Isolde Bulstrode
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachecka
Status majątkowy: bogata
Zawód: Stażystka na oddziale magiipsychiatrii w szpitalu św Munga
Wzrost: 152 cm
Waga: 49 kg
Kolor włosów: ciemny brąz wpadający w czerń
Kolor oczu: ciemny
Znaki szczególne: niezdrowo i przeraźliwie blada cera, ogromne oczy, zawsze karmazynowe usta.
12 cali, giętka, magnolia, włos centaura
Ravenclaw
Ryś
Topielica
Lawenda, eukaliptus, świeży atrament
Ogromny gabinet, w nim machoniowe biurko, na nim złota tabliczka z napisem Isolde Bulstrode, ordynator oddziału magiipsychiatrii
Filozofia buddyjska, psychologia i psychiatria, zagłębianie się w sekrety ludzkiego umysłu. Dziewiętnastowieczna literatura brytyjska. Zbieram wszelakie wydania Jane Eyre Ch. Brönte i czytam każdej gwiazdki.
Osy z Wimbourne
Szachy czarodziejów, co najwyżej
Satie, Stravinsky oraz brat
Taylor Lashae
Czy pamiętasz swoją ulubioną kołysankę z dzieciństwa? Melodię kojarzącą się z bezpieczeństwem, tę, którą mruczała ci do ucha mamka gdy leżałeś na jej kolanach czując, jak robi się coraz cieplej i cieplej, a twoje powieki coraz cięższe i cięższe… Czy pamiętasz to uczucie spokoju wypełniające całe ciało, pewność, że teraz już nic złego cię nie spotka? Wszystkie potwory ucichły, całe zło świata rozpływało się gdzieś pod naporem słodkich słów, śpij kochanie, śpij.
Ja nie pamiętam.
Ja słyszałam zawsze – Isoldo, otwórz oczy, Isoldo, nie zasypiaj. Jeszcze nie teraz, poczekaj, wytrzymaj. Kiedy byłam młodsza mojego oddechu pilnowało całe stado guwernantek. W dzień i w nocy, pod żadnym pozorem nie opuszczające mojego boku, nawet na minutę. Nie wolno było im nawet mrugnąć, spuścić mnie z oczu na sekundę, bo ta sekunda mogła zaważyć o wszystkim. Właśnie w tej sekundzie mogłabym zapomnieć o oddechu.
Zasypianie to walka – walka z samą sobą by nie odpłynąć za bardzo, by nie poddać się ramionom Morfeusza, nie zanurzyć się w nich zbyt mocno, nie wtulić w jego ciepłe ciało, nie zamknąć powiek, już na zawsze. Zasypianie to loteria – nigdy nie wiem czy uda mi się otworzyć oczy. Czy mojemu ciału po raz kolejny uda się obudzić na czas, czy mięśnie zareagują gwałtownymi skurczami na brak oddechu, czy ból w klatce piersiowej będzie na tyle silny by wyrwać mnie ze snu? Czy może tym razem po prostu zasnę? Już na dobre?
Nie sypiam wiele. Nie sypiam prawie wcale, mamiąc ciało kofeiną, zimnymi prysznicami, szybkimi drzemkami przy niewygodnym, szpitalnym stole, nie tęsknię za snem. To co innym kojarzy się ze słodką ucieczką od rzeczywistości, mnie przypomina humorzastego bożka. A dokładniej – boginkę. Ondynę, wodną nimfę. Pokochała człowieka. Człowiek zdradził ją z inną. To typowa cecha ludzka, nie tylko męska, podatność pokusom, nie powinna oceniać go aż tak surowo. Powiedz to jednak wzgardzonej kobiecie, nie istnieje nic bardziej przerażającego. Już zawsze będziesz musiał pamiętać o oddechu, tak mu powiedziała. Setki lat później ja też muszę. Ciężko jest pamiętać o czymkolwiek we śnie.
Śnię zatem rzadko. Nie podzielę się przy kawie pasjonującą historią o tym co przydarzyło mi się tej nocy w sennych imaginacjach, jakie odwiedziłam światy, do jakich króliczych dziur wpadłam. Z rumieńcami na policzkach nie wyznam bliskiej przyjaciółce szczegółów pikantnego, fantazyjnego romansu ani nie przewidzę przyszłości z nocnych wizji. Ze szklanej kuli też nie, może przez sceptyczne podejście do wróżbiarstwa. Czasami tylko spadam w dół. Chyba każdemu zdarzył się podobny koszmar. Lecisz w ciemność, nic nie możesz z tym zrobić, nic nie poradzisz. Jest wiele boleśniejszych rodzajów śmierci, wiele dłuższych, spadanie wydaje mi się jednak najbardziej przerażającym. Nie możesz zrobić niczego prócz odliczania czasu do upadku. Pięć, cztery, trzy, dwa…
Boje się wysokości. Boję się też topielic – może dlatego, że będąc małą dziewczynką znalazłam jedną w rzece płynącej niedaleko rodzinnej posiadłości. Jej usta zsiniałe, włosy przyklejone do spuchniętej twarzy, na rozlazłym ciele poszarpana biała suknia. Za moimi plecami szepty stada guwernantek, to ona, ta wzgardzona panna młoda, rzuciła się z mostu, zostawiona pod ołtarzem. Do dzisiaj zdarza mi się widzieć jej nieruchome, przekrwione spojrzenie. Do dzisiaj wyobrażam sobie jak swobodnie spadała w dół, jak jej ciało walczyło o oddech. To boli. Tego akurat nie muszę sobie wyobrażać, znam ten ból. Paląca klatka piersiowa, ciśnienie rozsadzające czaszkę. Ale w tym przypadku to walka nie o zaczerpnięcie oddechu – a wytrzymanie z zamkniętymi ustami jeszcze chwilę. W końcu ustępujesz. Woda wlewa się do gardła, wypełnia całe ciało. Ból znika. Nie czujesz już nic. Tylko spokój.
Jeden. Budzę się zlana potem, z trudem łykam powietrze haustami, krztuszę się, do oczu napływają mi łzy. Nie wyglądam wtedy ani pięknie, ani potężnie, nie lubię świadków podobnych zdarzeń. Nie lubię być zależna. Nie lubię być niczego dłużna. Potrafię więc sama – usiąść, pomimo mroczków przed oczyma, uspokoić pędzące serce, odzyskać oddech.
A potem nachylić się nad misą parujących ziół i po raz kolejny odetchnąć pełną piersią. Chociaż na chwilę.
Lata czterdzieste zmieniły oblicze całego świata, nawet arystokracji. Tej Arystokracji, tych niepodatnych na żadne rewolucje, tych konserwatywnych, tych kurczowo trzymających się reguł ustalonych przed setkami lat. Czy ktokolwiek wyobraża sobie moją matkę pracującą? A moją babkę? Jeszcze piętnaście lat temu największą ambicją kobiety było najdorodniejsze dziecko. Nasza rola ograniczała się do dbania o przedłużenie rodu. Mogłyśmy być szyjami, nigdy głowami. Mogłyśmy wydawać przyjęcia, nie zarabiać własnych pieniędzy. Zdarzały się owszem, rebeliantki, osobniczki na tyle silne by wejść na męskie salony i na równi pić z szkocką z lordami. To były jednostki. Wyjątki potwierdzające regułę. Schemat był prosty. Słodkie czasy dzieciństwa. Nauka manier, języków obcych, śpiewu, tańca, gry na instrumentach. Długie spacery, czytanie powieści. Potem szkoła, może Beauxbatons zamiast Hogwartu? Poszukiwanie odpowiedniego kandydata do ręki rozpoczęte gdy jeszcze chodziło się w pieluszkach. Potem ślub. I dzieci. Brylowanie na salonach. Zachwycanie. Zapieranie tchu. To rola kobiety.
Sama potrafię mówić po francusku i rosyjsku, od dziecka gram na pianinie oraz harfie, szydełkuje, maluję, rozróżniam nóż od ryby od tego do mięsa, nigdy nie popełniam gaf podczas przyjęć. Jedynie nie tańczę – nie z takim zdrowiem. Taniec jest zbyt emocjonujący, zbyt podniecający, w końcu od zawsze służył do zalotów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, oficjalnie, była to jedyna możliwość kontaktu fizycznego między młodymi ludźmi. Przez taniec rodziła się namiętność – a mnie z namiętnością nie po drodze, jeszcze skradnie oddech. Chodziłam do Hogwartu, bo był bliższy domu, bo stamtąd zawsze można było mnie zabrać gdy duszności nabierały na sile. Poza tym, i tak nie mogłabym tańczyć we Francji. Więzy krwi mają dla mnie największą wartość. Rodzina ponad wszystkim – nie jestem rebeliantem, nie jestem buntownikiem bez powodu. Nie chcę zmieniać obowiązujących statusów quo, nie będę na przedzie biec na barykady. To nie znaczy, że nie lubię korzystać ze swojej niezależności. Mam dwadzieścia trzy lata, całe życie przede mną. Mówią czasem, że jestem za młoda, ja czuje się jakbym przeżyła już sto lat. Buduje coś swojego – karierę. Spędzam długie godziny w świętym Mungu zagłębiając się w tajemnice ludzkiej psychiki. Zarabiam własne pieniądze, być może niewielkie, ale nie mam wygórowanych potrzeb. Wole swoje małe mieszkanie od rozległych korytarzy rodzinnej rezydencji. Nie znaczy to, że nie brakuje mi Dziadka Dagoneta. Lubię z nim rozmawiać kiedy uciekam przed snem. Cały dwór pogrążony jest w ciszy, jesteśmy tylko we dwoje, tylko ja i on. Uwielbiam słuchać jego opowieści, zagłębiać się w historię rodziny. Czasem chadzamy do biblioteki – wtedy pokazuje mi księgi, których sama bym nie zauważyła. Większość z nich obruszyłaby przyzwoitego czarodzieja. Mają nie tylko czarne okładki. Ja jednak zawsze lubiłam wychodzić poza granice, naginać je, ugniatać, dostosowywać do własnych wymagań. Mój kręgosłup moralny nie jest skostniały, prosty. Nie trzymam się sztywno etycznych kodeksów. Mam swój własny, wygodny dla mnie, gdzie moja rodzina jest na pierwszym miejscu. A własna niezależność na drugim.
Czasem słyszę pojękiwania, że coraz bliżej mi do wieku starej panny, że mając dwadzieścia trzy lata matka już od czterech była mężatką, a w rękach kołysała małego Parysa. Pojawiam się na wszystkich bankietach i dygam przed każdym z przedstawionych mężczyzn. Wymieniam sztywne uprzejmości. Czasem silę się na uśmiech. Ale nie zgadzam się na chłodne aranżacje i kalkulacje. Nie jestem idealistką wierzącą w wielką miłość, po prostu czekam na najlepszy układ. Gdzie obydwoje będziemy partnerami. Nie chcę dać się zamknąć w sztywnych ramach małżeństwa, wejść w złotą klatkę.
Odkąd pamiętam nie lubiłam granic. Moje ciało nadaje mi wystarczająco dużo ograniczeń by zgadzać się na te od świata zewnętrznego. Jest tyle rzeczy o których muszę pamiętać. Uporządkowałam swoje życie w ciąg codziennych rytuałów. Tak jest prościej panować nad oddechem. Organizacja ogranicza niespodzianki do minimum. Czasem zdarzają się wstrząsy. Rzeczy, których nie mogłam przewidzieć. Jednak dzięki dekadom praktyki szybko odzyskuję spokój. Sama nie wiem czy kiedykolwiek byłam dzieckiem – na pewno nie takim jakie spotyka się na co dzień. Nie bawiłam się z rówieśnikami. Nie biegałam po parku łapiąc motyle. Nie wspinałam się na drzewa. Ba, nawet nie lubiłam się bawić lalkami, chociaż w tym przypadku ciężko o ryzyko nadmiernego entuzjazmu i utraty tchu. Najbardziej lubiłam – nie wiem dlaczego, ale to słynna rodzinna anegdota – siedzieć nieruchomo i obserwować ludzi kręcących się po domu. Największą frajdę sprawiało mi obserwowanie przyjęć. Ojciec powtarza, że właśnie przez to mam tak ogromne oczy. Nic nie ujdzie mojej uwadze. I niczego nie zapominam. Jak to mawiają? Pamięć słonia. To czasem bardzo niezręczne. W rozmowie z kimś niewidzianym od lat przytaczam szczegóły napomknięto przy przypadkowych konwersacjach, co od razu wywołuje pełne napięcia milczenie i dziwne spojrzenia. Chociaż – mam jeszcze inny, gorszy zwyczaj. Łatwo przychodzi mi wyciąganie wniosków. Potrafię łączyć ze sobą fakty, analizować informacje i dedukować z nich kolejne szczegóły. I nawet kiedy większość przemyśleń zostawiam dla siebie, zdarza mi się skomentować coś o czym teoretycznie nie powinnam mieć pojęcia.
Po tych wszystkich latach jestem już zmęczona mówieniem „wiem” na te wszystkie informacje przekazywane mi przez ludzi. Więc po prostu daje im mówić. Ja sama nie mam zbyt wielkich potrzeb by prowadzić monologi, szkoda mi na to oddechu.
Nigdy nie uzyskałam tytułu miss przebojowości. Nigdy nie uzyskałam tytułu żadnej miss. Nie żeby czegokolwiek mi brakowało (może wzrostu?), ale jak konkurować chociażby z wilami? Szkoda na to oddechu. Od zawsze na wiele rzeczy po prostu było mi szkoda oddechu. W końcu i tak prędzej czy później robię rzeczy po swojemu, po co się o to wykłócać? Pamiętam, że kiedy przyszedł czas i dostałam wreszcie upragniony list z Hogwartu (żadne zaskoczenie – po prostu chciałam już tam być, przeżyć każdą z historii o których opowiadał mi Parys, odwiedzić każdy z jego ulubionych zakątków) okazało się, że moi rodzice wcale nie chcą mnie tam posłać. Powinnaś uczyć się w domu, to był ich argument. A kto będzie pilnował twojego oddechu, szczególnie w nocy? A co jeśli będziesz nadmiernie stresować się szkolnymi obowiązkami? Co jeśli inni uczniowie, szczególnie te mugolaki, będą ci dokuczać? Co jeśli któreś cię przestraszy? Lista skarg, zażaleń i niepokoi była ogromna.
Nie płakałam. Nie tupałam nogami. Wiedziałam jaki jest mój cel – pójść do Hogwartu. Miałam jedenaście lat i dość ciągłej kontroli. Dość armii guwernantek wyręczających mnie we wszystkim, bo przecież najmniejszy wysiłek może mnie zabić. Chciałam wreszcie odetchnąć, nawet jeśli tylko metaforycznie. Podeszłam do tego metodycznie. Dzień po dniu zyskując w rodzinie kolejnych sojuszników, z nich pomocą namawiając niezdecydowanych rodziców. Odnajdując racjonalne argumenty potwierdzające moją rację. W końcu ustąpiła nawet i matka – chociaż przyznam, że do tej pory jej dbałość o moje zdrowie przybiera czasem histeryczny charakter. Zawsze działam w ten sposób. Konsekwentnie, metodycznie, racjonalnie. Kieruje się nie emocjami a logiką. Chyba najlepiej ze wszystkich wiem, że emocje są po prostu zgubne. Zawsze osiągam swój cel, niezależnie od wszystkiego.
Jestem Bulstrode. Mogę wymagać wszystkiego.
Nie oznacza to od razu, że brak mi jakiegokolwiek luzu i spontaniczności, że obce są mi zaczerwienione policzki, spuchnięte usta, uniesienia i sok z malin brudzący palce. W ciągu dwudziestu trzech (już niedługo czterech) lat życia zrobiłam wiele rzeczy które można uznać za szalone. Zrobiłam kilka rzeczy które dla wielu wydają się oburzające i odrażające. Niejednokrotnie zdarzyło mi się balansować na cienkiej granicy. Tańczyć nad przepaścią. Czasem dla samej siebie. A czasem dla rodziny. Dla Parysa. Znalezienie zbirów spod ciemnej gwiazdy, ukartowanie próby morderstwa, to nie przyszło mi łatwo. Ale było niezbędne.
I tak nigdy nie przepadałam za Kinsey.
Może i nie byłam w czasie swoich wszystkich przygód tak roześmiana jak moi rówieśnicy, może nie tak pobudzona, może wciąż pilnowałam tempa serca i oddechu, ale to już mnie nie ogranicza. Wyszłam ze swojej klatki. Pogodziłam się z granicami mojego ciała, nauczyłam się przekraczać nawet je. Pomaga w tym medytacja. Po szkole podróżowałam przez rok – i chociaż rodzinie powiedziałam, że wybieram się do Francji, tak naprawdę pojechałam dalej, na wschód. Szukać spokoju. Szukać metod.
Znalazłam je. Dopóki nie śpię – zawsze pamiętam o oddychaniu.
Wspomnienie jest zawsze to samo – święta kiedy miałam pięć lat. To był ostatni rok Parysa w szkole, ale tęsknota za nim z każdym była coraz większa. Pamiętam, że niezwykle marzyłam o miotełce dla dzieci. Rodzice nie chcieli mi jej kupić, a co jeśli z powodu nadmiernej ekscytacji zaczęłabym się dusić i spadła z wysokości? Mogłabym sobie zrobić poważną krzywdę. Pod choinką znalazłam więc niesamowicie modną w tamtym czasie Magiczną Lalkę Peggy Ann, całą masę książeczek dla dzieci z ruchomymi obrazkami (w tym piękne wydanie baśnie barda Beedle’a, mam je do dzisiaj) i dużo słodyczy. A przecież ja marzyłam o miotełce! Tego popołudnia Parys zabrał mnie na spacer, a gdy weszliśmy do zaśnieżonego parku wręczył mi moją wymarzoną miotłę. Przez dłuższy czas stałam jak posąg, wpatrując się w jej lśniącą rączkę. Chyba przestraszył się, że nie oddycham – ale w tym samym momencie zaczęłam piszczeć z radości, skakać, wspinać się na niego i składać na jego policzkach tysiące słodkich pocałunków pięcioletniej dziewczynki. Wiatr we włosach, niesamowity jak dla dziecka pęd, te uczucia zawsze przywołują Rysia.
5 | |
3 | |
5 | |
4 | |
7 | |
1 | |
0 |
Sowa, różdżka, magiczny zegar, umiejętność teleportacji (plus 10pkt statystyk)
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot