactwo barw, tkanin, powierzchni i struktur musiało wpasowywać się w trawy, krzewy, czy nawet ten przeklęty kocyk. Nawet polo rozgrywane gdzieś z boku, które wyglądało nader dziwacznie, głupio i po prostu śmiesznie musiało mieć w sobie coś z tej wystawnej wyższości.
Parada gestów, słów i cukierkowych uśmiechów, szeregi uwiązanych, wątłych ramion na tych wcale niezbyt silniejszych męskich łokciach; gdzieś pomiędzy hamowaniem śmiechu, a znużoną pobłażliwością, przyłapywała samą siebie na wspominkach. Głupich, nostalgicznych, ułudnych wspominkach, kiedy spacerowała zaśnieżonymi uliczkami, otulając smukłymi palcami ramię odzianego w diabelnie piękny mundur mężczyzny.
Anglicy byli inni.
Wcale nie pociągający, a do tego mówiący miękko, śmiesznie, z jakimś dziwacznym ciężarem w gardle.
Państwo Lestrange, na czele z słodziutką jak świeży lukier Evandrą; lubiła ich zaproszenia, lubiła momenty snucia się pomiędzy domem a ogrodem, wspólne przejażdżki i wytworne spacery; przy nich nawet podróż z salonu do łazienki, albo wyjście na balkon za upragnionym powietrzem miało w sobie coś podniosłego – najprostsze czynności, najgłupsze słowa i drobne uśmiechy, do najgłupszego otworzenia ust czy podniesienia ręki musiała mieć idealnie przypudrowany nosek, pięknie wyprasowaną suknię i niebotycznie ciasno zasznurowany gorset.
O dziwo, w całym tym cyrku było coś co sprawiało przyjemność.
Być może czuła się jak aktorka, być może podobała jej się zabawa w egzotyczną księżniczkę; czasami celowo udawała, że nie rozumie jakiś angielskich niesnasek językowych, bo zapał i werwa, z jakim Lestrange'owie spieszyli z wyjaśnieniami był przekomiczny, a do tego zapewniał jej przerwę od kolejnych pytań, rozmów i zawirowań, pozwalając snuć dalej abstrakcyjne opowieści.
Była jak kolorowa papuga, albo śliczna małpka; wspaniała zagraniczna atrakcja wrzucona w ich śliczny świat.
Tym razem ubrana w beżową kreację, z drogim kapeluszem przyozdobionym czarną wstążką, ciągnącą się za nią wraz z porywami wiatru; spacerowała, idealnie splatała ze sobą dłonie, spoglądała na zadowoloną Evandrę i z cudownym samozaparciem skapywała ze słów tych nieco oddalonych, którzy wciąż nie potrafili zrozumieć, co ruska przybłęda robi wśród arystokratycznych cudowności. Czasem też lubiła patrzeć na podirytowanego całym światem Francisa, zwykle rzucając wtedy głupi, lichy, arcywkurwiający komentarz o jego zbolałej minie, tej, którą sądził, że nikt nie dostrzega.
Skinęła głową; tyle i aż tyle, zgadzając się na jego towarzystwo, którego pożałowała nader prędko, wtedy kiedy bezceremonialnie odpalił swojego papierosa i zatrzasnął papierośnicę; gęsta brew Dolohov drgnęła ku górze, jednak usta wciąż milczały, gdy oddalali się od tego nieszczęsnego koca i spojrzeń, stając się kolejną parką spacerującą w okolicy. Brakowało im tylko pieprzonej przyzwoitki robiącej za irytujący ogon.
– Zawsze macie tu tak ciepło, Francis? – ot, głupiutka rozmowa o pogodzie przy całkowitym pominięciu konwenansów i nazywania go od słodkich paniczy, panów, lordów, czy jak tam pragnął się tytułować ten zbolały chłopiec; może była to tylko kolejna próba popsucia jego i tak popsutego dnia – A obieranie jabłek to hobby ludzi w twoim wieku? – wykrajanie nożykiem czerwonej skórki też zauważyła, wytknąć jego tykający zegar biologiczny musiała również.
W ramach zemsty za tego jointa, czy cokolwiek innego.
Dużo pudrowego różu, jeszcze więcej bieli, gdzieniegdzie połyskujące kusząco złoto; czasem przewijała się też czerwień – iście królewska – czasem był fiolet, a czasem szmaragd. Nawet wśród ulotnej delikatności ogrodów bogactwo barw, tkanin, powierzchni i struktur musiało wpasowywać się w trawy, krzewy, czy nawet ten przeklęty kocyk. Nawet polo rozgrywane gdzieś z boku, które wyglądało nader dziwacznie, głupio i po prostu śmiesznie musiało mieć w sobie coś z tej wystawnej wyższości.
Parada gestów, słów i cukierkowych uśmiechów, szeregi uwiązanych, wątłych ramion na tych wcale niezbyt silniejszych męskich łokciach; gdzieś pomiędzy hamowaniem śmiechu, a znużoną pobłażliwością, przyłapywała samą siebie na wspominkach. Głupich, nostalgicznych, ułudnych wspominkach, kiedy spacerowała zaśnieżonymi uliczkami, otulając smukłymi palcami ramię odzianego w diabelnie piękny mundur mężczyzny.
Anglicy byli inni.
Wcale nie pociągający, a do tego mówiący miękko, śmiesznie, z jakimś dziwacznym ciężarem w gardle.
Państwo Lestrange, na czele z słodziutką jak świeży lukier Evandrą; lubiła ich zaproszenia, lubiła momenty snucia się pomiędzy domem a ogrodem, wspólne przejażdżki i wytworne spacery; przy nich nawet podróż z salonu do łazienki, albo wyjście na balkon za upragnionym powietrzem miało w sobie coś podniosłego – najprostsze czynności, najgłupsze słowa i drobne uśmiechy, do najgłupszego otworzenia ust czy podniesienia ręki musiała mieć idealnie przypudrowany nosek, pięknie wyprasowaną suknię i niebotycznie ciasno zasznurowany gorset.
O dziwo, w całym tym cyrku było coś co sprawiało przyjemność.
Być może czuła się jak aktorka, być może podobała jej się zabawa w egzotyczną księżniczkę; czasami celowo udawała, że nie rozumie jakiś angielskich niesnasek językowych, bo zapał i werwa, z jakim Lestrange'owie spieszyli z wyjaśnieniami był przekomiczny, a do tego zapewniał jej przerwę od kolejnych pytań, rozmów i zawirowań, pozwalając snuć dalej abstrakcyjne opowieści.
Była jak kolorowa papuga, albo śliczna małpka; wspaniała zagraniczna atrakcja wrzucona w ich śliczny świat.
Tym razem ubrana w beżową kreację, z drogim kapeluszem przyozdobionym czarną wstążką, ciągnącą się za nią wraz z porywami wiatru; spacerowała, idealnie splatała ze sobą dłonie, spoglądała na zadowoloną Evandrę i z cudownym samozaparciem skapywała ze słów tych nieco oddalonych, którzy wciąż nie potrafili zrozumieć, co ruska przybłęda robi wśród arystokratycznych cudowności. Czasem też lubiła patrzeć na podirytowanego całym światem Francisa, zwykle rzucając wtedy głupi, lichy, arcywkurwiający komentarz o jego zbolałej minie, tej, którą sądził, że nikt nie dostrzega.
Skinęła głową; tyle i aż tyle, zgadzając się na jego towarzystwo, którego pożałowała nader prędko, wtedy kiedy bezceremonialnie odpalił swojego papierosa i zatrzasnął papierośnicę; gęsta brew Dolohov drgnęła ku górze, jednak usta wciąż milczały, gdy oddalali się od tego nieszczęsnego koca i spojrzeń, stając się kolejną parką spacerującą w okolicy. Brakowało im tylko pieprzonej przyzwoitki robiącej za irytujący ogon.
– Zawsze macie tu tak ciepło, Francis? – ot, głupiutka rozmowa o pogodzie przy całkowitym pominięciu konwenansów i nazywania go od słodkich paniczy, panów, lordów, czy jak tam pragnął się tytułować ten zbolały chłopiec; może była to tylko kolejna próba popsucia jego i tak popsutego dnia – A obieranie jabłek to hobby ludzi w twoim wieku? – wykrajanie nożykiem czerwonej skórki też zauważyła, wytknąć jego tykający zegar biologiczny musiała również.
W ramach zemsty za tego jointa, czy cokolwiek innego.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bananowe dzieci jedzą bananowy mus.
Z mleczną czekoladą, bo o ile nutę gorzkiej lubimy w daniach wytrawnych, tak słodkie musi być słodkie. Do porzygu, nieraz mi się cofa podczas takich pikniczków, na których mówimy do siebie zdrobnieniami, każda panna ma suknię w pastelowym kolorze, a gołębie, do których strzelają dżentelmeni nie są białe, tylko bladobłękitne. Paru mężczyzn obsługuje aparaty fotograficzne, które robią mnóstwo dymu, pewnie będą robić z nich pocztówki albo zaraz zaczną rundę dookoła skweru, wciskając śmietance piękną pamiątkę. Szkoda, że na zdjęciach nie utrwalają się kolory, wówczas nawet bym się skusił, ciekaw porównania, jak po paru latach będzie wyglądać ten nasz brytyjski sen.
Czy może raczej: koszmarek.
Strzelam sobie z naciągniętej gumki recepturki prosto w nadgarstek i nawet się już nie krzywię. Testuję swoją wytrzymałość i zarazem próbuję zrobić to, czego moi rodzice nie dali rady. Wychować się. Mam niewyparzony język i głośne myśli, jakby ktoś je usłyszał, kapito, koniec. Chlast gumy o wrażliwą skórę tymczasem na krótką chwilę stawia mnie do pionu, płucze ze złośliwości i już-już nakierowuje, bym na przykład cieszył się siostrzanym szczęściem lub kiwnął głową Clarke'owi, podał mu rękę i zapytał, jak ostatnio obstawia. Mam cholerną passę, lecz maniery każą mi komplementować nawet totalnego kuca, ba, co prawda nie wprost, ale jednak - pytać o radę. Clarke jest cztery lata młodszy ode mnie, pracuje w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof, gdzie jego ojciec zajmuje kierownicze stanowisko i średnio raz w tygodniu na wyścigach wyzywa kogoś na pojedynek, na którym się nie pojawia. Nikt raczej nie traktuje go poważnie, ale ja daję teraz dobry przykład. I nawet on tego nie zepsuje.
Ona - może.
Poważnie, ile ich ma być? Ojciec już się nie pierdoli w tańcu i co tydzień wybieram się z wizytą do któregoś z jego przyjaciół. Od piątku do niedzieli trzy godziny dziennie mam zajęte rodzicielskim zadaniem bojowym - no właśnie, ja, nie on, rozegrał to sprytnie. Wysyła mnie kurwa, jako swojego ambasadora, a na miejscu okazuje się, że witają mnie szanowni państwo i ich niezamężne córki. Raz kurwa piłem herbatę w towarzystwie piątki, PIĄTKI, najmłodsza chyba nawet Hogwartu nie skończyła, a ich ojciec pierdolił w kółko, że dorobili się majątku na opatentowaniu wewnętrznego termometru w kociołkach, myślałem, że już nie wyrobię. Nawet mój stary przyznał później, że tamto, tamto, to był błąd. No ale co, ja dalej bez żony, więc zmiana taktyki? Szlachcianki niedobre, to zaczyna mi pchać baby bez rodowodu?
Najgorsze jest to, że wiecie, mnie to absolutnie nie grzeje, cnota, niecnota (chyba wolałbym nawet... no), arystokratyczne korzenie sięgające XV wieku, zero. Ja lubię miętę i tyle, lecz z jego strony, to już potężna degradacja. I z tym się nie zgadzam! Tupnę nogą, jak już się stąd zmyję, ale wpierw - słodkie obowiązki. Przełykam w pośpiechu cząstkę jabłka, ręce od soku dyskretnie (lub wcale nie) wycieram w spodnie i wlokę się za Tatianą. Z Tatianą, bo idziemy zrównani ze sobą, ona przy moim ramieniu. Jak dalej się będę tak uśmiechać, to pójdzie mi jakiś mięsień twarzy, ale matka z koca dalej pokazuje: [i]szerzej, szerzej[i]! No nie da rady, odpuszczam, petując gdzieś na trawę. Jeszcze dwa-trzy buchy i stanę się rozmowniejszy, a ona - przyjemniejsza.
-Zimą jest zimnej - odpowiadam błyskotliwie, wybierając boczną dróżkę, odbiegającą od głównej alejki, gdzie chodzą madame z parasolkami i małymi pieskami - to hobby ludzi inteligentnych albo zdesperowanych. Tylko tacy zorganizują sobie zajęcie, gdy robi się dramatycznie nieciekawie, a pod ręką brak innych narzędzi lub towarzystwa - odpowiadam jej znudzonym tonem, nie udając już, że mi zależy. Nie na niej - na podtrzymaniu tej konwersacji - musisz znać zasady- dodaję, wypuszczając z płuc trzymany w nich dym. Kasłam lekko, złe proporcje - w Rosji cywilizacja nie jest przecież aż tak rozwinięta - kończę swój wywód, szaleni z siebie zadowolony. Książulek, co myśli, że Rosja to zabita dechami dziura, z dużą ilością śniegu, wódki i brunatnych niedźwiedzi. Prócz tego: szachistów oraz baletnic, a reszta społeczeństwa dziaduje, bawiąc się patykiem ze sznurkiem. Samego siebie bym posłał do diabła, dalej Tatianka, nie zawiedź tatusia.
Z mleczną czekoladą, bo o ile nutę gorzkiej lubimy w daniach wytrawnych, tak słodkie musi być słodkie. Do porzygu, nieraz mi się cofa podczas takich pikniczków, na których mówimy do siebie zdrobnieniami, każda panna ma suknię w pastelowym kolorze, a gołębie, do których strzelają dżentelmeni nie są białe, tylko bladobłękitne. Paru mężczyzn obsługuje aparaty fotograficzne, które robią mnóstwo dymu, pewnie będą robić z nich pocztówki albo zaraz zaczną rundę dookoła skweru, wciskając śmietance piękną pamiątkę. Szkoda, że na zdjęciach nie utrwalają się kolory, wówczas nawet bym się skusił, ciekaw porównania, jak po paru latach będzie wyglądać ten nasz brytyjski sen.
Czy może raczej: koszmarek.
Strzelam sobie z naciągniętej gumki recepturki prosto w nadgarstek i nawet się już nie krzywię. Testuję swoją wytrzymałość i zarazem próbuję zrobić to, czego moi rodzice nie dali rady. Wychować się. Mam niewyparzony język i głośne myśli, jakby ktoś je usłyszał, kapito, koniec. Chlast gumy o wrażliwą skórę tymczasem na krótką chwilę stawia mnie do pionu, płucze ze złośliwości i już-już nakierowuje, bym na przykład cieszył się siostrzanym szczęściem lub kiwnął głową Clarke'owi, podał mu rękę i zapytał, jak ostatnio obstawia. Mam cholerną passę, lecz maniery każą mi komplementować nawet totalnego kuca, ba, co prawda nie wprost, ale jednak - pytać o radę. Clarke jest cztery lata młodszy ode mnie, pracuje w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof, gdzie jego ojciec zajmuje kierownicze stanowisko i średnio raz w tygodniu na wyścigach wyzywa kogoś na pojedynek, na którym się nie pojawia. Nikt raczej nie traktuje go poważnie, ale ja daję teraz dobry przykład. I nawet on tego nie zepsuje.
Ona - może.
Poważnie, ile ich ma być? Ojciec już się nie pierdoli w tańcu i co tydzień wybieram się z wizytą do któregoś z jego przyjaciół. Od piątku do niedzieli trzy godziny dziennie mam zajęte rodzicielskim zadaniem bojowym - no właśnie, ja, nie on, rozegrał to sprytnie. Wysyła mnie kurwa, jako swojego ambasadora, a na miejscu okazuje się, że witają mnie szanowni państwo i ich niezamężne córki. Raz kurwa piłem herbatę w towarzystwie piątki, PIĄTKI, najmłodsza chyba nawet Hogwartu nie skończyła, a ich ojciec pierdolił w kółko, że dorobili się majątku na opatentowaniu wewnętrznego termometru w kociołkach, myślałem, że już nie wyrobię. Nawet mój stary przyznał później, że tamto, tamto, to był błąd. No ale co, ja dalej bez żony, więc zmiana taktyki? Szlachcianki niedobre, to zaczyna mi pchać baby bez rodowodu?
Najgorsze jest to, że wiecie, mnie to absolutnie nie grzeje, cnota, niecnota (chyba wolałbym nawet... no), arystokratyczne korzenie sięgające XV wieku, zero. Ja lubię miętę i tyle, lecz z jego strony, to już potężna degradacja. I z tym się nie zgadzam! Tupnę nogą, jak już się stąd zmyję, ale wpierw - słodkie obowiązki. Przełykam w pośpiechu cząstkę jabłka, ręce od soku dyskretnie (lub wcale nie) wycieram w spodnie i wlokę się za Tatianą. Z Tatianą, bo idziemy zrównani ze sobą, ona przy moim ramieniu. Jak dalej się będę tak uśmiechać, to pójdzie mi jakiś mięsień twarzy, ale matka z koca dalej pokazuje: [i]szerzej, szerzej[i]! No nie da rady, odpuszczam, petując gdzieś na trawę. Jeszcze dwa-trzy buchy i stanę się rozmowniejszy, a ona - przyjemniejsza.
-Zimą jest zimnej - odpowiadam błyskotliwie, wybierając boczną dróżkę, odbiegającą od głównej alejki, gdzie chodzą madame z parasolkami i małymi pieskami - to hobby ludzi inteligentnych albo zdesperowanych. Tylko tacy zorganizują sobie zajęcie, gdy robi się dramatycznie nieciekawie, a pod ręką brak innych narzędzi lub towarzystwa - odpowiadam jej znudzonym tonem, nie udając już, że mi zależy. Nie na niej - na podtrzymaniu tej konwersacji - musisz znać zasady- dodaję, wypuszczając z płuc trzymany w nich dym. Kasłam lekko, złe proporcje - w Rosji cywilizacja nie jest przecież aż tak rozwinięta - kończę swój wywód, szaleni z siebie zadowolony. Książulek, co myśli, że Rosja to zabita dechami dziura, z dużą ilością śniegu, wódki i brunatnych niedźwiedzi. Prócz tego: szachistów oraz baletnic, a reszta społeczeństwa dziaduje, bawiąc się patykiem ze sznurkiem. Samego siebie bym posłał do diabła, dalej Tatianka, nie zawiedź tatusia.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zaskakująco, jak wiele osób naprawdę chciało tak żyć.
Być może z nią samą na czele, choć bezustannie zaprzeczała, cały czas tkwiąc w przekonaniu, że to przecież ona ma kontrolę; że decyduje, kiedy gra, a kiedy zabawa w cyrkowy teatrzyk zaczyna ją nużyć. Patrzyła na całą gamę pastelowych kolorów przez pryzmat własnego, krytycznego oka i cierpkiego uśmiechu, który wciąż zakryty był przez pozorną kurtynę wzniosłości.
Być może były momenty, w których chciała być prawdziwa, – choć byli do cna sztuczni – wyniosła i ładna, – choć poza nazwiskiem i ładnymi ciuszkami byli przecież szpetni – i bogata – oj, tego chciała akurat naprawdę; wydawać niebotyczne sumy pieniędzy na całkiem zbędne przedmioty, a za jedyny problem uważać drobny frasunek, który sprowadzał się głównie do zastanowienia, czy nowo zakupiony kapelusz w kanarkowym kolorze aby na pewno nie będzie się kłócił z gładziutką fakturą sukni baby blue.
Lubiła udawać, że ma takie same problemy jak oni.
Poniekąd nawet chwilami takie miała, odrzucając gorzką codzienność, w której musiała liczyć ile galeonów zostało w sakiewce, i ile fajek uda jej się skręcić z resztki tytoniu w papierowej torebeczce wepchniętej między stanik a bladą skórę. Zwykle wtedy chciało jej się śmiać – z nich, z ich problemów, finalnie z samej siebie.
Gdyby słyszała te jego głośne myśli i absurdalne dywagacje, tym razem śmiałaby się z niego; głośno, bezczelnie, na granicy faktycznej arogancji. Chyba pierdolec musiałby im strzelić do tych ślicznych głów z gładkimi fryzurami, żeby faktycznie zgodzili się na coś takiego.
Choć, zaskakująco, pan Lestrange naprawdę ją lubił; na tyle ile średniego wieku szlachcic może lubić ładne, młode panienki, które szczerzą się perliście, bo widzą w tym interes – podsumowując, mógł ją wręcz ubóstwiać.
I na to też zapewne wskazywała werwa, z jaką śmiał się z żartów i anegdotek odnośnie krajowych różnic, choć nigdy nie tak ambitnie, by pani Lestrange poczuła się nieswojo – byli naprawdę rozkoszni w swojej życzliwości, a z uwagi na Evandrę, która jakimś dziwnym trafem stała się dla Tatiany bliska, Dolohov nawet nie zamierzała brzydko mówić o tym dziwnym, acz uroczym małżeństwie.
Tylko syn im widocznie nie wyszedł tak cukierkowo, skoro w tym wieku wciąż zgrywał zblazowanego chłoptasia.
– Niemożliwe – powstrzymanie się od wywrócenia oczami było niemal bolesne, ugryzienie się w język jedyną opcją. Zimą zimniej, to ci nowina, iście angielska. Aż dziw, że udało jej się unieść kąciki ust, zupełnie jakby było jej go żal; pobłażliwie, w sposób w jaki patrzy się na dziecko, które właśnie obdarło sobie kolano i ryczy wniebogłosy.
Biedny, duży chłopiec, któremu zostało tylko obieranie jabłek.
– A więc jesteś zdesperowany, ciekawe – bo na takiego nie wyglądasz, w przeciwieństwie do ojca; przezorność pana Lestrange i niepokój o wnuka była zrozumiała – Tatiana mogłaby nawet poklepać go po plecach, dopóki nie wiedziała o tym, że Francis faktycznie myśli, że to ona mogłaby być kiedyś tą, która miałaby pomóc przedłużyć im ten arcywspaniały ród.
Wyraźnie zmarszczone brwi i stan na granicy między roześmianiem się a potrzebą wyjaśnienia mu pewnych kwestii; ile jeszcze głupiutkich słów trzeba było wysłuchać?
– Ta? A niby jakie to zasady? – zatrzymała się w końcu, wychodząc mu naprzeciw, gdzieś pomiędzy jakąś dorodną jabłonią a kolejnym, bylejakiem, wielkim krzaczyskiem. Brew Dolohov drgnęła ku górze, kiedy zagrodziła mu dalsze przejście; mógł ją wyminąć, ale czy nie zmieniłaby wtedy położenia by zamknąć mu prawicę bądź lewiceę?
– Mhmm – krótki pomruk, na granicy faktycznego śmiechu, kiedy uniosła dłoń i wysunęła spomiędzy jego warg niedopałek, trzymając go między smukłymi palcami tylko przez moment; zaraz potem sama poczęstowała się – pierw dwoma buchami – mieszkamy w chatkach z piernika na odludziu, bo miasta już dawno zasypał śnieg. Polujemy na niedźwiedzie, a żeby nie dostać do głowy, chlejemy spirytus – i trzeci buch, po którym dmuchnęła mu tym paskudztwem (naprawdę, nawet fajki mieli jakieś dziwne) prosto w twarz i zrzuciła peta na ziemię, przydeptując go czubkiem buta – więc? Co musi wiedzieć taka zagubiona dusza jak ja, paniczu Lestrange?
Być może z nią samą na czele, choć bezustannie zaprzeczała, cały czas tkwiąc w przekonaniu, że to przecież ona ma kontrolę; że decyduje, kiedy gra, a kiedy zabawa w cyrkowy teatrzyk zaczyna ją nużyć. Patrzyła na całą gamę pastelowych kolorów przez pryzmat własnego, krytycznego oka i cierpkiego uśmiechu, który wciąż zakryty był przez pozorną kurtynę wzniosłości.
Być może były momenty, w których chciała być prawdziwa, – choć byli do cna sztuczni – wyniosła i ładna, – choć poza nazwiskiem i ładnymi ciuszkami byli przecież szpetni – i bogata – oj, tego chciała akurat naprawdę; wydawać niebotyczne sumy pieniędzy na całkiem zbędne przedmioty, a za jedyny problem uważać drobny frasunek, który sprowadzał się głównie do zastanowienia, czy nowo zakupiony kapelusz w kanarkowym kolorze aby na pewno nie będzie się kłócił z gładziutką fakturą sukni baby blue.
Lubiła udawać, że ma takie same problemy jak oni.
Poniekąd nawet chwilami takie miała, odrzucając gorzką codzienność, w której musiała liczyć ile galeonów zostało w sakiewce, i ile fajek uda jej się skręcić z resztki tytoniu w papierowej torebeczce wepchniętej między stanik a bladą skórę. Zwykle wtedy chciało jej się śmiać – z nich, z ich problemów, finalnie z samej siebie.
Gdyby słyszała te jego głośne myśli i absurdalne dywagacje, tym razem śmiałaby się z niego; głośno, bezczelnie, na granicy faktycznej arogancji. Chyba pierdolec musiałby im strzelić do tych ślicznych głów z gładkimi fryzurami, żeby faktycznie zgodzili się na coś takiego.
Choć, zaskakująco, pan Lestrange naprawdę ją lubił; na tyle ile średniego wieku szlachcic może lubić ładne, młode panienki, które szczerzą się perliście, bo widzą w tym interes – podsumowując, mógł ją wręcz ubóstwiać.
I na to też zapewne wskazywała werwa, z jaką śmiał się z żartów i anegdotek odnośnie krajowych różnic, choć nigdy nie tak ambitnie, by pani Lestrange poczuła się nieswojo – byli naprawdę rozkoszni w swojej życzliwości, a z uwagi na Evandrę, która jakimś dziwnym trafem stała się dla Tatiany bliska, Dolohov nawet nie zamierzała brzydko mówić o tym dziwnym, acz uroczym małżeństwie.
Tylko syn im widocznie nie wyszedł tak cukierkowo, skoro w tym wieku wciąż zgrywał zblazowanego chłoptasia.
– Niemożliwe – powstrzymanie się od wywrócenia oczami było niemal bolesne, ugryzienie się w język jedyną opcją. Zimą zimniej, to ci nowina, iście angielska. Aż dziw, że udało jej się unieść kąciki ust, zupełnie jakby było jej go żal; pobłażliwie, w sposób w jaki patrzy się na dziecko, które właśnie obdarło sobie kolano i ryczy wniebogłosy.
Biedny, duży chłopiec, któremu zostało tylko obieranie jabłek.
– A więc jesteś zdesperowany, ciekawe – bo na takiego nie wyglądasz, w przeciwieństwie do ojca; przezorność pana Lestrange i niepokój o wnuka była zrozumiała – Tatiana mogłaby nawet poklepać go po plecach, dopóki nie wiedziała o tym, że Francis faktycznie myśli, że to ona mogłaby być kiedyś tą, która miałaby pomóc przedłużyć im ten arcywspaniały ród.
Wyraźnie zmarszczone brwi i stan na granicy między roześmianiem się a potrzebą wyjaśnienia mu pewnych kwestii; ile jeszcze głupiutkich słów trzeba było wysłuchać?
– Ta? A niby jakie to zasady? – zatrzymała się w końcu, wychodząc mu naprzeciw, gdzieś pomiędzy jakąś dorodną jabłonią a kolejnym, bylejakiem, wielkim krzaczyskiem. Brew Dolohov drgnęła ku górze, kiedy zagrodziła mu dalsze przejście; mógł ją wyminąć, ale czy nie zmieniłaby wtedy położenia by zamknąć mu prawicę bądź lewiceę?
– Mhmm – krótki pomruk, na granicy faktycznego śmiechu, kiedy uniosła dłoń i wysunęła spomiędzy jego warg niedopałek, trzymając go między smukłymi palcami tylko przez moment; zaraz potem sama poczęstowała się – pierw dwoma buchami – mieszkamy w chatkach z piernika na odludziu, bo miasta już dawno zasypał śnieg. Polujemy na niedźwiedzie, a żeby nie dostać do głowy, chlejemy spirytus – i trzeci buch, po którym dmuchnęła mu tym paskudztwem (naprawdę, nawet fajki mieli jakieś dziwne) prosto w twarz i zrzuciła peta na ziemię, przydeptując go czubkiem buta – więc? Co musi wiedzieć taka zagubiona dusza jak ja, paniczu Lestrange?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zakładam czystą bieliznę, ba, taką, jeszcze ani razu nie użytą.
Lubię posuwać się o krok dalej i myśleć o niegodnych finałach tych wszystkich podwieczorków, o ileż są wówczas przyjemniejsze. Z boku mówią o takich, jak ja, szepczą wcale głośno, a że nudne robi się wypieranie, zwyczajnie opuszczam gardę. Od każdej panienki, jaką miałem, zbieram niepostrzeżenie jakiś drobiazg z jej komódki przy łóżku. Czasem to zwinięte w kulkę majtki, innym razem kolczyk - nie tykam rodzinnych pamiątek - zdarzały się też porcelanowe figurki, magiczne zapalniczki, niewielkie świeczniki i podobne temu szpargały. Przez te fanty, o każdej potrafię opowiedzieć, jak uczyń wyrwany nagle do tablicy przez surowego profesora. Stoję na baczność, ręce z tyłu i recytuję nazwiska z datami.
Naturalnie blady, jak zwykle, nie rumienię się ze wstydu, ale łatwo mi o uderzenia gorąca z podniecenia.
Tu tego nie uświadczę, swaty to porażka i nikt mu kurwa nie wmówi, że Tristana satysfakcjonuje chodzenie z moją siostrą pod ramię, bo dobrze wiem, co dzieje się po takich przechadzkach. Za drzewami na przykład, a jeśli kawalerowie są cierpliwi, to są obsługiwani, jak należy, w łóżku.
To też kolejny wymysł, wygodnie, może, ale przecież to za knut finezji i jeszcze mniej adrenaliny. Jak ja się ożenię, to... Bla, bla, bla, trajkotanie matki dosłownie wylatuje mi lewym uchem.
Przynajmniej jest ładna, chociaż brwi ma prawie tak gęste, jak ja. Marszczę swoje, czy oni tam w Rosji się golą? Sprzeda mi policzek, jeśli zapytam? To ciekawość, przysięgam, nie przeszkadzają mi owłosione nogi, ani łono, nawet tak wolę, bo inaczej mam nieodparte i pojebane wrażenie, że kocham się z dwunastolatką. Tatiana pewnie w dotyku jest jak papier ścierny, brakuje jej tylko zawieszki na szyi z ostrzegawczym napisem, uwaga, można się pokaleczyć. Och, jak zaślepieni są moi biedni rodzice, że mnie mają za zakałę, a ją, za nieocenione, zagraniczne towarzystwo dla Wandzi? No same larwy cisną się na usta, ale choć uchodzę za takiego, za niecnotę, to w życiu ojcu w twarz nie napyskowałem. Coś tam pod nosem pomruczę, jasne, ale do starego ten elementarny (wbity?) do głowy szacunek z wydmuszek mam. Skakanie na jednej nodze dookoła panienki Dolohov nie podpada pod to, co mogę dla rodziców zrobić, więc staram się afirmować popołudnie i wypielęgnowaną naturę parku, jakbym se leżał sam pod drzewem w rozpiętej koszuli, a zamiast jednego blanta, wypalił ze trzy. W takim stanie to i nogą bym nie wierzgnął, rajciu, przecież pogoda - skoro my już przy tym - jest idealna.
-A mówią, że Anglicy są ograniczeni - naigrywam się dalej w najlepsze, wydymając usta. Jak prędko się złapie, że pozuję na tępaka - i czy wówczas doceni tą psychologiczną zagrywkę? Tanią, jasne, że tak, ale nie będę przecież cały czas na garnuszku rodziców, więc muszę oszczędzać.
-Zdolny manualnie - wyprowadzam ją z błędu, uśmiechając się pięknie, gdyż przechodzimy tuż obok lorda Croucha z jego uroczą narzeczoną z Greengrasów - desperacja nie przystoi ludziom naszego stanu. Naszego - zaznaczam, by nie wpadła na to, że mam w głowie miejsce na cokolwiek, poza własnym ego. Zbyt małym raczej, niż nadętym, ale to kwestie do przepracowania z terapeutą.
-Więc ich nie znasz - stwierdzam, nie powiem, ucieszony - jakim cudem w ogóle cię zapraszają? - im mniejsza szansa na moje wesele, tym bardziej robię się skłonny. Okazywać zainteresowanie, empatię i całą resztę ludzkich odruchów - i czemu, kurwa, się na to godzisz? - pytam, próbując ją minąć, piknikowe koce zaraz znikną nam z oczu, więc jak nie chce iść ze mną, to może truchtać za mną.
-Dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem - oświadczam, zaskoczony konfiskatą lolka, za którym już tęsknią moje usta - mężczyźni się z nimi siłują, prawda? Z niedźwiedziami? - bo baby co siedzą w kuchni przy piecu mało mnie obchodzą, chyba, że zdradzi mi przepis na samogon, co go pędzą od kilku pokoleń.
-Byłaś kiedyś w Ameryce? W Dakocie? - precyzuję, średnio przytomnie, zrywając biały kwiatek z nienazwanego krzaka i wkładając go do butonierki - też chcesz? - proponuję jej, to prawie, jak ugoda, po tym, jak zajebała mi ostatniego blanta.
Lubię posuwać się o krok dalej i myśleć o niegodnych finałach tych wszystkich podwieczorków, o ileż są wówczas przyjemniejsze. Z boku mówią o takich, jak ja, szepczą wcale głośno, a że nudne robi się wypieranie, zwyczajnie opuszczam gardę. Od każdej panienki, jaką miałem, zbieram niepostrzeżenie jakiś drobiazg z jej komódki przy łóżku. Czasem to zwinięte w kulkę majtki, innym razem kolczyk - nie tykam rodzinnych pamiątek - zdarzały się też porcelanowe figurki, magiczne zapalniczki, niewielkie świeczniki i podobne temu szpargały. Przez te fanty, o każdej potrafię opowiedzieć, jak uczyń wyrwany nagle do tablicy przez surowego profesora. Stoję na baczność, ręce z tyłu i recytuję nazwiska z datami.
Naturalnie blady, jak zwykle, nie rumienię się ze wstydu, ale łatwo mi o uderzenia gorąca z podniecenia.
Tu tego nie uświadczę, swaty to porażka i nikt mu kurwa nie wmówi, że Tristana satysfakcjonuje chodzenie z moją siostrą pod ramię, bo dobrze wiem, co dzieje się po takich przechadzkach. Za drzewami na przykład, a jeśli kawalerowie są cierpliwi, to są obsługiwani, jak należy, w łóżku.
To też kolejny wymysł, wygodnie, może, ale przecież to za knut finezji i jeszcze mniej adrenaliny. Jak ja się ożenię, to... Bla, bla, bla, trajkotanie matki dosłownie wylatuje mi lewym uchem.
Przynajmniej jest ładna, chociaż brwi ma prawie tak gęste, jak ja. Marszczę swoje, czy oni tam w Rosji się golą? Sprzeda mi policzek, jeśli zapytam? To ciekawość, przysięgam, nie przeszkadzają mi owłosione nogi, ani łono, nawet tak wolę, bo inaczej mam nieodparte i pojebane wrażenie, że kocham się z dwunastolatką. Tatiana pewnie w dotyku jest jak papier ścierny, brakuje jej tylko zawieszki na szyi z ostrzegawczym napisem, uwaga, można się pokaleczyć. Och, jak zaślepieni są moi biedni rodzice, że mnie mają za zakałę, a ją, za nieocenione, zagraniczne towarzystwo dla Wandzi? No same larwy cisną się na usta, ale choć uchodzę za takiego, za niecnotę, to w życiu ojcu w twarz nie napyskowałem. Coś tam pod nosem pomruczę, jasne, ale do starego ten elementarny (wbity?) do głowy szacunek z wydmuszek mam. Skakanie na jednej nodze dookoła panienki Dolohov nie podpada pod to, co mogę dla rodziców zrobić, więc staram się afirmować popołudnie i wypielęgnowaną naturę parku, jakbym se leżał sam pod drzewem w rozpiętej koszuli, a zamiast jednego blanta, wypalił ze trzy. W takim stanie to i nogą bym nie wierzgnął, rajciu, przecież pogoda - skoro my już przy tym - jest idealna.
-A mówią, że Anglicy są ograniczeni - naigrywam się dalej w najlepsze, wydymając usta. Jak prędko się złapie, że pozuję na tępaka - i czy wówczas doceni tą psychologiczną zagrywkę? Tanią, jasne, że tak, ale nie będę przecież cały czas na garnuszku rodziców, więc muszę oszczędzać.
-Zdolny manualnie - wyprowadzam ją z błędu, uśmiechając się pięknie, gdyż przechodzimy tuż obok lorda Croucha z jego uroczą narzeczoną z Greengrasów - desperacja nie przystoi ludziom naszego stanu. Naszego - zaznaczam, by nie wpadła na to, że mam w głowie miejsce na cokolwiek, poza własnym ego. Zbyt małym raczej, niż nadętym, ale to kwestie do przepracowania z terapeutą.
-Więc ich nie znasz - stwierdzam, nie powiem, ucieszony - jakim cudem w ogóle cię zapraszają? - im mniejsza szansa na moje wesele, tym bardziej robię się skłonny. Okazywać zainteresowanie, empatię i całą resztę ludzkich odruchów - i czemu, kurwa, się na to godzisz? - pytam, próbując ją minąć, piknikowe koce zaraz znikną nam z oczu, więc jak nie chce iść ze mną, to może truchtać za mną.
-Dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem - oświadczam, zaskoczony konfiskatą lolka, za którym już tęsknią moje usta - mężczyźni się z nimi siłują, prawda? Z niedźwiedziami? - bo baby co siedzą w kuchni przy piecu mało mnie obchodzą, chyba, że zdradzi mi przepis na samogon, co go pędzą od kilku pokoleń.
-Byłaś kiedyś w Ameryce? W Dakocie? - precyzuję, średnio przytomnie, zrywając biały kwiatek z nienazwanego krzaka i wkładając go do butonierki - też chcesz? - proponuję jej, to prawie, jak ugoda, po tym, jak zajebała mi ostatniego blanta.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Kunsztowne sztuczności i ubrane w słodkie błyskotki słowa, odziane futrem gesty - pieniądze, pieniążki, hajs, siano, monety splamione pięknem; nie krwią.
Zabawy w kto ładniejszy, gierki w kto bogatszy, zawody w kto wyda córunię za większego bufona i zaliczy szczyt wędrówki własnego ego; śmiesznie było patrzeć jak wierzą w to wszystko. Jak podpisują się rękami i nogami pod karykaturą prawdziwego życia, choć dla nich obłoczki z waty cukrowej i obieranie jabłek było jak najbardziej prawdziwe. Upijanie się niebotycznie drogim szampanem, cmokanie podstarzałej żony w skroń i rżnięcie nastolatki między kotarą a kamiennym balkonem, niby cichutko, niby tajemniczo, niby z nutką adrenaliny kupionej za kilka galeonów. Niektórzy mieli w sobie resztki przyzwoitości – czymkolwiek była i gdziekolwiek się kryła – podczas gdy inni przestali łudzić się już dawno.
Nie żeby jej zależało na wyprowadzaniu ich z błędu, skądże znowu – było coś zabawnego w ich przekonaniu o nieomylności, nieważne jak sztuczna, plastikowa i piękna by nie była. W obserwowaniu jak unoszą podbródek ku górze, jak kreują i burzą, tworzą i niszczą, wedle ich uzasadnienia z pełną premedytacją i kontrolą nad wszystkim.
I w jego oczach mogła być wiedźmą z przykrytych śniegiem stepów, daleką marą, obcą, wiejską dziewką, która nie wiedziała o niczym; nawet łatwiej i wygodniej było zgrywać głupiutką.
Więc zgrywali się nawzajem, przekrzykując – paradoksalnie po cichu – które jest bardziej idiotyczne, skrzywdzone i nieświadome drugiego.
Mogłaby się obruszyć, wywrócić przynajmniej oczami, westchnąć, czy faktycznie podjąć próbę bronienia swojego; wszystko sprowadzone do słodkiego uśmiechu, tak lukrowego jak ten na buziach kobiet i kobietek, które raz po raz mijali. Skoro kreował ją na głupiutką, egzotyczną pamiątkę, którą Wandzia usadzi w swoim ślicznym pokoiku, a później zaprosi na czarującą herbatkę, mogła przez chwilę podjąć idiotyczną próbę zaspokojenia schorowanej duszy bogatego, skrzywdzonego losem chłopca.
– Waszego – brnięcie dalej, pogłębianie dzielącej ich przepaści. W końcu, jak sama stwierdziła, była tylko zagubioną duszą na łasce jaśniepanów; to, co kazała pani i pan Lestrange było świętością, nieważne czy tyczyło się jej, czy ich syna. Wypełnianie (nie)boskiej woli, jak uroczo.
Kolejna z par – drogi Merlinie, powiedz, że już ostatnia – wyminęła ich, skłaniając się i uśmiechając jak wytresowane dzieci; dopiero potem Tatiana pozwoliła sobie na długi, dźwięczny śmiech. Naprawdę? Dlaczego się na to godziła? Mogła stanąć, tu i teraz, na środku żwirowanej ścieżki i rozwinąć rulonik, długi, piękny jak cały park, i zacząć recytować powody, dla których warto było trzymać się blisko, bliziutko arystokracji. Uśmiechniętych lordów, wyrozumiałych lady, ślicznych Wandziulek i obrażonych na cały świat Francisów.
– Zapytaj rodziców, skąd mam wiedzieć? – przecież nie rzuciła na nich klątwy, nie sfałszowała listów i próśb o towarzystwo podczas eleganckich podwieczorków. Skoro w jego mniemaniu była potencjalną kandydatką na małżonkę – trochę desperacką, zakrawającą o brzydki mezalians, ale za to jaką ładną, egzotyczną papużką, niemal idealną do pochwalenia się przed znajomymi swoją otwartością i wyrozumiałością wobec dziewczęcia z dalekich krajów – powinien doskonale wiedzieć, dlaczego właśnie ją zapraszają na wojaże po parku, uwieszoną na ramieniu syna, choć aktualnie daleka była od naśladowania kręcących się nieopodal panienek.
– Ta, bez koszuli. Czasem z niedźwiedziami, czasem napatoczy się wilk. Ten, który zabije bestie i odrąbie jej głowę, może wziąć sobie którą chce z wioski, którąkolwiek, nieważne czyja by nie była – krótka myśl, że mogłaby pisać bajki dla dzieci – może jednak dorosłych? - przemknęła przez umysł; może nie musiałaby się wygłupiać, tutaj, w tym miejscu, przy nim.
Stała tak jeszcze przez chwilę, przed nim, zagradzając dalsze przejście; później od niechcenia przeszła dalej, zaplatając dłonie za plecami, przystając dopiero kiedy sięgnął po biały kwiatek.
Smutny, duży chłopiec z nutą dekadenckiego romantyzmu; o zgrozo, mogło być gorzej?
Skinęła głową na jego pytanie, zaraz potem marszcząc nieco brwi.
– Nie byłam. Z syberyjskich stepów z reguły trudno się wydostać, gdziekolwiek. Dakota to trochę abstrakcyjna destynacja – skwitowała, wyobrażając sobie wioskę zasypaną śniegiem – Bo?
Zabawy w kto ładniejszy, gierki w kto bogatszy, zawody w kto wyda córunię za większego bufona i zaliczy szczyt wędrówki własnego ego; śmiesznie było patrzeć jak wierzą w to wszystko. Jak podpisują się rękami i nogami pod karykaturą prawdziwego życia, choć dla nich obłoczki z waty cukrowej i obieranie jabłek było jak najbardziej prawdziwe. Upijanie się niebotycznie drogim szampanem, cmokanie podstarzałej żony w skroń i rżnięcie nastolatki między kotarą a kamiennym balkonem, niby cichutko, niby tajemniczo, niby z nutką adrenaliny kupionej za kilka galeonów. Niektórzy mieli w sobie resztki przyzwoitości – czymkolwiek była i gdziekolwiek się kryła – podczas gdy inni przestali łudzić się już dawno.
Nie żeby jej zależało na wyprowadzaniu ich z błędu, skądże znowu – było coś zabawnego w ich przekonaniu o nieomylności, nieważne jak sztuczna, plastikowa i piękna by nie była. W obserwowaniu jak unoszą podbródek ku górze, jak kreują i burzą, tworzą i niszczą, wedle ich uzasadnienia z pełną premedytacją i kontrolą nad wszystkim.
I w jego oczach mogła być wiedźmą z przykrytych śniegiem stepów, daleką marą, obcą, wiejską dziewką, która nie wiedziała o niczym; nawet łatwiej i wygodniej było zgrywać głupiutką.
Więc zgrywali się nawzajem, przekrzykując – paradoksalnie po cichu – które jest bardziej idiotyczne, skrzywdzone i nieświadome drugiego.
Mogłaby się obruszyć, wywrócić przynajmniej oczami, westchnąć, czy faktycznie podjąć próbę bronienia swojego; wszystko sprowadzone do słodkiego uśmiechu, tak lukrowego jak ten na buziach kobiet i kobietek, które raz po raz mijali. Skoro kreował ją na głupiutką, egzotyczną pamiątkę, którą Wandzia usadzi w swoim ślicznym pokoiku, a później zaprosi na czarującą herbatkę, mogła przez chwilę podjąć idiotyczną próbę zaspokojenia schorowanej duszy bogatego, skrzywdzonego losem chłopca.
– Waszego – brnięcie dalej, pogłębianie dzielącej ich przepaści. W końcu, jak sama stwierdziła, była tylko zagubioną duszą na łasce jaśniepanów; to, co kazała pani i pan Lestrange było świętością, nieważne czy tyczyło się jej, czy ich syna. Wypełnianie (nie)boskiej woli, jak uroczo.
Kolejna z par – drogi Merlinie, powiedz, że już ostatnia – wyminęła ich, skłaniając się i uśmiechając jak wytresowane dzieci; dopiero potem Tatiana pozwoliła sobie na długi, dźwięczny śmiech. Naprawdę? Dlaczego się na to godziła? Mogła stanąć, tu i teraz, na środku żwirowanej ścieżki i rozwinąć rulonik, długi, piękny jak cały park, i zacząć recytować powody, dla których warto było trzymać się blisko, bliziutko arystokracji. Uśmiechniętych lordów, wyrozumiałych lady, ślicznych Wandziulek i obrażonych na cały świat Francisów.
– Zapytaj rodziców, skąd mam wiedzieć? – przecież nie rzuciła na nich klątwy, nie sfałszowała listów i próśb o towarzystwo podczas eleganckich podwieczorków. Skoro w jego mniemaniu była potencjalną kandydatką na małżonkę – trochę desperacką, zakrawającą o brzydki mezalians, ale za to jaką ładną, egzotyczną papużką, niemal idealną do pochwalenia się przed znajomymi swoją otwartością i wyrozumiałością wobec dziewczęcia z dalekich krajów – powinien doskonale wiedzieć, dlaczego właśnie ją zapraszają na wojaże po parku, uwieszoną na ramieniu syna, choć aktualnie daleka była od naśladowania kręcących się nieopodal panienek.
– Ta, bez koszuli. Czasem z niedźwiedziami, czasem napatoczy się wilk. Ten, który zabije bestie i odrąbie jej głowę, może wziąć sobie którą chce z wioski, którąkolwiek, nieważne czyja by nie była – krótka myśl, że mogłaby pisać bajki dla dzieci – może jednak dorosłych? - przemknęła przez umysł; może nie musiałaby się wygłupiać, tutaj, w tym miejscu, przy nim.
Stała tak jeszcze przez chwilę, przed nim, zagradzając dalsze przejście; później od niechcenia przeszła dalej, zaplatając dłonie za plecami, przystając dopiero kiedy sięgnął po biały kwiatek.
Smutny, duży chłopiec z nutą dekadenckiego romantyzmu; o zgrozo, mogło być gorzej?
Skinęła głową na jego pytanie, zaraz potem marszcząc nieco brwi.
– Nie byłam. Z syberyjskich stepów z reguły trudno się wydostać, gdziekolwiek. Dakota to trochę abstrakcyjna destynacja – skwitowała, wyobrażając sobie wioskę zasypaną śniegiem – Bo?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wolałbym być bez grosza przy duszy, jak ona i wałęsać się tu, łasić do futer (zimą) dam i wąsów mężczyzn przyciętych, a później ułożonych przez najlepszego barbera w mieście jedynie dla rozrywki. Która z perspektywy proletariatu, który wkupuje się w łaski możnych pewnie nawet zdaje się faktyczną przyjemnością. Rozmowy, salwy śmiechu, panowie grający w magiczne bule i panie, haftujące na plecionych ławeczkach tylko i wyłącznie wzory ładne i odpowiednie. A zatem: kwiatki, króliczki, gąski. Głupie, nie wiedzą wcale, że gęsi mogą okazać się paskudnie nieprzyjemne, a ich dziobnięcie boli bardziej, od obicia sobie dużego palca u stopy o kant stołu. Tak czy inaczej: dla postronnych istna sielanka. Po jeziorze płynie łódka, nikt nie wpada do wody. Nie ma fal - ani na powierzchni oczka, ani tutaj, lord Crouch z lady Flint są małżeństwem od pół roku, nie rozmawiają od pięciu miesięcy, chyba, że ja spacerze trzeba jej zapiąć bransoletkę, która nieomal zsuwa się ze szczupłego nadgarstka albo w towarzystwie potwierdzić zgodność, wymuszenie pytając partnerkę o dość oczywistą zgodę. Porysowane tło śledzi się satysfakcjonująco, o ile rzecz jasna, mogę toż czynić z odległości. Teatralnej lornetki na przykład, którą podczas spektaklu wykorzystuję nie po to, by oglądać operę, a dramat.
Rozprute suknie, szminki na mankietach, wymówki szeptane podczas powrotów w ostatnich minutach antraktu. Kocham antrakty, mimo że sam rzadko sięgam po wina z teatralnych piwnic - ewentualnie, jeśli aktualna towarzyszka - dobierana, a jakże, przez ojca - o to poprosi.
Tatiana - nie życzy sobie, a jeśli już, to spełnia się to natychmiast. Nachmurzam się, za tego blanta muszę jej policzyć, ale że słuchają, zostawiam jej to na kreskę. Wyjmę kiedyś gruby zeszyt spod lady i wyrecytuję, ile jest winna. Wandzi, moim rodzicom.
Mi, jednego skręta i popołudnie, niech odrobi za mnie konieczne lekcje, to jest, zajmie się tym, co ją tak rajcuje.
Pewnie chciałaby zadzwonić, gdyby przyszło mi nią potrząsnąć: próbuję tego na różnych pannach na wydaniu i zawsze wychodzi. Robię tak: inicjuję spotkanie przy drzwiach, często już w progu lub za rogiem salonu, klatki piersiowe wtedy prawie się stykają, czasami moja dłoń opada na talię takiej dziewuszki i wówczas te dzwonią. Ich złoto, srebro i diamenty wydobywają piękne, czyste dźwięki, jakby biły na alarm lub gratulowały pierwszej miłości. Po niej widzę, że westchnienia jej nie wzruszają, a jeśli czeka na adoratora, to na takiego, co obsypie ją klejnotami, wyrwie każdy jeden ząb i na jego miejsce wstawi złoty, a później - z racji, że to już passe, nawet wśród bohemy - wprawi w czoło różowy diament od Elliota Avianne’a.
Poza tym, drażni mnie jej zgoda, gładkość, z jaką przyjmuje mój święty ton i podpowiada mi kolejne prawdy. Podtykamy sobie pod nos dokładnie te same wzorce, przewrócone jednak na drugą stronę i tak jesteśmy: Rosjanka i Brytyjczyk, jeszcze jedna narodowość i opowiem dowcip, jak to idziemy razem do pubu, uchlewamy się jak świnie, a później trzeba się zmywać, bo w Londynie wszystko otwarte najdłużej do pierwszej.
-Och, myślę, że to próżność. Lubią chwalić się czymś, czego inni nie maja - odpowiadam jej niezobowiązująco, spoglądając przy tym na swoje równo przycięte paznokcie. Matka sprawdzała mnie przed wyjściem, jakby spodziewała się, że już dziś się komuś oświadczę; fotograf kręci się przy nas od paru tygodni, zawsze jest w soboty, więc dłonie muszę mieć wymuskane. Cóż, odrywam kawałek skórki od kciuka, a kiedy zaczyna lecieć mi krew, wkładam palec do buzi, żeby uśmierzyć ból.
-Bierze ją publicznie? - nie wnikam w plemienne zwyczaje, prawo siły sprawdza się tam, gdzie nikt nie ustanowił lepszego, lecz intryguje mnie narośnięcie wokół niego ceremoniału. Zmyślonego specjalnie dla mnie, baśnie rosyjskie, od dziś - moje ulubione. Drugi kwiat z rozłożystego krzewu ląduje za uchem Tatiany, a ja nachylam się nad nią, uśmiechnięty nieco nieprzytomnie.
-Co jeszcze dla mnie zrobisz, panienko Dolohov - pytam się jej niejasno, jakby rola prowincjonalnej dziewki była ledwie preludium do...?
-W Dakocie, w Mout Roushmor wykuto w skale twarze mugolskich prezydentów - opowiadam jej, oderwawszy się od nachylania się nad nią i dyszenia w jej, cóż, dekolt - przed chwilą miałem nieodparte wrażenie, że twoja twarz jest rzeźbą i dokładnie pasowała do tamtych - mamroczę, upalony jestem równo, a ona, ona wygląda jak sztuka. Europejska, nie rosyjska, czemu do diabła posłałem ją do Ameryki. Mogła być nasza. Albo moja, angielska.
Rozprute suknie, szminki na mankietach, wymówki szeptane podczas powrotów w ostatnich minutach antraktu. Kocham antrakty, mimo że sam rzadko sięgam po wina z teatralnych piwnic - ewentualnie, jeśli aktualna towarzyszka - dobierana, a jakże, przez ojca - o to poprosi.
Tatiana - nie życzy sobie, a jeśli już, to spełnia się to natychmiast. Nachmurzam się, za tego blanta muszę jej policzyć, ale że słuchają, zostawiam jej to na kreskę. Wyjmę kiedyś gruby zeszyt spod lady i wyrecytuję, ile jest winna. Wandzi, moim rodzicom.
Mi, jednego skręta i popołudnie, niech odrobi za mnie konieczne lekcje, to jest, zajmie się tym, co ją tak rajcuje.
Pewnie chciałaby zadzwonić, gdyby przyszło mi nią potrząsnąć: próbuję tego na różnych pannach na wydaniu i zawsze wychodzi. Robię tak: inicjuję spotkanie przy drzwiach, często już w progu lub za rogiem salonu, klatki piersiowe wtedy prawie się stykają, czasami moja dłoń opada na talię takiej dziewuszki i wówczas te dzwonią. Ich złoto, srebro i diamenty wydobywają piękne, czyste dźwięki, jakby biły na alarm lub gratulowały pierwszej miłości. Po niej widzę, że westchnienia jej nie wzruszają, a jeśli czeka na adoratora, to na takiego, co obsypie ją klejnotami, wyrwie każdy jeden ząb i na jego miejsce wstawi złoty, a później - z racji, że to już passe, nawet wśród bohemy - wprawi w czoło różowy diament od Elliota Avianne’a.
Poza tym, drażni mnie jej zgoda, gładkość, z jaką przyjmuje mój święty ton i podpowiada mi kolejne prawdy. Podtykamy sobie pod nos dokładnie te same wzorce, przewrócone jednak na drugą stronę i tak jesteśmy: Rosjanka i Brytyjczyk, jeszcze jedna narodowość i opowiem dowcip, jak to idziemy razem do pubu, uchlewamy się jak świnie, a później trzeba się zmywać, bo w Londynie wszystko otwarte najdłużej do pierwszej.
-Och, myślę, że to próżność. Lubią chwalić się czymś, czego inni nie maja - odpowiadam jej niezobowiązująco, spoglądając przy tym na swoje równo przycięte paznokcie. Matka sprawdzała mnie przed wyjściem, jakby spodziewała się, że już dziś się komuś oświadczę; fotograf kręci się przy nas od paru tygodni, zawsze jest w soboty, więc dłonie muszę mieć wymuskane. Cóż, odrywam kawałek skórki od kciuka, a kiedy zaczyna lecieć mi krew, wkładam palec do buzi, żeby uśmierzyć ból.
-Bierze ją publicznie? - nie wnikam w plemienne zwyczaje, prawo siły sprawdza się tam, gdzie nikt nie ustanowił lepszego, lecz intryguje mnie narośnięcie wokół niego ceremoniału. Zmyślonego specjalnie dla mnie, baśnie rosyjskie, od dziś - moje ulubione. Drugi kwiat z rozłożystego krzewu ląduje za uchem Tatiany, a ja nachylam się nad nią, uśmiechnięty nieco nieprzytomnie.
-Co jeszcze dla mnie zrobisz, panienko Dolohov - pytam się jej niejasno, jakby rola prowincjonalnej dziewki była ledwie preludium do...?
-W Dakocie, w Mout Roushmor wykuto w skale twarze mugolskich prezydentów - opowiadam jej, oderwawszy się od nachylania się nad nią i dyszenia w jej, cóż, dekolt - przed chwilą miałem nieodparte wrażenie, że twoja twarz jest rzeźbą i dokładnie pasowała do tamtych - mamroczę, upalony jestem równo, a ona, ona wygląda jak sztuka. Europejska, nie rosyjska, czemu do diabła posłałem ją do Ameryki. Mogła być nasza. Albo moja, angielska.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Może powinni się wymienić; zamienić miejscami, pobawić w gorące krzesła, wymienić tożsamościami, wypić eliksir wielosokowy i spróbować żywota po drugiej stronie – zapewne wytrzymałaby dłużej niż on. Ładne ubranka i pyszne śniadania, śliczne fryzury i błogie lenistwo – o wiele lepszy obrazek niż brud i smród Nokturnu, oblepione krwią pięści i czarnomagiczne klątwy świszczące razem z wiatrem.
Przynajmniej prochy były wspólne; on wciągał je z pięknej, ozdobnej etażerki sprzed pierdyliarda stuleci, która pewnie robiła za stolik nocny jakiegoś króla; ona z kuchennego blatu, pospiesznie, między jedną flaszką a drugą.
Może w jego skórze byłaby faktyczną damą, nie tylko tą, która lubi bawić się w ten cudny teatrzyk, oplatać paluszki wokół męskich ramion i nachylać się bliżej, spryskana połową flakonu niebotycznie drogich perfum, które były ważniejszym wyborem niż spożywcze zakupy.
Może sprawdziłaby się lepiej w kocykowych aktywnościach, obieraniu jabłek i wywracaniu oczami na prośby rodziców; zabierałaby inne szlachetne istoty na pływanie łódką, słodki spacer czy ploteczki o nowej sukni starej, spróchniałej wdowy.
Żyć nie umierać.
Zgoda była jedyną łaską, jaką mogła mu ofiarować; jemu i sobie, między kolejnym drzewkiem a następnym, śliczną parką mijaną pozornym przypadkiem i próbą powstrzymania wywrócenia oczami. Dzieli wszystko, nie łączy nic, poza parkową ścieżką i chęcią powiedzenia temu drugiemu spierdalaj.
Do czasu, przynajmniej dla niego, kiedy wciągane w płuca obłoczki robią swoje; jej zostało obejść się ze smakiem i tęsknym uczuciem zgaszonym pod obcasem ślicznego bucika.
– Więc jestem kwiatem w butonierce? Ależ to oryginalne – prawie taka jak każda z mijanych po drodze mimoz. Wypowiedziała to jednak słodko, lekko, jak gdyby bycie osobistą atrakcją państwa Lestrange było dlań najwyższym wyróżnieniem. Być może było, być może faktycznie schlebiała jej ich atencja, być może lubiła nawet wyprowadzać z równowagi ich słodko-gorzkiego syna.
– Owszem – bajka o ludowych tradycjach, kulcie rosyjskiej siły; momentalnie potrafiła wyobrazić sobie barwne obrazki rodem ze średniowiecznych rycin – Imponuje ci siła? – rzucone niezobowiązująco, ot tak, jakby wcale nie nawiązywało do brutalnego posiadania ciała niemal obcej kobiety przez jakiegoś dzikusa. Słodkie anegdotki w słodkim miejscu; mogłaby godzinami wymyślać dla niego bajki – takie dla dorosłych, spływające krwią i ociekające wulgarnym seksem, rytualnymi zapędami i dzikimi jękami rosyjskich dzikusów. Albo te o Romanowach, w które lubiła się bawić nader często.
– Obiorę dla ciebie jabłko? – prędka odpowiedź, głupia i infantylna, w momencie, w którym spojrzenia skrzyżowały się na moment, a ciemne pasma przyozdobił biały kwiatek; być może chciał wyprowadzić ją z równowagi, być może otrzeć się o granice, którą ona gotowa była skruszyć jednym naciskiem ciężkiego buta – Nie znam lorda pragnień. Lista moich umiejętności jest dość obszerna – z obieraniem owoców ze skórki na jej szczycie, kończąc na obcinaniu nożem języka. Robótki ręczne w pełnej okazałości – Mam się uśmiechnąć? Skłonić? Skomplementować szarmanckość przy rodzicach? Uśmierzyć ból? – jakikolwiek by nie był, pewnie miał ich całą masę; skrzywdzony przez wszystko i wszystkich, z wiecznym niezadowoleniem i zawodem, niezbędnym do opanowania poprzez niewykwintne używki.
Teraz mogła ofiarować mu tylko śmiech; nieco skonfundowany, odrobinę ironiczny.
– Przyrównujesz mnie do amerykańskiego prezydenta, Francisie? Widziałbyś mnie wśród tych, którzy rządzą tym szalonym krajem? – nie miała pojęcia o czym mówił; rzeźby w górach, prezydentura wielkiej Ameryki, dziwaczne myśli nawiedzały jego czaszkę, zdecydowanie.
– Do Dakoty jest bardzo daleko – oczywiste stwierdzenie, teraz wypowiedziane wraz z odrobinę maślanym wzrokiem – Pojechałbyś tam ze mną? Co na to pani mama?
Przynajmniej prochy były wspólne; on wciągał je z pięknej, ozdobnej etażerki sprzed pierdyliarda stuleci, która pewnie robiła za stolik nocny jakiegoś króla; ona z kuchennego blatu, pospiesznie, między jedną flaszką a drugą.
Może w jego skórze byłaby faktyczną damą, nie tylko tą, która lubi bawić się w ten cudny teatrzyk, oplatać paluszki wokół męskich ramion i nachylać się bliżej, spryskana połową flakonu niebotycznie drogich perfum, które były ważniejszym wyborem niż spożywcze zakupy.
Może sprawdziłaby się lepiej w kocykowych aktywnościach, obieraniu jabłek i wywracaniu oczami na prośby rodziców; zabierałaby inne szlachetne istoty na pływanie łódką, słodki spacer czy ploteczki o nowej sukni starej, spróchniałej wdowy.
Żyć nie umierać.
Zgoda była jedyną łaską, jaką mogła mu ofiarować; jemu i sobie, między kolejnym drzewkiem a następnym, śliczną parką mijaną pozornym przypadkiem i próbą powstrzymania wywrócenia oczami. Dzieli wszystko, nie łączy nic, poza parkową ścieżką i chęcią powiedzenia temu drugiemu spierdalaj.
Do czasu, przynajmniej dla niego, kiedy wciągane w płuca obłoczki robią swoje; jej zostało obejść się ze smakiem i tęsknym uczuciem zgaszonym pod obcasem ślicznego bucika.
– Więc jestem kwiatem w butonierce? Ależ to oryginalne – prawie taka jak każda z mijanych po drodze mimoz. Wypowiedziała to jednak słodko, lekko, jak gdyby bycie osobistą atrakcją państwa Lestrange było dlań najwyższym wyróżnieniem. Być może było, być może faktycznie schlebiała jej ich atencja, być może lubiła nawet wyprowadzać z równowagi ich słodko-gorzkiego syna.
– Owszem – bajka o ludowych tradycjach, kulcie rosyjskiej siły; momentalnie potrafiła wyobrazić sobie barwne obrazki rodem ze średniowiecznych rycin – Imponuje ci siła? – rzucone niezobowiązująco, ot tak, jakby wcale nie nawiązywało do brutalnego posiadania ciała niemal obcej kobiety przez jakiegoś dzikusa. Słodkie anegdotki w słodkim miejscu; mogłaby godzinami wymyślać dla niego bajki – takie dla dorosłych, spływające krwią i ociekające wulgarnym seksem, rytualnymi zapędami i dzikimi jękami rosyjskich dzikusów. Albo te o Romanowach, w które lubiła się bawić nader często.
– Obiorę dla ciebie jabłko? – prędka odpowiedź, głupia i infantylna, w momencie, w którym spojrzenia skrzyżowały się na moment, a ciemne pasma przyozdobił biały kwiatek; być może chciał wyprowadzić ją z równowagi, być może otrzeć się o granice, którą ona gotowa była skruszyć jednym naciskiem ciężkiego buta – Nie znam lorda pragnień. Lista moich umiejętności jest dość obszerna – z obieraniem owoców ze skórki na jej szczycie, kończąc na obcinaniu nożem języka. Robótki ręczne w pełnej okazałości – Mam się uśmiechnąć? Skłonić? Skomplementować szarmanckość przy rodzicach? Uśmierzyć ból? – jakikolwiek by nie był, pewnie miał ich całą masę; skrzywdzony przez wszystko i wszystkich, z wiecznym niezadowoleniem i zawodem, niezbędnym do opanowania poprzez niewykwintne używki.
Teraz mogła ofiarować mu tylko śmiech; nieco skonfundowany, odrobinę ironiczny.
– Przyrównujesz mnie do amerykańskiego prezydenta, Francisie? Widziałbyś mnie wśród tych, którzy rządzą tym szalonym krajem? – nie miała pojęcia o czym mówił; rzeźby w górach, prezydentura wielkiej Ameryki, dziwaczne myśli nawiedzały jego czaszkę, zdecydowanie.
– Do Dakoty jest bardzo daleko – oczywiste stwierdzenie, teraz wypowiedziane wraz z odrobinę maślanym wzrokiem – Pojechałbyś tam ze mną? Co na to pani mama?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Łopatą kładą mi do głowy prawidła, na jakich stoi nasz świat. Chwiejnie, jak roczne dziecko, które dopiero zaczyna samodzielnie chodzić i po drodze musi łapać się wszelkich wystających rzeczy: klamek od drzwi, niedomkniętych szuflad, zwisających ze stołu obrusów. Ponoć inaczej się ze mną nie da, tylko że to nie jest tak, że ja nie rozumiem ich, raczej oni nie potrafią zrozumieć mnie.
Wiem, że to ja powinienem, a finalnie: muszę się dostosować, jednak ta duszna przemocowość uwiera moje ja, które ciągnie w przeciwnym kierunku. Nawet nie łamania zasad, tylko uchylania się przed normami, pakującymi mnie w sztywny kokon, przez co wydaję się sobie produktem prosto z fabryki. Owiniętym jeszcze w folię bąbelkową, pachnącym farbą drukarską z nalepionym znaczkiem jakości. Uśmiecham się pod nosem do swych niezbyt atrakcyjnych myśli; sam czuję się podróbą, która nie podlega polityce zwrotów. Niezbyt udanie oszukuję rodziców, śmietankę rozlaną na kocykach już udaje mi się zmylić. Ci na lumpach by sobie nie poradzili, biedactwa. Oczy im się świecą na widok metek i gładkich buzi, ale oryginału od chamskiej podjebki nie odróżnią, no bez szans. Tatiana, wierzę w twoje oko. Pod tą gęstą brwią na pewno jest narzędzie, którym mnie przeskanujesz i wystarczy ci do tego godzina mojej uwagi, którą ja ci rzucam, jak ochłap psu, a państwo Lestrange (również) udają, że karmią cię nim z ręki. Oto nasza grzeczność, szybciej namalowana niż prawdziwa. Ojciec nie ma cierpliwości do swoich sług, matka nie zwykła ich zauważać - gdy idzie, muszę jej ustępować z drogi i pierzchać przed nią. Oboje zwracają się do nich w trzeciej osobie. Muszę się przysłuchać, jak mówią do Tatiany, chociaż pokazowa werbalna kurtuazja i tu może być tylko picem na wodę. Są sprytni, inaczej nie żyliby na takim poziomie, a mi nie uchodziłyby na sucho swawole.
W tym, szeptanie na uszko rosyjskiej księżniczce. Dziewce wyrwanej z biedy i wiezionej na wozie zaprzęgniętym do wychudzonego konia przez cały kontynent. Wiedźmie, gotującej polewkę, która zamieni jej gości w świ... susły? Baza pod legendę to jej szczupła postać obleczona w suknię nie aż tak strojną i blada szyja, ozdobiona naszyjnikiem drobniejszym i tańszym, niż którakolwiek z panien prowadzonych po wybiegu. Nawet Slughornówna, której mąż znany jest z potwornego skąpstwa pręży się dumnie przy pannie Dolohov.
Żałosne, że swoją wyższość musi okazywać porównaniem do imigrantki.
-Lepiej się staraj - przestrzegam ją lojalnie, przytrzymując odstającą, suchą gałęź drzewa, by kwiaty i odstające pędy nie zaplątały się w koronkę przy jej dekolcie i nie wplątały się we włosy - oni akurat szybko się nudzą - a przecież podoba ci się bycie atrakcją. Ile utrzymasz się na powierzchni? Dwa sezony? Może trzy, jeżeli po nas uwiesisz się ramienia odpowiednio wiekowego lorda, który straci dla ciebie głowę, ale nie pieniądze. Stare pryki są często sprytniejsze od chadów, bo ci cyganią kilka nocy i tyle. Siwe wąsy i resztki włosów, pomarszczone dłonie bezbłędnie trafią na cycki, a w testamencie bezbłędnie skreślą imiona prawowitych dziedziców. Wykąpiesz się w krwi dziewic, żeby wiecznie cię chcieli, Tatiano?
-Imponuje - przyznaję i myślę o tych kobietach, zerżniętych przez bestie, na pół zwierzęce i ludzkie. Rozrywanie koszul, nagie torsy spływające potem i krwią mnie nie grzeją, lecz wytrzymałość niewiast, owszem, budzi mój podziw. One poświęcały się bardziej, niż ci mężczyźni, lecz będę taki, gloryfikujący atrybuty swej płci, arogancki, nierówno ociosany i łykający ślinę kapiącą z otwartych ust.
-Umiem to zrobić sam - zauważam, lekko unosząc brew, kobiety mają robić za mężów te rzeczy, z którymi oni sobie nie radzą, ponieważ nasza anatomia i predyspozycje nie pozwalają nam na wykonywanie czynności, z jakimi one radzą sobie świetnie - moje pragnienia to sprawa drugorzędna, panienko Dolohov - odpowiadam, rękę odejmując od jej ucha i puszczając swobodnie wzdłuż ciała. Prostuję się i tym sposobem czuję się odległy, jak na innej planecie - przecież nie mnie chcesz sobie zjednać - uśmiecham się do niej, bo właśnie handlem wymiennym oferuję jej prawdę za szczerość.
-Nie - zaprzeczam i kręcę lekko głową, dłonią przeczesując opadające na czoło włosy - musiałabyś to zobaczyć, ale za mało spaliłaś, a ja więcej nie mam - wyjaśniam jej prawie z przykrością, bo przyjemniej jest jednak móc we dwoje delektować się rozchwianą percepcją i miękkim kontaktem z rzeczywistością. Mi rozjeżdża się obraz i dźwięk, jej głos to prawie echo, a ja wciąż chichoczę z niej, wykutej w kamieniu obok Jeffersona.
-Dopiero po ślubie - mruczę niechętnie i reflektuję się z zaoferowaniem jej ramienia. Zostań, uwieś się, powieś.
Wiem, że to ja powinienem, a finalnie: muszę się dostosować, jednak ta duszna przemocowość uwiera moje ja, które ciągnie w przeciwnym kierunku. Nawet nie łamania zasad, tylko uchylania się przed normami, pakującymi mnie w sztywny kokon, przez co wydaję się sobie produktem prosto z fabryki. Owiniętym jeszcze w folię bąbelkową, pachnącym farbą drukarską z nalepionym znaczkiem jakości. Uśmiecham się pod nosem do swych niezbyt atrakcyjnych myśli; sam czuję się podróbą, która nie podlega polityce zwrotów. Niezbyt udanie oszukuję rodziców, śmietankę rozlaną na kocykach już udaje mi się zmylić. Ci na lumpach by sobie nie poradzili, biedactwa. Oczy im się świecą na widok metek i gładkich buzi, ale oryginału od chamskiej podjebki nie odróżnią, no bez szans. Tatiana, wierzę w twoje oko. Pod tą gęstą brwią na pewno jest narzędzie, którym mnie przeskanujesz i wystarczy ci do tego godzina mojej uwagi, którą ja ci rzucam, jak ochłap psu, a państwo Lestrange (również) udają, że karmią cię nim z ręki. Oto nasza grzeczność, szybciej namalowana niż prawdziwa. Ojciec nie ma cierpliwości do swoich sług, matka nie zwykła ich zauważać - gdy idzie, muszę jej ustępować z drogi i pierzchać przed nią. Oboje zwracają się do nich w trzeciej osobie. Muszę się przysłuchać, jak mówią do Tatiany, chociaż pokazowa werbalna kurtuazja i tu może być tylko picem na wodę. Są sprytni, inaczej nie żyliby na takim poziomie, a mi nie uchodziłyby na sucho swawole.
W tym, szeptanie na uszko rosyjskiej księżniczce. Dziewce wyrwanej z biedy i wiezionej na wozie zaprzęgniętym do wychudzonego konia przez cały kontynent. Wiedźmie, gotującej polewkę, która zamieni jej gości w świ... susły? Baza pod legendę to jej szczupła postać obleczona w suknię nie aż tak strojną i blada szyja, ozdobiona naszyjnikiem drobniejszym i tańszym, niż którakolwiek z panien prowadzonych po wybiegu. Nawet Slughornówna, której mąż znany jest z potwornego skąpstwa pręży się dumnie przy pannie Dolohov.
Żałosne, że swoją wyższość musi okazywać porównaniem do imigrantki.
-Lepiej się staraj - przestrzegam ją lojalnie, przytrzymując odstającą, suchą gałęź drzewa, by kwiaty i odstające pędy nie zaplątały się w koronkę przy jej dekolcie i nie wplątały się we włosy - oni akurat szybko się nudzą - a przecież podoba ci się bycie atrakcją. Ile utrzymasz się na powierzchni? Dwa sezony? Może trzy, jeżeli po nas uwiesisz się ramienia odpowiednio wiekowego lorda, który straci dla ciebie głowę, ale nie pieniądze. Stare pryki są często sprytniejsze od chadów, bo ci cyganią kilka nocy i tyle. Siwe wąsy i resztki włosów, pomarszczone dłonie bezbłędnie trafią na cycki, a w testamencie bezbłędnie skreślą imiona prawowitych dziedziców. Wykąpiesz się w krwi dziewic, żeby wiecznie cię chcieli, Tatiano?
-Imponuje - przyznaję i myślę o tych kobietach, zerżniętych przez bestie, na pół zwierzęce i ludzkie. Rozrywanie koszul, nagie torsy spływające potem i krwią mnie nie grzeją, lecz wytrzymałość niewiast, owszem, budzi mój podziw. One poświęcały się bardziej, niż ci mężczyźni, lecz będę taki, gloryfikujący atrybuty swej płci, arogancki, nierówno ociosany i łykający ślinę kapiącą z otwartych ust.
-Umiem to zrobić sam - zauważam, lekko unosząc brew, kobiety mają robić za mężów te rzeczy, z którymi oni sobie nie radzą, ponieważ nasza anatomia i predyspozycje nie pozwalają nam na wykonywanie czynności, z jakimi one radzą sobie świetnie - moje pragnienia to sprawa drugorzędna, panienko Dolohov - odpowiadam, rękę odejmując od jej ucha i puszczając swobodnie wzdłuż ciała. Prostuję się i tym sposobem czuję się odległy, jak na innej planecie - przecież nie mnie chcesz sobie zjednać - uśmiecham się do niej, bo właśnie handlem wymiennym oferuję jej prawdę za szczerość.
-Nie - zaprzeczam i kręcę lekko głową, dłonią przeczesując opadające na czoło włosy - musiałabyś to zobaczyć, ale za mało spaliłaś, a ja więcej nie mam - wyjaśniam jej prawie z przykrością, bo przyjemniej jest jednak móc we dwoje delektować się rozchwianą percepcją i miękkim kontaktem z rzeczywistością. Mi rozjeżdża się obraz i dźwięk, jej głos to prawie echo, a ja wciąż chichoczę z niej, wykutej w kamieniu obok Jeffersona.
-Dopiero po ślubie - mruczę niechętnie i reflektuję się z zaoferowaniem jej ramienia. Zostań, uwieś się, powieś.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Prawda i fałsz, brud i czystość.
Byli prawdziwi czy sztuczni, żywi czy martwi, ważni czy kompletnie nieistotni, śliczni czy szpetni – jakie to wszystko miało wrażenie? Żadne. Poza oczywistym faktem, że na ładnych ludzi przyjemniej się patrzyło; przyjemniej zawieszało oko, przyjemniej przedłużało spojrzenie, przyjemniej robiło niemal wszystko. Pieprzona krótkowzroczność, choć żadne z nich nie musiało jeszcze nosić okularów.
On był ładny na zewnątrz, ona ładna w środ...nie, też tylko na zewnątrz. Ładni i brzydcy jednocześnie, prześcigając się w ciężkości swojego jestestwa w wyścigu, tym razem o uwagę państwa Lestrange; ona jej chciała, on próbował wszelkich prób by się jej pozbyć. Uwagi, etykietek, sztywnych prętów swojej złotej klatki, za którą stał z drogą metką przytwierdzoną do kołnierzyka, takiego co uwiera w kark i prawie utrudnia oddech.
Ona za to przypominała papugę, albo małpkę, taką wytresowaną, która lubi popisywać się sztuczkami.
Ale żadne z nich nie pragnęło wolności; przynajmniej nie tak naprawdę. Nie zależało im na niej wcale tak bardzo, bo żadne nie sięgało dalej, nie snuło planów, nie zamierzało rzucać wszystkiego i wyjeżdżać na drugi koniec świata. Chociażby do pieprzonej Ameryki, stolicy wolności i wszechobecnego konsumpcjonizmu, lizania sobie pośladków i zapewniania o tym, jak dobrym i miłym jest się człowiekiem. Świetna sprawa.
– Będę, nie zniósłbyś przecież, gdybym nagle przestała się pojawiać w twoim otoczeniu – mogła oferować mu wiele bajek, snuć zmyślone morały, droczyć się i drażnić; czerpała z tego wszystkiego przyjemność, choć uśmiech, który wykrzywiał naznaczone zgaszoną czerwienią wargi nie przypominał faktycznej radości, a coś na granicy ironii i manii – o zgrozo – wyższości. Być może już wiedziała; że może więcej, że jest wyżej, choć na pewno nie według zasad, które rządziły jego światem; że ona jest skrzącą się podróbką tylko wtedy, kiedy tego chce.
– A to ciekawe – nie wyglądasz na takiego – ta część nie wybrzmiała; Francis Lestrange w idealnie skrojonej kreacji, Francis Lestrange z artystycznym nieładem fryzury w klimacie zbuntowanego chłoptasia, Francis Lestrange obierający jabłka i niepostrzeżenie gapiący się na jej cycki, dla niepoznaki zdobiąc skroń białym kwiatem – pewnie oznaczającym czystość i inne bajery o pokorze, której nie posiadała nigdy; słodycz szlacheckiego chłopca, gorycz skrzywdzonego konwenansami mężczyzny – ciężko było go sobie wyobrazić w krajobrazie, który z taką łatwością wykreowała, wśród krwi, brudu, wszechobecnej brutalności i dzikich jęków.
– Ciebie? – wypuszczone wraz z krótkim pomrukiem, odrobinę rozbawionym – Ciebie zjednałam sobie w momencie gaszenia skręta o ten zacny, żwirkowy chodnik – wzrok na moment osiadł na parkowej ścieżce, jakby właśnie tam chciała sobie wyobrazić te dziwaczne rzeźby, o których mówił i które jak widać stawiały się przed oczami arystokratycznym Brytyjczykom po przekroczeniu dawki błogiego dymu w płucach. Może wtedy dostrzegłaby go w tej zaśnieżonej, ruskiej wiosce, gdyby spaliła jeszcze odrobinę?
Palce oplecione wokół ramienia jak winorośl, z pozoru łagodna, delikatna; zrobiła to niemal czule, miękko, dopiero po dwóch uderzeniach serca pozwalając sobie wczepić dłoń pewniej, wyczuć pod opuszkami mięśnie, irytację pod nimi, a może tylko słodkie odrętwienie wybrzmiewające w jego kolejnych uśmiechach.
– Czekam zatem niecierpliwie, aż zegniesz kolano, lordzie Lestrange – w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, dzierżąc puzderko z kurewsko drogą błyskotką, za którą niejedna dałaby się zerżnąć, zabić i zerżnąć raz jeszcze, i wybierzemy się oglądać twarze w skale, gdzieś w Dakocie.
Przesunęła się bliżej, tak jak zwykły robić damy podczas zimowych spacerków, kiedy podmuch wiatru zaglądał pod płaszcz; co z tego, że mieli pełnię lata, a jego perfumy drażniły jej nozdrza z tej odległości.
– Słodki jesteś, Francisie – oczywista oczywistość w tonie, jakby rozmawiała z dzieckiem – Będziesz o mnie myślał? Dzisiaj? Przed snem? A kiedy zacznie świtać, zaczniesz mnie przeklinać? – może kolejna rosyjska bajka, może rzeczywistość; może faktycznie miała zakraść się do jego głowy, a przepędzona wrócić w formie snu słodkich tortur.
Byli prawdziwi czy sztuczni, żywi czy martwi, ważni czy kompletnie nieistotni, śliczni czy szpetni – jakie to wszystko miało wrażenie? Żadne. Poza oczywistym faktem, że na ładnych ludzi przyjemniej się patrzyło; przyjemniej zawieszało oko, przyjemniej przedłużało spojrzenie, przyjemniej robiło niemal wszystko. Pieprzona krótkowzroczność, choć żadne z nich nie musiało jeszcze nosić okularów.
On był ładny na zewnątrz, ona ładna w środ...nie, też tylko na zewnątrz. Ładni i brzydcy jednocześnie, prześcigając się w ciężkości swojego jestestwa w wyścigu, tym razem o uwagę państwa Lestrange; ona jej chciała, on próbował wszelkich prób by się jej pozbyć. Uwagi, etykietek, sztywnych prętów swojej złotej klatki, za którą stał z drogą metką przytwierdzoną do kołnierzyka, takiego co uwiera w kark i prawie utrudnia oddech.
Ona za to przypominała papugę, albo małpkę, taką wytresowaną, która lubi popisywać się sztuczkami.
Ale żadne z nich nie pragnęło wolności; przynajmniej nie tak naprawdę. Nie zależało im na niej wcale tak bardzo, bo żadne nie sięgało dalej, nie snuło planów, nie zamierzało rzucać wszystkiego i wyjeżdżać na drugi koniec świata. Chociażby do pieprzonej Ameryki, stolicy wolności i wszechobecnego konsumpcjonizmu, lizania sobie pośladków i zapewniania o tym, jak dobrym i miłym jest się człowiekiem. Świetna sprawa.
– Będę, nie zniósłbyś przecież, gdybym nagle przestała się pojawiać w twoim otoczeniu – mogła oferować mu wiele bajek, snuć zmyślone morały, droczyć się i drażnić; czerpała z tego wszystkiego przyjemność, choć uśmiech, który wykrzywiał naznaczone zgaszoną czerwienią wargi nie przypominał faktycznej radości, a coś na granicy ironii i manii – o zgrozo – wyższości. Być może już wiedziała; że może więcej, że jest wyżej, choć na pewno nie według zasad, które rządziły jego światem; że ona jest skrzącą się podróbką tylko wtedy, kiedy tego chce.
– A to ciekawe – nie wyglądasz na takiego – ta część nie wybrzmiała; Francis Lestrange w idealnie skrojonej kreacji, Francis Lestrange z artystycznym nieładem fryzury w klimacie zbuntowanego chłoptasia, Francis Lestrange obierający jabłka i niepostrzeżenie gapiący się na jej cycki, dla niepoznaki zdobiąc skroń białym kwiatem – pewnie oznaczającym czystość i inne bajery o pokorze, której nie posiadała nigdy; słodycz szlacheckiego chłopca, gorycz skrzywdzonego konwenansami mężczyzny – ciężko było go sobie wyobrazić w krajobrazie, który z taką łatwością wykreowała, wśród krwi, brudu, wszechobecnej brutalności i dzikich jęków.
– Ciebie? – wypuszczone wraz z krótkim pomrukiem, odrobinę rozbawionym – Ciebie zjednałam sobie w momencie gaszenia skręta o ten zacny, żwirkowy chodnik – wzrok na moment osiadł na parkowej ścieżce, jakby właśnie tam chciała sobie wyobrazić te dziwaczne rzeźby, o których mówił i które jak widać stawiały się przed oczami arystokratycznym Brytyjczykom po przekroczeniu dawki błogiego dymu w płucach. Może wtedy dostrzegłaby go w tej zaśnieżonej, ruskiej wiosce, gdyby spaliła jeszcze odrobinę?
Palce oplecione wokół ramienia jak winorośl, z pozoru łagodna, delikatna; zrobiła to niemal czule, miękko, dopiero po dwóch uderzeniach serca pozwalając sobie wczepić dłoń pewniej, wyczuć pod opuszkami mięśnie, irytację pod nimi, a może tylko słodkie odrętwienie wybrzmiewające w jego kolejnych uśmiechach.
– Czekam zatem niecierpliwie, aż zegniesz kolano, lordzie Lestrange – w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, dzierżąc puzderko z kurewsko drogą błyskotką, za którą niejedna dałaby się zerżnąć, zabić i zerżnąć raz jeszcze, i wybierzemy się oglądać twarze w skale, gdzieś w Dakocie.
Przesunęła się bliżej, tak jak zwykły robić damy podczas zimowych spacerków, kiedy podmuch wiatru zaglądał pod płaszcz; co z tego, że mieli pełnię lata, a jego perfumy drażniły jej nozdrza z tej odległości.
– Słodki jesteś, Francisie – oczywista oczywistość w tonie, jakby rozmawiała z dzieckiem – Będziesz o mnie myślał? Dzisiaj? Przed snem? A kiedy zacznie świtać, zaczniesz mnie przeklinać? – może kolejna rosyjska bajka, może rzeczywistość; może faktycznie miała zakraść się do jego głowy, a przepędzona wrócić w formie snu słodkich tortur.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Boa na szyi i palce obwieszone pierścieniami. Na nadgarstkach dźwięczne bransolety, brosze wpięte ostrą szpilą w szal skrywający rozcięcie przy zdobnym dekolcie. Taka ta nasza pruderia, cycki muszą być dla nas wypięte i eksponowane, ale sycimy się tylko świadomością, że są, ponieważ więcej czyniłaby z nas rozpustników. Jakby narzucenie skrawka materiału na ciało rozwiązywało supełki, zmazywało grzechy, popiół na głowę, chwila dla siebie w ogrodzie - zdecydowanie nie spożytkowana na modlitwę - i tyle. Och, niemalże niewinną słodyczą kapią ci, którzy w to wierzą, bo ja jestem święcie (nieświęcie?) przekonany, że rzecz ma się zupełnie odwrotnie. Zasłonki nam służą, zespalają przegrzane styki w mózgu i stymulują do wyobraźni, a zarazem postawy względnie szlachetnej. Tyczy się to porażającej większości, mnie też, bez wyjątku. Akurat sobie nie szczędzę surowości w ocenie. Dwa na dziesięć? No, tak ciut wyżej, do czterech punktów w skali mocnego uogólnienia dociągnę. Przy personalizacji wynik miałbym odpowiednio wyższy, ale standardowy ranking wyciąga na wierzch wszystkie brzydkie cechy, jakie nie sprzedają się dobrze na targowiskach próżności. Ba, nawet na zwykłych bazarach nie pójdą, chyba, że wciśnie się je gdzieś do kieszeni płaszcza trzy razy większego od jego przyszłego użytkownika. Dzieci przecież rosną.
Tak, jak moje rozbawienie, na poły uprzejme, na poły ironiczne. Och, dalej kąpiemy się w oczywistościach, jaką jest chociażby - jej pewność siebie. Gramy w papier-kamień nożyce i na trzy-czte-ry oboje pokazujemy kamień, by później niby to dyskretnie rozwinąć pięść, zmienić na papier, a wtedy okazuje się, że znowu wpadamy na siebie z niezbyt moralnym rozwiązaniem.
Z jakiego się nie tłumaczymy, bo rozliczenie rachunku i tak się wyzeruje. Chapeau bas, panienko Dolohov, zajmuje mnie panienka na tyle, że zaraz podziękuję rodzicom, zamiast się na nich boczyć. Może nawet opowiem im, jaka jesteś cudowna, zaczniemy zapraszać cię częściej, ja będę przebąkiwać o tym pierścieniu i klękaniu, a oni... Oni nie posiadając się z radości zwołają mi stado szlachetnie urodzonych młódek, a ty trafisz do kąta. Zaproszą cię, pewnie z przyzwyczajenia albo i z wdzięczności, że nawróciłaś ich jedynego syna i tyle z naszej zażyłości. Bo przecież nie rozważaliby dziewczyny ze skazą na krwi, skoro mogę mieć inne.
-Sprawiłabyś przykrość Evandrze - prostuję ją, lekko znudzonym tonem, rezygnując z oczywistości - tego nie rób - dodaję z przestrogą, choć nie groźbą, naturalną troską starszego brata, który kiedyś pił z siostrą herbatkę z porcelany przeznaczonej dla lalek.
Wzruszam ramionami, wcale nie próbując ciągnąć jej za język, tym samym powielając kalkę takiego mężczyzny. Więc niezbyt mnie interesuje, co ma do powiedzenia, o ile nie wylicza mych skromnych zalet. Caryco Tatiano, jaki przydomek dostałby ci się podczas swych uzurpowanych rządów? Tatiana Rozkoszna? Tatiana Rozpustna? Taka masz być dla męża, żadnej różnicy nie ma dla kobiety, czy siedzi na tronie, czy byle jak zbitym krześle za kuchennym stołem.
-Nie kojarzę - wyznaję jej, lekko zakłopotany, bo tym razem zbija mnie z tropu. Tak było? Rzuciła niedopałek na ziemię, przydeptała go obcasikiem, a ja śliniłem się, kiedy kręciła stopą? Kłamie. Zawsze, ale to zawsze pilnuję się, by pety lądowały w koszu - musiałabyś zrobić więcej. Jako protegowana mych rodziców, dla nich ubierasz się w tiule, dla mnie powinnaś je raczej zdejmować - rzucam beztrosko, lekko, okropnie obrzydliwie, do tego stopnia, że usta mi drgają i uśmiech, który ma błysnąć bezczelny i drapieżny, wygląda krzywo i podkreśla zagmatwaną ironię. Podwójną? Potrójną? Ciężko się doliczyć, choć do arytmetyki wyjątkowo zwykłem się przykładać. Zaraz z damą pod ręką wracam do nich, kolorowych, jedzących winogrona ze złoconych talerzy i kanapki z ogórkiem pokrojone w trójkąty z odkrojoną skórką. Mój Boże, dorośli ludzie. Jakby nie mieli swoich zębów.
-Klękali już przed tobą? - wcześniej? Nie tak, żeby się oświadczać, mam to gdzieś, ilu odrzuciłaś, zastanawiają mnie za to rosyjscy barbarzyńcy. Ja jestem kochankiem, nie wojownikiem. Oni są lepsi? Wątpię, inaczej nie kroczylibyśmy tak dumnie, jakby klamka już zapadła i tylko parę godzin dzieliło nas od skonsumowania decyzji podjętej przez wyższą instancję od nas - dzieci.
-Będę - przytakuję jej powoli, nieśpiesznie, odwracając ku niej głowę, skóra na szyi mi się marszczy, eksponuję profil, by zerknąć na nią i te jej brwi, które dalej mnie rozpraszają - o tobie... o Marianne. O Genneviue. O Felici - wyliczam imiona panienek, które ojciec skrupulatnie wpisuje do swego kalendarza wraz z nazwiskiem - podkreślonym dwukrotnie, jeśli byłoby wyjątkowo cennym sojuszem. Ona widnieje tam jedynie jako panna Dolohov, bez imienia nawet. Pech - ale z nich wszystkich, jesteś najprzyjemniejsza - dodaję na osłodę, odprowadzając ją do rodziców, kłaniając się, dziękując za spacer, całując w dłoń i proponując naturalnie, by do nas dołączyła. Zajmie czymś matkę, a ja wrócę do swoich jabłek, ze wszystkich wystrugam róże.
zt x2
Tak, jak moje rozbawienie, na poły uprzejme, na poły ironiczne. Och, dalej kąpiemy się w oczywistościach, jaką jest chociażby - jej pewność siebie. Gramy w papier-kamień nożyce i na trzy-czte-ry oboje pokazujemy kamień, by później niby to dyskretnie rozwinąć pięść, zmienić na papier, a wtedy okazuje się, że znowu wpadamy na siebie z niezbyt moralnym rozwiązaniem.
Z jakiego się nie tłumaczymy, bo rozliczenie rachunku i tak się wyzeruje. Chapeau bas, panienko Dolohov, zajmuje mnie panienka na tyle, że zaraz podziękuję rodzicom, zamiast się na nich boczyć. Może nawet opowiem im, jaka jesteś cudowna, zaczniemy zapraszać cię częściej, ja będę przebąkiwać o tym pierścieniu i klękaniu, a oni... Oni nie posiadając się z radości zwołają mi stado szlachetnie urodzonych młódek, a ty trafisz do kąta. Zaproszą cię, pewnie z przyzwyczajenia albo i z wdzięczności, że nawróciłaś ich jedynego syna i tyle z naszej zażyłości. Bo przecież nie rozważaliby dziewczyny ze skazą na krwi, skoro mogę mieć inne.
-Sprawiłabyś przykrość Evandrze - prostuję ją, lekko znudzonym tonem, rezygnując z oczywistości - tego nie rób - dodaję z przestrogą, choć nie groźbą, naturalną troską starszego brata, który kiedyś pił z siostrą herbatkę z porcelany przeznaczonej dla lalek.
Wzruszam ramionami, wcale nie próbując ciągnąć jej za język, tym samym powielając kalkę takiego mężczyzny. Więc niezbyt mnie interesuje, co ma do powiedzenia, o ile nie wylicza mych skromnych zalet. Caryco Tatiano, jaki przydomek dostałby ci się podczas swych uzurpowanych rządów? Tatiana Rozkoszna? Tatiana Rozpustna? Taka masz być dla męża, żadnej różnicy nie ma dla kobiety, czy siedzi na tronie, czy byle jak zbitym krześle za kuchennym stołem.
-Nie kojarzę - wyznaję jej, lekko zakłopotany, bo tym razem zbija mnie z tropu. Tak było? Rzuciła niedopałek na ziemię, przydeptała go obcasikiem, a ja śliniłem się, kiedy kręciła stopą? Kłamie. Zawsze, ale to zawsze pilnuję się, by pety lądowały w koszu - musiałabyś zrobić więcej. Jako protegowana mych rodziców, dla nich ubierasz się w tiule, dla mnie powinnaś je raczej zdejmować - rzucam beztrosko, lekko, okropnie obrzydliwie, do tego stopnia, że usta mi drgają i uśmiech, który ma błysnąć bezczelny i drapieżny, wygląda krzywo i podkreśla zagmatwaną ironię. Podwójną? Potrójną? Ciężko się doliczyć, choć do arytmetyki wyjątkowo zwykłem się przykładać. Zaraz z damą pod ręką wracam do nich, kolorowych, jedzących winogrona ze złoconych talerzy i kanapki z ogórkiem pokrojone w trójkąty z odkrojoną skórką. Mój Boże, dorośli ludzie. Jakby nie mieli swoich zębów.
-Klękali już przed tobą? - wcześniej? Nie tak, żeby się oświadczać, mam to gdzieś, ilu odrzuciłaś, zastanawiają mnie za to rosyjscy barbarzyńcy. Ja jestem kochankiem, nie wojownikiem. Oni są lepsi? Wątpię, inaczej nie kroczylibyśmy tak dumnie, jakby klamka już zapadła i tylko parę godzin dzieliło nas od skonsumowania decyzji podjętej przez wyższą instancję od nas - dzieci.
-Będę - przytakuję jej powoli, nieśpiesznie, odwracając ku niej głowę, skóra na szyi mi się marszczy, eksponuję profil, by zerknąć na nią i te jej brwi, które dalej mnie rozpraszają - o tobie... o Marianne. O Genneviue. O Felici - wyliczam imiona panienek, które ojciec skrupulatnie wpisuje do swego kalendarza wraz z nazwiskiem - podkreślonym dwukrotnie, jeśli byłoby wyjątkowo cennym sojuszem. Ona widnieje tam jedynie jako panna Dolohov, bez imienia nawet. Pech - ale z nich wszystkich, jesteś najprzyjemniejsza - dodaję na osłodę, odprowadzając ją do rodziców, kłaniając się, dziękując za spacer, całując w dłoń i proponując naturalnie, by do nas dołączyła. Zajmie czymś matkę, a ja wrócę do swoich jabłek, ze wszystkich wystrugam róże.
zt x2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Rób tak dalej
Szybka odpowiedź