Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Rzygownik
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Rzygownik
Podobno nikt nie wie, że do Parszywego Pasażera prowadzą przynajmniej dwie drogi, ale tak naprawdę wiedzą o tym wszyscy stali bywalcy. Wąski przesmyk za tawerną to wiele drzwi, ale jedne z nich, obskurne i ciężkie pozwalają przejść wybranym. Przy nich rzędy gnijących śmietników, a pod buciorami żółtawe kałuże spływające strumieniem ku ściekowym kratom. Tyły tawerny potocznie nazywane są rzygownikiem, bo i bywa tak, że częściej służą klientom, gdy żołądek ściśnie pilna potrzeba, niż pracownikom lokalu. Niejedna bójka odbywała się w ciemnym przesmyku, niejedną umowę spisywano na krzywy ryj i czcze obietnice. Cuchnie tu, niewątpliwie, a cisza i prywatność to tylko pozory. Lepiej nie zaglądać do kubłów i lepiej nie dzielić się największymi tajemnicami świata. Rzygownik ma uszy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Yulia Dyatlova' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Wydawało mu się, że nagle zaczęło mocniej lać - z nieba chlusnęła woda, nie słyszał wyzwiska, nie słyszał wypowiedzianej inkantacji, nie zwrócił uwagi na wodę; dłonie ślizgały się po błocie, kiedy podnosił się z ulicy, ale obiecał utopić mu łeb w kałuży i to zrobi, nie wierzył, nie wierzył jak Dixon mógł być takim dupkiem - jak mógł ją wystawić w ten sposób, poświęcić dla własnej wygody, powinien tam zostać zamiast niej, wciąż na siebie karę, ryzykował mniej niż ona - był facetem, do cholery!
Na Yulię zwrócił uwagę dopiero, kiedy szarpnęła jego włosy - obolała od uderzenia czaszka zionęła bólem, eksplodowała nim każda naciągnięta cebulka włosa, nie miał siły nawet wygiąć ust - mętne spojrzenie odnalazło jej twarz, twarz, której, niewiele brakowało, przez Dixona mógłby więcej nie zobaczyć. Krzyczała - że obiecał - nie rozumiał, sens słów trwał gdzieś daleko, przyćmiony niewyobrażalnym bólem. Dixon ją uderzył - mało mu było tego, co już zrobił? Teraz jeszcze bił dziewczyny? Głowa Marcela opadła bezwiednie, z ust wylała się ciemna krew, która wcześniej przelewała się jego gardłem, kiedy Yulia brutalnie pociągnęła go za włosy w górę, zmieniając jej naturalny bieg. Ból go otępiał, wciąż wrząca adrenalina nie pomagała skoncentrować myśli. Zakrztusił się, dwa razy, otarł usta w brudny rękaw koszuli, zbierając krew. Moja sprawa, krzyczała, nie zrozumiał, co miała na myśli, ani o czym mówiła. Od początku nie traktował tamtej obietnicy poważnie, złożył ją tylko po to, żeby odpuściła. Nie zamierzał jej dotrzymywać ani przez chwilę. Nie mógł, nie chciał, nie potrafił. Ktoś musiał wytłumaczyć Dixonowi, że zrobił źle. Ktoś musiał dać mu nauczkę. Upewnić się, że więcej tego nie zrobi.
Oszołomiony nie zdążył się poruszyć, kiedy się poślizgnęła - nie zdążył jej złapać - nie spodziewał się wysuniętej w jego stronę pięści; Yulia nie miała dużo siły, nie uderzyła go mocno, ale uderzyła, obolała twarz nabrzmiała popękanymi ranami znów eksplodowała bólem. Zebrana wobec bójki widownia zaniosła się gromkim śmiechem, a on poczuł ból upokorzenia, unosząc ku niej spojrzenie spod ściągniętej zabrudzonej krwią brwi - spojrzenie gniewne, skrzące złością, zmieszane z przetkanym na obronną tarczę bólem. Pobiła go dziewczyna - nie dadzą mu tu o tym zapomnieć, wiedział - co miał zrobić, oddać jej? Oddać? Zaciśnięta pięść zadrżała, spięta szczęka nie znalazła odpowiednich słów. Zamiast tego zapchnął ją na bok - pchnął ją barkiem, odtrącając od siebie - i wypchnął nogę, zasadzając Dixonowi kopania w bok. - Zostaw ją, pieprzony gumochłonie - warczał dalej, choć sił już nie miał, Dixon odsuwał się od nich z dłońmi kryjącymi twarz, mamrocząc pod nosem wariatka. Marcel oddychał ciężko, gdy odprowadzał go wzrokiem, wściekły jak osa. Chciał zerwać się, żeby za nim pobiec - ale nim to zrobił, zakrztusił się krwią. Nie da już rady, wiedział.
Obejrzał się na Yulię, ale nic nie powiedział. Przeniósł wzrok przed siebie, wciąż milcząc. Chwiejnie wstał, wspinając się po oszczanej ścianie i w oszołomieniu otarł z twarzy brud - koszula była mokra, mokra i brudna, nie oczyścił się, rozsmarował to wszystko na sobie mocniej. Pieprzony Dixon. Chwiejnie zaczął poruszać się w kierunku wejścia do tawerny, nie oglądając się na Yulię. Nie odsunął barku od ściany - nie miał sił - musiał tylko wrócić do stołu, może Paul wciąż tam był.
Na Yulię zwrócił uwagę dopiero, kiedy szarpnęła jego włosy - obolała od uderzenia czaszka zionęła bólem, eksplodowała nim każda naciągnięta cebulka włosa, nie miał siły nawet wygiąć ust - mętne spojrzenie odnalazło jej twarz, twarz, której, niewiele brakowało, przez Dixona mógłby więcej nie zobaczyć. Krzyczała - że obiecał - nie rozumiał, sens słów trwał gdzieś daleko, przyćmiony niewyobrażalnym bólem. Dixon ją uderzył - mało mu było tego, co już zrobił? Teraz jeszcze bił dziewczyny? Głowa Marcela opadła bezwiednie, z ust wylała się ciemna krew, która wcześniej przelewała się jego gardłem, kiedy Yulia brutalnie pociągnęła go za włosy w górę, zmieniając jej naturalny bieg. Ból go otępiał, wciąż wrząca adrenalina nie pomagała skoncentrować myśli. Zakrztusił się, dwa razy, otarł usta w brudny rękaw koszuli, zbierając krew. Moja sprawa, krzyczała, nie zrozumiał, co miała na myśli, ani o czym mówiła. Od początku nie traktował tamtej obietnicy poważnie, złożył ją tylko po to, żeby odpuściła. Nie zamierzał jej dotrzymywać ani przez chwilę. Nie mógł, nie chciał, nie potrafił. Ktoś musiał wytłumaczyć Dixonowi, że zrobił źle. Ktoś musiał dać mu nauczkę. Upewnić się, że więcej tego nie zrobi.
Oszołomiony nie zdążył się poruszyć, kiedy się poślizgnęła - nie zdążył jej złapać - nie spodziewał się wysuniętej w jego stronę pięści; Yulia nie miała dużo siły, nie uderzyła go mocno, ale uderzyła, obolała twarz nabrzmiała popękanymi ranami znów eksplodowała bólem. Zebrana wobec bójki widownia zaniosła się gromkim śmiechem, a on poczuł ból upokorzenia, unosząc ku niej spojrzenie spod ściągniętej zabrudzonej krwią brwi - spojrzenie gniewne, skrzące złością, zmieszane z przetkanym na obronną tarczę bólem. Pobiła go dziewczyna - nie dadzą mu tu o tym zapomnieć, wiedział - co miał zrobić, oddać jej? Oddać? Zaciśnięta pięść zadrżała, spięta szczęka nie znalazła odpowiednich słów. Zamiast tego zapchnął ją na bok - pchnął ją barkiem, odtrącając od siebie - i wypchnął nogę, zasadzając Dixonowi kopania w bok. - Zostaw ją, pieprzony gumochłonie - warczał dalej, choć sił już nie miał, Dixon odsuwał się od nich z dłońmi kryjącymi twarz, mamrocząc pod nosem wariatka. Marcel oddychał ciężko, gdy odprowadzał go wzrokiem, wściekły jak osa. Chciał zerwać się, żeby za nim pobiec - ale nim to zrobił, zakrztusił się krwią. Nie da już rady, wiedział.
Obejrzał się na Yulię, ale nic nie powiedział. Przeniósł wzrok przed siebie, wciąż milcząc. Chwiejnie wstał, wspinając się po oszczanej ścianie i w oszołomieniu otarł z twarzy brud - koszula była mokra, mokra i brudna, nie oczyścił się, rozsmarował to wszystko na sobie mocniej. Pieprzony Dixon. Chwiejnie zaczął poruszać się w kierunku wejścia do tawerny, nie oglądając się na Yulię. Nie odsunął barku od ściany - nie miał sił - musiał tylko wrócić do stołu, może Paul wciąż tam był.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pięść sięgnęła celu, ale siłą uderzenia nie była satysfakcjonująca. Krew wciąż wrzała w żyłach, szumiała w uszach, odbierała rozum. Miała ochotę wydrapać mu oczy i wygryźć tętnicę. Miała ochotę go popchnąć, przewrócić i zostawić w tym cholernym błocie. Miała ochotę…
Czuła jak trzęsą jej się dłonie. Czuła jak trzęsie się cała, a granica pomiędzy opanowaniem i kompletnym wariactwem staje się tylko coraz cieńsza i cieńsza, jak przypalana lina. Obiecał, że da spokój. Obiecał-obiecał-obiecał.
– Czego rżysz? – warknęła w kierunku pierwszego-lepszego obserwatora, gotowa i na niego rzucić się z pięściami. Rozbić nos, wyrwać kudły, kopnąć w krocze. Cokolwiek. Tak naprawdę wystarczyłoby jej cokolwiek by załagodzić to drżenie, nakarmić nieopatrznie wzniecony głód agresji. Uderzenie Marcela pod oko wcale nie załatwiło sprawy; wciągnęło ją w spiralę, jeszcze nakręciło. Serce waliło jej w piersi jak młotem, a samej Yulii wydawało się, że słyszy to cała okolica.
Mierzyli się przez chwilę na spojrzenia. Jego – gniewne, tętniące złością, jej – równie nieustępliwe i rozpalone furią. Zauważyła jak zacisnął szczękę, jak mocniej zwinął pięść.
– No dawaj – wycedziła przez zęby nienawistnie – oddaj mi.
Ale Marcel tylko pchnął ją barkiem na bok, jak niegodnego przeciwnika. Yulia zatoczyła się parę kroków do tyłu, poślizgnęła ponownie i jeszcze raz runęła w błoto zabarwione cudzą krwią i Merlin wiedział czym jeszcze. Ktoś z zebranych gapiów parsknął, ktoś mruknął, że nuda, że najlepsze się skończyło; tłumek się przerzedził, ale nie rozszedł całkiem.
– Kurwa – podsumowała jedynie. Zimne błoto szybko przesiąknęło przez mokry materiał, spotęgowało uczucie dyskomfortu.
