it's time to say goodbye
AutorWiadomość
Dziś pocałowała Corneliusa po raz ostatni.
Dokładnie wybrała ten moment. Wydestylowała sprzeczne emocje, pozwoliła im rozbłysnąć a potem powoli wygasać, oferując samej sobie czas na przejście żałoby jeszcze zanim miało dojść do pochowania w wilgotnej ziemi wszystkiego, co uznawała za swoje życie. Miłości, narzeczeństwa, nazwiska, wystawnego domu przyszłej rodziny, kariery; składała do trumny podjętej decyzji dużo więcej niż mogłoby się wydawać. Nie pozbywała się tylko rodzinnego pierścionka Sallowów, porzucała bezpieczeństwo i to, co znane. Szala przeważyła na nieoczekiwaną stronę: tą ryzykowną, ale gwarantującą potęgę, władzę, rozwój w czarownicę, jaką zawsze skrycie marzyła, by się stać. Nie piękne trofeum u boku święcącego triumfy polityka, nie jego żonę, zawsze w cieniu przyszłego Ministra Magii, nie matkę jego uroczo wyglądających na pierwszych stronach gazet dzieci. Odkąd przyjęła oświadczyny Corneliusa, czuła, że blednie, szarzeje, rozmywa się w tle; zawsze to jego sprawy były ważniejsze, bankiety wymagające częstszego bywania, a praca istotniejsza. Kęs za kęsem, pożerał jej samodzielność, tak subtelnie i umiejętnie, że czasami była wręcz wdzięczna za to, jaką troską ją otaczał i jaką stabilizację zapewniał. Wiedli dobre życie. Inne urzędniczki mogły zazdrościć mężczyzny na stanowisku, cieszącego się nieskazitelną opinią, pnącego się coraz wyżej po szczeblach kariery; czarodzieja przystojnego, mistrzowsko panującego nad słowem, bez problemu kradnącego serca i umysły rozmówców - do tego kogoś, kto naprawdę pragnął założyć z nią rodzinę. To była jednak przepiękna fasada niszczejącego budynku, a Deirdre czuła, że jeśli zostanie w nim choć chwilę dłużej, już nigdy nie wydostanie się spod gruzu, przytłoczona życiem, którego nigdy nie chciała wieść.
Podjęła decyzję o odejściu przed miesiącem, dziś upływał logicznie wybrany termin ostatecznego przekazania tej informacji Corneliusowi. Czy była wyrachowana, okłamując go tak długi czas? Nie myślała w ten sposób, zachowywała się normalnie, jak zwykle, może nawet okazując mu więcej czułości, jakby w nagrodę - lub po to, by ukoić własne lęki. Oczywiście, że się bała, tego, co przed nią, tego, co obiecywał Black, mamiąc obietnicami sięgnięcia po potęgę, o ile wyzbędzie się jakichkolwiek przeszkód i zahamowań. Strach gasł jednakże w perspektywie sięgnięcia po tajemną wiedzę, po siłę, mogącą wynieść ją ponad innych.
Także ponad siedzącego naprzeciw niej Corneliusa. Rywalizowała z nim, podświadomie i mimowolnie, choć on nie widział w niej zagrożenia. Do czasu. Do dzisiaj? Nie potrafiła przewidzieć, jak się zachowa, nie próbowała nawet tego robić, wierząc - i wiedząc - że to po prostu najlepszy termin. Blisko końca miesiąca, tak, by mógł pozamykać sprawy finansowe, lecz tuż po arcyważnym dla niego bankiecie, na którym udało mu się nawiązać istotną współpracę dyplomatyczną. Chciała dla niego dobrze, szczerze: lecz dla siebie - chciała czegoś lepszego. Co nie oznaczało, że przygotowane słowa miała wypowiedzieć bez trudu, cisnęły się do gardła, a na ustach ciągle czuła smak tego ostatniego pocałunku, jakim powitała go w przedpokoju. Nawet wykwintna potrawa, przygotowana przez nowo zatrudnioną gospodynię, nie była w stanie zagłuszyć innego smaku, ciągle wibrującego na jej języku.
Gdy przyszła tego wieczoru do domu, miękko wpadła w wir ich wypracowanej miesiącami rutyny. Odwieszenie płaszcza tuż obok wybranej przez nich wspólnie rzeźby, zdobiącej niewielki hol. Przejście do salonu, by leniwie rozpuścić włosy, co czyniła tylko przy nim - w Ministerstwie Magii zawsze spinała je w schludny, nieco staroświecki warkocz. Mocny, głęboki pocałunek, jakim witali się każdego wieczoru. W końcu wspólnie zjedzona kolacja, która tym razem nie miała przejść płynnie w lekturę przy kominku, a potem przejście do haniebnie niemałżeńskiej sypialni.
- Wybitne. Cieszę się, że zatrudniłeś nową pomoc domową - powiedziała w końcu, pomiędzy jednym kęsem pieczeni a drugim, ocierając usta serwetką. Złożyła ją w idealny kwadrat i ułożyła obok talerza, w końcu podnosząc wzrok na rozpostartego na krześle naprzeciwko Corneliusa. Sięgnęła po kieliszek wina, mrużąc oczy, by przyjrzeć się czarodziejowi dokładniej; płonąca świeca zniekształcała jego rysy, lecz pozostawał tak samo niebanalnie przystojny, a przeszywające spojrzenie zielonych oczu wydawało się wydzierać z niej wszystkie sekrety. - Muszę ci o czymś powiedzieć - dodała tym samym tonem, jakim komentowała jedzenie, po czym upiła łyk alkoholu, lecz nawet wytrawnemu winu nie udało się zmyć z ust jego smaku. Czy już zawsze będzie go czuć? Czy to będzie jej przekleństwem, karą za to, co za moment miała uczynić?
Dokładnie wybrała ten moment. Wydestylowała sprzeczne emocje, pozwoliła im rozbłysnąć a potem powoli wygasać, oferując samej sobie czas na przejście żałoby jeszcze zanim miało dojść do pochowania w wilgotnej ziemi wszystkiego, co uznawała za swoje życie. Miłości, narzeczeństwa, nazwiska, wystawnego domu przyszłej rodziny, kariery; składała do trumny podjętej decyzji dużo więcej niż mogłoby się wydawać. Nie pozbywała się tylko rodzinnego pierścionka Sallowów, porzucała bezpieczeństwo i to, co znane. Szala przeważyła na nieoczekiwaną stronę: tą ryzykowną, ale gwarantującą potęgę, władzę, rozwój w czarownicę, jaką zawsze skrycie marzyła, by się stać. Nie piękne trofeum u boku święcącego triumfy polityka, nie jego żonę, zawsze w cieniu przyszłego Ministra Magii, nie matkę jego uroczo wyglądających na pierwszych stronach gazet dzieci. Odkąd przyjęła oświadczyny Corneliusa, czuła, że blednie, szarzeje, rozmywa się w tle; zawsze to jego sprawy były ważniejsze, bankiety wymagające częstszego bywania, a praca istotniejsza. Kęs za kęsem, pożerał jej samodzielność, tak subtelnie i umiejętnie, że czasami była wręcz wdzięczna za to, jaką troską ją otaczał i jaką stabilizację zapewniał. Wiedli dobre życie. Inne urzędniczki mogły zazdrościć mężczyzny na stanowisku, cieszącego się nieskazitelną opinią, pnącego się coraz wyżej po szczeblach kariery; czarodzieja przystojnego, mistrzowsko panującego nad słowem, bez problemu kradnącego serca i umysły rozmówców - do tego kogoś, kto naprawdę pragnął założyć z nią rodzinę. To była jednak przepiękna fasada niszczejącego budynku, a Deirdre czuła, że jeśli zostanie w nim choć chwilę dłużej, już nigdy nie wydostanie się spod gruzu, przytłoczona życiem, którego nigdy nie chciała wieść.
Podjęła decyzję o odejściu przed miesiącem, dziś upływał logicznie wybrany termin ostatecznego przekazania tej informacji Corneliusowi. Czy była wyrachowana, okłamując go tak długi czas? Nie myślała w ten sposób, zachowywała się normalnie, jak zwykle, może nawet okazując mu więcej czułości, jakby w nagrodę - lub po to, by ukoić własne lęki. Oczywiście, że się bała, tego, co przed nią, tego, co obiecywał Black, mamiąc obietnicami sięgnięcia po potęgę, o ile wyzbędzie się jakichkolwiek przeszkód i zahamowań. Strach gasł jednakże w perspektywie sięgnięcia po tajemną wiedzę, po siłę, mogącą wynieść ją ponad innych.
Także ponad siedzącego naprzeciw niej Corneliusa. Rywalizowała z nim, podświadomie i mimowolnie, choć on nie widział w niej zagrożenia. Do czasu. Do dzisiaj? Nie potrafiła przewidzieć, jak się zachowa, nie próbowała nawet tego robić, wierząc - i wiedząc - że to po prostu najlepszy termin. Blisko końca miesiąca, tak, by mógł pozamykać sprawy finansowe, lecz tuż po arcyważnym dla niego bankiecie, na którym udało mu się nawiązać istotną współpracę dyplomatyczną. Chciała dla niego dobrze, szczerze: lecz dla siebie - chciała czegoś lepszego. Co nie oznaczało, że przygotowane słowa miała wypowiedzieć bez trudu, cisnęły się do gardła, a na ustach ciągle czuła smak tego ostatniego pocałunku, jakim powitała go w przedpokoju. Nawet wykwintna potrawa, przygotowana przez nowo zatrudnioną gospodynię, nie była w stanie zagłuszyć innego smaku, ciągle wibrującego na jej języku.
Gdy przyszła tego wieczoru do domu, miękko wpadła w wir ich wypracowanej miesiącami rutyny. Odwieszenie płaszcza tuż obok wybranej przez nich wspólnie rzeźby, zdobiącej niewielki hol. Przejście do salonu, by leniwie rozpuścić włosy, co czyniła tylko przy nim - w Ministerstwie Magii zawsze spinała je w schludny, nieco staroświecki warkocz. Mocny, głęboki pocałunek, jakim witali się każdego wieczoru. W końcu wspólnie zjedzona kolacja, która tym razem nie miała przejść płynnie w lekturę przy kominku, a potem przejście do haniebnie niemałżeńskiej sypialni.
- Wybitne. Cieszę się, że zatrudniłeś nową pomoc domową - powiedziała w końcu, pomiędzy jednym kęsem pieczeni a drugim, ocierając usta serwetką. Złożyła ją w idealny kwadrat i ułożyła obok talerza, w końcu podnosząc wzrok na rozpostartego na krześle naprzeciwko Corneliusa. Sięgnęła po kieliszek wina, mrużąc oczy, by przyjrzeć się czarodziejowi dokładniej; płonąca świeca zniekształcała jego rysy, lecz pozostawał tak samo niebanalnie przystojny, a przeszywające spojrzenie zielonych oczu wydawało się wydzierać z niej wszystkie sekrety. - Muszę ci o czymś powiedzieć - dodała tym samym tonem, jakim komentowała jedzenie, po czym upiła łyk alkoholu, lecz nawet wytrawnemu winu nie udało się zmyć z ust jego smaku. Czy już zawsze będzie go czuć? Czy to będzie jej przekleństwem, karą za to, co za moment miała uczynić?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dziś nie mógł już ignorować, że coś jest nie tak. Dziś, jak nigdy wcześniej, był bliski złamania danej samemu sobie obietnicy.
Pęknięcia na tafli ich uczucia pojawiały się powoli. Tak niezauważalnie, że łatwo było spychać je do głębi podświadomości. Tak łatwo było mu tłumaczyć samemu sobie, że przesadza. Że zraził się do kobiet po chwiejnych i gwałtownych burzach nastrojów Layli, że zauważalne wycofanie Deirdre nie powinno go niepokoić, że niezręczna cisza to przecież dobry sygnał. Lepszy, niż włoskie kłótnie.
Widział niepokojące sygnały juz podczas wspólnych bankietów - milczała więcej niż zwykle, spojrzenie miała jakieś puste, a miesiąc temu zaczęła zachowywać się jakoś... inczaej. Tak łatwo i wygodnie było jednak pozostać ślepym. Nie ufać własnym oczom, własnej intuicji, własnemu sercu. Trudno było zaufać w pełni czemukolwiek, gdy poznało się już niezbitą pewność, płynącą z legilimencji. Łatwiej było zasłonić pewne obawy innego rodzaju lękiem.
Cornelius w końcu bał się, panicznie się bał. Nie tyle tego, że coś między nimi się psuło, ale tego, że zepsuje to sam. Nie czuł czegoś takiego do żadnej kobiety od czasu Layli. Uczucie którym darzył Deirdre zdawało się zresztą jeszcze bardziej zaborcze i potężniejsze. Tak, jakby z wiekiem, zamiast zmądrzeć, stał się jedynie bardziej zachłanny, bardziej zakochany, bardziej uzależniony od kobiecej bliskości. A w dodatku zatopiony w pięknych i szczerych marzeniach o wspólnej przyszłości, bo z Laylą przecież takich marzeń nie snuł, nie świadomie. Wtedy był taki młody, nie myślał o przyszłości, bo gdyby pomyślał to zrozumiałby przecież, że żadnej przyszłości dla nich nie było. Deirdre była zaś lubiana przez jego rodziców, szanowana w pracy, ambitna, ale ułożona, inteligentna i niewinna. Jej piękno onieśmieliłoby zaś każdego. Onieśmielało nawet samego Corneliusa, choć na szczęście poznał ją nie w młodości, a wtedy, gdy nauczył się lepiej kłamać i czarować słowem, lepiej pozorować pewność siebie.
Bał się, że coś zepsuje. Znał dobrze mrok, który tkwił w nim samym. Nie chciał nim skazić Deirdre, choć już i tak legilimentował przy niej tamtego boya hotelowego, gdy na Majorce zgubiła się biżuteria narzeczonej.
W każdym razie, obiecał sobie. Obiecał. Że nigdy, przenigdy, nie użyje swojego talentu na niej. Nie chodziło przytykanie różdżki do skroni, rzecz jasna, tego by jej nie zrobił. Jednakże wykrywanie kłamstw, tak łatwe i dyskretne... to była prawdziwa pokusa.
Pokusa, której dzielnie się opierał. Miłość to ponoć zaufanie, a Cornelius chciał ufać Deirdre, przecież ją kochał. Po latach (nad)używania legilimencji musiał się po prostu nauczyć zaufania od nowa i szło mu całkiem nieźle.
Aż do dzisiaj. Dzisiaj, choć obdarowany czułościami, nie mógł pozbyć się jakiegoś dziwnego przeczucia. I chyba tknięty tym dziwnym przeczuciem, schował różdżkę przepastnej kieszeni tradycyjnej szaty, w której - nie w garniturze - powitał dziś narzeczoną.
Obserwował jak Deirdre wchodzi do domu i rozpuszcza włosy. Uwielbiał, gdy wypuszczała fryzurę na wolność, tylko dla niego. Tym razem widok nie wzbudził w nim jednak oczekiwanego pożądania lub radości. Co, do cholery, się z nim działo?
Jedli, a Cornelius zapytał Deirdre o jej dzień w pracy. Samemu wrócił dzisiaj wcześniej, żywo interesował się tym, co u niej. Ostatnio mówiła o pracy coraz mniej, a to przecież ważne. Chciał jej przecież pomóc się rozwijać, być najlepszą panią Sallow, działać w polityce, robić to, co najlepsze dla ich rodziny.
A potem, co niepodobne do niej, zapragnęła mu o czymś powiedzieć.
Layla, muszę ci coś powiedzieć. - po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, po raz pierwszy odkąd w ogóle poznał Deirdre, wrócił wspomnieniami do tamtego dnia.
Nie, to na pewno nie o to chodzi. Nie o to, o czym musiał powiedzieć Layli.
Deirdre by z nim nie zrywała, musiałaby oszaleć.
-Słucham. - uśmiechnął się cierpliwie i łagodnie i tylko przelotny błysk w zielonych oczach zdradził, że właśnie uporczywie analizował całą sytuację.
Poprawił się na krześle, zdejmując ręce ze stołu. Wystarczy sekunda i zaciśnie palce na różdżce schowanej w fałdach szaty, Deirdre nawet nie zauważy, drogi obrus będzie jego tarczą. Wtedy złamałby obietnicę, ale wiedziałby, czy mówi mu prawdę.
Pęknięcia na tafli ich uczucia pojawiały się powoli. Tak niezauważalnie, że łatwo było spychać je do głębi podświadomości. Tak łatwo było mu tłumaczyć samemu sobie, że przesadza. Że zraził się do kobiet po chwiejnych i gwałtownych burzach nastrojów Layli, że zauważalne wycofanie Deirdre nie powinno go niepokoić, że niezręczna cisza to przecież dobry sygnał. Lepszy, niż włoskie kłótnie.
Widział niepokojące sygnały juz podczas wspólnych bankietów - milczała więcej niż zwykle, spojrzenie miała jakieś puste, a miesiąc temu zaczęła zachowywać się jakoś... inczaej. Tak łatwo i wygodnie było jednak pozostać ślepym. Nie ufać własnym oczom, własnej intuicji, własnemu sercu. Trudno było zaufać w pełni czemukolwiek, gdy poznało się już niezbitą pewność, płynącą z legilimencji. Łatwiej było zasłonić pewne obawy innego rodzaju lękiem.
Cornelius w końcu bał się, panicznie się bał. Nie tyle tego, że coś między nimi się psuło, ale tego, że zepsuje to sam. Nie czuł czegoś takiego do żadnej kobiety od czasu Layli. Uczucie którym darzył Deirdre zdawało się zresztą jeszcze bardziej zaborcze i potężniejsze. Tak, jakby z wiekiem, zamiast zmądrzeć, stał się jedynie bardziej zachłanny, bardziej zakochany, bardziej uzależniony od kobiecej bliskości. A w dodatku zatopiony w pięknych i szczerych marzeniach o wspólnej przyszłości, bo z Laylą przecież takich marzeń nie snuł, nie świadomie. Wtedy był taki młody, nie myślał o przyszłości, bo gdyby pomyślał to zrozumiałby przecież, że żadnej przyszłości dla nich nie było. Deirdre była zaś lubiana przez jego rodziców, szanowana w pracy, ambitna, ale ułożona, inteligentna i niewinna. Jej piękno onieśmieliłoby zaś każdego. Onieśmielało nawet samego Corneliusa, choć na szczęście poznał ją nie w młodości, a wtedy, gdy nauczył się lepiej kłamać i czarować słowem, lepiej pozorować pewność siebie.
Bał się, że coś zepsuje. Znał dobrze mrok, który tkwił w nim samym. Nie chciał nim skazić Deirdre, choć już i tak legilimentował przy niej tamtego boya hotelowego, gdy na Majorce zgubiła się biżuteria narzeczonej.
W każdym razie, obiecał sobie. Obiecał. Że nigdy, przenigdy, nie użyje swojego talentu na niej. Nie chodziło przytykanie różdżki do skroni, rzecz jasna, tego by jej nie zrobił. Jednakże wykrywanie kłamstw, tak łatwe i dyskretne... to była prawdziwa pokusa.
Pokusa, której dzielnie się opierał. Miłość to ponoć zaufanie, a Cornelius chciał ufać Deirdre, przecież ją kochał. Po latach (nad)używania legilimencji musiał się po prostu nauczyć zaufania od nowa i szło mu całkiem nieźle.
Aż do dzisiaj. Dzisiaj, choć obdarowany czułościami, nie mógł pozbyć się jakiegoś dziwnego przeczucia. I chyba tknięty tym dziwnym przeczuciem, schował różdżkę przepastnej kieszeni tradycyjnej szaty, w której - nie w garniturze - powitał dziś narzeczoną.
Obserwował jak Deirdre wchodzi do domu i rozpuszcza włosy. Uwielbiał, gdy wypuszczała fryzurę na wolność, tylko dla niego. Tym razem widok nie wzbudził w nim jednak oczekiwanego pożądania lub radości. Co, do cholery, się z nim działo?
Jedli, a Cornelius zapytał Deirdre o jej dzień w pracy. Samemu wrócił dzisiaj wcześniej, żywo interesował się tym, co u niej. Ostatnio mówiła o pracy coraz mniej, a to przecież ważne. Chciał jej przecież pomóc się rozwijać, być najlepszą panią Sallow, działać w polityce, robić to, co najlepsze dla ich rodziny.
A potem, co niepodobne do niej, zapragnęła mu o czymś powiedzieć.
Layla, muszę ci coś powiedzieć. - po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, po raz pierwszy odkąd w ogóle poznał Deirdre, wrócił wspomnieniami do tamtego dnia.
Nie, to na pewno nie o to chodzi. Nie o to, o czym musiał powiedzieć Layli.
Deirdre by z nim nie zrywała, musiałaby oszaleć.
-Słucham. - uśmiechnął się cierpliwie i łagodnie i tylko przelotny błysk w zielonych oczach zdradził, że właśnie uporczywie analizował całą sytuację.
Poprawił się na krześle, zdejmując ręce ze stołu. Wystarczy sekunda i zaciśnie palce na różdżce schowanej w fałdach szaty, Deirdre nawet nie zauważy, drogi obrus będzie jego tarczą. Wtedy złamałby obietnicę, ale wiedziałby, czy mówi mu prawdę.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakręciła trzymanym w ręku kieliszkiem, obserwując, jak czerwień wina rozlewa się po krysztale, niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi. Ckliwa metafora skrywanych przez nią uczuć, rozpędzonych, przyśpieszanych odśrodkową siłą pchającą ją ku potędze. Black obiecywał, że ją osiągnie, że stanie się mądrzejsza i silniejsza, że wespnie się po drabinie politycznej hierarchii w niemożliwym normalnymi sposobami tempie. Ufała mu, wierzyła w sączoną do podatnego umysłu truciznę - dopiero lata później zrozumie, jak naiwna i prostolinijnie głupia była. Na razie wnioski z bolesnej lekcji nie majaczyły nawet na horyzoncie zdarzeń, a czas nie zaczął leczyć ran. Najgorsze dopiero przed nią, stało tuż za progiem podejmowanych właśnie decyzji, a ta konkretna kolacja miała stać się preludium, owszem, lecz nie do triumfalnego pochodu sukcesów, a do pasma upokorzeń.
Tak jednak rysowała się nieodkryta przyszłość, teraźniejszość smakowała winem, wybitną kolacją, ostatnim pocałunkiem i...czymś w rodzaju wyrzutów sumienia? Deirdre nie odrywała wzroku od odkładającego sztućce na bok mężczyzny. Czarodzieja, z którym miała spędzić resztę życia. Wierzyła w to, gdy przyjmowała pierścionek zaręczynowy, postawiła przecież wszystko, co cenne, na tą jedną kartę szczęśliwej rodziny. Pozwoliła mu dotknąć się przed ślubem, zamieszkali wspólnie, po kryjomu, ale jednak, dzieląc codzienność na dwoje. Czy go kochała? Chciałaby powiedzieć, że nie, że było to tylko przyzwyczajenie lub wyrachowanie, nakazujące nawiązać romans z dużo starszym, wpływowym dyplomatą, tak byłoby łatwiej, ale przecież prawda wyglądała inaczej. Wzbudził w niej coś czystszego, szczerego, mocnego, przyśpieszył bicie wystraszonego serca, ukoił lęki perfekcjonistki, dbał o nią w każdym możliwym aspekcie. Dał jej dom z prawdziwego - a dotąd opisywanego tylko w księgach lub opowieściach przyjaciół - zdarzenia. A teraz ten dom miała brutalnie zburzyć. Planowała zrobić to jak najdelikatniej, tak, żeby nie naruszyć fundamentów. Dziecinnie w to wierzyła, umniejszając własnej pozycji jako przyszłej pani Sallow, wizualizując sobie, że Cornelius szybko się otrząśnie. Znajdzie inną, łagodniejszą, pokorniejszą, a przede wszystkim mniej obcą, która da mu piękne, jasnowłose dzieci bez ryzyka nieco skośnych oczu. Kiedy snuła te wizje mierziły ją te drobne ukłucia zazdrości; przecież go zostawiała, nie powinna tego czuć, a mimo to gdzieś w przełyku pęczniały te wszystkie ckliwe emocje, którymi tak gardziła, utrudniając przekazanie tego, co tak skrzętnie przygotowywała od kilku tygodni. Proste, szybkie cięcie, ustalenie konkretów, pożegnanie w aurze wzajemnego szacunku: scenariusz ostatniej kolacji dopracowała w najmniejszych szczegółach, nie uwzględniając - a może nie chcąc uwzględnić, bo to obnażyłoby groźne wady Corneliusa - reakcji drugiej strony.
Wpatrującej się w nią z świdrującą uwagą, jakby przewidywał, że coś się stanie - ale nie, to nie mogła być prawda, panowała nad reakcjami, działała dyskretnie, albo tak też się jej wydawało. Upiła kolejny łyk wina i odłożyła kieliszek obok talerza, metodycznie poprawiając nóżkę tak, by stała równo, co do milimetra, z małą łyżeczką do deseru. Taka była, metodyczna, drobiazgowa, konkretna, aż do bólu. Tym razem dosłownie.
- Odchodzę - powiedziała krótko, beznamiętnie, lecz głos jej zadrżał. Żałośnie zadygotał na końcu, co wprawiło ją w zdziwienie, sądziła, że lepiej nad sobą zapanuje. Przygryzła dolną wargę i pozwoliła tym słowom wybrzmieć, a sobie samej: nałożyć silniejszy kaganiec, chroniący nie przed pogryzieniem, a przed okazaniem słabości. Nie było tu na nią miejsca, już nie. - Dziś spakuję rzeczy, nie mam ich wiele. Wynajęłam już mały pokój blisko Ministerstwa Magii. Wyprowadzę się jutro rano - ciągnęła, wpatrzona w płomień świecy, nie koncentrując wzroku na jego twarzy. Bała się, co może tam ujrzeć i nie wiedziała, czy większy strach budziłby potworny gniew czy przeraźliwy smutek. - Jeśli chodzi o rachunki, jestem prawie pewna, że jesteśmy na czysto - kontynuowała wyzutym z emocji tonem, nerwowość zdradzały tylko palce prawej dłoni, nerwowo uderzające w kieliszek. Tak, rachunki mieli wyrównane, opłaciła wszystko, co mogła, oficjalnie nic ich już nie łączyło, nic oprócz pierścionka, który ciągle miała na dłoni. Spojrzała w dół, przyglądając się drogiemu kamieniowi, znaczącemu tak wiele dla Sallowów. - Tak będzie dla nas obojga lepiej, Corneliusie - dodała jeszcze, w końcu ogniskując wzrok na jego twarzy. Powoli zsunęła biżuterię z dłoni, pierścionek był gorący od jej skóry, przywykła do niego: dłoń wydawała się pusta, lekka, obca, gdy nie lśnił na niej dowód przywiązania na wieczność.
Tak jednak rysowała się nieodkryta przyszłość, teraźniejszość smakowała winem, wybitną kolacją, ostatnim pocałunkiem i...czymś w rodzaju wyrzutów sumienia? Deirdre nie odrywała wzroku od odkładającego sztućce na bok mężczyzny. Czarodzieja, z którym miała spędzić resztę życia. Wierzyła w to, gdy przyjmowała pierścionek zaręczynowy, postawiła przecież wszystko, co cenne, na tą jedną kartę szczęśliwej rodziny. Pozwoliła mu dotknąć się przed ślubem, zamieszkali wspólnie, po kryjomu, ale jednak, dzieląc codzienność na dwoje. Czy go kochała? Chciałaby powiedzieć, że nie, że było to tylko przyzwyczajenie lub wyrachowanie, nakazujące nawiązać romans z dużo starszym, wpływowym dyplomatą, tak byłoby łatwiej, ale przecież prawda wyglądała inaczej. Wzbudził w niej coś czystszego, szczerego, mocnego, przyśpieszył bicie wystraszonego serca, ukoił lęki perfekcjonistki, dbał o nią w każdym możliwym aspekcie. Dał jej dom z prawdziwego - a dotąd opisywanego tylko w księgach lub opowieściach przyjaciół - zdarzenia. A teraz ten dom miała brutalnie zburzyć. Planowała zrobić to jak najdelikatniej, tak, żeby nie naruszyć fundamentów. Dziecinnie w to wierzyła, umniejszając własnej pozycji jako przyszłej pani Sallow, wizualizując sobie, że Cornelius szybko się otrząśnie. Znajdzie inną, łagodniejszą, pokorniejszą, a przede wszystkim mniej obcą, która da mu piękne, jasnowłose dzieci bez ryzyka nieco skośnych oczu. Kiedy snuła te wizje mierziły ją te drobne ukłucia zazdrości; przecież go zostawiała, nie powinna tego czuć, a mimo to gdzieś w przełyku pęczniały te wszystkie ckliwe emocje, którymi tak gardziła, utrudniając przekazanie tego, co tak skrzętnie przygotowywała od kilku tygodni. Proste, szybkie cięcie, ustalenie konkretów, pożegnanie w aurze wzajemnego szacunku: scenariusz ostatniej kolacji dopracowała w najmniejszych szczegółach, nie uwzględniając - a może nie chcąc uwzględnić, bo to obnażyłoby groźne wady Corneliusa - reakcji drugiej strony.
Wpatrującej się w nią z świdrującą uwagą, jakby przewidywał, że coś się stanie - ale nie, to nie mogła być prawda, panowała nad reakcjami, działała dyskretnie, albo tak też się jej wydawało. Upiła kolejny łyk wina i odłożyła kieliszek obok talerza, metodycznie poprawiając nóżkę tak, by stała równo, co do milimetra, z małą łyżeczką do deseru. Taka była, metodyczna, drobiazgowa, konkretna, aż do bólu. Tym razem dosłownie.
- Odchodzę - powiedziała krótko, beznamiętnie, lecz głos jej zadrżał. Żałośnie zadygotał na końcu, co wprawiło ją w zdziwienie, sądziła, że lepiej nad sobą zapanuje. Przygryzła dolną wargę i pozwoliła tym słowom wybrzmieć, a sobie samej: nałożyć silniejszy kaganiec, chroniący nie przed pogryzieniem, a przed okazaniem słabości. Nie było tu na nią miejsca, już nie. - Dziś spakuję rzeczy, nie mam ich wiele. Wynajęłam już mały pokój blisko Ministerstwa Magii. Wyprowadzę się jutro rano - ciągnęła, wpatrzona w płomień świecy, nie koncentrując wzroku na jego twarzy. Bała się, co może tam ujrzeć i nie wiedziała, czy większy strach budziłby potworny gniew czy przeraźliwy smutek. - Jeśli chodzi o rachunki, jestem prawie pewna, że jesteśmy na czysto - kontynuowała wyzutym z emocji tonem, nerwowość zdradzały tylko palce prawej dłoni, nerwowo uderzające w kieliszek. Tak, rachunki mieli wyrównane, opłaciła wszystko, co mogła, oficjalnie nic ich już nie łączyło, nic oprócz pierścionka, który ciągle miała na dłoni. Spojrzała w dół, przyglądając się drogiemu kamieniowi, znaczącemu tak wiele dla Sallowów. - Tak będzie dla nas obojga lepiej, Corneliusie - dodała jeszcze, w końcu ogniskując wzrok na jego twarzy. Powoli zsunęła biżuterię z dłoni, pierścionek był gorący od jej skóry, przywykła do niego: dłoń wydawała się pusta, lekka, obca, gdy nie lśnił na niej dowód przywiązania na wieczność.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jak najdelikatniej. Jakże łatwo można oszukiwać się taką frazą. Deirdre właśnie planowała zburzyć ich życie jak najdelikatniej. Nastoletni Cornelius planował niegdyś używać legilimencji jak najdelikatniej. Może kiedyś obydwoje zrozumieją, że ich serca zawsze były zatrute, że ta wyobrażona delikatność zawsze byłaby tylko pustą wymówką. A może będą trwać w iluzji czystego sumienia, bo przecież chcieli dobrze.
Przynajmniej Sallow. On zawsze chciał dobrze. Zawsze chciał też robić wszystko po swojemu i kroczyć samodzielnie wytyczoną i starannie kontrolowaną ścieżką. Perfekcjonizm zresztą ich połączył. Różnili się za to tym, że on łatwiej wybaczał sobie (i jej) potknięcia - nie wiedząc jeszcze, że to jego wyrozumiałość ośmieli narzeczoną do bezdusznego sięgnięcia po własne ambicje. Nie wiedząc, że to Deirdre stanie się jego największym potknięciem. Nie wiedząc, że wysiłek, który włożył w to, by udawać przy niej porządnego człowieka, pójdzie na marne. Że nigdy nie powinien był pozbyć się kurtyny kłamstw, nigdy nie powinien nauczyć się zaufania, nigdy nie powinien był odłożyć na bok swojej najpotężniejszej broni.
Wyrzekł się dla Deirdre obłudy, podejrzliwości i legilimencji. On, kłamca, zawsze był wobec niej szczery, nie licząc niewinnego zatajenia pewnych faktów z własnej przeszłości. Próbował wzorować się na Solasie, na jego szczenięcym i niewinnym i odważnym zakochaniu w Jade. Na jego pewności i śmiałości, gdy sprzeciwiał się rodzicom. Zachłysnął się oburzeniem we wzroku ojca, gdy przedstawiał rodzicom Deirdre, upoił własną odwagą niczym narkotykiem.
A że był doskonałym aktorem i wiarygodnie wchodził w każdą rolę, to uwierzył we własny teatr, w utkaną przez siebie sielankę. Nie traktował już myśli o wspólnym domu (który w końcu dla nich kupił!), rodzinie i dzieciach jako czczych marzeń. Pragnienia miały się stać faktami. I nic, absolutnie nic, nie mogło stanąć im na przeszkodzie. Jedyną ewentualną przeszkodą mógłby być Tiberius Sallow, ale Cornelius skutecznie zdusił pretensje ojca w zarodku i zmusił rodziców do traktowania Deirdre z należytym szacunkiem należnym każdej angielskiej damie. Zresztą, matka szczerze ją polubiła.
Nigdy nie spodziewał się, że sielankę zburzy jedyna osoba, po której się tego nie spodziwał (i która jako jedyna miała możliwość cokolwiek zepsuć). Jedyna osoba, której swoim zdaniem nie dał najmniejszych powodów do niezadowolenia. Jedyna osoba, przy której opuszczał gardę.
Deirdre.
Odchodzę.
Dwie sylaby wybrzmiały głucho w wielkim salonie, a Cornelius odruchowo opuścił obydwie ręce, powstrzymując chęć walnięcia kieliszkiem w blat stołu.
Odruchowo, zupełnie odruchowo, zacisnął palce prawej dłoni na przygotowanej uprzednio różdżce. Po latach nie będzie już potrafił ocenić, czy naprawdę przejrzał kiepski nastrój Deirdre i z wyrachowaniem zaplanował awaryjne wyjście, trzymając lipowe drewno w zasięgu ręki. Zapewne, zaślepiony goryczą, będzie wolał wierzyć we własną wersję wydarzeń, w której różdżka wpadła mu w dłoń sama, w panicznym, wyuczonym odruchu.
Wielokrotnie przeżywał cudze emocje, nieskończoną gamę wspomnień i żyć.
Nigdy jednak nie przeżył nagłego zerwania, nie na własnej skórze. Do skończenia spraw z Laylą przygotowywał się przez długie miesiące, a nikogo innego nie kochał, nikim innym się nie przejmował.
Dopóki nie poznał Deirdre.
Poczuł gorycz w przełyku, nieprzyjemne zimno w okolicach mostka.
Czy to niedowierzanie, szok, a może (o zgrozo!) złamane serce?
Nie wiedział, choć podświadomie spróbował sięgnąć pamięcią do wykradzionych od innych wspomnień. Tak, jakby cudze doświadczenia mogły mu pomóc w tej absurdalnej, niezrozumiałej, okropnej sytuacji.
Nie mogły. Nic nie mogło mu pomóc, bo świat właśnie stanął na głowie, to nie miało sensu, to nie miało najmniejszego sensu, a Deirdre pieprzyła coś od rzeczy o mieszkaniach i rachunkach, tak jakby cokolwiek było tutaj logiczne, tak jakby...
...to wszystko planowała.
Prawda uderzyła go w oczy nagle, choć narzeczona nawet nie starała się kryć faktu, że miała to wszystko przemyślane. Zdążyła nawet wynająć pokój?!
Ale...
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Dlaczego nic nie zauważył?
Dlaczego ktoś, coś, okrutny świat mu ją wydarł?
-...Dlaczego? - wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język. Dlaczego oszalała? Musiała oszaleć, nie było innego wyjścia. Starannie spróbował zamknąć w podświadomości jakiekolwiek inne podejrzenia, choć głos rozsądku podszeptywał mu jeszcze inną alternatywę: zdrada, zdrada, zdrada. Duma Corneliusa szeptała jednak, że nie mógł się z nim równać żaden rywal. A tchórzostwo - że taka prawda by go zabiła.
-Jest ktoś inny? - wypalił mimo wszystko i natychmiast pożałował własnej słabości, nieprzemyślanych słów. Żałosne, żałosne, żałosne.
Wziął głębszy oddech i wlepił w Deirdre natarczywe spojrzenie. Z jednej strony wyglądał trochę jak zbity pies, ale znała go przecież dobrze, wiedziała, że był dociekliwy.
Czy wiedziała, jak bardzo docieklliwy? Czy wiedziała, że właśnie postanowił nie być tchórzem, że jego spojrzenie stało się lekko nieobecne nie tyle z nadmiaru emocji, co z powodu skupienia na magii zdolnej wykryć każde kłamstwo?
Musiał się dowiedzieć dlaczego.
Za wszelką cenę.
Przynajmniej Sallow. On zawsze chciał dobrze. Zawsze chciał też robić wszystko po swojemu i kroczyć samodzielnie wytyczoną i starannie kontrolowaną ścieżką. Perfekcjonizm zresztą ich połączył. Różnili się za to tym, że on łatwiej wybaczał sobie (i jej) potknięcia - nie wiedząc jeszcze, że to jego wyrozumiałość ośmieli narzeczoną do bezdusznego sięgnięcia po własne ambicje. Nie wiedząc, że to Deirdre stanie się jego największym potknięciem. Nie wiedząc, że wysiłek, który włożył w to, by udawać przy niej porządnego człowieka, pójdzie na marne. Że nigdy nie powinien był pozbyć się kurtyny kłamstw, nigdy nie powinien nauczyć się zaufania, nigdy nie powinien był odłożyć na bok swojej najpotężniejszej broni.
Wyrzekł się dla Deirdre obłudy, podejrzliwości i legilimencji. On, kłamca, zawsze był wobec niej szczery, nie licząc niewinnego zatajenia pewnych faktów z własnej przeszłości. Próbował wzorować się na Solasie, na jego szczenięcym i niewinnym i odważnym zakochaniu w Jade. Na jego pewności i śmiałości, gdy sprzeciwiał się rodzicom. Zachłysnął się oburzeniem we wzroku ojca, gdy przedstawiał rodzicom Deirdre, upoił własną odwagą niczym narkotykiem.
A że był doskonałym aktorem i wiarygodnie wchodził w każdą rolę, to uwierzył we własny teatr, w utkaną przez siebie sielankę. Nie traktował już myśli o wspólnym domu (który w końcu dla nich kupił!), rodzinie i dzieciach jako czczych marzeń. Pragnienia miały się stać faktami. I nic, absolutnie nic, nie mogło stanąć im na przeszkodzie. Jedyną ewentualną przeszkodą mógłby być Tiberius Sallow, ale Cornelius skutecznie zdusił pretensje ojca w zarodku i zmusił rodziców do traktowania Deirdre z należytym szacunkiem należnym każdej angielskiej damie. Zresztą, matka szczerze ją polubiła.
Nigdy nie spodziewał się, że sielankę zburzy jedyna osoba, po której się tego nie spodziwał (i która jako jedyna miała możliwość cokolwiek zepsuć). Jedyna osoba, której swoim zdaniem nie dał najmniejszych powodów do niezadowolenia. Jedyna osoba, przy której opuszczał gardę.
Deirdre.
Odchodzę.
Dwie sylaby wybrzmiały głucho w wielkim salonie, a Cornelius odruchowo opuścił obydwie ręce, powstrzymując chęć walnięcia kieliszkiem w blat stołu.
Odruchowo, zupełnie odruchowo, zacisnął palce prawej dłoni na przygotowanej uprzednio różdżce. Po latach nie będzie już potrafił ocenić, czy naprawdę przejrzał kiepski nastrój Deirdre i z wyrachowaniem zaplanował awaryjne wyjście, trzymając lipowe drewno w zasięgu ręki. Zapewne, zaślepiony goryczą, będzie wolał wierzyć we własną wersję wydarzeń, w której różdżka wpadła mu w dłoń sama, w panicznym, wyuczonym odruchu.
Wielokrotnie przeżywał cudze emocje, nieskończoną gamę wspomnień i żyć.
Nigdy jednak nie przeżył nagłego zerwania, nie na własnej skórze. Do skończenia spraw z Laylą przygotowywał się przez długie miesiące, a nikogo innego nie kochał, nikim innym się nie przejmował.
Dopóki nie poznał Deirdre.
Poczuł gorycz w przełyku, nieprzyjemne zimno w okolicach mostka.
Czy to niedowierzanie, szok, a może (o zgrozo!) złamane serce?
Nie wiedział, choć podświadomie spróbował sięgnąć pamięcią do wykradzionych od innych wspomnień. Tak, jakby cudze doświadczenia mogły mu pomóc w tej absurdalnej, niezrozumiałej, okropnej sytuacji.
Nie mogły. Nic nie mogło mu pomóc, bo świat właśnie stanął na głowie, to nie miało sensu, to nie miało najmniejszego sensu, a Deirdre pieprzyła coś od rzeczy o mieszkaniach i rachunkach, tak jakby cokolwiek było tutaj logiczne, tak jakby...
...to wszystko planowała.
Prawda uderzyła go w oczy nagle, choć narzeczona nawet nie starała się kryć faktu, że miała to wszystko przemyślane. Zdążyła nawet wynająć pokój?!
Ale...
Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Dlaczego nic nie zauważył?
Dlaczego ktoś, coś, okrutny świat mu ją wydarł?
-...Dlaczego? - wyrwało mu się, zanim zdążył ugryźć się w język. Dlaczego oszalała? Musiała oszaleć, nie było innego wyjścia. Starannie spróbował zamknąć w podświadomości jakiekolwiek inne podejrzenia, choć głos rozsądku podszeptywał mu jeszcze inną alternatywę: zdrada, zdrada, zdrada. Duma Corneliusa szeptała jednak, że nie mógł się z nim równać żaden rywal. A tchórzostwo - że taka prawda by go zabiła.
-Jest ktoś inny? - wypalił mimo wszystko i natychmiast pożałował własnej słabości, nieprzemyślanych słów. Żałosne, żałosne, żałosne.
Wziął głębszy oddech i wlepił w Deirdre natarczywe spojrzenie. Z jednej strony wyglądał trochę jak zbity pies, ale znała go przecież dobrze, wiedziała, że był dociekliwy.
Czy wiedziała, jak bardzo docieklliwy? Czy wiedziała, że właśnie postanowił nie być tchórzem, że jego spojrzenie stało się lekko nieobecne nie tyle z nadmiaru emocji, co z powodu skupienia na magii zdolnej wykryć każde kłamstwo?
Musiał się dowiedzieć dlaczego.
Za wszelką cenę.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dlaczego? Czy sama w ogóle znała prawdziwą odpowiedź na to pytanie? Rozum od razu rzucał się do odpowiedzi: tak, robiła to dla siebie, dla własnego rozwoju, by osiągnąć to, o czym inne czarownice mogły tylko marzyć. Wielkość dawnych wiedźm, groźnych i niepowstrzymanych, potężniejszych nawet od mężczyzn, bo odczuwających moc czarnej magii całą sobą. Swą wrażliwością, cyklicznością, więzią z tym, co dzikie i w mityczny sposób legendarne. Chciała osiągnąć perfekcję, zawsze chorobliwie tego łaknęła, dotąd wierzyła jednak, że wystarczy podążać obserwowanym w społeczeństwie schematem, poruszać się pomiędzy jasno wyrysowanymi granicami, by krok po kroku wspinać się po drabinie ku władzy, mającej dać finalne zaspokojenie. Jednak im więcej czasu spędzała z Blackiem – i paradoksalnie, im bliższy stawał się jej Cornelius, obnażając przed nią swą mroczną stronę, pozwalającą na igranie z ludzkim umysłem – tym boleśniej zaczynała rozumieć, że wybrała złą drogę. Że konserwatywne wychowanie na grzeczną dziewczynkę, mającą osiągnąć sukces, owszem, ale zawsze mniejszy od tego mężowskiego i przerywany epizodami wychowywania dzieci oraz reprezentowania domu, wcale nie prowadziło do radosnej, pełnej ambitnych wyzwań codzienności. Oszukano ją też w Hogwarcie; wierzyła, że świetne oceny oraz wybitnie zdane egzaminy zapewnią szybką ścieżkę oszałamiającej kariery. Tak się nie stało, staż a potem urzędnicze obowiązki były zadowalające, ale…zaczęła pragnąć więcej. Black obudził w niej głód skrywany pod pozłotką miłości do pracy: tak naprawdę jej nie kochała, kochała władzę, nieskrępowane możliwości, perspektywy wykraczające poza surowe wytyczne rodziny. A to uczucie wykorzystał ktoś silniejszy, wpływowy, chcący zabawić się jej kosztem, z czego nie zdawała sobie jeszcze wtedy sprawy, skupiona na tym, że jedyną przeszkodą na drodze ku wielkości był siedzący naprzeciwko mężczyzna, którego za kilka miesięcy miała nazywać swoim mężem.
Dziwne słowo. Obce. Gorzkie i upragnione zarazem. Bolesne, niczym to wypowiedziane nieco drżącym tonem dlaczego. Co miała mu odpowiedzieć? Że jej przełożony, starszy nawet od niego arystokrata, tego zażądał, by móc dalej ją uczyć? Że dała się przekonać o małżeństwie będącym pułapką? Że zaczynała dostrzegać coraz wyraźniejsze dysproporcje w ich związku: on piął się zwinnie po szczeblach kariery, gdy ją ciągle hamowano, oczekując raczej, że wkrótce stanie się matką? Zacisnęła usta, na moment przymykając oczy. Gdy je otworzyła, wydawały się smutne, ale jednocześnie niewzruszone; determinacja błyszczała w ciemnobrązowej tęczówce. – Mówiłam już, tak będzie lepiej – powtórzyła nieco karcąco, ale tylko po to by zyskać na czasie. Powoli przeturlała pierścionkiem zaręczynowym po swojej dłoni, bawiąc się nim, a drogie oczko zabłysnęło w półmroku, odbijając blask świec. – Po prostu do siebie nie pasujemy, Corneliusie. Chcemy od życia czegoś innego – bzdura, chcieli chyba tego samego, władzy, sukcesu, potęgi, ale wiedziała, że tego przy nim nie osiągnie. A przynajmniej tak twierdził Black, fokusujący jej myśli na tym, czego Sallow także pragnął. Dzieci, rodziny, stabilności wizerunku; cena za to była zbyt wysoka, a zapłacić miała ją ona. Na to nie była gotowa. Pierścionek zaręczynowy sturlał się z jej dłoni na blat stołu, złapała go jednak zwinnie i zacisnęła w pięści, czując jak ostry krawędź kamienia drażni delikatną skórę. Powoli podniosła wzrok, słysząc drugie pytanie. Nie mrugnęła, nie uciekła spojrzeniem w bok, nie wyprostowała się gwałtownie, spokojna i niewzruszona, przynajmniej pozornie. - Nie, nie ma innego mężczyzny -
odparła, lekko unosząc głos na koniec. Okłamywała siebie czy jego? Nie czuła do Blacka pociągu, traktowała go jak ojca, mentora, figurę poza jakąkolwiek zmysłowością, za którą przecież nie przepadała. Zbyt sztywna, zachowawcza, zawstydzona; tylko Cornelius potrafił ją oswoić, przekonać, oswobodzić z przekonań o cielesności, lecz i on nie zdołał tego zrobić do końca. Dalej bywało, że budziła się z wyrzutami sumienia, czując fantomowy ciężar wzroku swojej rodziny. Dzieliła łoże z czarodziejem przed ślubem. Wstyd mieszał się z poczuciem bliskości, którego jednak pragnęła przecież tylko od niego. Nie zmieniało to faktu, że w pewien pokręcony sposób odchodziła do innego mężczyzny. Nawet, jeśli była nieświadoma tego, że Black patrzy na ich relację zupełnie inaczej, powoli otaczając ją manipulacyjnymi sidłami. - Za kogo ty mnie masz? - dodała, rzucając mu piorunujące spojrzenie, nie mogąc się powstrzymać, jakby insynuował coś okropnego. Dotykał przecież wrażliwego punktu, wiedział, jak bardzo broniła swojej niewinności i cnoty, ciągle uważając się za idealną czarownicę: skromną, pracowitą, wierną. Taką była, zanim go poznała, to Cornelius nadwyrężył ochronne bariery, sprawiając, że pękały jedna po drugiej, powoli, ale nieubłaganie, otwierając ją na nowe pragnienia.
Dziwne słowo. Obce. Gorzkie i upragnione zarazem. Bolesne, niczym to wypowiedziane nieco drżącym tonem dlaczego. Co miała mu odpowiedzieć? Że jej przełożony, starszy nawet od niego arystokrata, tego zażądał, by móc dalej ją uczyć? Że dała się przekonać o małżeństwie będącym pułapką? Że zaczynała dostrzegać coraz wyraźniejsze dysproporcje w ich związku: on piął się zwinnie po szczeblach kariery, gdy ją ciągle hamowano, oczekując raczej, że wkrótce stanie się matką? Zacisnęła usta, na moment przymykając oczy. Gdy je otworzyła, wydawały się smutne, ale jednocześnie niewzruszone; determinacja błyszczała w ciemnobrązowej tęczówce. – Mówiłam już, tak będzie lepiej – powtórzyła nieco karcąco, ale tylko po to by zyskać na czasie. Powoli przeturlała pierścionkiem zaręczynowym po swojej dłoni, bawiąc się nim, a drogie oczko zabłysnęło w półmroku, odbijając blask świec. – Po prostu do siebie nie pasujemy, Corneliusie. Chcemy od życia czegoś innego – bzdura, chcieli chyba tego samego, władzy, sukcesu, potęgi, ale wiedziała, że tego przy nim nie osiągnie. A przynajmniej tak twierdził Black, fokusujący jej myśli na tym, czego Sallow także pragnął. Dzieci, rodziny, stabilności wizerunku; cena za to była zbyt wysoka, a zapłacić miała ją ona. Na to nie była gotowa. Pierścionek zaręczynowy sturlał się z jej dłoni na blat stołu, złapała go jednak zwinnie i zacisnęła w pięści, czując jak ostry krawędź kamienia drażni delikatną skórę. Powoli podniosła wzrok, słysząc drugie pytanie. Nie mrugnęła, nie uciekła spojrzeniem w bok, nie wyprostowała się gwałtownie, spokojna i niewzruszona, przynajmniej pozornie. - Nie, nie ma innego mężczyzny -
odparła, lekko unosząc głos na koniec. Okłamywała siebie czy jego? Nie czuła do Blacka pociągu, traktowała go jak ojca, mentora, figurę poza jakąkolwiek zmysłowością, za którą przecież nie przepadała. Zbyt sztywna, zachowawcza, zawstydzona; tylko Cornelius potrafił ją oswoić, przekonać, oswobodzić z przekonań o cielesności, lecz i on nie zdołał tego zrobić do końca. Dalej bywało, że budziła się z wyrzutami sumienia, czując fantomowy ciężar wzroku swojej rodziny. Dzieliła łoże z czarodziejem przed ślubem. Wstyd mieszał się z poczuciem bliskości, którego jednak pragnęła przecież tylko od niego. Nie zmieniało to faktu, że w pewien pokręcony sposób odchodziła do innego mężczyzny. Nawet, jeśli była nieświadoma tego, że Black patrzy na ich relację zupełnie inaczej, powoli otaczając ją manipulacyjnymi sidłami. - Za kogo ty mnie masz? - dodała, rzucając mu piorunujące spojrzenie, nie mogąc się powstrzymać, jakby insynuował coś okropnego. Dotykał przecież wrażliwego punktu, wiedział, jak bardzo broniła swojej niewinności i cnoty, ciągle uważając się za idealną czarownicę: skromną, pracowitą, wierną. Taką była, zanim go poznała, to Cornelius nadwyrężył ochronne bariery, sprawiając, że pękały jedna po drugiej, powoli, ale nieubłaganie, otwierając ją na nowe pragnienia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie słuchał już karcącego tonu Deirdre, nie zwracał uwagi na jej smętne spojrzenie - choć nie odrywał od niej wzroku, udając skupionego.
W istocie skupiał się tylko na wypowiadanych słowach i na jedynej osobie, której mógł jeszcze zaufać. Na samym sobie. Musiał się skupić, by mieć pewność, że wykryje kłamstwo niezawodnie. Rozproszenie mogło go kosztować łatwowierność, a miał jedną okazję. Nie pozwoli sobie na błąd. Magia przeniknęła wzdłuż jego różdżki, elektryzująco przebiegła po ramieniu, zaszumiała w skroniach - wyostrzając zmysł, którego Cornelius nie potrafił do końca opisać. Nie wzrok, nie słuch, a przedziwny instynkt, dzięki któremu stał się wrażliwszy na prezencję Deirdre. Tak, jakby ich umysły zostały połączone, choć przecież tak nie było. Całkowite połączenie, choć jednostronne, dawała dopiero prawdziwa legilimencja.
Narkotyczne uczucie. Zmusił się do lodowatego skupienia, pomimo upajającej świadomości, że oto magia po raz pierwszy połączyła go z Deirdre.
Dlatego nie przekraczał tej granicy. Wiedział, że gdy już to zrobi, będzie chciał więcej.
Zawsze chciał jej więcej, więcej i więcej. Wszystkiego chciał w życiu więcej.
Wyczuł wahanie i jakiś rodzaj uniku, choć nie potrafił jednoznacznie określić, czy Deidre wierzyła w pierwsze wypowiedziane przez siebie słowa. Wykrywanie kłamstw bywało rozczarowujące - z klarowną jasnością potrafiło wskazać różnicę pomiędzy prawdą a fałszem, lecz bywało mgliste w przypadku niuansów i meandrów wszystkich odcieni szarości. Z pewnością, utalentowani naukowcy i potężni legilimenci byliby w stanie temu zaradzić, przy odpowiednich badaniach, w umiejętnie dobranym zespole. Szkoda, że nie było na to szans, dopóki legilimencja pozostawała nielegalna.
Potem zaś je wyczuł. Kłamstwo. Oślizgłe, wypowiedziane bez cienia zachowała, i z taką pewnością siebie, jakby naprawdę była oburzona. Fałsz, co do tego miał niezbitą pewność.
Był inny mężczyzna.
Zdradziła go. Ciałem, umysłem, sercem, duszą - nie liczyło się, czym. Zdradziła i odchodziła. Z jego powodu, dla niego.
Wziął głęboki wdech, choć miał ochotę wrzeszczeć i wyć. Nie był jednak nieopanowanym gnojkiem o złamanym sercu, był politykiem, był Sallowem.
I nigdy nie tracił z oczu celu.
A cel był teraz tylko jeden. Jedyny logiczny cel, jedyne logiczne pytanie.
Dwa pytania.
Musiał się dowiedzieć z kim go zdradziła i ile jeszcze razy go okłamała.
W gardle rozlewała mu się gorycz na samą myśl, jaki był naiwny. Różdżka zawsze była na wyciągnięcie ręki, mógł sprawdzić każde jej słowo, ale zdecydował się ufać - a ona była lepszą kłamczuchą, niż mógłby przypuszczać.
Zamrugał, jakby nie mogąc wytrzymać jej karcącego spojrzenia. Odwrócił wzrok, aby udać skruszenie (i zatuszować fakt, że jego spojrzenie mogłoby zabijać - dopóki nie zyska kilku sekund, nie zmusi się do łagodności) przygryzł wargę w starannie wykalkulowanym odruchu.
-Wybacz, Deirdre. - wymamrotał, rozluźniając mięśnie twarzy.
Znała go jak nikt inny, trudniej będzie udawać przed nią, niż przed byle płotką w Ministerstwie.
Miał jednak przewagę - udawał przez cały czas ich związku. Deirdre doskonale wiedziała, że spotyka się z przebiegłym lisem, ale czy była świadoma, że poznała tylko lisa w owczej skórze? Nie wiedziała o wszystkich rzeczach, do których był zdolny. Obnażał się przed nią bardzo powoli i - całe szczęście! - nie zdążył tego zrobić całkowicie.
-Nie wiem, co we mnie wstąpiło, po prostu... mnie zaskoczyłaś. - kontynuował maskaradę, redukując się do roli łatwowiernego kundla o złamanym sercu. Żałosne, żałosne, żałosne.
Odegra tak przekonujący teatr, że jeszcze będzie śmiała się z niego w duchu.
-Ja... straciłem apetyt. - potarł lewą ręką skroń, krzywiąc się ze wstydem. Wstał powoli, prawą rękę i różdżkę wciąż trzymając w kieszeni. Cały czas mówił, by nie zwróciła uwagi na jego dłonie. -Muszę... muszę to w spokoju przemyśleć, ale... masz rację, może dobrze byłoby pobyć osobno przez pewien czas? - prosił łagodnie, zupełnie niemęsko, tak jakby wciąż nie wierzył w jej słowa. Jakby łudził się, że to przejściowy kryzys, że Deirdre jeszcze zmieni zdanie. Gdyby nie kłamała, mogłaby przecież zmienić zdanie.
Powoli ruszył w jej kierunku, stawiając kroki niedbale i nieobecnie. Miał tylko jedną szansę, nie mogła w nim zobaczyć żadnego zagrożenia.
-Pomóc ci się spakować? I zachować pierścionek, dopóki... - zaszedł krzesło od tyłu, jakby nie mógł się zdecydować, czy zabrać ze stołu ten cholerny pierścionek.
-...jeszcze tego nie przemyślisz? - wyszeptał, znajdując się już za nią.
Jedna szansa, teraz albo nigdy.
Czule musnął dłonią jej ramię, tak jakby się żegnał, jakby chciał skamleć o jej uwagę i wybaczenie.
I mocno zacisnął lewą dłoń na kruczoczarnych włosach, które tak uwielbiał i które rozpuszczała tylko dla niego. Pociągnął jej głowę do tyłu, z całej siły - a jednocześnie wyjął z kieszeni różdżkę i wycelował wprost w plecy ukochanej.
-Drętwota. - warknął zupełnie innym, lodowatym tonem. Niecierpliwie, jak narkoman i nawet nie sprawdzając, czy zaklęcie odniosło pożądaną moc, pociągnął Deidre za włosy jeszcze mocniej (krzesło i jego dłoń powinny podtrzymać sztywniejące ciało) i przystawił różdżkę do jej skroni.
-Chciałaś okłamać mnie? - wycedził, na jednym wydechu z doskonale znajomą inkantancją. Inkantancją, której już nigdy miał nie użyć wobec ukochanej kobiety, tak sobie obiecał, tak sobie obiecał tuż po wyczyszczeniu pamięci Layli i uciszeniu wrzeszczącego Marceliusa, a teraz żałował, że dotrzymywał obietnicy złożonej przez jakiegoś naiwnego dwudziestokilkulatka. Już nie był tamtym wrażliwym Corneliusem (a może to tamten Cornelius zawsze był nim, chciwym i dumnym?) i sięgnie po odpowiedzi gwałtownie, bez żadnej litości. Musiał poznać personalia tego innego mężczyzny i z takim celem - szukając jego twarzy, szukając kłamstw i odpowiedzi, szukając innego ciała w innej sypialni - wtargnął do głowy Deidre Tsagairt. Szybko, chaotycznie, brutalnie.
-Legilimens.
W istocie skupiał się tylko na wypowiadanych słowach i na jedynej osobie, której mógł jeszcze zaufać. Na samym sobie. Musiał się skupić, by mieć pewność, że wykryje kłamstwo niezawodnie. Rozproszenie mogło go kosztować łatwowierność, a miał jedną okazję. Nie pozwoli sobie na błąd. Magia przeniknęła wzdłuż jego różdżki, elektryzująco przebiegła po ramieniu, zaszumiała w skroniach - wyostrzając zmysł, którego Cornelius nie potrafił do końca opisać. Nie wzrok, nie słuch, a przedziwny instynkt, dzięki któremu stał się wrażliwszy na prezencję Deirdre. Tak, jakby ich umysły zostały połączone, choć przecież tak nie było. Całkowite połączenie, choć jednostronne, dawała dopiero prawdziwa legilimencja.
Narkotyczne uczucie. Zmusił się do lodowatego skupienia, pomimo upajającej świadomości, że oto magia po raz pierwszy połączyła go z Deirdre.
Dlatego nie przekraczał tej granicy. Wiedział, że gdy już to zrobi, będzie chciał więcej.
Zawsze chciał jej więcej, więcej i więcej. Wszystkiego chciał w życiu więcej.
Wyczuł wahanie i jakiś rodzaj uniku, choć nie potrafił jednoznacznie określić, czy Deidre wierzyła w pierwsze wypowiedziane przez siebie słowa. Wykrywanie kłamstw bywało rozczarowujące - z klarowną jasnością potrafiło wskazać różnicę pomiędzy prawdą a fałszem, lecz bywało mgliste w przypadku niuansów i meandrów wszystkich odcieni szarości. Z pewnością, utalentowani naukowcy i potężni legilimenci byliby w stanie temu zaradzić, przy odpowiednich badaniach, w umiejętnie dobranym zespole. Szkoda, że nie było na to szans, dopóki legilimencja pozostawała nielegalna.
Potem zaś je wyczuł. Kłamstwo. Oślizgłe, wypowiedziane bez cienia zachowała, i z taką pewnością siebie, jakby naprawdę była oburzona. Fałsz, co do tego miał niezbitą pewność.
Był inny mężczyzna.
Zdradziła go. Ciałem, umysłem, sercem, duszą - nie liczyło się, czym. Zdradziła i odchodziła. Z jego powodu, dla niego.
Wziął głęboki wdech, choć miał ochotę wrzeszczeć i wyć. Nie był jednak nieopanowanym gnojkiem o złamanym sercu, był politykiem, był Sallowem.
I nigdy nie tracił z oczu celu.
A cel był teraz tylko jeden. Jedyny logiczny cel, jedyne logiczne pytanie.
Dwa pytania.
Musiał się dowiedzieć z kim go zdradziła i ile jeszcze razy go okłamała.
W gardle rozlewała mu się gorycz na samą myśl, jaki był naiwny. Różdżka zawsze była na wyciągnięcie ręki, mógł sprawdzić każde jej słowo, ale zdecydował się ufać - a ona była lepszą kłamczuchą, niż mógłby przypuszczać.
Zamrugał, jakby nie mogąc wytrzymać jej karcącego spojrzenia. Odwrócił wzrok, aby udać skruszenie (i zatuszować fakt, że jego spojrzenie mogłoby zabijać - dopóki nie zyska kilku sekund, nie zmusi się do łagodności) przygryzł wargę w starannie wykalkulowanym odruchu.
-Wybacz, Deirdre. - wymamrotał, rozluźniając mięśnie twarzy.
Znała go jak nikt inny, trudniej będzie udawać przed nią, niż przed byle płotką w Ministerstwie.
Miał jednak przewagę - udawał przez cały czas ich związku. Deirdre doskonale wiedziała, że spotyka się z przebiegłym lisem, ale czy była świadoma, że poznała tylko lisa w owczej skórze? Nie wiedziała o wszystkich rzeczach, do których był zdolny. Obnażał się przed nią bardzo powoli i - całe szczęście! - nie zdążył tego zrobić całkowicie.
-Nie wiem, co we mnie wstąpiło, po prostu... mnie zaskoczyłaś. - kontynuował maskaradę, redukując się do roli łatwowiernego kundla o złamanym sercu. Żałosne, żałosne, żałosne.
Odegra tak przekonujący teatr, że jeszcze będzie śmiała się z niego w duchu.
-Ja... straciłem apetyt. - potarł lewą ręką skroń, krzywiąc się ze wstydem. Wstał powoli, prawą rękę i różdżkę wciąż trzymając w kieszeni. Cały czas mówił, by nie zwróciła uwagi na jego dłonie. -Muszę... muszę to w spokoju przemyśleć, ale... masz rację, może dobrze byłoby pobyć osobno przez pewien czas? - prosił łagodnie, zupełnie niemęsko, tak jakby wciąż nie wierzył w jej słowa. Jakby łudził się, że to przejściowy kryzys, że Deirdre jeszcze zmieni zdanie. Gdyby nie kłamała, mogłaby przecież zmienić zdanie.
Powoli ruszył w jej kierunku, stawiając kroki niedbale i nieobecnie. Miał tylko jedną szansę, nie mogła w nim zobaczyć żadnego zagrożenia.
-Pomóc ci się spakować? I zachować pierścionek, dopóki... - zaszedł krzesło od tyłu, jakby nie mógł się zdecydować, czy zabrać ze stołu ten cholerny pierścionek.
-...jeszcze tego nie przemyślisz? - wyszeptał, znajdując się już za nią.
Jedna szansa, teraz albo nigdy.
Czule musnął dłonią jej ramię, tak jakby się żegnał, jakby chciał skamleć o jej uwagę i wybaczenie.
I mocno zacisnął lewą dłoń na kruczoczarnych włosach, które tak uwielbiał i które rozpuszczała tylko dla niego. Pociągnął jej głowę do tyłu, z całej siły - a jednocześnie wyjął z kieszeni różdżkę i wycelował wprost w plecy ukochanej.
-Drętwota. - warknął zupełnie innym, lodowatym tonem. Niecierpliwie, jak narkoman i nawet nie sprawdzając, czy zaklęcie odniosło pożądaną moc, pociągnął Deidre za włosy jeszcze mocniej (krzesło i jego dłoń powinny podtrzymać sztywniejące ciało) i przystawił różdżkę do jej skroni.
-Chciałaś okłamać mnie? - wycedził, na jednym wydechu z doskonale znajomą inkantancją. Inkantancją, której już nigdy miał nie użyć wobec ukochanej kobiety, tak sobie obiecał, tak sobie obiecał tuż po wyczyszczeniu pamięci Layli i uciszeniu wrzeszczącego Marceliusa, a teraz żałował, że dotrzymywał obietnicy złożonej przez jakiegoś naiwnego dwudziestokilkulatka. Już nie był tamtym wrażliwym Corneliusem (a może to tamten Cornelius zawsze był nim, chciwym i dumnym?) i sięgnie po odpowiedzi gwałtownie, bez żadnej litości. Musiał poznać personalia tego innego mężczyzny i z takim celem - szukając jego twarzy, szukając kłamstw i odpowiedzi, szukając innego ciała w innej sypialni - wtargnął do głowy Deidre Tsagairt. Szybko, chaotycznie, brutalnie.
-Legilimens.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powoli odgarnęła za ucho niesforny kosmyk włosów, przygładzając go jeszcze: trochę nerwowo, trochę b zająć czymś niespokojne dłonie, masochistycznie bawiące się pierścionkiem zaręczynowym. Przyglądała się Corneliusowi na dobrze ukrywanym bezdechu, przeskakując pomiędzy zielonymi tęczówkami, jakby śledziła interesujący mecz Quidditcha, ze złotym zniczem zmieniającym co sekundę swoją upragnioną pozycję. Sallow był jednak ciekawszy, bardziej frustrujący: o czym myślał? W jak szybkim rytmie biło jego serce? Co kryło się pod zaskoczeniem? Chciała wiedzieć, z drugiej zaś strony wiedziała, że nie powinno już jej to interesować. Stało się, zakończyła to, co ich łączyło w taki sposób, w jaki to sobie zaplanowała. W pierwszej chwili spodziewała się awantury, dzikiego wrzasku lub - co gorsze - złowrogiego syku. Spięcie twarzy czarodzieja zapowiadało właśnie taki finał, ale wystarczyło mrugnięcie powieką, by niedawny narzeczony wyraźnie się rozluźnił. Na smutno, owszem, lecz bez wątpienia. Zgarbił ramiona, kąciki ust opadły, oczy też wydawały się pozbawione rozwścieczonego blasku. Przygasł. A ona, zwiedziona tym położeniem po sobie uszu, uwierzyła w tę scenkę. Może chciała w to wierzyć, łasa na aroganckie samouwielbienie: przeprowadziła rozstaniową rozmowę tak perfekcyjnie, że obyło się bez złości i dramatów rodem z powieści w odcinkach, publikowanej w Czarownicy. Zupełnie tak, jakby urażenie oraz syk Deirdre otrzeźwiło siedzącego po drugiej stronie stołu człowieka, pozwalając mu w końcu pojąć, co właściwie się stało.
Obserwowała go wyraźnie, czujna, ale odegrał swoją rolę zszokowanego, melancholijnego i zagubionego mężczyzny perfekcyjnie. Widziała też to, co chciała widzieć: zawahanie, ból, rozdarcie, przejmujący smutek, a wszystko to zaklęte w małych gestach. Potarcia skroni, pochylenia przy powstaniu z krzesła, zmylonego kroku, gdy wymijał kąt suto zastawionego stołu. - Wiem, że to dla ciebie trudne - odparła w końcu już też spokojniej, nieświadomie oddychając z ulgą. Dłonie zaciśnięte na pierścionku również się rozluźniły. - Mi też...nie jest łatwo - kontynuowała, przenosząc wzrok ze skołowanego Corneliusa na kieliszek wina. Nie kłamała, podjęcie tej decyzji dużo ją kosztowało, lecz to, co obiecywał jej Black wydawało się warte nawet wyższej ceny. Podniosła szkło do ust i wychyliła długi nieelegancki haust, by spłukać z ust inne, wcześniejsze łgarstwo. - ale wierzę, że to szansa dla nas obojga na rozpoczęcie czegoś nowego. Podążenie tam, gdzie naprawdę chcemy się znaleźć, skupiając się tyko na pracy - zadeklamowała, oblizując usta, które zdążyły nabrać już karmazynowej czerwieni, rozlewającej się także poza ich egzotyczny, upodabniający ją do gejszy, obrys. Słowa, które wypowiadała brzmiały uprzejmie, lecz urzędniczo, jak wyuczona formułka: bo tak właściwie było, od kilku tygodni trenowała przed lustrem przebieg tej rozmowy, czując naciski Blacka. - Nie trzeba, to kilka ruchów różdżką - odparła na propozycję Sallowa. Skamlącą, pełną nadziei, w całej swej troskliwości wręcz niemęską. Obrysowała opuszką palca krawędź kielicha, tylko kątem oka obserwując mijającego ją mężczyznę. Nie bała się, raczej czuła dławiącą ulgę zmieszaną z odrobiną...litości? Dla jego wrażliwego tonu, dla całej tej przygiętej do ziemi zgryzotą postury, w końcu nawet dla tego czułego dotknięcia, jakim obdarzył jej ramię. Ledwie powstrzymała się, by nie zrzucić jej z siebie jak paskudnego pająka, bynajmniej z powodu obrzydzenia - naprawdę nie chciała uczynić tego wieczoru jeszcze trudniejszym, a dotyk mężczyzny, którego do niedawna nazywała narzeczonym, tylko by wszystko skomplikował. - Przemyślałam to, Corneliusie, nie zmienię zd... - zaczęła jeszcze znużonym tonem, przymykając na moment oczy, gdy Sallow postanowił jednak zmienić ten wieczór w koszmar.
Niespodziewana zmiana aury otaczającej mężczyznę zaskoczyła Deirdre równie mocno, co Corneliusa wieść o rozstaniu, była jednak dla niej znacznie bardziej - przynajmniej fizycznie - bolesna. Szarpnięcie za włosy na moment zaparło dech w piersiach; role się odwróciły, tym razem w jej oczach zapalił się ognik szoku i niezrozumienia. Nigdy z nią tak nie postępował, wiedział, jak brzydziła się - bała - przemocy, jak stroniła od niej w bliskości. Nie zdążyła jednak ani zapytać dlaczego ani sięgnąć po własną różdżkę. Celne zaklęcie odrętwiające rozlało się falą po jej ciele. Zesztywniała, wypuszczając z dłoni kielich z winem, a trunek rozlał się po przedzie jej sukni, wsiąkając w materiał, spływając po udach, łaskocząc w łydki. Czuła wilgoć każdego cala tkaniny przywierającej do rozgrzanego emocjami ciała, lecz bardziej powiew: gorącego oddechu Corneliusa na twarzy. Drętwota skutecznie uniemożliwiła odgrodzenie się od tego nienawistnego, pełnego furii wzroku; jego oczy nie były już spokojnie zielone, a lśniły toksycznym szmaragdem, odcieniem trucizny, wykwintnego Toujours Pur z zdradzieckim wężem w środku. Kto był nim w tej relacji? Ona czy on? Napięte mięśnie krzyczały o możliwość ruchu, nie bała się go, nie mógł jej przecież tu zabić, nie zaryzykuje kariery, by poderżnąć jej gardło nożem kuchennym, to byłoby miałkie i głupie, nie, nie mogła panikować...Feerię myśli i obrazów przerwała jednak inkantacja, której naiwnie nie spodziewała się nigdy usłyszeć.
A później - zapadła się w sobie. Magia rozłupywała jej czaszkę, rozcinała skórę, wwiercała się w mózg, a ona nie mogła nawet krzyknąć, zamknięta w klatce własnego, zdrętwiałego ciała, nie mogąc zrobić nic, by obronić się przed agresywnym napadem, gwałtem w najohydniejszej formie, bo niszczącym bezpieczeństwo własnej pamięci. Kocie oczy zawilgotniały, ale była to jedyna oznaka wewnętrznego cierpienia, chaosu panicznych myśli, które nachodziły na siebie, mieszały się i kumulowały. Była tam razem z nim, bierny świadek brutalnego, chaotycznego przeglądania szufladek umysłu, wertowania wspomnień, każde z nich przedzielone wywołującym katusze wewnętrznym, oślepiającym rozbłyskiem broniącego się mózgu. Na początek podsyłającego...cóż, początek, coś, o czym myślała, zamykając ten rozdział. Ona i Cornelius podczas pierwszego spotkania, urzędnicza kawiarnia, splecione w warkocz włosy z błękitną wstążką, pierwsze dotknięcie dłoni, pierwsze muśnięcie talii, gdy przepuszczał ją w drzwiach, pierwszy uśmiech dzielony we dwoje. Błysk. Bladolicy mężczyzna o złotych włosach pochylał się ku niej na bankiecie. Ostra woń alkoholu, plączący się język, zawieszone w powietrzu pytanie o to, czy sprowadzili ją jako gejszę z magicznej kolonii, by zabawiała brytyjskich dyplomatów. Poczucie wstydu i gniewu, lęk - i rozwiewający go Sallow, pojawiający się przy jej boku. Błysk. Black wchodzący do pomieszczenia i patrzący tylko na nią. Siwe włosy, siwe brwi, srebrne sygnety na wiekowych dłoniach, srebrne zdobienia na różdżce, którą trzymał w rękach. Błysk. Ten sam arystokrata zapraszający ją do gabinetu. Wybuch dumy i przejęcia. Błysk. Zapach starych ksiąg, woluminy pokryte czarną skórą, strony cienkie jak mgła. Ekscytacja. Podniecenie. Dłoń Blacka na jej dłoni, gdy prowadził ją przez bibliotekę. Błysk. Wrzący oddech dużo starszego czarodzieja na jej karku. Błysk. Zachwyt w jego błękitnych oczach. Błysk. Pomarszczona dłoń dotykająca jej policzka, szyi, obojczyka. Błysk. Wspomnienia przyśpieszyły, urywały się; Cornelius zdawał się chwycić za nitkę prowadzącą do kłębka, i szarpał za nią zdecydowanie za mocno - i, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, na ślepo, wyłuskując pasujące do jego wściekłości obrazy. Wzmagające ją na tyle, by go zdekoncentrować: a może to obolały, katowany umysł Deirdre w końcu wymknął się z jego wpływu; może sięgnięcie do zbyt intymnych wspomnień - bo takimi były (choć z zupełnie innych powodów, niźli sądził Sallow) te długie, wspólne wieczory spędzane w gabinecie Blacka podczas wyjazdów dyplomatycznych Corneliusa - wyzwoliło resztkę odporności, pozwalającej na zrzucenie z siebie więzów zaklęcia. Czucie powróciło do ciała Tsagairt gwałtownie, z całą mocą, aż jęknęła, osuwając się gwałtownie na krześle, prawie spadając z niego na dywan, a nagłe szarpnięcie zerwało więź z legilimentą. Krzyknęłaby z bólu, ale nie miała na to sił; czuła się jak wywleczona na nice, nie mogła złapać tchu; uderzyła kolanami o ziemię i pochyliła się do przodu, próbując powstrzymać mdłości wywołane pierwszym takim doświadczeniem. - Ty podły, słaby, tchórzliwy... - wycharczała, tylko na tyle mając w tym momencie siły. Kręciło się jej w głowie, musiała zamknąć oczy, instynktownie próbując sięgnąć do kieszeni sukni, by odnaleźć różdżkę. Drżała na całym ciele, lepiący się do ciała materiał tylko zwiększał odczuwanie absurdalnego chłodu, wcale nie wyciszającego rozpalonej w niej nienawiści. Jak mógł, jak śmiał.
Obserwowała go wyraźnie, czujna, ale odegrał swoją rolę zszokowanego, melancholijnego i zagubionego mężczyzny perfekcyjnie. Widziała też to, co chciała widzieć: zawahanie, ból, rozdarcie, przejmujący smutek, a wszystko to zaklęte w małych gestach. Potarcia skroni, pochylenia przy powstaniu z krzesła, zmylonego kroku, gdy wymijał kąt suto zastawionego stołu. - Wiem, że to dla ciebie trudne - odparła w końcu już też spokojniej, nieświadomie oddychając z ulgą. Dłonie zaciśnięte na pierścionku również się rozluźniły. - Mi też...nie jest łatwo - kontynuowała, przenosząc wzrok ze skołowanego Corneliusa na kieliszek wina. Nie kłamała, podjęcie tej decyzji dużo ją kosztowało, lecz to, co obiecywał jej Black wydawało się warte nawet wyższej ceny. Podniosła szkło do ust i wychyliła długi nieelegancki haust, by spłukać z ust inne, wcześniejsze łgarstwo. - ale wierzę, że to szansa dla nas obojga na rozpoczęcie czegoś nowego. Podążenie tam, gdzie naprawdę chcemy się znaleźć, skupiając się tyko na pracy - zadeklamowała, oblizując usta, które zdążyły nabrać już karmazynowej czerwieni, rozlewającej się także poza ich egzotyczny, upodabniający ją do gejszy, obrys. Słowa, które wypowiadała brzmiały uprzejmie, lecz urzędniczo, jak wyuczona formułka: bo tak właściwie było, od kilku tygodni trenowała przed lustrem przebieg tej rozmowy, czując naciski Blacka. - Nie trzeba, to kilka ruchów różdżką - odparła na propozycję Sallowa. Skamlącą, pełną nadziei, w całej swej troskliwości wręcz niemęską. Obrysowała opuszką palca krawędź kielicha, tylko kątem oka obserwując mijającego ją mężczyznę. Nie bała się, raczej czuła dławiącą ulgę zmieszaną z odrobiną...litości? Dla jego wrażliwego tonu, dla całej tej przygiętej do ziemi zgryzotą postury, w końcu nawet dla tego czułego dotknięcia, jakim obdarzył jej ramię. Ledwie powstrzymała się, by nie zrzucić jej z siebie jak paskudnego pająka, bynajmniej z powodu obrzydzenia - naprawdę nie chciała uczynić tego wieczoru jeszcze trudniejszym, a dotyk mężczyzny, którego do niedawna nazywała narzeczonym, tylko by wszystko skomplikował. - Przemyślałam to, Corneliusie, nie zmienię zd... - zaczęła jeszcze znużonym tonem, przymykając na moment oczy, gdy Sallow postanowił jednak zmienić ten wieczór w koszmar.
Niespodziewana zmiana aury otaczającej mężczyznę zaskoczyła Deirdre równie mocno, co Corneliusa wieść o rozstaniu, była jednak dla niej znacznie bardziej - przynajmniej fizycznie - bolesna. Szarpnięcie za włosy na moment zaparło dech w piersiach; role się odwróciły, tym razem w jej oczach zapalił się ognik szoku i niezrozumienia. Nigdy z nią tak nie postępował, wiedział, jak brzydziła się - bała - przemocy, jak stroniła od niej w bliskości. Nie zdążyła jednak ani zapytać dlaczego ani sięgnąć po własną różdżkę. Celne zaklęcie odrętwiające rozlało się falą po jej ciele. Zesztywniała, wypuszczając z dłoni kielich z winem, a trunek rozlał się po przedzie jej sukni, wsiąkając w materiał, spływając po udach, łaskocząc w łydki. Czuła wilgoć każdego cala tkaniny przywierającej do rozgrzanego emocjami ciała, lecz bardziej powiew: gorącego oddechu Corneliusa na twarzy. Drętwota skutecznie uniemożliwiła odgrodzenie się od tego nienawistnego, pełnego furii wzroku; jego oczy nie były już spokojnie zielone, a lśniły toksycznym szmaragdem, odcieniem trucizny, wykwintnego Toujours Pur z zdradzieckim wężem w środku. Kto był nim w tej relacji? Ona czy on? Napięte mięśnie krzyczały o możliwość ruchu, nie bała się go, nie mógł jej przecież tu zabić, nie zaryzykuje kariery, by poderżnąć jej gardło nożem kuchennym, to byłoby miałkie i głupie, nie, nie mogła panikować...Feerię myśli i obrazów przerwała jednak inkantacja, której naiwnie nie spodziewała się nigdy usłyszeć.
A później - zapadła się w sobie. Magia rozłupywała jej czaszkę, rozcinała skórę, wwiercała się w mózg, a ona nie mogła nawet krzyknąć, zamknięta w klatce własnego, zdrętwiałego ciała, nie mogąc zrobić nic, by obronić się przed agresywnym napadem, gwałtem w najohydniejszej formie, bo niszczącym bezpieczeństwo własnej pamięci. Kocie oczy zawilgotniały, ale była to jedyna oznaka wewnętrznego cierpienia, chaosu panicznych myśli, które nachodziły na siebie, mieszały się i kumulowały. Była tam razem z nim, bierny świadek brutalnego, chaotycznego przeglądania szufladek umysłu, wertowania wspomnień, każde z nich przedzielone wywołującym katusze wewnętrznym, oślepiającym rozbłyskiem broniącego się mózgu. Na początek podsyłającego...cóż, początek, coś, o czym myślała, zamykając ten rozdział. Ona i Cornelius podczas pierwszego spotkania, urzędnicza kawiarnia, splecione w warkocz włosy z błękitną wstążką, pierwsze dotknięcie dłoni, pierwsze muśnięcie talii, gdy przepuszczał ją w drzwiach, pierwszy uśmiech dzielony we dwoje. Błysk. Bladolicy mężczyzna o złotych włosach pochylał się ku niej na bankiecie. Ostra woń alkoholu, plączący się język, zawieszone w powietrzu pytanie o to, czy sprowadzili ją jako gejszę z magicznej kolonii, by zabawiała brytyjskich dyplomatów. Poczucie wstydu i gniewu, lęk - i rozwiewający go Sallow, pojawiający się przy jej boku. Błysk. Black wchodzący do pomieszczenia i patrzący tylko na nią. Siwe włosy, siwe brwi, srebrne sygnety na wiekowych dłoniach, srebrne zdobienia na różdżce, którą trzymał w rękach. Błysk. Ten sam arystokrata zapraszający ją do gabinetu. Wybuch dumy i przejęcia. Błysk. Zapach starych ksiąg, woluminy pokryte czarną skórą, strony cienkie jak mgła. Ekscytacja. Podniecenie. Dłoń Blacka na jej dłoni, gdy prowadził ją przez bibliotekę. Błysk. Wrzący oddech dużo starszego czarodzieja na jej karku. Błysk. Zachwyt w jego błękitnych oczach. Błysk. Pomarszczona dłoń dotykająca jej policzka, szyi, obojczyka. Błysk. Wspomnienia przyśpieszyły, urywały się; Cornelius zdawał się chwycić za nitkę prowadzącą do kłębka, i szarpał za nią zdecydowanie za mocno - i, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, na ślepo, wyłuskując pasujące do jego wściekłości obrazy. Wzmagające ją na tyle, by go zdekoncentrować: a może to obolały, katowany umysł Deirdre w końcu wymknął się z jego wpływu; może sięgnięcie do zbyt intymnych wspomnień - bo takimi były (choć z zupełnie innych powodów, niźli sądził Sallow) te długie, wspólne wieczory spędzane w gabinecie Blacka podczas wyjazdów dyplomatycznych Corneliusa - wyzwoliło resztkę odporności, pozwalającej na zrzucenie z siebie więzów zaklęcia. Czucie powróciło do ciała Tsagairt gwałtownie, z całą mocą, aż jęknęła, osuwając się gwałtownie na krześle, prawie spadając z niego na dywan, a nagłe szarpnięcie zerwało więź z legilimentą. Krzyknęłaby z bólu, ale nie miała na to sił; czuła się jak wywleczona na nice, nie mogła złapać tchu; uderzyła kolanami o ziemię i pochyliła się do przodu, próbując powstrzymać mdłości wywołane pierwszym takim doświadczeniem. - Ty podły, słaby, tchórzliwy... - wycharczała, tylko na tyle mając w tym momencie siły. Kręciło się jej w głowie, musiała zamknąć oczy, instynktownie próbując sięgnąć do kieszeni sukni, by odnaleźć różdżkę. Drżała na całym ciele, lepiący się do ciała materiał tylko zwiększał odczuwanie absurdalnego chłodu, wcale nie wyciszającego rozpalonej w niej nienawiści. Jak mógł, jak śmiał.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo - tylko to dudniło mu w głowie gdy zbliżał się do Deirdre z ręką zaciśniętą na różdżce, niczym wilk w owczej skórze. Żaden z niego drapieżnik, zawsze brakowało mu fizycznej siły lub choćby zwinności, ale to nic. Jako tarczy i peleryny niewidki używał właśnie swoich słów, odwracając uwagę od prawdziwych zamiarów. A Deirdre mu w tym pomagała - tkając własne słowa, niby dla odwrócenia jego uwagi (za późno, kochanie - już dawno powinienem pojąć, że mogę ufać tylko legilimencji, a nie l u d z i o m), ale chyba po to aby uspokoić samą siebie. Później - bo teraz odbierał świat jak przez mgłę - dotrze do niego, że w monologu (eks)narzeczonej słyszał przecież echo samego siebie. "Wiem, że to dla ciebie trudne", "to dla nas szansa", bla, bla, bla, piękne myśli, piękne słowa, piękne kłamstwa.
Miała okazję je podsłuchać w ciągu ich całej znajomości, gdy tylko rozmawiał z... kimkolwiek innym. Z nią był przecież zawsze, prawie zawsze (czyli zawsze!) szczery, tak jak sobie obiecał. Przy ludziach przybierał zaś miliony masek, a Deirdre słuchała, słuchała, słuchała i zawsze była tak pojętną uczennicą.
Jak śmiała próbować wykorzystywać jego sztuczki przeciwko niemu samemu. Gniew pałał w sercu, pod maską skruszonej miny, pod przymilnym uśmiechem, gniew kumulował się pod palcami, gniew spłynął do różdżki, gniew pomógł mu chwycić ją za włosy z zadziwiającą siłą i równocześnie rzucić Drętwotę, z gniewem wtargnął do jej umysłu.
(Wiedziałaś w ogóle, kochanie? Że potrafię się gniewać? Ojciec nauczył mnie to tłumić, ukrywać, dlatego nigdy nie widziałaś mnie wściekłego - powinniśmy mu podziękować.)
Pierwsze wspomnienia, wybrane na chybił trafił - może podświadomie szukał siebie, bezradnie chcąc potwierdzić, że cokolwiek między nimi było szczere - ostudziły na moment ten gniew. Pierwsze spotkanie. Wdzięczność na bankiecie. Idealnie obsadzone role - Cornelius Sallow, rycerz w złotej zbroi i jego nadobna przyszła narzeczona. Nie, nie, nie - nie chciał na to patrzeć, nie chciał tego wspominać, choć z pewną satysfakcją wykradł dla siebie trochę jej uczuć. Aby podtrzymać legilimencję, potrzebował przecież swojego paliwa, swojego gniewu. Potrzebował odpowiedzi, a nie nostalgii. Ciekawość popchnęła go dalej. A gniew zmienił się w bezbrzeżne obrzydzenie. Był przecież teraz Deirdre, wcielił się w jej wspomnienia, poczuł dłoń Blacka na swojej dłoni, gorący oddech na swoim karku. A zarazem wciąż był sobą, pożądającym własnej (eks)narzeczonej - dlatego doskonale wiedział (a przynajmniej tak myślał), jak patrzył na nią Black i co roiło się w jego głowie. Czyli romans, romans, romans, nie z byle kim, z arystokratą. Oczywiście, byłamądrą i cudowną kobietą podstępną żmiją, nie zdradzałaby go ze stajennym ani nawet z gwiazdą Quidditcha, z wyrachowaniem musiała wymienić polityka na lepszy model. Uświadomił to sobie jeszcze w trakcie leglimencji, nierozsądnie - powinien bowiem trzymać własne myśli i emocje na wodzy, by lepiej scalić się z jej wspomnieniami. Nie był jednak w stanie odstawić siebie na bok, nie teraz, gorycz zdrady paliła zbyt mocno, więc szukał dalej, gorączkowo, chcąc chyba przyłapać ich w sypialni. Spalał w tym ogniu siebie, spalał własną wrażliwość, cierpiał - i cierpiała też Deirdre, bo oto odstawił na bok wszystko, czego się uczył. Zapomniał o jakichkolwiek pozorach delikatności, gdyby miał nieograniczony czas i moc to gotów byłby zwęglić jej cały umysł, zostawić za sobą jedynie popioły rozsypanych wspomnień, pustą skorupę nadającą się do oddziału zamkniętego u św. Munga. Nigdy nie skrzywdził nikogo aż tak, choć podobno było to możliwe - ale dzisiaj, teraz byłby w stanie. Chciał zabić Blacka, ale jego nie dostanie, zniszczy więc ją.
Miała - mieli obydwoje, bo przecież gdyby miał szansę ochłonąć to nie chciałby jej skrzywdzić - szczęście. Zanim trafił na więcej, zdołała wybudzić się z pośpiesznie rzuconej Drętwoty, zrywając ich więź.
Cornelius złapał łapczywie oddech, powracając ze zdumieniem do własnego salonu. Momentalnie odszukał wzrokiem Deirdre, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, że właśnie mu się wywinęła. Ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę i w jego wzroku i wykrzywionej wściekłością twarzy mogła zobaczyć coś nowego.
Ogień.
Wyglądał jak człowiek, który mógłby - i chciałby - ją teraz zabić. Pytanie tylko, czy dźgałby ją kuchennym nożem w namiętnym afekcie, czy też znęcałby się nad nią powoli. Sam nie wiedział, nigdy nikogo nie zabił.
Mgnienie sekundy, kolejny oddech. Rysy twarzy nadal były ostre, ale Sallow wyglądał już mniej dziko, bo oto do jego umysłu powróciły wreszcie resztki zdrowego rozsądku, przypominając mu o konsekwencjach.
Konsekwencjach za zepsucie zabawki pieprzonego lorda.
Roześmiał się histerycznie.
-Wymienić polityka na lorda? Lepszy model? Kurwa, Deirdre, sam nie wiem czy jesteś aż tak durna czy aż tak błyskotliwa. - wyrwało mu się, choć znany jej Cornelius nigdy nie przeklinał, a w głosie nadal tańczyła histeria, bo naprawdę nie wiedział. W głębi serca miał nadzieję, że Black pobawi się Deirdre i wyrzuci na śmietnik, jak zepsutą marionetkę. Umysł podpowiadał mu jednak, że mądra kobieta byłaby w stanie wyciągnąć z tej znajomości o wiele więcej niż z narzeczeństwa ze zwykłym Sallowem. Duma bolała, serce - jeszcze bardziej. Bardziej niż po porzuceniu własnego dziecka, bo do tego zdążył się przecież przygotować. Deirdre kochał bardziej, czyściej, dojrzalej (sic!), ale jeśli tak właśnie wyglądała miłość, to chyba nie chciał jej znać.
Przez gęstą mgłę gniewu zdołał dostrzec jej gest.
-Ani się waż! - syknął, ostrzegawczo spoglądając na prawą dłoń Deirdre. Najchętniej uderzyłby ją teraz w twarz i tłukł dalej, ale to nie było w jego stylu, nie miał nawet pewnej dłoni. Chciał, by czuła to, co on, ale to nie był ból, to był...
-Timoria. - warknął, bo skoro najwyraźniej się go nie bała, skoro nazywała go tchórzem, skoro nie był pieprzonym lordem Blackiem to chciał wymusić strach magią, przynajmniej na chwilę.
Chciał, by zapamiętała jego kolejne słowa właśnie jako przesiąknięte strachem.
-Masz pięć minut na podjęcie decyzji. - zadecydował, zaskakująco logicznie, zaskakująco lodowato. -Możesz zostać i zapomnimy o tym. - dosłownie, ona zapomni. O legilimencji, nie będzie przecież cierniem na ich związku. Oblivate samo cisnęło się na usta. -Albo - spakuj się, znikaj, i gdy za miesiąc wyrzuci cię na bruk jak niechcianą lalkę, nie czołgaj się z powrotem do mnie. Wiesz, że nie mogę się mu sprzeciwić, ale wiedz też, że n i g d y ci nie pomogę - i że zrobię wszystko co mogę, byś nie znalazła pracy w dyplomacji gdy twój nowy kochanek się tobą znudzi.
Miała okazję je podsłuchać w ciągu ich całej znajomości, gdy tylko rozmawiał z... kimkolwiek innym. Z nią był przecież zawsze, prawie zawsze (czyli zawsze!) szczery, tak jak sobie obiecał. Przy ludziach przybierał zaś miliony masek, a Deirdre słuchała, słuchała, słuchała i zawsze była tak pojętną uczennicą.
Jak śmiała próbować wykorzystywać jego sztuczki przeciwko niemu samemu. Gniew pałał w sercu, pod maską skruszonej miny, pod przymilnym uśmiechem, gniew kumulował się pod palcami, gniew spłynął do różdżki, gniew pomógł mu chwycić ją za włosy z zadziwiającą siłą i równocześnie rzucić Drętwotę, z gniewem wtargnął do jej umysłu.
(Wiedziałaś w ogóle, kochanie? Że potrafię się gniewać? Ojciec nauczył mnie to tłumić, ukrywać, dlatego nigdy nie widziałaś mnie wściekłego - powinniśmy mu podziękować.)
Pierwsze wspomnienia, wybrane na chybił trafił - może podświadomie szukał siebie, bezradnie chcąc potwierdzić, że cokolwiek między nimi było szczere - ostudziły na moment ten gniew. Pierwsze spotkanie. Wdzięczność na bankiecie. Idealnie obsadzone role - Cornelius Sallow, rycerz w złotej zbroi i jego nadobna przyszła narzeczona. Nie, nie, nie - nie chciał na to patrzeć, nie chciał tego wspominać, choć z pewną satysfakcją wykradł dla siebie trochę jej uczuć. Aby podtrzymać legilimencję, potrzebował przecież swojego paliwa, swojego gniewu. Potrzebował odpowiedzi, a nie nostalgii. Ciekawość popchnęła go dalej. A gniew zmienił się w bezbrzeżne obrzydzenie. Był przecież teraz Deirdre, wcielił się w jej wspomnienia, poczuł dłoń Blacka na swojej dłoni, gorący oddech na swoim karku. A zarazem wciąż był sobą, pożądającym własnej (eks)narzeczonej - dlatego doskonale wiedział (a przynajmniej tak myślał), jak patrzył na nią Black i co roiło się w jego głowie. Czyli romans, romans, romans, nie z byle kim, z arystokratą. Oczywiście, była
Miała - mieli obydwoje, bo przecież gdyby miał szansę ochłonąć to nie chciałby jej skrzywdzić - szczęście. Zanim trafił na więcej, zdołała wybudzić się z pośpiesznie rzuconej Drętwoty, zrywając ich więź.
Cornelius złapał łapczywie oddech, powracając ze zdumieniem do własnego salonu. Momentalnie odszukał wzrokiem Deirdre, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, że właśnie mu się wywinęła. Ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę i w jego wzroku i wykrzywionej wściekłością twarzy mogła zobaczyć coś nowego.
Ogień.
Wyglądał jak człowiek, który mógłby - i chciałby - ją teraz zabić. Pytanie tylko, czy dźgałby ją kuchennym nożem w namiętnym afekcie, czy też znęcałby się nad nią powoli. Sam nie wiedział, nigdy nikogo nie zabił.
Mgnienie sekundy, kolejny oddech. Rysy twarzy nadal były ostre, ale Sallow wyglądał już mniej dziko, bo oto do jego umysłu powróciły wreszcie resztki zdrowego rozsądku, przypominając mu o konsekwencjach.
Konsekwencjach za zepsucie zabawki pieprzonego lorda.
Roześmiał się histerycznie.
-Wymienić polityka na lorda? Lepszy model? Kurwa, Deirdre, sam nie wiem czy jesteś aż tak durna czy aż tak błyskotliwa. - wyrwało mu się, choć znany jej Cornelius nigdy nie przeklinał, a w głosie nadal tańczyła histeria, bo naprawdę nie wiedział. W głębi serca miał nadzieję, że Black pobawi się Deirdre i wyrzuci na śmietnik, jak zepsutą marionetkę. Umysł podpowiadał mu jednak, że mądra kobieta byłaby w stanie wyciągnąć z tej znajomości o wiele więcej niż z narzeczeństwa ze zwykłym Sallowem. Duma bolała, serce - jeszcze bardziej. Bardziej niż po porzuceniu własnego dziecka, bo do tego zdążył się przecież przygotować. Deirdre kochał bardziej, czyściej, dojrzalej (sic!), ale jeśli tak właśnie wyglądała miłość, to chyba nie chciał jej znać.
Przez gęstą mgłę gniewu zdołał dostrzec jej gest.
-Ani się waż! - syknął, ostrzegawczo spoglądając na prawą dłoń Deirdre. Najchętniej uderzyłby ją teraz w twarz i tłukł dalej, ale to nie było w jego stylu, nie miał nawet pewnej dłoni. Chciał, by czuła to, co on, ale to nie był ból, to był...
-Timoria. - warknął, bo skoro najwyraźniej się go nie bała, skoro nazywała go tchórzem, skoro nie był pieprzonym lordem Blackiem to chciał wymusić strach magią, przynajmniej na chwilę.
Chciał, by zapamiętała jego kolejne słowa właśnie jako przesiąknięte strachem.
-Masz pięć minut na podjęcie decyzji. - zadecydował, zaskakująco logicznie, zaskakująco lodowato. -Możesz zostać i zapomnimy o tym. - dosłownie, ona zapomni. O legilimencji, nie będzie przecież cierniem na ich związku. Oblivate samo cisnęło się na usta. -Albo - spakuj się, znikaj, i gdy za miesiąc wyrzuci cię na bruk jak niechcianą lalkę, nie czołgaj się z powrotem do mnie. Wiesz, że nie mogę się mu sprzeciwić, ale wiedz też, że n i g d y ci nie pomogę - i że zrobię wszystko co mogę, byś nie znalazła pracy w dyplomacji gdy twój nowy kochanek się tobą znudzi.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie sądziła, że ośmieli się skierować różdżkę przeciwko niej. Znała go, znała jego motywacje, słabości, poglądy; ceniła za wiedzę i doświadczenie, lecz także za to, że gwarantował całkowite bezpieczeństwo. Był niewzruszoną opoką, przyjazną przystanią, kimś, przy kim mogła czuć się komfortowo. Wierzyła, że szalone lata ma już za sobą - szczerze współczuła rówieśniczkom, które zamartwiały się o wierność swych narzeczonych albo narzekały na przesadne oddanie pracy, ewentualnie na unikanie odpowiedzialności. Deirdre trafiła doskonale, tak twierdzili wszyscy: przyjaciele, znajomi, nawet wymagający rodzice, uznawali zaręczyny z Sallowem za wstęp do dostatniego, szczęśliwego życia. Z czarodziejem mającym już ugruntowaną pozycję, gotowym do założenia rodziny, planującym rzetelnie swą przyszłość, a co dla samej Dei najważniejsze: dzielącym wartości bliskie również jej sercu, a raczej rozumowi. Szanował ją, hołubił, respektował granice, które narzucała - choć nie na tyle, by nie zmanipulować jej do dzielenia łoża przed zaślubinami - dał jej dom, drogi pierścionek i pewność, że nigdy jej nie skrzywdzi.
Do czasu. Do teraz, gdy klęczała na podłodze, oddychając ciężko, jakby właśnie wynurzyła się z toni, chwytając pierwszy haust powietrza niedoszłej topielicy. Mdłości ściskały gardło, serce opadło do żołądka, na skroń wystąpił zimny pot. Bolało. Nie sądziła, że tak bardzo; jak przez mgłę pamiętała tamtejsze popołudnie, gdy na jej oczach próbował wyrwać z pokojówki kłamstwo - eufemizm, tak naprawdę torturował biedną, młodą dziewczynę na jej oczach, a ona...A ona z całych sił powstrzymywała wymioty, przerażona tym, co widziała. Wyparła to jednak z pamięci, uznała to za jeden, nic nie znaczący wybryk, ot, pechowe wydarzenie, niewarte zachowania w umyśle. Dalej naiwnie sądziła więc, że to ostatnie pożegnanie przebiegnie w najbardziej spokojny ze sposobów, że Cornelius podwinie pod siebie ogon, że da jej odejść, ba, że może podzieli się z nią na koniec jakąś uprzejmością, że przyzna jej rację: na pewno zaś nie spodziewała się ataku. Podstępnego, tchórzliwego, różdżki skierowanej w plecy, a magię - w sam środek jej jestestwa.
Wzięła kolejny głęboki, łapczywy oddech, pochylając się jeszcze bardziej do przodu, w stronę dywanu, a drżące dłonie dotknęły skroni. Czaszka pękała - oby tylko w przenośni - od rwącego bólu, roznoszącego się echem po kościach, wibrującego nawet w paliczkach i piszczelach, razem z jego głuchym śmiechem oraz soczystym przekleństwem.
- Zamknij się. Zamilcz - wychrypiała, chcąc brzmieć majestatycznie, ostro, brutalnie, ale zamiast tego z jej ust wydarł się poszarpany słabości ton. - Nic mnie z nim nie łączy, głupcze - wyrzuciła jeszcze z siebie, próbując powstać z klęczek, wyrównać pion poturbowanego psychicznie ciała. Nie zamierzała się przed nim tłumaczyć, próbować przekonywać, że między nią a Blackiem nie doszło do niczego więcej. Może mogłaby, może chciałaby, ale nie po tym akcie brutalnej agresji, jakiej się dopuścił. - Nie masz prawa mi rozkazywać, tchórzu - odwarknęła, spoglądając na niego nagle z dołu, ostro, z lodowatą trzeźwością, mimo paniki i cierpienia. Nigdy nie zwracała się do niego w ten sposób - z wzajemnością - szanowali się, kochali, szczerze, pięknie i głupio, lecz cała ta wspaniała, moralna podstawa sypała się właśnie z proch. Jeśli się wahała, jeśli cierpiała, jeśli odczuwała jakiekolwiek wątpliwości, to w chwili, w której Cornelius ponownie uniósł różdżkę, by miotnąć w nią zaklęciem, wszystkie te mgliste znaki zapytania rozprysnęły się w drobny mak. Promień Timorii minął unikającą zaklęcia Deirdre o zaledwie cal. Przeturlała się na bok, wściekła i zszokowana, a mieszanka tych wybuchowych emocji pozwoliła stanąć jej na równe nogi. Zerwała się z ziemi raczej szybko niż zwinnie, wbijając ostre, miażdżące wręcz spojrzenie w równie poruszonego Sallowa. Śmiał się. Warczał. Próbował ją poniżyć. A co najgorsze, zaatakował ją bez ostrzeżenia, plugawie, dwukrotnie, przekreślając tym samym jakiekolwiek szanse na porozumienie.
- Pięć minut? Wystarczy mi ułamek sekundy. Nie chcę cię znać, nie chcę marnować nawet minuty na spędzenie jej z tobą. Wywołujesz u mnie mdłości. Jesteś żałosny i słaby - cedziła, słowo po słowie, werbalny cios po werbalnym ciosie, podchodząc do niego, odważnie. Nie była nim, nie zamierzała atakować go od tyłu. Wzbudził w niej furię, to musiała mu oddać; wypchnął ją za krawędź dobrego wychowania, odebrał oręż niewzruszonego spokoju - lecz jak miała inaczej zareagować na to, co uczynił, gwałcąc jej umysł, panosząc się we wspomnieniach, ingerując w coś, co było tylko jej? - Nie potrzebuję twojej pomocy, tchórzu. Nie potrzebuję od ciebie niczego. I nigdy nie będę - wysyczała, stając naprzeciwko Sallowa, by z całej siły pchnąć go dłonią w klatkę piersiową. Mimo wszystko, była od niego słabsza, wątpiła, by przyniosło to fizyczny efekt, ale musiała choć w ten sposób dać ujście wściekłości, którą czuła chyba pierwszy raz w życiu. Nikt inny jej nie zaatakował, nikt inny nie poniżył, nikt inny nie sugerował, że zdradziła. - Gdy się następnym razem spotkamy, będę kimś wielkim. A ty - niczym, byle robakiem, którego zniszczę jednym gestem. Wiesz, że to prawda. Wiesz, że jestem zdeterminowana i zrobię wszystko, by osiągnąć swój cel - syczała dalej, roztrzęsiona propozycją rzuconą przez Corneliusa. Mimo wszystko, mimo furii i bólu, mimo szoku i poczucia zdrady: przez sekundę się zawahała. Czy mogła wrócić do bezpiecznego, nudnego życia? Do przebywania w cieniu Corneliusa? Do rodzenia mu dzieci, do chwiania się na średnim szczeblu ministerialnej kariery? Nie; nie mogła i nie chciała. Sięgnie po wielkość, zdobędzie coś, co wydawało się teraz niemożliwe, podąży ścieżką wytyczoną przez wiekowego arystokratę, nie chcącego od niej w zamian nic, poza bystrym umysłem - a przynajmniej tak się jej naiwnie wydawało. - Powodzenia w tchórzliwym wciskaniu różdżki w plecy innej naiwnej czarownicy. Ale ona też cię w końcu przejrzy. Przejrzy i zobaczy, że tak naprawdę jesteś tylko oślizgłym tchórzem - wyartykułowała, nie mogąc się powstrzymać przed równie żałosną zagrywką: splunęła mu w twarz. Całą żółcią, całym szokiem, całym napędzającym ją lękiem. Nigdy wcześniej nie czuła się bezpośrednio zagrożona, nigdy nie była celem ataku, nigdy też nie zranił ją ktoś, kogo kochała. Szczerze. Całą sobą.
Zostawiała to uczucie jednak za sobą, tak, jak zostawiała jego, rzucając mu ostatnie wrogie, pełne ognia spojrzenie, zanim odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom, wzburzona i wściekła, z pierścionkiem zaręczynowym wciśniętym do kieszeni sukni, pewna, że nie wróci już po swoje rzeczy. Nie chciała przebywać w tym domu - ich domu, jej domu - nawet sekundy dłużej.
Do czasu. Do teraz, gdy klęczała na podłodze, oddychając ciężko, jakby właśnie wynurzyła się z toni, chwytając pierwszy haust powietrza niedoszłej topielicy. Mdłości ściskały gardło, serce opadło do żołądka, na skroń wystąpił zimny pot. Bolało. Nie sądziła, że tak bardzo; jak przez mgłę pamiętała tamtejsze popołudnie, gdy na jej oczach próbował wyrwać z pokojówki kłamstwo - eufemizm, tak naprawdę torturował biedną, młodą dziewczynę na jej oczach, a ona...A ona z całych sił powstrzymywała wymioty, przerażona tym, co widziała. Wyparła to jednak z pamięci, uznała to za jeden, nic nie znaczący wybryk, ot, pechowe wydarzenie, niewarte zachowania w umyśle. Dalej naiwnie sądziła więc, że to ostatnie pożegnanie przebiegnie w najbardziej spokojny ze sposobów, że Cornelius podwinie pod siebie ogon, że da jej odejść, ba, że może podzieli się z nią na koniec jakąś uprzejmością, że przyzna jej rację: na pewno zaś nie spodziewała się ataku. Podstępnego, tchórzliwego, różdżki skierowanej w plecy, a magię - w sam środek jej jestestwa.
Wzięła kolejny głęboki, łapczywy oddech, pochylając się jeszcze bardziej do przodu, w stronę dywanu, a drżące dłonie dotknęły skroni. Czaszka pękała - oby tylko w przenośni - od rwącego bólu, roznoszącego się echem po kościach, wibrującego nawet w paliczkach i piszczelach, razem z jego głuchym śmiechem oraz soczystym przekleństwem.
- Zamknij się. Zamilcz - wychrypiała, chcąc brzmieć majestatycznie, ostro, brutalnie, ale zamiast tego z jej ust wydarł się poszarpany słabości ton. - Nic mnie z nim nie łączy, głupcze - wyrzuciła jeszcze z siebie, próbując powstać z klęczek, wyrównać pion poturbowanego psychicznie ciała. Nie zamierzała się przed nim tłumaczyć, próbować przekonywać, że między nią a Blackiem nie doszło do niczego więcej. Może mogłaby, może chciałaby, ale nie po tym akcie brutalnej agresji, jakiej się dopuścił. - Nie masz prawa mi rozkazywać, tchórzu - odwarknęła, spoglądając na niego nagle z dołu, ostro, z lodowatą trzeźwością, mimo paniki i cierpienia. Nigdy nie zwracała się do niego w ten sposób - z wzajemnością - szanowali się, kochali, szczerze, pięknie i głupio, lecz cała ta wspaniała, moralna podstawa sypała się właśnie z proch. Jeśli się wahała, jeśli cierpiała, jeśli odczuwała jakiekolwiek wątpliwości, to w chwili, w której Cornelius ponownie uniósł różdżkę, by miotnąć w nią zaklęciem, wszystkie te mgliste znaki zapytania rozprysnęły się w drobny mak. Promień Timorii minął unikającą zaklęcia Deirdre o zaledwie cal. Przeturlała się na bok, wściekła i zszokowana, a mieszanka tych wybuchowych emocji pozwoliła stanąć jej na równe nogi. Zerwała się z ziemi raczej szybko niż zwinnie, wbijając ostre, miażdżące wręcz spojrzenie w równie poruszonego Sallowa. Śmiał się. Warczał. Próbował ją poniżyć. A co najgorsze, zaatakował ją bez ostrzeżenia, plugawie, dwukrotnie, przekreślając tym samym jakiekolwiek szanse na porozumienie.
- Pięć minut? Wystarczy mi ułamek sekundy. Nie chcę cię znać, nie chcę marnować nawet minuty na spędzenie jej z tobą. Wywołujesz u mnie mdłości. Jesteś żałosny i słaby - cedziła, słowo po słowie, werbalny cios po werbalnym ciosie, podchodząc do niego, odważnie. Nie była nim, nie zamierzała atakować go od tyłu. Wzbudził w niej furię, to musiała mu oddać; wypchnął ją za krawędź dobrego wychowania, odebrał oręż niewzruszonego spokoju - lecz jak miała inaczej zareagować na to, co uczynił, gwałcąc jej umysł, panosząc się we wspomnieniach, ingerując w coś, co było tylko jej? - Nie potrzebuję twojej pomocy, tchórzu. Nie potrzebuję od ciebie niczego. I nigdy nie będę - wysyczała, stając naprzeciwko Sallowa, by z całej siły pchnąć go dłonią w klatkę piersiową. Mimo wszystko, była od niego słabsza, wątpiła, by przyniosło to fizyczny efekt, ale musiała choć w ten sposób dać ujście wściekłości, którą czuła chyba pierwszy raz w życiu. Nikt inny jej nie zaatakował, nikt inny nie poniżył, nikt inny nie sugerował, że zdradziła. - Gdy się następnym razem spotkamy, będę kimś wielkim. A ty - niczym, byle robakiem, którego zniszczę jednym gestem. Wiesz, że to prawda. Wiesz, że jestem zdeterminowana i zrobię wszystko, by osiągnąć swój cel - syczała dalej, roztrzęsiona propozycją rzuconą przez Corneliusa. Mimo wszystko, mimo furii i bólu, mimo szoku i poczucia zdrady: przez sekundę się zawahała. Czy mogła wrócić do bezpiecznego, nudnego życia? Do przebywania w cieniu Corneliusa? Do rodzenia mu dzieci, do chwiania się na średnim szczeblu ministerialnej kariery? Nie; nie mogła i nie chciała. Sięgnie po wielkość, zdobędzie coś, co wydawało się teraz niemożliwe, podąży ścieżką wytyczoną przez wiekowego arystokratę, nie chcącego od niej w zamian nic, poza bystrym umysłem - a przynajmniej tak się jej naiwnie wydawało. - Powodzenia w tchórzliwym wciskaniu różdżki w plecy innej naiwnej czarownicy. Ale ona też cię w końcu przejrzy. Przejrzy i zobaczy, że tak naprawdę jesteś tylko oślizgłym tchórzem - wyartykułowała, nie mogąc się powstrzymać przed równie żałosną zagrywką: splunęła mu w twarz. Całą żółcią, całym szokiem, całym napędzającym ją lękiem. Nigdy wcześniej nie czuła się bezpośrednio zagrożona, nigdy nie była celem ataku, nigdy też nie zranił ją ktoś, kogo kochała. Szczerze. Całą sobą.
Zostawiała to uczucie jednak za sobą, tak, jak zostawiała jego, rzucając mu ostatnie wrogie, pełne ognia spojrzenie, zanim odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom, wzburzona i wściekła, z pierścionkiem zaręczynowym wciśniętym do kieszeni sukni, pewna, że nie wróci już po swoje rzeczy. Nie chciała przebywać w tym domu - ich domu, jej domu - nawet sekundy dłużej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
-Nic cię z nim nie łączy?! - teraz to on podniósł głos, nigdy nie podnosił głosu, tym bardziej na nią. Dzisiaj tracił jednak wszelkie hamulce - zarówno w ich relacji, jak i te, które przed laty narzucił sam sobie.
Trzymaj głowę wysoko, Corneliusie, nie daj nikomu poznać swoich prawdziwych myśli ani emocji, uśmiechaj się uprzejmie, przemawiaj łagodnie i czekaj, czekaj na dogodną okazję, jak drapieżnik, jak polityk. Takiego podejścia się nauczył, takie lekcje przyswoił od ojca, tak próbował żyć. Dzisiaj łudził się, że i tak poczekał na dogodną okazję - bo czekał niecierpliwie, przez te kilkadziesiąt sekund jakie zajęło mu przejście zza stołu za jej plecy. Tak naprawdę było to jednak pyrrusowe zwycięstwo - wtargnął do jej głowy, ale zobaczył za mało, a zarazem pozbył się zbroi chroniącej własne emocje i odsłonił przed Deirdre za dużo.
Teraz widziała już, kim był i jaki był. Okrutny, zaborczy, mściwy - i, co najgorsze, wyraźnie złamany jej zdradą.
Wygiął pogardliwie wargi, z trudem panując nad sobą.
-Przecież widziałem. Czułem, jak cię dotyka. A jeśli jeszcze nie zostałaś jego kochanką to - jak myślisz, do czego to dąży, jak to się skończy, czego on od Ciebie chce? - wyrzucił jej z gniewem, choć gdzieś pod gorącą złością pobrzmiewała szczera troska. Naprawdę, Deirdre, jesteś tak naiwna? -Tyle, że on nie da ci pierścionka. - skonkludował gorzko, żałośnie. Z trudem przekonała do siebie jego rodziców, czy tak uderzyło jej to do głowy, że uwierzyła w kłamstwa lorda i postanowiła zgrywać damę?!
Zaatakował, znowu, bo agresja była dobrym ujściem dla bólu. Nazwała go tchórzem, niech sama poczuje strach. Uniknęła jednak jego zaklęcia, zerwała się na nogi i...
...zerwała szansę na pojednanie, momentalnie odrzuciła ultimatum, które jej postawił.
Chyba się tego spodziewał, ale jakaś jego część nadal próbowała się łudzić, że wszystko będzie w porządku, że Deirdre zostanie, że sam jakoś to naprawi. Magią, jeśli zajdzie potrzeba.
Teraz zakończyła już wszystkie złudzenia.
Zacisnął usta w wąziutką kreskę, pozwalając jej na litanię gniewnych gróźb, na wyzwiska i żądzę zemsty.
W głębi serca wiedział, że zasłużył. Że cokolwiek powie, będzie tylko gorzej. Nie uśmierzy jej wściekłości, a siebie skompromituje bardziej. Zaciskał palce na różdżce tak mocno, aż pobielały, walcząc z pokusą rzucenia na Deirdre Oblivate i wymazania przyczyny jej gniewu, ale po chwili wewnętrznej walki postanowił inaczej.
Niech wie. Niech wie, do czego jestem zdolny. Niech wie, że wtargnąłem do jej umysłu, niech żyje z tą świadomością. - postanowił wymierzyć jej karę, chyba nie dowierzając w jej ciskane w furii groźby. Była zdolna i ambitna, nie wątpił w to - ale wątpił, by to na nim skupiła swoją energię i zdolności, gdy już Black się nią znudzi i zostanie zupełnie sama, ze zbrukaną reputacją, bez sprzymierzeńców.
-Wynoś się. Rzeczy odeślę przez kuriera. - wyszeptał więc, pozwalając jej odejść i powoli rozumiejąc, że już nigdy nie będzie w jej życiu nikim ważnym. Ani jako narzeczony, ani pewnie nawet jako wróg.
Miał nadzieję, że głowa boli ją teraz przynajmniej choć odrobinę równie mocno, jak jego bolą zraniona duma... i złamane serce.
/zt x 2
Trzymaj głowę wysoko, Corneliusie, nie daj nikomu poznać swoich prawdziwych myśli ani emocji, uśmiechaj się uprzejmie, przemawiaj łagodnie i czekaj, czekaj na dogodną okazję, jak drapieżnik, jak polityk. Takiego podejścia się nauczył, takie lekcje przyswoił od ojca, tak próbował żyć. Dzisiaj łudził się, że i tak poczekał na dogodną okazję - bo czekał niecierpliwie, przez te kilkadziesiąt sekund jakie zajęło mu przejście zza stołu za jej plecy. Tak naprawdę było to jednak pyrrusowe zwycięstwo - wtargnął do jej głowy, ale zobaczył za mało, a zarazem pozbył się zbroi chroniącej własne emocje i odsłonił przed Deirdre za dużo.
Teraz widziała już, kim był i jaki był. Okrutny, zaborczy, mściwy - i, co najgorsze, wyraźnie złamany jej zdradą.
Wygiął pogardliwie wargi, z trudem panując nad sobą.
-Przecież widziałem. Czułem, jak cię dotyka. A jeśli jeszcze nie zostałaś jego kochanką to - jak myślisz, do czego to dąży, jak to się skończy, czego on od Ciebie chce? - wyrzucił jej z gniewem, choć gdzieś pod gorącą złością pobrzmiewała szczera troska. Naprawdę, Deirdre, jesteś tak naiwna? -Tyle, że on nie da ci pierścionka. - skonkludował gorzko, żałośnie. Z trudem przekonała do siebie jego rodziców, czy tak uderzyło jej to do głowy, że uwierzyła w kłamstwa lorda i postanowiła zgrywać damę?!
Zaatakował, znowu, bo agresja była dobrym ujściem dla bólu. Nazwała go tchórzem, niech sama poczuje strach. Uniknęła jednak jego zaklęcia, zerwała się na nogi i...
...zerwała szansę na pojednanie, momentalnie odrzuciła ultimatum, które jej postawił.
Chyba się tego spodziewał, ale jakaś jego część nadal próbowała się łudzić, że wszystko będzie w porządku, że Deirdre zostanie, że sam jakoś to naprawi. Magią, jeśli zajdzie potrzeba.
Teraz zakończyła już wszystkie złudzenia.
Zacisnął usta w wąziutką kreskę, pozwalając jej na litanię gniewnych gróźb, na wyzwiska i żądzę zemsty.
W głębi serca wiedział, że zasłużył. Że cokolwiek powie, będzie tylko gorzej. Nie uśmierzy jej wściekłości, a siebie skompromituje bardziej. Zaciskał palce na różdżce tak mocno, aż pobielały, walcząc z pokusą rzucenia na Deirdre Oblivate i wymazania przyczyny jej gniewu, ale po chwili wewnętrznej walki postanowił inaczej.
Niech wie. Niech wie, do czego jestem zdolny. Niech wie, że wtargnąłem do jej umysłu, niech żyje z tą świadomością. - postanowił wymierzyć jej karę, chyba nie dowierzając w jej ciskane w furii groźby. Była zdolna i ambitna, nie wątpił w to - ale wątpił, by to na nim skupiła swoją energię i zdolności, gdy już Black się nią znudzi i zostanie zupełnie sama, ze zbrukaną reputacją, bez sprzymierzeńców.
-Wynoś się. Rzeczy odeślę przez kuriera. - wyszeptał więc, pozwalając jej odejść i powoli rozumiejąc, że już nigdy nie będzie w jej życiu nikim ważnym. Ani jako narzeczony, ani pewnie nawet jako wróg.
Miał nadzieję, że głowa boli ją teraz przynajmniej choć odrobinę równie mocno, jak jego bolą zraniona duma... i złamane serce.
/zt x 2
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
it's time to say goodbye
Szybka odpowiedź