Yulia podniosła się akurat w chwili w której Dixon zdołał umknąć, a jej pierwszym odruchem było złapanie kamienia w rękę i ciśnięcie w ślad za nim, a nie zwrócenie uwagi na pozostawione przez niego przedmioty. Umknęło jej zatem, że Dixon pozostawił po sobie parę błyszczących monet, w pół spalonego papierosa i - co najważniejsze - lekko pomiętą fotografię samej Yulii. Gdyby zauważyła, być może zgarnęłaby ją ze sobą, od pewnego czasu próbowała odzyskać te wszystkie fotografie, bo co jedna to lepsza, co jedna to bardziej odważna. Zamiast tego - skupiła się tylko na misji rzutu kamieniem do ruchomego celu. Trafi chuja w głowę? Może chociaż w bark? Po drodze powinny go dopaść jakieś psy i spałować do nieprzytomności za sam fakt istnienia. Spoglądała jeszcze chwilę za niknącą w mrokach nocy sylwetką, nim dotarło do niej, że stoi w błocie sama. Marcel odszedł, wspierał się teraz o ścianę i chyba chciał wrócić do środka, co Yulia podsumowała tylko gorzkim parsknięciem. Dopadła do niego w dwóch krokach – mogła ją boleć dupa od podwójnego upadku, ale nadal była w lepszym stanie niż on – zagrodziła drogę do drzwi. Rzucone mu spojrzenie nie niosło w sobie nic z sympatii czy wdzięczności. Nadal była na niego nieziemsko wkurwiona.
– A ty dokąd? – rzuciła gniewnie. – Myślisz, że teraz sobie tam wrócisz, posadzisz dupę w ciepłym i popijesz? – Uniosła brwi, ale nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
Znów nie czekała na odpowiedź, nie czekała na zaprzeczenie. Złapała go za nadgarstek i bezceremonialnie pociągnęła za sobą, w głębokim poważaniu mając tak jego stan, tak i samopoczucie. Sam chciał. Sam, kurwa, chciał.
Nie odzywała się przez pierwsze paręnaście metrów. Nie zarejestrowała nawet gdzie go ciągnie, w którym kierunku. Na Zapomniane Córki? Nie, otoczenie wyglądało inaczej niż znajome zaułki portu. Do centrum? Nie, to też nie to… Zresztą, nie ważne. Przeszli jeszcze kawałek; odgłosy spod Parszywego całkiem ucichły, a noc wypełniła osobliwa cisza, tak nietypowa dla miasta jakim kiedyś był Londyn. Patrole. Powinni uważać na patrole.
– Coś ty sobie myślał? – rzuciła przez ramię, wciąż nie mniej rozjuszona niż chwilę temu. – Po chuj mi to w ogóle obiecywałeś? Jak miałam się zamknąć to trzeba było mi to powiedzieć w twarz, a nie zmyślać jakieś… – urwała, pociągnęła go nagle w bok, w jakiś pusty zaułek, i wepchnęła za kosz na śmieci. Sama skuliła się obok. Całkiem niedaleko rozległy się kroki; miarowe, powolne, wręcz leniwe.
– Mówiłam ci już, że radzę sobie sama – kontynuowała tyradę, tym razem gorączkowym szeptem. Jak ich znajdą to będzie jego wina, mógł nie prać Dixona – to co się stało na Nokturnie to moja i tylko moja sprawa. Sama sobie z nią radzę. A ty upadłeś na głowę. I jesteś głupi.
Chwila ciszy wymuszona bliskością patrolu ciągnęła jej się w nieskończoność.
– Dureń – dodała ledwie słyszalnym szeptem nie mogąc trzymać buzi na kłódkę.
Czuła jak trzęsą jej się dłonie. Czuła jak trzęsie się cała, a granica pomiędzy opanowaniem i kompletnym wariactwem staje się tylko coraz cieńsza i cieńsza, jak przypalana lina. Obiecał, że da spokój. Obiecał-obiecał-obiecał.
– Czego rżysz? – warknęła w kierunku pierwszego-lepszego obserwatora, gotowa i na niego rzucić się z pięściami. Rozbić nos, wyrwać kudły, kopnąć w krocze. Cokolwiek. Tak naprawdę wystarczyłoby jej cokolwiek by załagodzić to drżenie, nakarmić nieopatrznie wzniecony głód agresji. Uderzenie Marcela pod oko wcale nie załatwiło sprawy; wciągnęło ją w spiralę, jeszcze nakręciło. Serce waliło jej w piersi jak młotem, a samej Yulii wydawało się, że słyszy to cała okolica.
Mierzyli się przez chwilę na spojrzenia. Jego – gniewne, tętniące złością, jej – równie nieustępliwe i rozpalone furią. Zauważyła jak zacisnął szczękę, jak mocniej zwinął pięść.
– No dawaj – wycedziła przez zęby nienawistnie – oddaj mi.
Ale Marcel tylko pchnął ją barkiem na bok, jak niegodnego przeciwnika. Yulia zatoczyła się parę kroków do tyłu, poślizgnęła ponownie i jeszcze raz runęła w błoto zabarwione cudzą krwią i Merlin wiedział czym jeszcze. Ktoś z zebranych gapiów parsknął, ktoś mruknął, że nuda, że najlepsze się skończyło; tłumek się przerzedził, ale nie rozszedł całkiem.
– Kurwa – podsumowała jedynie. Zimne błoto szybko przesiąknęło przez mokry materiał, spotęgowało uczucie dyskomfortu.
Yulia podniosła się akurat w chwili w której Dixon zdołał umknąć, a jej pierwszym odruchem było złapanie kamienia w rękę i ciśnięcie w ślad za nim, a nie zwrócenie uwagi na pozostawione przez niego przedmioty. Umknęło jej zatem, że Dixon pozostawił po sobie parę błyszczących monet, w pół spalonego papierosa i - co najważniejsze - lekko pomiętą fotografię samej Yulii. Gdyby zauważyła, być może zgarnęłaby ją ze sobą, od pewnego czasu próbowała odzyskać te wszystkie fotografie, bo co jedna to lepsza, co jedna to bardziej odważna. Zamiast tego - skupiła się tylko na misji rzutu kamieniem do ruchomego celu. Trafi chuja w głowę? Może chociaż w bark? Po drodze powinny go dopaść jakieś psy i spałować do nieprzytomności za sam fakt istnienia. Spoglądała jeszcze chwilę za niknącą w mrokach nocy sylwetką, nim dotarło do niej, że stoi w błocie sama. Marcel odszedł, wspierał się teraz o ścianę i chyba chciał wrócić do środka, co Yulia podsumowała tylko gorzkim parsknięciem. Dopadła do niego w dwóch krokach – mogła ją boleć dupa od podwójnego upadku, ale nadal była w lepszym stanie niż on – zagrodziła drogę do drzwi. Rzucone mu spojrzenie nie niosło w sobie nic z sympatii czy wdzięczności. Nadal była na niego nieziemsko wkurwiona.
– A ty dokąd? – rzuciła gniewnie. – Myślisz, że teraz sobie tam wrócisz, posadzisz dupę w ciepłym i popijesz? – Uniosła brwi, ale nie dała mu nawet szansy na odpowiedź. – Jeszcze z tobą nie skończyłam.
Znów nie czekała na odpowiedź, nie czekała na zaprzeczenie. Złapała go za nadgarstek i bezceremonialnie pociągnęła za sobą, w głębokim poważaniu mając tak jego stan, tak i samopoczucie. Sam chciał. Sam, kurwa, chciał.
Nie odzywała się przez pierwsze paręnaście metrów. Nie zarejestrowała nawet gdzie go ciągnie, w którym kierunku. Na Zapomniane Córki? Nie, otoczenie wyglądało inaczej niż znajome zaułki portu. Do centrum? Nie, to też nie to… Zresztą, nie ważne. Przeszli jeszcze kawałek; odgłosy spod Parszywego całkiem ucichły, a noc wypełniła osobliwa cisza, tak nietypowa dla miasta jakim kiedyś był Londyn. Patrole. Powinni uważać na patrole.
– Coś ty sobie myślał? – rzuciła przez ramię, wciąż nie mniej rozjuszona niż chwilę temu. – Po chuj mi to w ogóle obiecywałeś? Jak miałam się zamknąć to trzeba było mi to powiedzieć w twarz, a nie zmyślać jakieś… – urwała, pociągnęła go nagle w bok, w jakiś pusty zaułek, i wepchnęła za kosz na śmieci. Sama skuliła się obok. Całkiem niedaleko rozległy się kroki; miarowe, powolne, wręcz leniwe.
– Mówiłam ci już, że radzę sobie sama – kontynuowała tyradę, tym razem gorączkowym szeptem. Jak ich znajdą to będzie jego wina, mógł nie prać Dixona – to co się stało na Nokturnie to moja i tylko moja sprawa. Sama sobie z nią radzę. A ty upadłeś na głowę. I jesteś głupi.
Chwila ciszy wymuszona bliskością patrolu ciągnęła jej się w nieskończoność.
– Dureń – dodała ledwie słyszalnym szeptem nie mogąc trzymać buzi na kłódkę.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Prowokowała, żeby jej oddał, a on patrzył na nią nienawistnie, słysząc kpinę zebranych gapiów. Słowna agresja drobnej Yulii nie mogła przerazić bywalców portowej tawerny, ale wiedział, że jeśli jej odda, kpić będą głośniej i wiedział, że postawiła go w sytuacji bez wyjścia. I za to - był na nią naprawdę wściekły. Nie skrzywdziłby jej, nie naprawdę, złość rosła, gdy uświadamiał sobie, że mogła go sprowokować, żeby to zrobił, że przez chwilę, krótką, zaświtała mu w głowie myśl, że może powinien, w jaki sposób miałby jej oddać? Rozbić twarz, wybić zęby, połamać ręce? Podbić oko dziewczynie? Było mu wstyd za tę słabość - wstyd, że jego pięść zacisnęła się mimowolnie, choć nigdy nie powinna. Nie był taki, nie bił słabszych. Nie uderzyłby dziewczyny. Nie uderzyłby Yulii. Zamknął oczy na kilka oddechów uspokajających takt niespokojnie bijącego serca, było mu wstyd nawet za to, że ją pchnął - nie powinien. Nie obejrzał się na nią, kiedy runęła w okrwawione błoto, dlaczego to zrobił? Potknął się w drodze pod budynek, opodal rozrzuconych przez Dixona drobiazgów - monety pobłyskiwały w blasku świec docierającym z wnętrza Parszywego Pasażera, ale jego dłoń sięgnęła po fotografię przedstawiającą spoglądającą w obiektyw Yulię - zbyt kuso ubraną. Nie wiedział czemu, nie wiedział kiedy, wsunął złożoną w pół fotografię do kieszeni spodni, nie powinien jej zostawiać, nie powinna leżeć na ulicy, nie powinien jej oglądać każdy. Ale dlaczego Dixon ją miał? Wsparty o budynek zmierzał do wejścia, kiedy drogę zagrodziła mu znów ona. Stanął w miejscu, chwiejnie, spoglądając jej w oczy z nieustępliwym gniewem - mierzyli się spojrzeniami ze złością nie mniejszą, niż przed momentem.
- Nie twoja sprawa - fuknął w odpowiedzi, ale zaraz pożałował, bo gdy mówił, z nosa krew lała się mocniej - deszcz zmywał ją z twarzy, ale część przelewała się gardłem, splunął na bok, pozbywając się niepołkniętej juchy. Zdezorientowany nie oponował, pozwalając jej pociągnąć się w nocne ciemności - nogi poruszyły się za nią bezwiednie, krajobraz wciąż wirował, oszołomiony uderzeniem w głowę nie odnalazł jeszcze równowagi. Nie patrzył, dokąd szli, nie interesowało go to wcale - myśli skupiały się na cichnącym bólu. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy znów usłyszał ton jej głosu, podrywając głowę w górę - ku niej. Po chuj jej obiecywał? W pierwszej chwili zrobiło mu się głupio - oczy otworzyły się szerzej, bezbrzeżnie naznaczone pustką - może i rzeczywiście mógł jej tak powiedzieć. Ale gdyby był z nią szczery, nie powiedziałaby mu wszystkiego. Ale naprawdę chciał to wiedzieć.
- A po chuj mi to kazałaś obiecywać?! - odparował zaraz, nie mniej rozjuszony i on, w emocjach rzadko spostrzegał, jak łatwo podnosił ton głosu - może nie było to rozsądne po godzinie policyjnej, ale w złości nie myślał trzeźwo. - Naprawdę myślałaś, że pozwolę mu siedzieć w knajpie jak gdyby nigdy nic po tym, co ci zrobił? Słuchał, jak się śmieje, bawi, pije i błyszczy zdrowym uchem?! To on powinien oberwać, nie ty! Powinien przyjść do tego całego Wilczarza, wylizać mu buty i poprosić, żeby wzięli go na twoje miejsce! Słyszysz się w ogóle?! Takie masz o mnie zdanie?! Naprawdę myślałaś, że tak po prostu oleję to, co ci zrobił?! Może jeszcze miałem zaprosić go na gargułki?! - Kolejne pchnięcie wytrąciło go z równowagi, czemu nie miał siły oponować - zaskoczenie wywołane nagłym szarpnięciem pozbawiło go możliwości oporu. Przewrócił się, opadając o blaszany kosz na śmieci - w który z brzdękiem uderzył łokciem. Kroki. Słyszał kroki.
- Znalazła się, Yulia "Rowena" Myślicielka, bystra jak bystroduch. Nie szukałem tego psidwakosyna, sam się znalazł - wywarczał, nie potrafiąc trzymać języka za zębami - ściszając jednak ton głosu. - Skrzywdził cię. Następnym razem zastanowi się trzy razy, zanim to zrobi - fuknął z niezadowoleniem. Z własną dupą sobie nie radzisz, Yulia, dodał już w myślach, nie na głos. Raczyła go kolejnymi inwektywami ale bardziej niż ich brzmienie martwiło go, kto może je usłyszeć. Zamknął oczy, próbując wstrzymać oddech - oddychał głośno - krew złamanego nosa gnieździła się w nozdrzach, w gardle, utrudniając czerpanie powietrza. Pochylił głowę, ściągając ją dłońmi w dół między ugięte kolana, ale to nie pomagało, zaczynał się krztusić. Kroki przybrały na sile. Z oddalonych słów z trudem dobiegał sens, jakiś pijak. Nie ucieknie przed nimi, przecież wiedział. Ale ona mogła. Ale jej strażnicy mogli zrobić gorsze rzeczy niż jemu. Jak daleko byli?
- Spieprzaj, Yulia - wyszeptał do niej ze złością. - Jestem durniem, spieprzaj stąd - zdąży uciec, zanim tu dotrą.
- Nie twoja sprawa - fuknął w odpowiedzi, ale zaraz pożałował, bo gdy mówił, z nosa krew lała się mocniej - deszcz zmywał ją z twarzy, ale część przelewała się gardłem, splunął na bok, pozbywając się niepołkniętej juchy. Zdezorientowany nie oponował, pozwalając jej pociągnąć się w nocne ciemności - nogi poruszyły się za nią bezwiednie, krajobraz wciąż wirował, oszołomiony uderzeniem w głowę nie odnalazł jeszcze równowagi. Nie patrzył, dokąd szli, nie interesowało go to wcale - myśli skupiały się na cichnącym bólu. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy znów usłyszał ton jej głosu, podrywając głowę w górę - ku niej. Po chuj jej obiecywał? W pierwszej chwili zrobiło mu się głupio - oczy otworzyły się szerzej, bezbrzeżnie naznaczone pustką - może i rzeczywiście mógł jej tak powiedzieć. Ale gdyby był z nią szczery, nie powiedziałaby mu wszystkiego. Ale naprawdę chciał to wiedzieć.
- A po chuj mi to kazałaś obiecywać?! - odparował zaraz, nie mniej rozjuszony i on, w emocjach rzadko spostrzegał, jak łatwo podnosił ton głosu - może nie było to rozsądne po godzinie policyjnej, ale w złości nie myślał trzeźwo. - Naprawdę myślałaś, że pozwolę mu siedzieć w knajpie jak gdyby nigdy nic po tym, co ci zrobił? Słuchał, jak się śmieje, bawi, pije i błyszczy zdrowym uchem?! To on powinien oberwać, nie ty! Powinien przyjść do tego całego Wilczarza, wylizać mu buty i poprosić, żeby wzięli go na twoje miejsce! Słyszysz się w ogóle?! Takie masz o mnie zdanie?! Naprawdę myślałaś, że tak po prostu oleję to, co ci zrobił?! Może jeszcze miałem zaprosić go na gargułki?! - Kolejne pchnięcie wytrąciło go z równowagi, czemu nie miał siły oponować - zaskoczenie wywołane nagłym szarpnięciem pozbawiło go możliwości oporu. Przewrócił się, opadając o blaszany kosz na śmieci - w który z brzdękiem uderzył łokciem. Kroki. Słyszał kroki.
- Znalazła się, Yulia "Rowena" Myślicielka, bystra jak bystroduch. Nie szukałem tego psidwakosyna, sam się znalazł - wywarczał, nie potrafiąc trzymać języka za zębami - ściszając jednak ton głosu. - Skrzywdził cię. Następnym razem zastanowi się trzy razy, zanim to zrobi - fuknął z niezadowoleniem. Z własną dupą sobie nie radzisz, Yulia, dodał już w myślach, nie na głos. Raczyła go kolejnymi inwektywami ale bardziej niż ich brzmienie martwiło go, kto może je usłyszeć. Zamknął oczy, próbując wstrzymać oddech - oddychał głośno - krew złamanego nosa gnieździła się w nozdrzach, w gardle, utrudniając czerpanie powietrza. Pochylił głowę, ściągając ją dłońmi w dół między ugięte kolana, ale to nie pomagało, zaczynał się krztusić. Kroki przybrały na sile. Z oddalonych słów z trudem dobiegał sens, jakiś pijak. Nie ucieknie przed nimi, przecież wiedział. Ale ona mogła. Ale jej strażnicy mogli zrobić gorsze rzeczy niż jemu. Jak daleko byli?
- Spieprzaj, Yulia - wyszeptał do niej ze złością. - Jestem durniem, spieprzaj stąd - zdąży uciec, zanim tu dotrą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Miała ochotę znowu strzelić go w twarz.
– Właśnie po to! – Zapędziła się, a głos we wściekłości i podniesionym tonie wcale nie ustępował. – Właśnie po to żebyś dał temu spokój, bo to NIE JEST TWOJA SPRAWA!
W złości nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o sięgającej jej niesprawiedliwości. Co on sobie w ogóle myślał? Za kogo się miał? Nie potrzebowała ani rycerza w białej zbroi, ani adwokata, ani tym bardziej kogoś, kto będzie prać Dixona w jej imieniu. Chciała – planowała – załatwić to sama, na swój sposób. Wyglądało jednak na to, że świat wciąż nie doceniał możliwości dziewczyn i nie dostrzegał, że też potrafią zrobić krzywdę. Nie tak spektakularną jak celnie wymierzona męska pięść, ale nadal krzywdę.
Marcel właśnie jej to zabrał. Zabrał jej możliwość czystego odegrania się na Dixonie w imię… właściwie nawet nie wiedziała czego. Co gorsza – złamał dane słowo. A jeśli istniało coś, co Yulia traktowała w życiu poważnie, były to właśnie słowne umowy, obietnice. Nietrwałe i ulotne, niepozostawiajace śladu na papierze i nienamierzalne.
– Wiedziałam jakie jest ryzyko – warknęła mu prosto w twarz – Dixon zrobił to, co zrobiłby każdy normalny chłop na akcji – spierdolił, kiedy nadarzyła się okazja. Nie wiązaliśmy się przed robotą przysięgą aż po grób i gdyby sytuacja była odwrotna, zrobiłabym dokładnie to samo. Spierdoliłabym – prychnęła zdegustowana. – Co cię to w ogóle obchodzi? Skąd ta cała złość, co? Nie jesteś jebanym sędzią żeby decydować co powinien, a co nie!
Nie rozumiała jego złości, tak samo jak nie rozumiała pustej obietnicy. Czemu ją okłamał? Po co? Przez to, że teraz szukało jej paru zjebów? Przecież jak dotąd nic się nie stało, nikt jej nie znalazł, do cholery. Zaszyła się jak borsuk w norze, mogli jej nagwizdać.
– Panikujesz jak baba w ciąży – burknęła, złudnie sądząc, że zakończy tę tyradę wynikiem 1:0 dla niej, ale nie. Żadnego końca nie było, a Marcel znów skutecznie podniósł jej ciśnienie.
– Zamknij się! – Popchnęła go z całej siły, a potem jeszcze raz, aż poleciał na śmietnik, ale to jej wcale nie pomogło. Stała tylko obok, zdyszana i wściekła. Powinna mu wysypać zawartość tego kubła na głowę. – Znalazł się, Marcel Dureń prosto z cyrku! Nie będzie żadnego razu, bo go skutecznie wystraszyłeś, kretynie, a był mi potrzebny! – Bez Dixona nie miała szans wrócić na Nokturn, nie załapie się też na podobne zlecenie, a akurat teraz potrzebowała pieniędzy jak rzadko kiedy.
W całym tym amoku umknęło jej to, co najważniejsze. Nie zwróciła uwagi na słowa, nie zwróciła uwagi na kierujące Marcelem motywacje. W innym stanie, w innym dniu czy nawet w innej godzinie zapewne uznałaby to za miłe, może nawet słodkie.
Prawdziwie kumpelskie zachowanie.
Jego nagłe poddanie, fakt, że tak po prostu przyznał jej rację od razu wzbudził jej podejrzenia. Yulia podparła się pod boki, spojrzała na niego z góry z wyraźnym powątpieniem przeciętym wcześniejszą łuną gniewu. Za łatwo poszło, coś było nie tak. Coś…
Rozejrzała się, nagle zaalarmowana, plecy oblał zimny pot. Pojedyncze strzępki słów, kroki, nocna pora…
Teraz spojrzała na niego inaczej, a gniew zastąpiła iskra strachu. Nie powinno ich tu być. Nie powinni się tu kłócić.
– Sam spieprzaj – burknęła ponuro, ale już bez wcześniejszej mocy, usiłując naprędce znaleźć rozwiązanie sytuacji. Marcel był solidnie pobity, a policjanci mogli mu jeszcze dołożyć pałką albo w ogóle zabrać na dołek, a tego nie chciała. Już raz siedział przecież w więzieniu, siedział w jebanym Tower, i nie zdołała go stamtąd wyciągnąć. Jej myśli nagle przecięło wspomnienie ich pierwszego spotkania po wyjściu z więzienia i tego, jak trudno było do niego dotrzeć – jakby złamali mu tam ducha, nie tylko zamęczyli ciało.
Zacięła wargi w wąską kreskę, dolną przygryzła zębami. Mocno. Prawie do krwi.
Mogłaby się podłożyć. Mogłaby… co by mogła? – prawie wyśmiała się w duchu; gorzko, z echem przeszłości do wtóru – Mogłaby ich sprowokować i liczyć na to, że uniknie wszystkich zaklęć, że ucieknie uliczkami. Mogłaby spróbować zagadać, wyłgać się… Mogłaby…
Powieki opadły, szum krwi w uszach powrócił, chrzęst kamieni pod oficerskim butem niemal wwiercał się jej w czaszkę.
Miała tak naprawdę jedną walutę. I jedną szansę.
– Właśnie po to! – Zapędziła się, a głos we wściekłości i podniesionym tonie wcale nie ustępował. – Właśnie po to żebyś dał temu spokój, bo to NIE JEST TWOJA SPRAWA!
W złości nie potrafiła myśleć o niczym innym, jak o sięgającej jej niesprawiedliwości. Co on sobie w ogóle myślał? Za kogo się miał? Nie potrzebowała ani rycerza w białej zbroi, ani adwokata, ani tym bardziej kogoś, kto będzie prać Dixona w jej imieniu. Chciała – planowała – załatwić to sama, na swój sposób. Wyglądało jednak na to, że świat wciąż nie doceniał możliwości dziewczyn i nie dostrzegał, że też potrafią zrobić krzywdę. Nie tak spektakularną jak celnie wymierzona męska pięść, ale nadal krzywdę.
Marcel właśnie jej to zabrał. Zabrał jej możliwość czystego odegrania się na Dixonie w imię… właściwie nawet nie wiedziała czego. Co gorsza – złamał dane słowo. A jeśli istniało coś, co Yulia traktowała w życiu poważnie, były to właśnie słowne umowy, obietnice. Nietrwałe i ulotne, niepozostawiajace śladu na papierze i nienamierzalne.
– Wiedziałam jakie jest ryzyko – warknęła mu prosto w twarz – Dixon zrobił to, co zrobiłby każdy normalny chłop na akcji – spierdolił, kiedy nadarzyła się okazja. Nie wiązaliśmy się przed robotą przysięgą aż po grób i gdyby sytuacja była odwrotna, zrobiłabym dokładnie to samo. Spierdoliłabym – prychnęła zdegustowana. – Co cię to w ogóle obchodzi? Skąd ta cała złość, co? Nie jesteś jebanym sędzią żeby decydować co powinien, a co nie!
Nie rozumiała jego złości, tak samo jak nie rozumiała pustej obietnicy. Czemu ją okłamał? Po co? Przez to, że teraz szukało jej paru zjebów? Przecież jak dotąd nic się nie stało, nikt jej nie znalazł, do cholery. Zaszyła się jak borsuk w norze, mogli jej nagwizdać.
– Panikujesz jak baba w ciąży – burknęła, złudnie sądząc, że zakończy tę tyradę wynikiem 1:0 dla niej, ale nie. Żadnego końca nie było, a Marcel znów skutecznie podniósł jej ciśnienie.
– Zamknij się! – Popchnęła go z całej siły, a potem jeszcze raz, aż poleciał na śmietnik, ale to jej wcale nie pomogło. Stała tylko obok, zdyszana i wściekła. Powinna mu wysypać zawartość tego kubła na głowę. – Znalazł się, Marcel Dureń prosto z cyrku! Nie będzie żadnego razu, bo go skutecznie wystraszyłeś, kretynie, a był mi potrzebny! – Bez Dixona nie miała szans wrócić na Nokturn, nie załapie się też na podobne zlecenie, a akurat teraz potrzebowała pieniędzy jak rzadko kiedy.
W całym tym amoku umknęło jej to, co najważniejsze. Nie zwróciła uwagi na słowa, nie zwróciła uwagi na kierujące Marcelem motywacje. W innym stanie, w innym dniu czy nawet w innej godzinie zapewne uznałaby to za miłe, może nawet słodkie.
Prawdziwie kumpelskie zachowanie.
Jego nagłe poddanie, fakt, że tak po prostu przyznał jej rację od razu wzbudził jej podejrzenia. Yulia podparła się pod boki, spojrzała na niego z góry z wyraźnym powątpieniem przeciętym wcześniejszą łuną gniewu. Za łatwo poszło, coś było nie tak. Coś…
Rozejrzała się, nagle zaalarmowana, plecy oblał zimny pot. Pojedyncze strzępki słów, kroki, nocna pora…
Teraz spojrzała na niego inaczej, a gniew zastąpiła iskra strachu. Nie powinno ich tu być. Nie powinni się tu kłócić.
– Sam spieprzaj – burknęła ponuro, ale już bez wcześniejszej mocy, usiłując naprędce znaleźć rozwiązanie sytuacji. Marcel był solidnie pobity, a policjanci mogli mu jeszcze dołożyć pałką albo w ogóle zabrać na dołek, a tego nie chciała. Już raz siedział przecież w więzieniu, siedział w jebanym Tower, i nie zdołała go stamtąd wyciągnąć. Jej myśli nagle przecięło wspomnienie ich pierwszego spotkania po wyjściu z więzienia i tego, jak trudno było do niego dotrzeć – jakby złamali mu tam ducha, nie tylko zamęczyli ciało.
Zacięła wargi w wąską kreskę, dolną przygryzła zębami. Mocno. Prawie do krwi.
Mogłaby się podłożyć. Mogłaby… co by mogła? – prawie wyśmiała się w duchu; gorzko, z echem przeszłości do wtóru – Mogłaby ich sprowokować i liczyć na to, że uniknie wszystkich zaklęć, że ucieknie uliczkami. Mogłaby spróbować zagadać, wyłgać się… Mogłaby…
Powieki opadły, szum krwi w uszach powrócił, chrzęst kamieni pod oficerskim butem niemal wwiercał się jej w czaszkę.
Miała tak naprawdę jedną walutę. I jedną szansę.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Gówno cię to obchodzi, co jest moją sprawą, a co nie jest! - odparował od razu, tym samym podniesionym tonem głosu, w złości, niewiele robiąc sobie z tego, że w zasadzie rozmawiali o niej - o tym, co ten bandyta jej zrobił, czego zrobić nie powinien, skrzywdził Yulię. Oczekiwała od niego, że zostawi to tak po prostu? Nie obchodziło go, co za tym stało, dlaczego Yulia chciała, żeby trzymał się z dala, nie rozumiał tego - wiedział, że to ona powinna trzymać się z dala od niego i wiedział o tym jeszcze lepiej, odkąd jego palce zgięły się na tamtym zdjęciu. Coś ich łączyło? Nie mówiła nic. Była jego przyjaciółką, a przyjaciele mówili sobie takie rzeczy. Więc skąd je miał? Ukradł? Zrobił ukradkiem? A może chciał ją wtedy komuś wystawić? Nie godził się na to, nie godził się na jej krzywdę i nie potrzebował jej błogosławieństwa, żeby zdecydować o tym, że należało mu sięsolidne przetrzepanie skóry. Przywaliłby mu jeszcze raz, gdyby tylko mógł. A potem kolejny, niczego nie żałował.
- Co ty chrzanisz? Żaden normalny facet nie zostawiłby cię tam samej! - wywarczał jej w twarz natychmiast, nie, nie tak zachowywał się każdy. Dixon popełnił błąd, powinien był się nią zająć, zadbać... powinien? Naprawdę powinien? Zawahał się, naprawdę chciał, żeby Dixon to zrobił? - Jasne, że zrobiłabyś to samo - powinna - ale on... - Ale on nie powinien. Po prostu. - Zabrał cię tam i wystawił, Yulia, tak się nie robi. Nikt tak nie robi. Może i znałaś ryzyko, ale on też je znał i powinien tam, do cholery, zostać i ci pomóc zanim ktoś zrobił ci to - Wskazał oskarżycielsko na jej ucho. - To on za to odpowiada, miał podłożyć się za ciebie! Ten baran miał twoje zdjęcie, wtedy ci je podwędził? To skończony kiep, czemu cię tak interesuje? Żal ci go? Przejdź się na wolontariat, jak masz w sobie nadmiar czułości do matołów, wszędzie szukają teraz rąk do pomocy! - prychnął, nie potrafiąc zrozumieć jej złości. Nie wiedział czemu Yulia tak broniła Dixona i nie rozumiał czemu była zła na niego. Zrobił dobrze, obił mu tę durną gębę, bo zasłużył sobie na każdą jedną rozlana kroplę krwi - i na znacznie więcej też. To przecież tak zachowałby się każdy normalny facet. - Sama jesteś w ciąży - żachnął się, nie wychwytując pełnej dyskomfortu nuty we własnych słowach. Popchnęła go - nie bronił się - z łoskotem opadł na śmietnik, jeśli wcześniej patrol nie znał dokładnego kierunku, w którym powinien się udać - to teraz już ściągnęli ich na pewno.
- Do czego niby był ci potrzebny ten pajac?! - zapytał z niedowierzaniem, szeroko otwierając oczy. Poważnie, Yulia, po tym wszystkim? Po tym, co jej zrobił, wciąż szukała z nim kontaktu? Kompletnie jej odbiło. Ale na tę rozmowę nie było już czasu - ale wkrótce Yulia umilkła, umilkły też nocne odgłosy, nie milkł rytmiczny stukot męskich obcasów oficerskich butów, gdy patrol - krok za krokiem wydawał się coraz głośniejszy - zmierzał z pewnością prosto w ich kierunku. Tu nie wystarczy już wstrzymany oddech, zabrnęli za daleko. Nie zdoła uciec, potrzebował jeszcze chwili, nim zerwie się na nogi. A jak złapią go w trakcie gonitwy - będzie jeszcze gorzej. Yulia mogła uciec. Musiała. Była dziewczyną, mogli skrzywdzić ją mocniej niż jego. Psy robiły co chciały, nie pozwoliłby na to. W głowie zaświtała mu jedna myśl, ryzykowna, ale ostateczna. Czy warta konsekwencji, nie był pewien, ale do namysłu czasu miał zbyt mało.
Bo nie każdy zachowałby się jak Dixon. Próbował uspokoić serce, wdech i wydech. Był obolały, ale coraz mniej kręciło mu się w głowie. Jeśli rozpocznie na wydechu - da radę. Musiał tylko odnaleźć synchronię własnego ciała, z równie zmęczonym zdarzało mu się na Arenie dokonywać czynów trudniejszych od tego.
Przepraszam. Naprawdę przepraszam, nie chciałem tego.
Nie zważając na jazgot, który rozległ się, kiedy z łokcia wybił się o blaszany bęben śmietnika, bez słowa się na nią rzucił - lewa ręka sięgnęła szyi, prawa zakryła jej usta, jakby chciał ją zakneblować; agresywnym gestem bliźniaczym do tamtego, w Weymouth, na plaży. Wiedząc, że nie powinien, że zaufała mu w sposób, który odbierał mu prawo do skrzywdzenia jej w ten sposób ponownie. Łudził się, że to zmusi ją do ucieczki - na podjęcie się której miała przecież ostatnie chwile. Uścisk mimo zmęczenia był mocny, stanowczy, po nim nadejdzie przecież już tylko ciemność policyjnego ciosu, nie musiał oszczędzać sił. Zamierzał puścić ją, gdy tylko poczuje, że naprawdę będzie chciała się od niego odepchnąć. Jeśli znajdą go z nią w ramionach, trzymaną siłą, jej nic nie zrobią. Może nawet odprowadzą ją pod dom, jeśli dopisze im dobry humor. Jego co najwyżej skopią mocniej. Wszystko im powie, że zaciągnął ja tu siłą. Mogła się wypierać, dziewczyny w szoku i w strachu mówią różne rzeczy.
Uciekaj, Yulia. Po prostu uciekaj, no już.
Bo wiesz, ja nie jestem jak Dixon.
- Co ty chrzanisz? Żaden normalny facet nie zostawiłby cię tam samej! - wywarczał jej w twarz natychmiast, nie, nie tak zachowywał się każdy. Dixon popełnił błąd, powinien był się nią zająć, zadbać... powinien? Naprawdę powinien? Zawahał się, naprawdę chciał, żeby Dixon to zrobił? - Jasne, że zrobiłabyś to samo - powinna - ale on... - Ale on nie powinien. Po prostu. - Zabrał cię tam i wystawił, Yulia, tak się nie robi. Nikt tak nie robi. Może i znałaś ryzyko, ale on też je znał i powinien tam, do cholery, zostać i ci pomóc zanim ktoś zrobił ci to - Wskazał oskarżycielsko na jej ucho. - To on za to odpowiada, miał podłożyć się za ciebie! Ten baran miał twoje zdjęcie, wtedy ci je podwędził? To skończony kiep, czemu cię tak interesuje? Żal ci go? Przejdź się na wolontariat, jak masz w sobie nadmiar czułości do matołów, wszędzie szukają teraz rąk do pomocy! - prychnął, nie potrafiąc zrozumieć jej złości. Nie wiedział czemu Yulia tak broniła Dixona i nie rozumiał czemu była zła na niego. Zrobił dobrze, obił mu tę durną gębę, bo zasłużył sobie na każdą jedną rozlana kroplę krwi - i na znacznie więcej też. To przecież tak zachowałby się każdy normalny facet. - Sama jesteś w ciąży - żachnął się, nie wychwytując pełnej dyskomfortu nuty we własnych słowach. Popchnęła go - nie bronił się - z łoskotem opadł na śmietnik, jeśli wcześniej patrol nie znał dokładnego kierunku, w którym powinien się udać - to teraz już ściągnęli ich na pewno.
- Do czego niby był ci potrzebny ten pajac?! - zapytał z niedowierzaniem, szeroko otwierając oczy. Poważnie, Yulia, po tym wszystkim? Po tym, co jej zrobił, wciąż szukała z nim kontaktu? Kompletnie jej odbiło. Ale na tę rozmowę nie było już czasu - ale wkrótce Yulia umilkła, umilkły też nocne odgłosy, nie milkł rytmiczny stukot męskich obcasów oficerskich butów, gdy patrol - krok za krokiem wydawał się coraz głośniejszy - zmierzał z pewnością prosto w ich kierunku. Tu nie wystarczy już wstrzymany oddech, zabrnęli za daleko. Nie zdoła uciec, potrzebował jeszcze chwili, nim zerwie się na nogi. A jak złapią go w trakcie gonitwy - będzie jeszcze gorzej. Yulia mogła uciec. Musiała. Była dziewczyną, mogli skrzywdzić ją mocniej niż jego. Psy robiły co chciały, nie pozwoliłby na to. W głowie zaświtała mu jedna myśl, ryzykowna, ale ostateczna. Czy warta konsekwencji, nie był pewien, ale do namysłu czasu miał zbyt mało.
Bo nie każdy zachowałby się jak Dixon. Próbował uspokoić serce, wdech i wydech. Był obolały, ale coraz mniej kręciło mu się w głowie. Jeśli rozpocznie na wydechu - da radę. Musiał tylko odnaleźć synchronię własnego ciała, z równie zmęczonym zdarzało mu się na Arenie dokonywać czynów trudniejszych od tego.
Przepraszam. Naprawdę przepraszam, nie chciałem tego.
Nie zważając na jazgot, który rozległ się, kiedy z łokcia wybił się o blaszany bęben śmietnika, bez słowa się na nią rzucił - lewa ręka sięgnęła szyi, prawa zakryła jej usta, jakby chciał ją zakneblować; agresywnym gestem bliźniaczym do tamtego, w Weymouth, na plaży. Wiedząc, że nie powinien, że zaufała mu w sposób, który odbierał mu prawo do skrzywdzenia jej w ten sposób ponownie. Łudził się, że to zmusi ją do ucieczki - na podjęcie się której miała przecież ostatnie chwile. Uścisk mimo zmęczenia był mocny, stanowczy, po nim nadejdzie przecież już tylko ciemność policyjnego ciosu, nie musiał oszczędzać sił. Zamierzał puścić ją, gdy tylko poczuje, że naprawdę będzie chciała się od niego odepchnąć. Jeśli znajdą go z nią w ramionach, trzymaną siłą, jej nic nie zrobią. Może nawet odprowadzą ją pod dom, jeśli dopisze im dobry humor. Jego co najwyżej skopią mocniej. Wszystko im powie, że zaciągnął ja tu siłą. Mogła się wypierać, dziewczyny w szoku i w strachu mówią różne rzeczy.
Uciekaj, Yulia. Po prostu uciekaj, no już.
Bo wiesz, ja nie jestem jak Dixon.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przytknęła dłoń do ucha jakby chwilowe ukrycie dowodu miało zakończyć całą tę głupią rozmowę i wybić mu argumenty z ręki. Nie potrafiła go zrozumieć – po co się tak pieklił? Przecież na ulicy każdy dbał o własną dupę; trochę inaczej sprawa miała się na wypadach z przyjaciółmi, ale nie zaliczała do tego grona Dixona, nie chciała od niego nic ponad to co otrzymała. Miał ją wprowadzić na Nokturn, miał jej pomóc włamać się do Moribunda. Nie udało się – trudno. Spierdolił – no pech. Odnajdywanie się w gównianej sytuacji uważała za jedną ze swoich zalet, a bagatelizowanie ryzyka za bardzo przydatną cechę; zresztą, rozumiała zasady rządzące światem przemocy, potrafiła się w nich odnaleźć, czasem nawet wywinąć. To świat twardych reguł, litery prawa i zwyczajnej dobroci był jej obcy, a chęć poświęcenia za kogoś innego była przywilejem, który – wedle rozumowania Yulii – nie przypadał jej w udziale.
– Co ty chrzanisz? – Jakie, kurwa, zdjęcie? To z tej nie do końca przemyślanej sesji po pijaku? Właściwie nawet nie pamiętała co tam wtedy wzięła. Kiedy Dixon wszedł w jego posiadanie? Czemu nic jej nie powiedział? Szukała tych fotek bezskutecznie co najmniej od miesiąca. – Nie jest mi go żal, durniu! Jest mi potrzebny!
Blaszane kosze narobiły rabanu, a w otaczającej ich ciszy Yulii wydawało się, że słyszało ich co najmniej pół miasta. Kroki rozległy się bliżej – coraz bliżej, coraz bliżej… – zmieniło się też tempo. Przyspieszyli. Kurwa mać.
– Był mi potrzebny do zaprowadzenia na Nokturn! Myślisz, że co, wejdę tam sobie główną aleją i dam się zarżnąc jak prosię?! Nie! – Yulia wściekle rozrzuciła ramiona na boki. – Dixon znał ścieżki i zaułki, był moim przewodnikiem, głąbie! I miał nim pozostać! – urwała zdyszana; więcej wiedzieć nie musiał. Zresztą, zaraz będą mieć gorsze kłopoty na głowie niż Dixon i jej zranione ucho, które ewidentnie było jakimś pojebanym oznaczeniem. Co może zrobić im patrol? Może nie będzie tak źle, może trafi na kogoś, kogo zna… Przecież miała paru kolegów w mundurach… Zabiorą ich na dołek? Gdzie teraz trzymali na tymczasie? Przecież nie zawloką ich od razu do Tower, Marcel nie mógł tam trafić. Nie znowu.
Przekręciła głowę, wzrok utkwiła w wylocie zaułka. Mięśnie spięły się boleśnie, dłonie zwinęły w pięści. Czuła się jak zwierzę zapędzone w kozi róg, bez drogi ucieczki, bo przecież nie zostawi go samego, a było już za późno żeby podłożyć się samotnie i bez podejrzeń.
Zbyt skupiona na gonitwie własnych myśli, nie przewidziała, że Marcelowi zbierze się na nagły atak od strony śmietnika. Metalowy kubeł nagle zgrzytnął wabiąc jej uwagę, ale nie zdążyła zrobić nawet pół kroku do tyłu; Marcel złapał ją za gardło, a jej ciało ogarnął lodowaty paraliż, w oczach mignął strach. Kiedy dołożył drugą dłoń i zasłonił jej usta – paraliż tylko przybrał na sile. W uszach jej szumiało, obraz się rozmazał, a Yulii na moment wydawało się jakby opuściła własne ciało. Sądziła, że sobie z tym poradziła, że cały ten epizod zostawiła za sobą, ale mimo upływu czasu i aktywności w łóżku wciąż pozostawały ruchy, które rozkręcały machinę wspomnień na nowo. Wciąż pozostawały gesty, które leżały daleko poza jej bezpieczną, sprawdzoną strefą i fakt, że wykorzystał właśnie jeden z nich bolał jak sam skurwysyn. Mówiła mu o tym. Zaufała mu, a Marcel wykorzystał tę wiedzę przeciwko niej.
Tlący się w szarych oczach strach zastąpiło poczucie zdrady; nieme oskarżenie podbarwione utraconym zaufaniem.
Nie zamierzała mu niczego ułatwiać.
Podążenie za tą myślą kosztowało ją całe skupienie i wszystkie siły; straciła rachubę upływającego czasu, w szumie krwi utonął odgłos kroków. Wpadła w drżenie, oddech przyspieszył widocznie, wydawało jej się, że zaraz się udusi. Złapała go za przedramię, wbiła mu paznokcie w odsłoniętą skórę, zgiętym kolanem spróbowała zasadzić mu kopa prosto w krocze.
rzucam na bonus
1 - policjanci są już u wylotu zaułka, zaraz będą bęcki
2 - z drugiego końca zaułka wyłania się jakiś nasz znajomy; nakazując ciszę szybko zaprasza do siebie gestem - chyba widzi jeszcze szanse na ucieczkę
3 - nad nami otwiera się najpierw okiennica, potem okno, a finalnie starsza pani wylewa nam na głowę wiadro lodowatej wody i każe się zamknąć, bo cisza nocna (!!!)
– Co ty chrzanisz? – Jakie, kurwa, zdjęcie? To z tej nie do końca przemyślanej sesji po pijaku? Właściwie nawet nie pamiętała co tam wtedy wzięła. Kiedy Dixon wszedł w jego posiadanie? Czemu nic jej nie powiedział? Szukała tych fotek bezskutecznie co najmniej od miesiąca. – Nie jest mi go żal, durniu! Jest mi potrzebny!
Blaszane kosze narobiły rabanu, a w otaczającej ich ciszy Yulii wydawało się, że słyszało ich co najmniej pół miasta. Kroki rozległy się bliżej – coraz bliżej, coraz bliżej… – zmieniło się też tempo. Przyspieszyli. Kurwa mać.
– Był mi potrzebny do zaprowadzenia na Nokturn! Myślisz, że co, wejdę tam sobie główną aleją i dam się zarżnąc jak prosię?! Nie! – Yulia wściekle rozrzuciła ramiona na boki. – Dixon znał ścieżki i zaułki, był moim przewodnikiem, głąbie! I miał nim pozostać! – urwała zdyszana; więcej wiedzieć nie musiał. Zresztą, zaraz będą mieć gorsze kłopoty na głowie niż Dixon i jej zranione ucho, które ewidentnie było jakimś pojebanym oznaczeniem. Co może zrobić im patrol? Może nie będzie tak źle, może trafi na kogoś, kogo zna… Przecież miała paru kolegów w mundurach… Zabiorą ich na dołek? Gdzie teraz trzymali na tymczasie? Przecież nie zawloką ich od razu do Tower, Marcel nie mógł tam trafić. Nie znowu.
Przekręciła głowę, wzrok utkwiła w wylocie zaułka. Mięśnie spięły się boleśnie, dłonie zwinęły w pięści. Czuła się jak zwierzę zapędzone w kozi róg, bez drogi ucieczki, bo przecież nie zostawi go samego, a było już za późno żeby podłożyć się samotnie i bez podejrzeń.
Zbyt skupiona na gonitwie własnych myśli, nie przewidziała, że Marcelowi zbierze się na nagły atak od strony śmietnika. Metalowy kubeł nagle zgrzytnął wabiąc jej uwagę, ale nie zdążyła zrobić nawet pół kroku do tyłu; Marcel złapał ją za gardło, a jej ciało ogarnął lodowaty paraliż, w oczach mignął strach. Kiedy dołożył drugą dłoń i zasłonił jej usta – paraliż tylko przybrał na sile. W uszach jej szumiało, obraz się rozmazał, a Yulii na moment wydawało się jakby opuściła własne ciało. Sądziła, że sobie z tym poradziła, że cały ten epizod zostawiła za sobą, ale mimo upływu czasu i aktywności w łóżku wciąż pozostawały ruchy, które rozkręcały machinę wspomnień na nowo. Wciąż pozostawały gesty, które leżały daleko poza jej bezpieczną, sprawdzoną strefą i fakt, że wykorzystał właśnie jeden z nich bolał jak sam skurwysyn. Mówiła mu o tym. Zaufała mu, a Marcel wykorzystał tę wiedzę przeciwko niej.
Tlący się w szarych oczach strach zastąpiło poczucie zdrady; nieme oskarżenie podbarwione utraconym zaufaniem.
Nie zamierzała mu niczego ułatwiać.
Podążenie za tą myślą kosztowało ją całe skupienie i wszystkie siły; straciła rachubę upływającego czasu, w szumie krwi utonął odgłos kroków. Wpadła w drżenie, oddech przyspieszył widocznie, wydawało jej się, że zaraz się udusi. Złapała go za przedramię, wbiła mu paznokcie w odsłoniętą skórę, zgiętym kolanem spróbowała zasadzić mu kopa prosto w krocze.
rzucam na bonus
1 - policjanci są już u wylotu zaułka, zaraz będą bęcki
2 - z drugiego końca zaułka wyłania się jakiś nasz znajomy; nakazując ciszę szybko zaprasza do siebie gestem - chyba widzi jeszcze szanse na ucieczkę
3 - nad nami otwiera się najpierw okiennica, potem okno, a finalnie starsza pani wylewa nam na głowę wiadro lodowatej wody i każe się zamknąć, bo cisza nocna (!!!)
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Yulia Dyatlova' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
The member 'Yulia Dyatlova' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Pytała, co on chrzanił, nie odpowiedział, spojrzał na nią spod byka, wychwytując z tych słów przyznanie się do winy, tak jakby jej zabawa z Dixonem mogłaby być winą. Chciał od niej potwierdzenia, że Dixon zdobył je podstępem, zrobił podstępem, ale mu go nie dała, co ją tak szokowało, jego słowa? Może nie powinien się tym interesować - na pewno nie powinien - ale drażniło go to, czemu, sam chyba nie wiedział. Nie powinna spędzać z nim czasu. Nie powinien jej tak traktować, skoro spędzali razem czas.
- Jaki znowu Nokturn?! Miałaś trzymać się od tego z daleka, Yulia! Z daleka! - wrzasnął, znów rozdzierając ciszę godziny policyjnej - nie chciała tego przecież, nurzać się w czarnej magii, nie chciała mieć do czynienia z czarodziejami tak plugawymi jak tamtejsi bywalcy. Czym innym były portowe szczury, nawet te stare i grube, czym innym te psychole. Większość z nich miała krew na rękach. - Nie, pewnie - rzucił ze zrezygnowaniem. - Lepiej będzie, jak wejdziesz tam jak prosię prowadzone przez wieprza - Pokręcił głową z niedowierzaniem, naprawdę ufała na tyle Dixonowi? Naprawdę chciała polegać na kimś takim jak on - i to po tym co jej zrobił? Była tak ślepa? Głupia? Czuł narastającą bezradność, bezradność wobec wszystkiego, jej spraw na Nokturnie, tego palanta Dixona, patrolu magicznej policji. Dixon był zresztą większym palantem, niż mu się wydawało, skoro znali go na Alei Śmiertelnego Nokturnu - co tam robił, sprzedawał dziewczyny na krew? Więc jednak, próbował sprzedać Yulię?
Może powinien odejść, ale nie potrafił. Może powinien ją zignorować, ale tego też nie potrafił. Tower potrafiło być straszne: ale jego w nim co najwyżej pobiją, ją mogli skrzywdzić, a nigdy nie wybaczyłby sobie, że na to przystał - nawet jeśli sama go tu zaciągnęła. Dostrzegał zawód w jej oczach, przepraszam, dostrzegał to żałosne poczucie zdrady - przepraszam, powtarzał w myślach, wierząc, że robił to, co musiał, żeby ją ochronić. Tamtego dnia była przerażona, zmyła się w kilka chwil, nawet się na niego nie obejrzała - dziś ufała mu przecież bardziej, dziś łączyło ich więcej, pewnie dlatego nie sądził, że zareaguje ostrzej niż wtedy: wybite w górę kolano wywołało spazm bólu ociekającego upokorzeniem większym jeszcze od tego, który zasadziła mu ledwie parę chwil temu przed tawerną przy wtórze kpiny zgromadzonych gapiów. Nie tego się po niej spodziewał. Wypuścił ją z uścisku od razu, zgiął się w pół - oszołomienie powróciło ze zdwojoną sią, wciąż obolały po minionej bójce był zwyczajnie osłabiony. Krew wciąż zbierała mu się w ustach, ale nie chciał jej wypluć. Nie chciał dać jej tej satysfakcji. Sprowokował tę reakcję - wiedział przecież - chyba po prostu spodziewał się po niej czegoś innego. Po niej, po tym, jak go traktowała. Po ich przyjaźni. Pomylił się srogo, nie mogła upokorzyć go bardziej, nie mogła zranić go fizycznie dotkliwiej, niż to zrobiła. Chyba było mu już wszystko jedno, co z nim zrobią. Mogli to poprawić, jeden cios więcej i nie będzie czuł już niczego.
W oddali dostrzegł znajomą twarz, ale wiedział, że ból był zbyt silny, by mógł się do niego zbliżyć. Wsparł się bokiem o wilgotną ścianę budynku, nie spojrzał na Yulię. Idź albo zostań, było mu już obojętne. Dopiął swego, broniła się przed nim. Nikt jej nie uwierzy, że spędzali tu czas razem, nie w ten sposób. Nic jej nie zrobią. Oczy zeszkliły mu się z bólu, więc na nią nie spojrzał.
Ciężko oparł o ścianę tył głowy, przekrzywiając ją w kierunku ciemności, z której winien wyłonić się patrol. Wziął głębszy oddech, na przekór słabości ciała usiłując mimo wszystko odzyskać pion - nie mogli, nie mogli zorientować się, gdzie czuł ból. Nie mogli, bo gdy to wykorzystają, nie dojdzie już nigdy do siebie. Nie zamierzał też obnażać tego bólu przed znajomą twarzą w głębi zaułka. Ten ból mógł być jego i tylko jego.
- Jaki znowu Nokturn?! Miałaś trzymać się od tego z daleka, Yulia! Z daleka! - wrzasnął, znów rozdzierając ciszę godziny policyjnej - nie chciała tego przecież, nurzać się w czarnej magii, nie chciała mieć do czynienia z czarodziejami tak plugawymi jak tamtejsi bywalcy. Czym innym były portowe szczury, nawet te stare i grube, czym innym te psychole. Większość z nich miała krew na rękach. - Nie, pewnie - rzucił ze zrezygnowaniem. - Lepiej będzie, jak wejdziesz tam jak prosię prowadzone przez wieprza - Pokręcił głową z niedowierzaniem, naprawdę ufała na tyle Dixonowi? Naprawdę chciała polegać na kimś takim jak on - i to po tym co jej zrobił? Była tak ślepa? Głupia? Czuł narastającą bezradność, bezradność wobec wszystkiego, jej spraw na Nokturnie, tego palanta Dixona, patrolu magicznej policji. Dixon był zresztą większym palantem, niż mu się wydawało, skoro znali go na Alei Śmiertelnego Nokturnu - co tam robił, sprzedawał dziewczyny na krew? Więc jednak, próbował sprzedać Yulię?
Może powinien odejść, ale nie potrafił. Może powinien ją zignorować, ale tego też nie potrafił. Tower potrafiło być straszne: ale jego w nim co najwyżej pobiją, ją mogli skrzywdzić, a nigdy nie wybaczyłby sobie, że na to przystał - nawet jeśli sama go tu zaciągnęła. Dostrzegał zawód w jej oczach, przepraszam, dostrzegał to żałosne poczucie zdrady - przepraszam, powtarzał w myślach, wierząc, że robił to, co musiał, żeby ją ochronić. Tamtego dnia była przerażona, zmyła się w kilka chwil, nawet się na niego nie obejrzała - dziś ufała mu przecież bardziej, dziś łączyło ich więcej, pewnie dlatego nie sądził, że zareaguje ostrzej niż wtedy: wybite w górę kolano wywołało spazm bólu ociekającego upokorzeniem większym jeszcze od tego, który zasadziła mu ledwie parę chwil temu przed tawerną przy wtórze kpiny zgromadzonych gapiów. Nie tego się po niej spodziewał. Wypuścił ją z uścisku od razu, zgiął się w pół - oszołomienie powróciło ze zdwojoną sią, wciąż obolały po minionej bójce był zwyczajnie osłabiony. Krew wciąż zbierała mu się w ustach, ale nie chciał jej wypluć. Nie chciał dać jej tej satysfakcji. Sprowokował tę reakcję - wiedział przecież - chyba po prostu spodziewał się po niej czegoś innego. Po niej, po tym, jak go traktowała. Po ich przyjaźni. Pomylił się srogo, nie mogła upokorzyć go bardziej, nie mogła zranić go fizycznie dotkliwiej, niż to zrobiła. Chyba było mu już wszystko jedno, co z nim zrobią. Mogli to poprawić, jeden cios więcej i nie będzie czuł już niczego.
W oddali dostrzegł znajomą twarz, ale wiedział, że ból był zbyt silny, by mógł się do niego zbliżyć. Wsparł się bokiem o wilgotną ścianę budynku, nie spojrzał na Yulię. Idź albo zostań, było mu już obojętne. Dopiął swego, broniła się przed nim. Nikt jej nie uwierzy, że spędzali tu czas razem, nie w ten sposób. Nic jej nie zrobią. Oczy zeszkliły mu się z bólu, więc na nią nie spojrzał.
Ciężko oparł o ścianę tył głowy, przekrzywiając ją w kierunku ciemności, z której winien wyłonić się patrol. Wziął głębszy oddech, na przekór słabości ciała usiłując mimo wszystko odzyskać pion - nie mogli, nie mogli zorientować się, gdzie czuł ból. Nie mogli, bo gdy to wykorzystają, nie dojdzie już nigdy do siebie. Nie zamierzał też obnażać tego bólu przed znajomą twarzą w głębi zaułka. Ten ból mógł być jego i tylko jego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
– Nie ja jedna złamałam dane słowo – warknęła buntowniczo, choć przecież nigdy nie obiecała mu, że tam nie wróci. Nie dosłownie, nie w takich słowach. Zresztą, teraz i tak nie miała już wyjścia. Targ dobity, współpraca zawiązana. Tamten siwy lis w Chimerze nie wyglądał jej na gościa, którego dałoby się wykiwać.
W przypływie złośliwości chciała mu to wykrzyczeć w twarz; opowiedzieć o tamtym spotkaniu, o wspólnej sprawie, o tym, że jeśli wszystko pójdzie gładko to pozbędzie się Wilczarza raz na zawsze. Chciała mu dokręcić śrubę, pokazać, że radzi sobie sama i nie potrzebuje żadnego protektora ani żadnej pomocy – chciała żeby pojął, że jej sprawy są jej sprawami.
Ale wszystko potoczyło się nie tak, jak zakładała. Wszystko wymknęło się spod kontroli.
Wykorzystanie wiedzy o przeszłości przeciwko niej zabolało zbyt mocno, uderzyło w nią inaczej niż na plaży – wtedy byli tylko przyjaciółmi; chodzili razem na włamy, na potańcówki, włóczyli się po ulicach i spoglądali w otchłań. Coś – nie potrafiła tego nazwać ani uchwycić – zmieniło się po tamtej nocy w Waltham, zmienił się charakter tej relacji. I choć trzymała się z daleka od wszelkich cementujących słów i wyznań, tak nie mogła wypierać się świadomości, że łączyło ich coś innego. Coś, co chwyt za gardło zdradził, co podkopało fundamenty zaufania. Nie pozostała mu w tym dłużna, odwinęła się z nawiązką, raniąc nie tylko ciało, ale i dumę.
Cofnęła się o krok, nadal cała roztrzęsiona i spanikowana. Naglący szept gdzieś od ciemnej strony zaułka zwabił jej uwagę, dostrzegła w mrokach zarys sylwetki, a po chwili z cienia wynurzyła się znajoma blond czupryna i twarz przecięta ciemnym materiałem opaski zasłaniającej lewe oko. Fritz.
– Tutaj, do chuja! – syknął z wyraźnym ponagleniem i skinął na nich dłonią. – W ścianie jest klapa, przedostaniecie się dalej zanim tu przyjdą! Szybko!
Yulia spojrzałą w stronę Marcela, ale ten wyglądał tak, jakby nale stał się kompletnie zobojętniały na wszystko. Na nią. Na Fritza. Na policjantów. Na cały świat. Przypominał jej teraz tamtego styranego Marcela, tego, którego raz za razem próbowała doprowadzić do porządku w wagonie, tuż po tym jak wyszedł z Tower. Gdzie jest twoja wola walki?, chciała go zapytać, ale przełknęła słowa i cisnące się na usta wulgaryzmy. Czas. Kurwa, czas.
– Sam nie pójdzie, oberwał.
Przecież go tu nie zostawi.
Sekunda – jedna, druga – Yulia z bezceremonialnym brakiem czułości złapała Marcela pod ramię i pociągnęła w stronę chowającego się w cieniu Fritza. Niemiec widząc jej wysiłki zaklął pod nosem w szpetnie brzmiącym języku, ale bezszelestnie wychynął z kryjówki, zbliżył się. Po przeciwnej stronie zaułka rozbrzmiało stanowcze “lumos!”, zatlił się też koniec różdżki jednego z funkcjonariuszy. Yulia w panice obejrzała się przez ramię, na szybko próbując oszacować odległość – ile metrów? dziesięć? dwadzieścia? – ponaglającym szarpnięciem spróbowała oderwać Marcela od podpory w postaci ściany, by zimny mur mógł zastąpić Fritz.
– Pojebało cię z tym chwytem – syknęła w stronę Marcela. – Ale drugi raz cię z dołka po Tower nie będę wyciągać, nawet jeśli miałbyś mnie udusić w tym jebanym zaułku. Nie zamykaj oczu – poleciła twardo, widząc jak błądzi gdzieś spojrzeniem. – Nie odpływaj...
W przypływie złośliwości chciała mu to wykrzyczeć w twarz; opowiedzieć o tamtym spotkaniu, o wspólnej sprawie, o tym, że jeśli wszystko pójdzie gładko to pozbędzie się Wilczarza raz na zawsze. Chciała mu dokręcić śrubę, pokazać, że radzi sobie sama i nie potrzebuje żadnego protektora ani żadnej pomocy – chciała żeby pojął, że jej sprawy są jej sprawami.
Ale wszystko potoczyło się nie tak, jak zakładała. Wszystko wymknęło się spod kontroli.
Wykorzystanie wiedzy o przeszłości przeciwko niej zabolało zbyt mocno, uderzyło w nią inaczej niż na plaży – wtedy byli tylko przyjaciółmi; chodzili razem na włamy, na potańcówki, włóczyli się po ulicach i spoglądali w otchłań. Coś – nie potrafiła tego nazwać ani uchwycić – zmieniło się po tamtej nocy w Waltham, zmienił się charakter tej relacji. I choć trzymała się z daleka od wszelkich cementujących słów i wyznań, tak nie mogła wypierać się świadomości, że łączyło ich coś innego. Coś, co chwyt za gardło zdradził, co podkopało fundamenty zaufania. Nie pozostała mu w tym dłużna, odwinęła się z nawiązką, raniąc nie tylko ciało, ale i dumę.
Cofnęła się o krok, nadal cała roztrzęsiona i spanikowana. Naglący szept gdzieś od ciemnej strony zaułka zwabił jej uwagę, dostrzegła w mrokach zarys sylwetki, a po chwili z cienia wynurzyła się znajoma blond czupryna i twarz przecięta ciemnym materiałem opaski zasłaniającej lewe oko. Fritz.
– Tutaj, do chuja! – syknął z wyraźnym ponagleniem i skinął na nich dłonią. – W ścianie jest klapa, przedostaniecie się dalej zanim tu przyjdą! Szybko!
Yulia spojrzałą w stronę Marcela, ale ten wyglądał tak, jakby nale stał się kompletnie zobojętniały na wszystko. Na nią. Na Fritza. Na policjantów. Na cały świat. Przypominał jej teraz tamtego styranego Marcela, tego, którego raz za razem próbowała doprowadzić do porządku w wagonie, tuż po tym jak wyszedł z Tower. Gdzie jest twoja wola walki?, chciała go zapytać, ale przełknęła słowa i cisnące się na usta wulgaryzmy. Czas. Kurwa, czas.
– Sam nie pójdzie, oberwał.
Przecież go tu nie zostawi.
Sekunda – jedna, druga – Yulia z bezceremonialnym brakiem czułości złapała Marcela pod ramię i pociągnęła w stronę chowającego się w cieniu Fritza. Niemiec widząc jej wysiłki zaklął pod nosem w szpetnie brzmiącym języku, ale bezszelestnie wychynął z kryjówki, zbliżył się. Po przeciwnej stronie zaułka rozbrzmiało stanowcze “lumos!”, zatlił się też koniec różdżki jednego z funkcjonariuszy. Yulia w panice obejrzała się przez ramię, na szybko próbując oszacować odległość – ile metrów? dziesięć? dwadzieścia? – ponaglającym szarpnięciem spróbowała oderwać Marcela od podpory w postaci ściany, by zimny mur mógł zastąpić Fritz.
– Pojebało cię z tym chwytem – syknęła w stronę Marcela. – Ale drugi raz cię z dołka po Tower nie będę wyciągać, nawet jeśli miałbyś mnie udusić w tym jebanym zaułku. Nie zamykaj oczu – poleciła twardo, widząc jak błądzi gdzieś spojrzeniem. – Nie odpływaj...
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Była zła, że złamał dane słowo - prychnął cos pod nosem, przecież nie to, na Morganę, było najważniejsze, ale dalszy rozwój zdarzeń uciął temat. Słyszał Fritza, nie chciał go tu. Nie chciał, żeby widział go w takim stanie. Nie chciał, żeby widział jego ból. Był dla niego prawie obcy, a to, co przechodził, nie tylko zwalało go z nóg, ale przede wszystkim budziło wstyd, z jakim brzydzić się będzie spojrzeć w oczy samemu sobie w lustrze. Ból i wstyd nie tylko głęboki, ale chyba przede wszystkim zbyt intymny, by znosić go przy świadkach. Zamknij się, Yulia. Nie mów mu. Po prostu zamknij wreszcie dziób. Ale powiedziała, a Fritz podszedł bliżej. Wzdrygnął się, uciekając od dotyku dziewczyny - bał się oberwać drugi raz, po bójce nie był w stanie się obronić, brakowało mu refleksu - czego właściwie od niego chciała? Zranił ją, zranił ją na tyle, że musiała się przed nim bronić - mogła dać mu już spokój, nie dotykał jej już przecież. Odsunął się od niej ze wstrętem, gdy chciała odciągnąć go od ściany, wpadając pod ramię tego drania, spierdalaj, Fritz, nie jest mi potrzebne żadne towarzystwo. Ani żadna pomoc, Yulia. Nigdy nie była potrzebna. Po co do tamtego wracała? Po co przy nim? To wciąż zemsta, tak? A może - po prostu - za takiego zawsze go miała, słabego, nijakiego, małego i bezbronnego, lalkę do skopania. Tak się przy nim czuła? Niemoc kłębiła się żarem niechęci i buntu, może sobie na to zasłużył, sekret za sekret. Wiedział, co robił.
Nie miał jak iść, ale nie miał też jak siłować się Fritzem - podążył za nim, wciąż niemal bezwładnie, bo każdy krok sprawiał mu niewyobrażalny ból, ale Fritz wiedział, że nie mieli więcej czasu, że nie mogli tak po prostu tam stać - że na końcu zaułka zatliło się już światło, a obok świsnęło lecące przez ulicę zaklęcie petryfikusa zwabione niemilknącym w zaułku głosem dziewczyny. Chyba przeszła już za klapę, kiedy Fritz wepchnął jego ciało do środka - przeturlał się kawałek po podłodze, nie podnosząc się do siadu, zatrzymał się na plecach - teraz dopiero wybełtał krew, wiedząc, że przy przejściu nie mógł pozostawić śladów. Na zewnątrz świsnęło kolejne zaklęcie, kroki przyśpieszyły - zamknął oczy, nie otwierając ust, cisza, cisza ich zakamufluje - patrol przebiegł ulicą dalej, rzucając się w pościg. Miał dług u Fritza, nie otworzył oczu. Tak było łatwiej - kiedy ich nie widział, mogło mu się wydawać, że oni też nie widzą jego. Naprawdę chciał zostać sam. Było mu wstyd. Okrutnie wstyd.
- Dzięki, Fritz - mruknął, powoli wstając na zgiętym łokciu. Nie spojrzał na Yulię, pewnie wolała tu z nim zostać. Może powinna, było już późno. Mówił cicho, ciszej, bo ból wgryzał się w gardło. - Wiszę ci - zapowiedział, bo nie zapominał dziękować za pomoc. Czasem na tym polegała podstawa przetrwania w miejscu takim jak to. - Trafię do wyjścia. - To chyba była jego kryjówka, był tu raz czy dwa, ani razu w minionym roku. Nie znali się dobrze, ale podobne zdarzenia zbliżały. Dużo wysiłku kosztowało go stanięcie na nogach - i wykonanie kilku kroków w kierunku wyjścia. Fritz chyba czuł, że coś w tym obrazku było nie tak - ale Marcel łudził się, że jego brak komentarza wynikał z niewykrycia wstydliwego sekretu. Nie pożegnał się z Yulią, chyba nie było potrzeby. Dala mu do zrozumienia, ile sądzi o jego towarzystwie tak dosadnie, że bardziej dosadnie się nie dało. A on chyba wolałby skończyć tę noc na smyczy psów z Tower, kpina w ich oczach bolałaby mniej niż w jej.
Zniknął w ciemnym korytarzu.
/zt
Nie miał jak iść, ale nie miał też jak siłować się Fritzem - podążył za nim, wciąż niemal bezwładnie, bo każdy krok sprawiał mu niewyobrażalny ból, ale Fritz wiedział, że nie mieli więcej czasu, że nie mogli tak po prostu tam stać - że na końcu zaułka zatliło się już światło, a obok świsnęło lecące przez ulicę zaklęcie petryfikusa zwabione niemilknącym w zaułku głosem dziewczyny. Chyba przeszła już za klapę, kiedy Fritz wepchnął jego ciało do środka - przeturlał się kawałek po podłodze, nie podnosząc się do siadu, zatrzymał się na plecach - teraz dopiero wybełtał krew, wiedząc, że przy przejściu nie mógł pozostawić śladów. Na zewnątrz świsnęło kolejne zaklęcie, kroki przyśpieszyły - zamknął oczy, nie otwierając ust, cisza, cisza ich zakamufluje - patrol przebiegł ulicą dalej, rzucając się w pościg. Miał dług u Fritza, nie otworzył oczu. Tak było łatwiej - kiedy ich nie widział, mogło mu się wydawać, że oni też nie widzą jego. Naprawdę chciał zostać sam. Było mu wstyd. Okrutnie wstyd.
- Dzięki, Fritz - mruknął, powoli wstając na zgiętym łokciu. Nie spojrzał na Yulię, pewnie wolała tu z nim zostać. Może powinna, było już późno. Mówił cicho, ciszej, bo ból wgryzał się w gardło. - Wiszę ci - zapowiedział, bo nie zapominał dziękować za pomoc. Czasem na tym polegała podstawa przetrwania w miejscu takim jak to. - Trafię do wyjścia. - To chyba była jego kryjówka, był tu raz czy dwa, ani razu w minionym roku. Nie znali się dobrze, ale podobne zdarzenia zbliżały. Dużo wysiłku kosztowało go stanięcie na nogach - i wykonanie kilku kroków w kierunku wyjścia. Fritz chyba czuł, że coś w tym obrazku było nie tak - ale Marcel łudził się, że jego brak komentarza wynikał z niewykrycia wstydliwego sekretu. Nie pożegnał się z Yulią, chyba nie było potrzeby. Dala mu do zrozumienia, ile sądzi o jego towarzystwie tak dosadnie, że bardziej dosadnie się nie dało. A on chyba wolałby skończyć tę noc na smyczy psów z Tower, kpina w ich oczach bolałaby mniej niż w jej.
Zniknął w ciemnym korytarzu.
/zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ewidentnie się nie rozumieli; nie dzisiaj, nie tutaj, nie w tej sytuacji. Często wydawało jej się, że potrafi odgadnąć jego myśli, czasem wyobrażała sobie, że ma wróżbiarski talent jak jakaś poważna Cyganka i że dzięki temu pewne rzeczy po prostu wie. Ale dzisiaj to wszystko wyparowało, wzięło w łeb i przepadło. Co on sobie myślał? Po co się rzucał do obrony? Po co tłukł Dixona? Po co się w to, kurwa, mieszał? To nie była jego sprawa. To nigdy nie była jego sprawa.
A ona nie potrzebowała żadnego rycerza na białym koniu czy innym psidwaku. Czemu nikt nigdy nie traktował jej poważnie? Bo była dziewczyną? Bo nie miała tyle siły żeby wybić komuś zęby jednym ciosem? Świat był zajebiście niesprawiedliwy.
Zacisnęła ze zgrzytem zęby, gdy Marcel wzgardził jej pomocą, powstrzymała słowa. Czy kolejny “dureń” miał coś zmienić? Wątpiła. Nabroił i teraz ją odpychał, doskonale przecież wiedział, że nie życzy sobie żadnych ingerencji, że nie prosiła o żadne przysługi. Wiedział też o tym co działo się w rosyjskim porcie i zdecydował się wykorzystać najgorszy chwyt przeciwko niej. Po co? Dlaczego? Nie mieściło jej się to w głowie, w emocjach nic do niej nie docierało, a podejrzenia względem jego intencji rozmywały się tak szybko, jak farba w wodzie.
W klapie zniknęła pierwsza i szybko usunęła się na bok żeby zrobić miejsce chłopakom. Z duszą na ramieniu odliczała kolejne sekundy przecięte świstem kolejnych zaklęć; przywarła do lichej ściany kryjówki jakby miała się stopić z pokruszonymi cegłami. Słyszała głosy – teraz przytłumione – wyraźnie podszyte irytacją. Oby tylko nie zawołali jakichś kumpli. Oby tylko nie postanowili badać śladów dogłębniej, przecież na ziemi jest pełno odcisków stóp. Oby to nie byli jacyś zasrani służbiści…
Gdy kroki przyspieszyły i oddaliły się – odetchnęła z ulgą, choć uczucie było przedwczesne. Zgasł jeden problem, ale drugi – znacznie bardziej martwiący – wciąż pluł krwią i odtrącał każdą pomoc. Tym razem się nie ruszyła, w milczeniu obserwowała jak Marcel się podnosi, jak oszczędnie dziękuje Fritzowi za pomoc. Nawet na nią nie spojrzał.
Nawet na nią, kurwa, nie spojrzał.
Nie wiedziała co bardziej ją boli – fakt, że po prostu sobie poszedł czy to, że tak ochoczo wróciłby do Tower, choć powód wydawał jej się zbyt błahy.
|zt
A ona nie potrzebowała żadnego rycerza na białym koniu czy innym psidwaku. Czemu nikt nigdy nie traktował jej poważnie? Bo była dziewczyną? Bo nie miała tyle siły żeby wybić komuś zęby jednym ciosem? Świat był zajebiście niesprawiedliwy.
Zacisnęła ze zgrzytem zęby, gdy Marcel wzgardził jej pomocą, powstrzymała słowa. Czy kolejny “dureń” miał coś zmienić? Wątpiła. Nabroił i teraz ją odpychał, doskonale przecież wiedział, że nie życzy sobie żadnych ingerencji, że nie prosiła o żadne przysługi. Wiedział też o tym co działo się w rosyjskim porcie i zdecydował się wykorzystać najgorszy chwyt przeciwko niej. Po co? Dlaczego? Nie mieściło jej się to w głowie, w emocjach nic do niej nie docierało, a podejrzenia względem jego intencji rozmywały się tak szybko, jak farba w wodzie.
W klapie zniknęła pierwsza i szybko usunęła się na bok żeby zrobić miejsce chłopakom. Z duszą na ramieniu odliczała kolejne sekundy przecięte świstem kolejnych zaklęć; przywarła do lichej ściany kryjówki jakby miała się stopić z pokruszonymi cegłami. Słyszała głosy – teraz przytłumione – wyraźnie podszyte irytacją. Oby tylko nie zawołali jakichś kumpli. Oby tylko nie postanowili badać śladów dogłębniej, przecież na ziemi jest pełno odcisków stóp. Oby to nie byli jacyś zasrani służbiści…
Gdy kroki przyspieszyły i oddaliły się – odetchnęła z ulgą, choć uczucie było przedwczesne. Zgasł jeden problem, ale drugi – znacznie bardziej martwiący – wciąż pluł krwią i odtrącał każdą pomoc. Tym razem się nie ruszyła, w milczeniu obserwowała jak Marcel się podnosi, jak oszczędnie dziękuje Fritzowi za pomoc. Nawet na nią nie spojrzał.
Nawet na nią, kurwa, nie spojrzał.
Nie wiedziała co bardziej ją boli – fakt, że po prostu sobie poszedł czy to, że tak ochoczo wróciłby do Tower, choć powód wydawał jej się zbyt błahy.
|zt
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Rzygownik
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer