Gabinet
AutorWiadomość
Gabinet
Gabinet z ogromnym mahoniowym biurkiem i wielkimi oknami, Cornelius spędza tutaj większość "wolnego" czasu.
Zabezpieczenia: Błyskotek (na drzwi wejściowe), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (bogin wyskoczy zza gobelinu w salonie), Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Zabezpieczenia: Błyskotek (na drzwi wejściowe), Ostatnie Tango, Strach na gremliny (bogin wyskoczy zza gobelinu w salonie), Fidelius (strażnicy: Dirk Doge, Cornelius Sallow)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 31.01.23 14:05, w całości zmieniany 4 razy
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Horoskop na 30 sierpnia
Dzisiejszy dzień nie będzie już tak ekscytujący jak poprzedni. Przejście Księżyca do znaku Wodnika, opozycja Wenus do Plutona oraz Merkurego do Neptuna uczyni ludzi wrażliwszymi i bardziej nerwowymi. Trudniej będzie skoncentrować się na szczegółach, można popełniać podstawowe błędy w relacjach, być uczestnikiem zaskakujących sytuacji, niemiłych niespodzianek. Działania ludzi mogą być bardzo nieoczekiwane i nietypowe. Duch wolności może wydostać się na swobodę a ludzie łatwiej niż w innych dniach ulec prowokacjom czy robić szaleństwa. Ewentualność wzrostu ilości urazów i wypadków wzrasta.
Dzisiejszy dzień nie będzie już tak ekscytujący jak poprzedni. Przejście Księżyca do znaku Wodnika, opozycja Wenus do Plutona oraz Merkurego do Neptuna uczyni ludzi wrażliwszymi i bardziej nerwowymi. Trudniej będzie skoncentrować się na szczegółach, można popełniać podstawowe błędy w relacjach, być uczestnikiem zaskakujących sytuacji, niemiłych niespodzianek. Działania ludzi mogą być bardzo nieoczekiwane i nietypowe. Duch wolności może wydostać się na swobodę a ludzie łatwiej niż w innych dniach ulec prowokacjom czy robić szaleństwa. Ewentualność wzrostu ilości urazów i wypadków wzrasta.
Sierpień był wyjątkowo duszny. Skwar nie pozwalał farbom zasychać i chociaż przy olejach jest to nawet pożądane, bo dzięki temu są możliwe bardzo długie poprawki i dopracowywanie obrazu, w pewnej chwili temperatura uniemożliwiła pracę. Cornelius wykorzystał ten moment, zapraszając swoje nowe odkrycie malarskie na zimnego drinka. Chyba miał akurat pięć minut odpoczynku od pracy, bo chociaż wydawał się być w wyśmienitym humorze, nie odzywał się przez kolejne dni. Matylda pozostawiona z rozbudzonymi nadziejami, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Co rusz otwierała i zamykała okna. Kiedy otwierała, słyszała jak ludzie krzyczą o polityce, a kiedy znów zamykała, jej własne dziecko krzyczało, sprawiając, że głowa jej odpadała. Mały Peter miał już prawie dwa lata i jak na takiego malucha, niestety potrafił przysporzyć matce wielu zmartwień. Zwykle te zmartwienia rozdzielają się na dwoje, ale w tym przypadku nie mogło być o tym mowy. Ojciec Petera nie żył. Jasna sprawa nie była to wieść podana do wiedzy publicznej, ale Matylda to przeczuwała. To uczucie nie odstępowało jej od kilku miesięcy, cisnęło w dole brzucha oraz za serce. Matylda wydawała się być wiecznie na skraju załamania nerwowego. Przestała czytać jakiekolwiek doniesienia prasowe. Każda wiadomość w radiu czy prasie, powodowała u niej reakcję alergiczną. Uciekała przed nimi, nie chcąc pozwolić sobie na te informacje. Już dość, że widziała na każdym rogu twarz drogiego jej sercu Floreana. Przyjaciel,
będąc ozdobą oferty kilku tysięcy galeonów "żywy lub martwy", tak mówiła ulotka. Powstrzymywała się przed wybuchami płaczu, bojąc się bardzo, że rzeczywiście ktoś kiedyś skusi się na tę cenę. Czy tylko tyle był wart? Dla niej te kilka tysięcy galeonów było sumą niewyobrażalną, chociaż w Ameryce udało jej się osiągnąć jakąś pozycję na rynku i nawet sprzedała za tyle obraz. Czasami nie wierzyła w to, że głowa drogiego Floreana jest warta tyle co ktoś był gotowy zapłacić za jej bazgroły. Pewną ironią jest to, że bojąc się wieści medialnych, od jakiegoś czasu sypiała z wrogiem. Chociaż czy widziała w panu Sallow wroga? Czy widziała w nim tę nieobliczalną maszynę, która gotowa byłaby wydać Floreana za kilka tysięcy? Coś podpowiadało jej, że chociaż meżczyzna bardzo chciałby być uważany za niebezpiecznego, w głębi siebie, nie był potworem. Możliwe, że go nie doceniała, albo była zaślepiona tym co jej oferował. A przecież oferował tak wiele. Nie dość, że chwilę zapomnienia, to ciągle powtarzał, że zrobi z niej wielką artystkę. Celebrytkę. Celebrytką być nie musiała, ale wiedziała, że z popularnością idą pieniądze. A ona była złakniona pieniędzy. Dla siebie i dla Petera. Nic więcej jej przecież w życiu nie zostało, prawda?
Tymczasem znów siedzą w gabinecie Sallowa. On się pręży i co chwila zmienia uśmiech z pewnego siebie na tajemniczy. Matylda zaś trzyma pędzel ponad twarzą, którą zaczęła szkicować. Zatrzymuje się i znów zwraca oczy na Corneliusa, który znów wraca do uśmiechu amanta. Matylda ma ochotę podejść do niego i zaklęciem specjalnym sprawić, że jego twarz zdrętwieje i nie będzie mógł nią tak memlać. Ostatnio kiedy to zrobiła, bardzo się zdenerwował i myślała, że wszystko stracone. Dlatego tym razem nie podejmuje podobnego działania. Siedzi prosto i odsuwa pędzel od płótna. Zaczyna go czyścić i kręci głową.
- Nie mogę malować, kiedy wciąż szukasz sobie odpowiedniej miny. Może postawię ci tu lustro, żebyś sam na siebie popatrzył i dowiedział się w końcu jaki to ma być grymas? - moczy wyczyszczony pędzel w innym, ciemniejszym kolorze i poprawia fałdy na namalowanej koszuli pana Corneliusa. Nie powinna zajmować się tymi pierdołami, on nie ma tyle czasu, żeby siedzieć tu całymi dniami. fałdy może sobie równie dobrze domalować później.
- Na pewno byłoby mi łatwiej malować, gdybym wiedziała, czy czeka na mnie kolejne zlecenie gdzieś na horyzoncie - marudzi, nawiązując do tych jego ekscatycznych obietnic, wedle których miał jej załatwić najlepszych klientów, jeżeli zrobi mu to jeszcze raz. No i na co to było, skoro klientów ni widu ni słychu?
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
30.08
Matylda musiała zauważyć, że jej klient i protektor żył doniesieniami prasowymi. Jego biurko zaścielały najnowsze wydania Walecznego Maga, w salonie mignęło niegdyś wydanie Czarownicy o lady doyenne Selwyn, a w kominku malarka mogła raz dojrzeć strzępy nielegalnego Proroka Codziennego! W dodatku z notatkami na marginesach...
Rzecznik szanownego rządu musiał wszak być z publicznymi informacjami na bieżąco. Myśli Corneliusa bezustannie krążyły wokół medialnej układanki, propagandowych puzzli, które mógł układać niemal dowolnie. Nie lubił tego “niemal”. Najbardziej w życiu cenił kontrolę, nad wszystkim. To, że jego słowa mogłyby zostać odbierane inaczej, że dysydenci z Proroka śmieli kontrować jego propagandę, było solą w oku. Musiał czynnie temu przeciwdziałać, władać narracją, umiejętnie siać ziarna plotek i kłamstw. Po egzekucji na Connaught Square przełożył nawet sesję z drogą Matyldą, choć ich wspólne posiedzenia nad obrazem (i nie tylko) bardzo go odprężały. Rzucił się w wir pracy, bo tego od niego oczekiwano, bo tego sam od siebie oczekiwał. Terrorystka, groźna, zamach, na arystokrację, na kobiet, na dzieci, dzielny kapitan z portu (ach, dlaczegoż musiał złapać ją jakiś mięśniak? Przynajmniej nazwisko Goyle niosło czystokrwiste brzmienie, ale nowy bohater tłumu wydawał się nieco gburowaty, jakże lepszym celebrytą byłby jakiś… Malfoy albo chociaż służący Malfoyów!), lord Tristan Rosier i jego pieniądze, bla, bla, bla. Puzzle były skomplikowane, bo terrorystka osiągnęła niestety trochę swojego celu, zakłócając egzekucję, odwracając uwagę od tego zawodnika Jastrzębi i jego publicznego upokorzenia, siejąc chaos i zamęt.
Cornelius nienawidził chaosu i nieporządku.
W końcu, gdy sytuacja wydawała się już być pod kontrolą, a wszystkie plakaty w mieście triumfalnie wieściły “wyeliminowanie” Justine Tonks (Florean, jednak, wciąż był do pojmania!), Cornelius miał wreszcie czas na chwilę zasłużonego odpoczynku. Na zadbanie o swoje dziedzictwo, bo tym był przecież olejny portret, zaklęty aby ująć w sobie nie tylko podobiznę, ale też ruchy i słowa Corneliusa. Z typową dla siebie próżnością, nie mógł się doczekać końcowych szlifów, nadawania obrazowi ruchu i życia. Pozowanie było, niestety, trochę nudne dla jego światłego umysłu, ale jakoś to znosił. Szczególnie, że Matylda zręcznie wynagradzała mu cierpliwość - a może nie chodziło o cierpliwość, a o obietnice, które przed nią roztaczał? Był władcą słów, więc obiecał jej wiele - że szepnie dobre słówko u Malfoyów i Blacków, że przedstawi ją lady Rosier sugerując malowanie syren w Fantasmagorie (podobno ktoś miał już tą fuchę, ale każdego da się przecież… wyeliminować), że będzie gwiazdą całego Londynu. Dziś nie myślał jednak o swoich obiecankach ani o marzeniach Wrońskiej, dziś nadal analizował zeszłotygodniowy zamach na egzekucji. Dziś w jego myśli wkradał się nietypowy dla niego niepokój - jakby coś się święciło. Zastanawiał się, czy użył odpowiednich słów, zapewniając mieszkańców o bezpieczeństwie w odezwie Ministra. Zastanawiał się, czy więcej mugoli zniknie z miasta po tym popisie terroryzmu. Zastanawiał się, czy ci mu… znani zdążyli już zniknąć. Wiercił się nerwowo, pogrążony w rozmyślaniach, aż Matylda nie wytrzymała.
-Hm? Och, tak. - wymamrotał, czując się pouczonym. -Już, już się poprawiam. To… na tej minie stanęło? - splótł ze sobą palce, ustawiając dłonie w piramidkę, i posłał malarce lisi uśmiech. I wszystko byłoby idealnie, i wróciłby do teraźniejszości, gdyby - głupia! - nie zaczęła marudzić.
Opuścił ręce na blat biurka i (bardzo celowo) przewrócił oczyma.
-Matyldo, Matyldo, tydzień temu jakaś terrorystka chciała wysadzić w powietrze lożę z rodziną lorda Rosiera, a ty… co, oczekujesz, że lady Evandra ma teraz głowę do myślenia o dekoracjach tej swojej restauracji? Przedstawię cię jej, przecież nie rzucam słów na wiatr… - rzucał, choć z pomyślunkiem, robił to zawodowo. -…po prostu musimy poczekać na odpowiedni moment. - przekrzywił głowę, nadał tonowi łagodności, uśmiechnął się przymilnie. No, dalej, milcz Matyldo i pracuj grzecznie. Chciał już skończyć to posiedzenie i przejść do dalszej części wieczoru.
Matylda musiała zauważyć, że jej klient i protektor żył doniesieniami prasowymi. Jego biurko zaścielały najnowsze wydania Walecznego Maga, w salonie mignęło niegdyś wydanie Czarownicy o lady doyenne Selwyn, a w kominku malarka mogła raz dojrzeć strzępy nielegalnego Proroka Codziennego! W dodatku z notatkami na marginesach...
Rzecznik szanownego rządu musiał wszak być z publicznymi informacjami na bieżąco. Myśli Corneliusa bezustannie krążyły wokół medialnej układanki, propagandowych puzzli, które mógł układać niemal dowolnie. Nie lubił tego “niemal”. Najbardziej w życiu cenił kontrolę, nad wszystkim. To, że jego słowa mogłyby zostać odbierane inaczej, że dysydenci z Proroka śmieli kontrować jego propagandę, było solą w oku. Musiał czynnie temu przeciwdziałać, władać narracją, umiejętnie siać ziarna plotek i kłamstw. Po egzekucji na Connaught Square przełożył nawet sesję z drogą Matyldą, choć ich wspólne posiedzenia nad obrazem (i nie tylko) bardzo go odprężały. Rzucił się w wir pracy, bo tego od niego oczekiwano, bo tego sam od siebie oczekiwał. Terrorystka, groźna, zamach, na arystokrację, na kobiet, na dzieci, dzielny kapitan z portu (ach, dlaczegoż musiał złapać ją jakiś mięśniak? Przynajmniej nazwisko Goyle niosło czystokrwiste brzmienie, ale nowy bohater tłumu wydawał się nieco gburowaty, jakże lepszym celebrytą byłby jakiś… Malfoy albo chociaż służący Malfoyów!), lord Tristan Rosier i jego pieniądze, bla, bla, bla. Puzzle były skomplikowane, bo terrorystka osiągnęła niestety trochę swojego celu, zakłócając egzekucję, odwracając uwagę od tego zawodnika Jastrzębi i jego publicznego upokorzenia, siejąc chaos i zamęt.
Cornelius nienawidził chaosu i nieporządku.
W końcu, gdy sytuacja wydawała się już być pod kontrolą, a wszystkie plakaty w mieście triumfalnie wieściły “wyeliminowanie” Justine Tonks (Florean, jednak, wciąż był do pojmania!), Cornelius miał wreszcie czas na chwilę zasłużonego odpoczynku. Na zadbanie o swoje dziedzictwo, bo tym był przecież olejny portret, zaklęty aby ująć w sobie nie tylko podobiznę, ale też ruchy i słowa Corneliusa. Z typową dla siebie próżnością, nie mógł się doczekać końcowych szlifów, nadawania obrazowi ruchu i życia. Pozowanie było, niestety, trochę nudne dla jego światłego umysłu, ale jakoś to znosił. Szczególnie, że Matylda zręcznie wynagradzała mu cierpliwość - a może nie chodziło o cierpliwość, a o obietnice, które przed nią roztaczał? Był władcą słów, więc obiecał jej wiele - że szepnie dobre słówko u Malfoyów i Blacków, że przedstawi ją lady Rosier sugerując malowanie syren w Fantasmagorie (podobno ktoś miał już tą fuchę, ale każdego da się przecież… wyeliminować), że będzie gwiazdą całego Londynu. Dziś nie myślał jednak o swoich obiecankach ani o marzeniach Wrońskiej, dziś nadal analizował zeszłotygodniowy zamach na egzekucji. Dziś w jego myśli wkradał się nietypowy dla niego niepokój - jakby coś się święciło. Zastanawiał się, czy użył odpowiednich słów, zapewniając mieszkańców o bezpieczeństwie w odezwie Ministra. Zastanawiał się, czy więcej mugoli zniknie z miasta po tym popisie terroryzmu. Zastanawiał się, czy ci mu… znani zdążyli już zniknąć. Wiercił się nerwowo, pogrążony w rozmyślaniach, aż Matylda nie wytrzymała.
-Hm? Och, tak. - wymamrotał, czując się pouczonym. -Już, już się poprawiam. To… na tej minie stanęło? - splótł ze sobą palce, ustawiając dłonie w piramidkę, i posłał malarce lisi uśmiech. I wszystko byłoby idealnie, i wróciłby do teraźniejszości, gdyby - głupia! - nie zaczęła marudzić.
Opuścił ręce na blat biurka i (bardzo celowo) przewrócił oczyma.
-Matyldo, Matyldo, tydzień temu jakaś terrorystka chciała wysadzić w powietrze lożę z rodziną lorda Rosiera, a ty… co, oczekujesz, że lady Evandra ma teraz głowę do myślenia o dekoracjach tej swojej restauracji? Przedstawię cię jej, przecież nie rzucam słów na wiatr… - rzucał, choć z pomyślunkiem, robił to zawodowo. -…po prostu musimy poczekać na odpowiedni moment. - przekrzywił głowę, nadał tonowi łagodności, uśmiechnął się przymilnie. No, dalej, milcz Matyldo i pracuj grzecznie. Chciał już skończyć to posiedzenie i przejść do dalszej części wieczoru.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zauważyła. Gdzieś w głębi, czuła do siebie wstręt za to, że pracuje dla kogoś, kto publikuje co tydzień twarz jej znajomego opatrując go napisem "Martwy lub żywy". Gdyby jednak porzuciła to zlecenie, co innego by jej zostało? Ze wszystkich grzechów głównych Corneliusa, wypływało również jedno dobro, które było w stanie zasłonić te występki: jak to mówią - najczarniej pod latarnią. A póki trzymała się człowieka od mediów, mogła być spokojna o to, czy będzie węszył apropo jej syna. Przecież, gdyby postanowił coś zwęszyć, nie oparłby się pokusie zadania kilku pytań. Na pewno starałby się dowiedzieć, z kim to sypiała te kilkanaście miesięcy temu, skoro jej dziecko bardziej przypomina osoby z pierwszych stron gazet, niż ją samą. Ale Matylda pilnowała, by Cornelius nie wiedział o tym, że ma dziecko. Nigdy nie przychodziła do niego w ubraniach, które pachniały małym Peterem. Zawsze wracała do siebie na noc. A przede wszystkim, wygłaszała głośne opinie o tym, że wyzwolonych artystów nie mogą pętać więzy rodziny, przynależności krajowej czy kulturowej. Przekonywała Corneliusa o tym, opowiadając o swoich podróżach po Stanach, o rodzinie mającej polskie korzenie, o własnej matce, która zrezygnowała ze wszystkich przywilejów... nie, akurat o matce, która nie chciała być arystokratką, bo wolała miłość, nie opowiadała Corneliusowi. Ten wątek mógłby mu nie przypaść do gustu, skoro sam aspiruje do tego, żeby kiedyś znaleźć się na takim poziomie życia, jaki mają oni.
Weźmy chociażby ten portret. Kazał się pokazać w najlepszym świetle z możliwych: jako słońce narodu, społeczny mędrzec, który wytycza drogę plebsowi. Ma więc mieć ostry, czujny, wzrok, dłonie mądre, oparte na pergaminie z planem, ani jednej zmarszczki, oprócz tej, która nadaje mu widocznego doświadczenia, któremu można zaufać. Kilka siwych pasemn kazał sobie dodać w strategicznych miejscach w tym samym celu. Cornelius dobrze wiedział co robi, ale nie brakowało w tym strategicznym działaniu również odrobiny pychy. Matylda odnajdywała podobną właśnie u arystokratów.
Zielone oczy Matyldy przesunęły się po twarzy mężczyzny. Wyrwała go z zamyślenia. Pewnie obmyślał kolejne przemówienie na kolejną, brutalną wyprawę, którą będzie musiał opisać w ten swój wyniosły sposób. Wyniosły... to poruszyło Matyldą, a właściwie jej ręką, która momentalnie inaczej chwyciła pędzel. Farba, która była na jego końcu nie była już ciemna, ale jasna, bardzo jasna. Kobieta przesunęła ponad rysunkiem warg Corneliusa, dodając odblasków, które mogły uformować nową rzeźbę jego twarzy. Tak, Cornelius był wyniosły, to od niego biło. Jeżeli tego w sobie nie widział, to z nowej miny wywnioskuje tylko, że jest pewny siebie. Ale ludzie, którzy będą oglądać obraz, oni odczytają to bez problemu.
Ona narzeka, a on ją zwodzi kolejnymi słowami, na które ona znów wywraca oczami.
- Przecież nie chcę Cię do niczego zmuszać, szczególnie jeżeli to jest ponad Twoje możliwości - mówi powoli Matylda, skupiona na tym, żeby usta na płótnie oddawały charakter tych na twarzy pana Sallowa. Ona też dobrze wiedziała co robi. Podkopywała go, sugerując, że nie jest w stanie zapewnić jej nowego kontraktu. To było zagranie va banque , lecz póki co, liczyła, że jeżeli nawet się pokłócą, to uda jej się go jakoś obłaskawić. Oprócz malarki portretu, Sallow lubił ją przecież też w innej roli.
- Moja sztuka sama się obroni, nie martwię się o nią. A ludzie ostatnio umierają coraz częściej. - mówi w chłodnym, nieco objętnym tonie - Jeżeli będziesz się tak roztkliwiać nad każdym atakiem, to może się okazać, że będziemy malować jeszcze bardzo długo ten twój portret. - uniosla brew i spojrzała na mężczyznę zza sztalugi. Machnęła różdżką, żeby zapalić jakiś ognik, dzięki któremu mogłaby mieć wciąż takie same oświetlenie, jak przed dwoma godzinami, kiedy zaczeli.
Weźmy chociażby ten portret. Kazał się pokazać w najlepszym świetle z możliwych: jako słońce narodu, społeczny mędrzec, który wytycza drogę plebsowi. Ma więc mieć ostry, czujny, wzrok, dłonie mądre, oparte na pergaminie z planem, ani jednej zmarszczki, oprócz tej, która nadaje mu widocznego doświadczenia, któremu można zaufać. Kilka siwych pasemn kazał sobie dodać w strategicznych miejscach w tym samym celu. Cornelius dobrze wiedział co robi, ale nie brakowało w tym strategicznym działaniu również odrobiny pychy. Matylda odnajdywała podobną właśnie u arystokratów.
Zielone oczy Matyldy przesunęły się po twarzy mężczyzny. Wyrwała go z zamyślenia. Pewnie obmyślał kolejne przemówienie na kolejną, brutalną wyprawę, którą będzie musiał opisać w ten swój wyniosły sposób. Wyniosły... to poruszyło Matyldą, a właściwie jej ręką, która momentalnie inaczej chwyciła pędzel. Farba, która była na jego końcu nie była już ciemna, ale jasna, bardzo jasna. Kobieta przesunęła ponad rysunkiem warg Corneliusa, dodając odblasków, które mogły uformować nową rzeźbę jego twarzy. Tak, Cornelius był wyniosły, to od niego biło. Jeżeli tego w sobie nie widział, to z nowej miny wywnioskuje tylko, że jest pewny siebie. Ale ludzie, którzy będą oglądać obraz, oni odczytają to bez problemu.
Ona narzeka, a on ją zwodzi kolejnymi słowami, na które ona znów wywraca oczami.
- Przecież nie chcę Cię do niczego zmuszać, szczególnie jeżeli to jest ponad Twoje możliwości - mówi powoli Matylda, skupiona na tym, żeby usta na płótnie oddawały charakter tych na twarzy pana Sallowa. Ona też dobrze wiedziała co robi. Podkopywała go, sugerując, że nie jest w stanie zapewnić jej nowego kontraktu. To było zagranie va banque , lecz póki co, liczyła, że jeżeli nawet się pokłócą, to uda jej się go jakoś obłaskawić. Oprócz malarki portretu, Sallow lubił ją przecież też w innej roli.
- Moja sztuka sama się obroni, nie martwię się o nią. A ludzie ostatnio umierają coraz częściej. - mówi w chłodnym, nieco objętnym tonie - Jeżeli będziesz się tak roztkliwiać nad każdym atakiem, to może się okazać, że będziemy malować jeszcze bardzo długo ten twój portret. - uniosla brew i spojrzała na mężczyznę zza sztalugi. Machnęła różdżką, żeby zapalić jakiś ognik, dzięki któremu mogłaby mieć wciąż takie same oświetlenie, jak przed dwoma godzinami, kiedy zaczeli.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Czasem niepokoiło go to, jak nagle Mathilda pojawiła się w jego życiu i jak swobodnie podchodziła do kwestii ich… relacji. Przywykł do kobiet, które zawsze chciały czegoś więcej, których motywacje były niejasne, które wciąż trzeba było kokietować. Layla pragnęła miłości. Deirdre - chyba ślubu, w końcu tak ciężko było z nią cokolwiek zdziałać przed ślubem, była tak obsesyjna odnośnie tego, co wypadało, a czego nie. Ale sam już nie wiedział, jej zdrada i nieprzewidywalność wciąż bolały. Mathilda zaś chciała od niego tylko… zleceń? A dzięki czemuś, co odbierał jako pewną rozwiązłość (choć nie powiedziałby jej tego w twarz), z łatwością utorowała sobie drogę do jego sypialni i gabinetu. Z podejrzliwością zastanawiał się czasem, czy jej motywacje na pewno są tak nieskomplikowane, czy nie kryje się za nimi coś więcej. Był politykiem, miał sporo do stracenia. Na razie nie umiał wyrzec się ich drobnych przyjemności i nie wiedział czy fakt, że Mathilda za każdym razem pośpiesznie się ubiera i nigdy nie zostaje na noc, powinien nieprzyjemnie zakłuć jego ambicję (żadnych uczuć, żadnych przytulanek, układ tak prosty, że niemalże wyrachowany), czy też zaniepokoić (dokąd ona tak łazi?!). Obydwoje lękali się siebie nawzajem, obydwoje starali się nic sobie z tego nie robić i obydwoje skrywali przed sobą… narzędzia do poznania cudzych sekretów. Kontrolowane lub mniej, trudno wszak porównywać legilimencję do jasnowidzenia.
Zresztą, to głupie być… nadmiernie ostrożnym - myślał sobie Cornelius, z irytacją zdając sobie sprawę, że własna przeszłość uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie i upajanie się pozycją społeczną. Inni politycy nie mieli nieślubnych synów o mugolskiej krwi (nieślubnych to na pewno mieli) ani powodów do obaw. Nie będzie się zresztą obawiał jakiejś malarki, w dodatku kobiety. Miał władzę, miał pozycję, miał ciepłą posadkę w Ministerstwie, a z ich relacji wynosił ulotne przyjemności i obietnicę trwałego dziedzictwa, dostojnego portretu. Czego chcieć więcej? Na pewno nie miłości, na pewno nie czułości, na pewno nie pozostania na noc i pocałunku na dobry poranek! Powinien już być za stary na te sentymentalne głupstwa i nie brać do siebie, że kochanka bywa… praktyczniejsza od niego.
Na przykład, że bardzo praktycznie grała mu na ambicji. Uniósł lekko brew i zacisnął mocniej usta, rujnując nieco swoją nieporuszoną minę (ale czego się spodziewała, zagadując modela?) i zdradzając lekką irytację. Wątpiła w niego szczerze, czy też to element kalkulacji? Nie wiedział, co byłoby gorsze - i nie z nim te zagrywki! Jego pracą było wszak granie na cudzych emocjach, poruszanie czułych strun samymi słowami. Słowa i wspomnienia cenił bardziej od ofensywnych uroków, od siły i oręża. Były jego bronią.
-Nic nie jest ponad moje możliwości - odparł lodowato, tym samym tonem. -Po prostu wiem, kiedy savoire-vivre dopuszcza polecanie przysług związanych z podobnymi zleceniami, a kiedy nie. Sztuka obroni się sama, ale nie wygra nam tej wojny. Chociaż Ministerstwo nie zaniedbuje kultury - umiesz rzeźbić? Powinnaś zgłosić się do przetargu na pomnik Ministra. Chciałem o Tobie szepnąć lady Selwyn, ale niestety, do malowania swoich aktów dopuszcza tylko swojego ulubionego, zaufanego portrecistę. - odparował natychmiast, z typową dla siebie zaciętością znajdując kilka argumentów w odpowiedzi na jej jeden. Zawsze trudno było go przegadać, już od dzieciństwa.
-Skończmy mój portret, wtedy będę mógł pochwalić się moim wpływowym znajomym. - zaproponował, odchylając się lekko w fotelu. Znów przybrał swoją minę "na pokaz", licząc, że Wroński zajmie się malowaniem, a nie gadaniem. Wyprostował się, chcąc roztoczyć wokół siebie aurę powagi, władzy, dostojeństwa...
Powietrze wokół Mathildy zadrżało lekko. Cornelius faktycznie roztaczał silną... aurę...
jaką aurę roztaczam? (masz genetykę 20+ wróżbiarstwo IV, więc wizja będzie udana i w miarę klarowna, jeśli bez mechaniki to tutaj kostki na moje prywatne koszmary)
1 - ojej...
2-40 - kobieta wrzeszczy z bólu, gdy potężny mężczyzna rozpruwa jej brzuch. Wkoło tryska krew, a na ziemię upadają... jelita?
41-65 - jasnowłosy młodzieniec fruwa pod sufitem, wykonując przedziwne akrobacje. Cały jest świetlisty, mieni się niczym brokat. "Ojcze..." - szepce błagalnie, roztaczając wokół siebie aurę szczęścia i beztroski, lecz cienie na ścianach zwiastują niebezpieczeństwo.
66-90 - "A nie mówiłem", syczy Cornelius, stojąc przed kratami więzienia - po drugiej stronie stoi jasnowłosy młodzieniec, spoglądając na Sallowa z uporem, na dobre zagnieżdżając się w jego życiu
91-99 - wizja nie jest konkretną sceną, a uczuciem - Cornelius płonie w ogniu wstydu i strachu, a wokół tańczą kobieta z rozprutym brzuchem, podobny do Sallowa mężczyzna z głową w ogniu, młodzieniec usiłujący wzbić się do lotu, zielony promień mknie w stronę ognia, ale nie sposób określić, w kogo uderzy
100 - ojej...!
Zresztą, to głupie być… nadmiernie ostrożnym - myślał sobie Cornelius, z irytacją zdając sobie sprawę, że własna przeszłość uniemożliwia mu normalne funkcjonowanie i upajanie się pozycją społeczną. Inni politycy nie mieli nieślubnych synów o mugolskiej krwi (nieślubnych to na pewno mieli) ani powodów do obaw. Nie będzie się zresztą obawiał jakiejś malarki, w dodatku kobiety. Miał władzę, miał pozycję, miał ciepłą posadkę w Ministerstwie, a z ich relacji wynosił ulotne przyjemności i obietnicę trwałego dziedzictwa, dostojnego portretu. Czego chcieć więcej? Na pewno nie miłości, na pewno nie czułości, na pewno nie pozostania na noc i pocałunku na dobry poranek! Powinien już być za stary na te sentymentalne głupstwa i nie brać do siebie, że kochanka bywa… praktyczniejsza od niego.
Na przykład, że bardzo praktycznie grała mu na ambicji. Uniósł lekko brew i zacisnął mocniej usta, rujnując nieco swoją nieporuszoną minę (ale czego się spodziewała, zagadując modela?) i zdradzając lekką irytację. Wątpiła w niego szczerze, czy też to element kalkulacji? Nie wiedział, co byłoby gorsze - i nie z nim te zagrywki! Jego pracą było wszak granie na cudzych emocjach, poruszanie czułych strun samymi słowami. Słowa i wspomnienia cenił bardziej od ofensywnych uroków, od siły i oręża. Były jego bronią.
-Nic nie jest ponad moje możliwości - odparł lodowato, tym samym tonem. -Po prostu wiem, kiedy savoire-vivre dopuszcza polecanie przysług związanych z podobnymi zleceniami, a kiedy nie. Sztuka obroni się sama, ale nie wygra nam tej wojny. Chociaż Ministerstwo nie zaniedbuje kultury - umiesz rzeźbić? Powinnaś zgłosić się do przetargu na pomnik Ministra. Chciałem o Tobie szepnąć lady Selwyn, ale niestety, do malowania swoich aktów dopuszcza tylko swojego ulubionego, zaufanego portrecistę. - odparował natychmiast, z typową dla siebie zaciętością znajdując kilka argumentów w odpowiedzi na jej jeden. Zawsze trudno było go przegadać, już od dzieciństwa.
-Skończmy mój portret, wtedy będę mógł pochwalić się moim wpływowym znajomym. - zaproponował, odchylając się lekko w fotelu. Znów przybrał swoją minę "na pokaz", licząc, że Wroński zajmie się malowaniem, a nie gadaniem. Wyprostował się, chcąc roztoczyć wokół siebie aurę powagi, władzy, dostojeństwa...
Powietrze wokół Mathildy zadrżało lekko. Cornelius faktycznie roztaczał silną... aurę...
jaką aurę roztaczam? (masz genetykę 20+ wróżbiarstwo IV, więc wizja będzie udana i w miarę klarowna, jeśli bez mechaniki to tutaj kostki na moje prywatne koszmary)
1 - ojej...
2-40 - kobieta wrzeszczy z bólu, gdy potężny mężczyzna rozpruwa jej brzuch. Wkoło tryska krew, a na ziemię upadają... jelita?
41-65 - jasnowłosy młodzieniec fruwa pod sufitem, wykonując przedziwne akrobacje. Cały jest świetlisty, mieni się niczym brokat. "Ojcze..." - szepce błagalnie, roztaczając wokół siebie aurę szczęścia i beztroski, lecz cienie na ścianach zwiastują niebezpieczeństwo.
66-90 - "A nie mówiłem", syczy Cornelius, stojąc przed kratami więzienia - po drugiej stronie stoi jasnowłosy młodzieniec, spoglądając na Sallowa z uporem, na dobre zagnieżdżając się w jego życiu
91-99 - wizja nie jest konkretną sceną, a uczuciem - Cornelius płonie w ogniu wstydu i strachu, a wokół tańczą kobieta z rozprutym brzuchem, podobny do Sallowa mężczyzna z głową w ogniu, młodzieniec usiłujący wzbić się do lotu, zielony promień mknie w stronę ognia, ale nie sposób określić, w kogo uderzy
100 - ojej...!
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zdaję sobie sprawę z tego, że podchodzę do relacji z mężczyznami w szczególny sposób. Cornelius nie powinien czuć się w tym przypadku wyjątkowy. Od dwóch lat nie pozwoliłam żadnemu na to, żeby przynajmniej spróbował zdobyć moje serce. Dla niego uchyliłam furtkę, wiedząc, że nie będzie chciał zamknąć jej na dobre za swoimi plecami. Przyszedł i zniknął. Był jak okrutna karma, która przyszła do mnie, by przewotnie ukarać mnie za zachowanie. Kiedy odszedł, nie winiłam go wcale. Od samego początku wiedziałam, że ma w sercu kogoś innego. A jednak ta niespełniona miłość, chociaż nieodwzajemniona ze strony Samulea, pozwalała mi odetchnąć po latach wstrzymywania wdechu. Bo gdyby pomysleć głębiej, to nie pozwalam na to od prawie dziesięciu. Jedyny mężczyzna, który dostał na to pozwolenie, opuścił mnie, rozbijając doszczętnie. Zniszczył dla kolejnych. Od niego nic już nie było takie niewinne i lekkie. Dla Sallowa, pewnie lekkie są pewnie moje obyczaje. Ma mnie za przygodną dziewuchę, która zadziera nosa i dlatego nie chce mu opowiadać o miłości. Przecież jestem artystką, tak sobie tłumaczyli niektórzy. Inni w złości oskarżali mnie o bezduszność i właśnie tę wyniosłość. Mówili, że będę już zawsze nieszczęśliwa, że nie jestem normalna . Nie, nie jestem. Ale ich poglądy na normalność i tak odbiegają od tych, które ja mam w marzeniach. Dla nich normalna jest kobieta, która jest służącą w salonie, kucharką w kuchni i kochanką w sypialni. W moich marzeniach normalne jest szczęście, które mogłabym dać ukochanemu. I niewymuszony uśmiech, gdy widzę na horyzoncie. Dla mnie to ciepło, które rozlewa się po ciele, to rozkosz z którą przyjmuje każdy jego gest. To bezpieczeństwo, które czuję, kiedy jest obok. To jest moja wymarzona normalność. Cornelius z założenia nie mógł marzyć o tym samym, nic dziwnego, że tak dziwił się, próbując zrozumieć co się dzieje. Gdyby nawet sny moje mogły się ziścić, on wiecznie w tym zdziwieniu by tkwił.
Czy tak bardzo męzczyła go poranna samotność? Nie wyglądał mi na mężczyznę, który by potrzebował kogoś, kto by go przytulał noc całą. Możliwe, że pod tą twardą skórą i szlachetnymi zmarszczkami, był bardziej podobny do mnie, niż do mężczyzn do których aspirował.
Jak na mistrza słowa przystało, zatkał mi usta po raz kolejny. Nie powiem, przyzwyczaiłam się do tego, ze mówił dużo. To miła odmiana, posłuchać kogoś, kto wysławia się w tak przyjemny sposób. Albo ogólnie się odzywa. Ja sama byłam raczej małomówna, a ostatnio mówiłam albo do dziecka, albo do sąsiadki. A jej akcent był bardzo ciężki, walijski. To już praktycznie inny język!
Rzuciłam mu czujne spojrzenie, gdy spytał o rzeźbę. Kpił sobie, że ja, o takiej posturze, umiałabym rzeźbić. Przecież do tego trzeba odrobiny mięśni. Nie skomentowałam, uznając, że jeżeli przyjdzie mi złapać to zlecenie, to najwyżej nauczę się też tamtej sztuki. Rozbawiła mnie jednak wizja malowania aktu lady Selwyn. Uniosłam brew, ciekawa czy dobrze zgaduję, że Cornelius miał z tym związane sprośne myśli. Czasami był nawet ordynarny w swoim zachowaniu.
- Nie chciałabym, żebyś ty również nie uwiecznił swojego ciała w akcie - odpowiadam, żartując z nim, może tym sposobem nieco go uspokoję i nie będzie dalej pieklił się o to, że chciałam dowiedzieć się co z moją przyszłością.
Zgadzam się na to polecenie, ale nic już nie mówię. Skupiam się na jego twarzy. Uśmiech w tej chwili jest bardzo dobry, wyraża wyniosłość, poczucie wyższości i pewność siebie. Nos. Duży, nie za gruby, wysoko osadzony. Lekko opadający. Oczy... oczy miał zielone. Takie jak moje, tylko ciemniejsze.
Nagle... nie to nigdy nie jest nagle. Już długo pracuję nad blaskiem tych oczu, kiedy czuję, że zatracam sie w obrazie. Rozmywa mi się obraz przed oczami. Nie walczę z tym, znikam.
- W tydzień przed pełnią październikową, tam gdzie kruków całe pole, zacisną się kajdany na nadgarstkach Twoich i wtedy z twojej krwi wyleje się puchar nieczystości. Wystrzegaj się wieszaków! - wybrzmiało z ust moich, głosem dochodzącym jakby z innej strony księżyca. Ja zaś mrugam powiekami, szybko wracając do świata rzeczywistego, z tej krótkiej, ale jakże bolesnej wojaży. Znów czuje znajome wrażenie, jakby mnie ktoś uderzył w tył głowy. Wstaję z krzesełka na którym siedziałam i przechodzę stopą ponad upuszczonym pędzlem. Trzymam się za brzuch, bo w brzuchu mnie to nabardziej zabolało, ale Cornelius może to opacznie zrozumieć. - Twój syn... - a jednak nie widać, żebym miała już nosić kolejne dziecko w brzuchu, więc może Cornelius jednak nie zrozumie tego w ten sposób. - ... on cię potrzebuje
Czy tak bardzo męzczyła go poranna samotność? Nie wyglądał mi na mężczyznę, który by potrzebował kogoś, kto by go przytulał noc całą. Możliwe, że pod tą twardą skórą i szlachetnymi zmarszczkami, był bardziej podobny do mnie, niż do mężczyzn do których aspirował.
Jak na mistrza słowa przystało, zatkał mi usta po raz kolejny. Nie powiem, przyzwyczaiłam się do tego, ze mówił dużo. To miła odmiana, posłuchać kogoś, kto wysławia się w tak przyjemny sposób. Albo ogólnie się odzywa. Ja sama byłam raczej małomówna, a ostatnio mówiłam albo do dziecka, albo do sąsiadki. A jej akcent był bardzo ciężki, walijski. To już praktycznie inny język!
Rzuciłam mu czujne spojrzenie, gdy spytał o rzeźbę. Kpił sobie, że ja, o takiej posturze, umiałabym rzeźbić. Przecież do tego trzeba odrobiny mięśni. Nie skomentowałam, uznając, że jeżeli przyjdzie mi złapać to zlecenie, to najwyżej nauczę się też tamtej sztuki. Rozbawiła mnie jednak wizja malowania aktu lady Selwyn. Uniosłam brew, ciekawa czy dobrze zgaduję, że Cornelius miał z tym związane sprośne myśli. Czasami był nawet ordynarny w swoim zachowaniu.
- Nie chciałabym, żebyś ty również nie uwiecznił swojego ciała w akcie - odpowiadam, żartując z nim, może tym sposobem nieco go uspokoję i nie będzie dalej pieklił się o to, że chciałam dowiedzieć się co z moją przyszłością.
Zgadzam się na to polecenie, ale nic już nie mówię. Skupiam się na jego twarzy. Uśmiech w tej chwili jest bardzo dobry, wyraża wyniosłość, poczucie wyższości i pewność siebie. Nos. Duży, nie za gruby, wysoko osadzony. Lekko opadający. Oczy... oczy miał zielone. Takie jak moje, tylko ciemniejsze.
Nagle... nie to nigdy nie jest nagle. Już długo pracuję nad blaskiem tych oczu, kiedy czuję, że zatracam sie w obrazie. Rozmywa mi się obraz przed oczami. Nie walczę z tym, znikam.
- W tydzień przed pełnią październikową, tam gdzie kruków całe pole, zacisną się kajdany na nadgarstkach Twoich i wtedy z twojej krwi wyleje się puchar nieczystości. Wystrzegaj się wieszaków! - wybrzmiało z ust moich, głosem dochodzącym jakby z innej strony księżyca. Ja zaś mrugam powiekami, szybko wracając do świata rzeczywistego, z tej krótkiej, ale jakże bolesnej wojaży. Znów czuje znajome wrażenie, jakby mnie ktoś uderzył w tył głowy. Wstaję z krzesełka na którym siedziałam i przechodzę stopą ponad upuszczonym pędzlem. Trzymam się za brzuch, bo w brzuchu mnie to nabardziej zabolało, ale Cornelius może to opacznie zrozumieć. - Twój syn... - a jednak nie widać, żebym miała już nosić kolejne dziecko w brzuchu, więc może Cornelius jednak nie zrozumie tego w ten sposób. - ... on cię potrzebuje
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie dopuszczał do siebie samotności, zagłuszając ją pracą, legilimencją, pracą, jeszcze raz pracą, i wreszcie kupnem kuguchara. Nie mógł przecież łapać się na tym, że tęskni czasem za ciepłym uśmiechem Layli i śmiechem Marceliusa, za gorącym ciałem Deirdre i mądrymi słowami brata. Oszalałby. Łatwiej było wmawiać sobie, że jest samowystarczalny i nie myśleć o tym, że większość bliskich - poza Solasem - utracił na własne życzenie.
Wygiął wargi w lekkim uśmiechu - dowcip Mathildy był odrobinę ordynarny, ale gotów był jej go wybaczyć. Wiele jej wybaczał.
-To prawda, że kobietom trudniej nauczyć się aktów, anatomii? - zagaił, czerpiąc ten wniosek z historii magii, z utrudnionego dostępu dam do nieobyczajnych nauk. Teraz pielęgniarki i uzdrowicielki nikogo nie dziwiły, ale to chyba... co innego.
Mathilda nie zdążyła odpowiedzieć. Uniósł brew, gdy zerwała się z krzesła, gdy jej pędzel spadł na jego drogi parkiet. A potem...
Rozdziawił usta, spoglądając na nią ze zgrozą. Lód ściął mu żyły, dłonie mimowolnie zaczęły drżeć. Nie mogła... NIE MOGŁA WIEDZIEĆ. Nie o tym. Nie o nich... o nim. (Wciąż musiał sobie przypominać, że Layli już nie ma). Nikt nie wiedział, nikt! W przypływie paniki nie skojarzył, że był świadkiem najczystszej magii, że Mathilda doświadczyła niezwykłej wizji. Nie zadawał się z jasnowidzami - choć uwielbiał kontrolować wszystko, to perspektywa niejasnych wróżb była daleka od kontroli, na pewno zszargałyby mu nerwy.
Na (nie?)szczęście, Wroński chwyciła się nagle za brzuch, a Cornelius wybałuszył oczy i do głowy momentalnie przyszło mu... inne wyjaśnienie.
-Ty... ty... - wykrztusił, spoglądając to na jej brzuch, to na jej twarz. Twój syn. -Jak...? - wydusił, nie będąc pewnym, czy chodzi mu o dziecko czy o płeć. Jak robiło się dzieci? Wiedział doskonale, ale naiwnie sądził, że Mathilda miała nad tym jakąś kontrolę. Była w końcu czarodziejką, nie to co Layla. Ale jakim cudem wiedziała tak szybko? Szybko obliczył, ile już się spotykali, w sumie... tak, w sumie mogła już wiedzieć.
Wystrzegaj się wieszaków, jakich wieszaków - aż nagle oniemiał, przypominając sobie mugolskie zastosowanie owych urządzeń. Nie, żeby interesował się nadmiernie wieszakami, ale... Pewnie wolałbyś, żebym pozbyła się naszego syna wieszakiem, ty potworze?!, znajomy oskarżycielski głos rozbrzmiał mu w uszach, gniew z cudzych wspomnień uderzył gorącem w policzki. Był jedynym naczyniem tego gniewu - starannie usunął z głowy Layli tamtą kłótnię, tamte słowa, tamte podejrzenia. Oczywiście, że prościej byłoby bez Marceliusa, bez nich, ale przecież nigdy by...
Wstał, choć nogi mu się trzęsły.
-Potrzebujesz... pieniędzy? Alchemika...? - zapytał, mając oczywiście na myśli Rue, a nie wieszak. Nadal czuł gorąco na twarzy, serce biło mu zdecydowanie za szybko. Przełknął ślinę i badawczo spojrzał na Mathildę, usiłując wyczytać odpowiedź z jej twarzy. Chciała tego Rue, czy...?
Usiłował pomyśleć o tym rozsądnie. Miała czystą krew, chyba. Nazwisko kojarzyło mu się z jakimś znanym runistą. Półkrwi zresztą też ujdzie, w sprawie bękartów nie powinno się wybrzydzać...
...a może nie bękartów? Zbliżał się do wieku średniego, a nie miał jeszcze dziedzica, rodziny...
Był samotny.
-Albo... jeju, nie wdychaj tych farb, nie zaszkodzą Wam? Słuchaj, jeśli chcesz... zajmę się wami. Zawsze chciałem mieć sy... skąd wiesz, że to syn? Dom jest duży, weźmiemy ślub, będzie tu wam wygodnie. - zaproponował praktycznie. Czymże różniłoby się to od arystokratycznych małżeństw z rozsądku?
Wygiął wargi w lekkim uśmiechu - dowcip Mathildy był odrobinę ordynarny, ale gotów był jej go wybaczyć. Wiele jej wybaczał.
-To prawda, że kobietom trudniej nauczyć się aktów, anatomii? - zagaił, czerpiąc ten wniosek z historii magii, z utrudnionego dostępu dam do nieobyczajnych nauk. Teraz pielęgniarki i uzdrowicielki nikogo nie dziwiły, ale to chyba... co innego.
Mathilda nie zdążyła odpowiedzieć. Uniósł brew, gdy zerwała się z krzesła, gdy jej pędzel spadł na jego drogi parkiet. A potem...
Rozdziawił usta, spoglądając na nią ze zgrozą. Lód ściął mu żyły, dłonie mimowolnie zaczęły drżeć. Nie mogła... NIE MOGŁA WIEDZIEĆ. Nie o tym. Nie o nich... o nim. (Wciąż musiał sobie przypominać, że Layli już nie ma). Nikt nie wiedział, nikt! W przypływie paniki nie skojarzył, że był świadkiem najczystszej magii, że Mathilda doświadczyła niezwykłej wizji. Nie zadawał się z jasnowidzami - choć uwielbiał kontrolować wszystko, to perspektywa niejasnych wróżb była daleka od kontroli, na pewno zszargałyby mu nerwy.
Na (nie?)szczęście, Wroński chwyciła się nagle za brzuch, a Cornelius wybałuszył oczy i do głowy momentalnie przyszło mu... inne wyjaśnienie.
-Ty... ty... - wykrztusił, spoglądając to na jej brzuch, to na jej twarz. Twój syn. -Jak...? - wydusił, nie będąc pewnym, czy chodzi mu o dziecko czy o płeć. Jak robiło się dzieci? Wiedział doskonale, ale naiwnie sądził, że Mathilda miała nad tym jakąś kontrolę. Była w końcu czarodziejką, nie to co Layla. Ale jakim cudem wiedziała tak szybko? Szybko obliczył, ile już się spotykali, w sumie... tak, w sumie mogła już wiedzieć.
Wystrzegaj się wieszaków, jakich wieszaków - aż nagle oniemiał, przypominając sobie mugolskie zastosowanie owych urządzeń. Nie, żeby interesował się nadmiernie wieszakami, ale... Pewnie wolałbyś, żebym pozbyła się naszego syna wieszakiem, ty potworze?!, znajomy oskarżycielski głos rozbrzmiał mu w uszach, gniew z cudzych wspomnień uderzył gorącem w policzki. Był jedynym naczyniem tego gniewu - starannie usunął z głowy Layli tamtą kłótnię, tamte słowa, tamte podejrzenia. Oczywiście, że prościej byłoby bez Marceliusa, bez nich, ale przecież nigdy by...
Wstał, choć nogi mu się trzęsły.
-Potrzebujesz... pieniędzy? Alchemika...? - zapytał, mając oczywiście na myśli Rue, a nie wieszak. Nadal czuł gorąco na twarzy, serce biło mu zdecydowanie za szybko. Przełknął ślinę i badawczo spojrzał na Mathildę, usiłując wyczytać odpowiedź z jej twarzy. Chciała tego Rue, czy...?
Usiłował pomyśleć o tym rozsądnie. Miała czystą krew, chyba. Nazwisko kojarzyło mu się z jakimś znanym runistą. Półkrwi zresztą też ujdzie, w sprawie bękartów nie powinno się wybrzydzać...
...a może nie bękartów? Zbliżał się do wieku średniego, a nie miał jeszcze dziedzica, rodziny...
Był samotny.
-Albo... jeju, nie wdychaj tych farb, nie zaszkodzą Wam? Słuchaj, jeśli chcesz... zajmę się wami. Zawsze chciałem mieć sy... skąd wiesz, że to syn? Dom jest duży, weźmiemy ślub, będzie tu wam wygodnie. - zaproponował praktycznie. Czymże różniłoby się to od arystokratycznych małżeństw z rozsądku?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Tak - odpowiadam leniwie, dziwnie pocieszona tym, że Cornel zadał mi pytanie. Czy na prawdę było coś, czego nie wiedział na tyle, by się mnie o to zapytać? Wydawało mi się, że on wie wszystko . - Wyobraź sobie jak to jest nie wiedzieć co kryje się pod ubraniem modela, a jednocześnie chcieć to pokazać. Nagle może się okazać, że obraz ukazuje jakieś zblokowane ciało, nie przypominające rzeczywistości. Taki obraz zostanie szybko wyśmiany przez mężczyznę, który przecież wie jak układa się klatka jego piersi. Właśnie dlatego artystki często mają wielu kochanków... albo kochanek - przygryzam lekko usta, dając mu przestrzeń do domysłu. Ja nie miałam ani jednej kochanki w swoim życiu, ale jeżeli chodzi o mężczyzn, to akurat potwierdzała się ta teza. Musiałam oglądać ciała chłopców, mężczyzn i starców, by móc ich dobrze rysować. To, jak nie rozumieli moich powodów, nieco mnie rozbrajało. Sądzili, oni wszyscy, że chcę z nimi być tylko i wyłącznie z pożądania? Och, nie ze wszystkimi tak było. Tylko z tymi, którzy podobali mi się trochę bardziej.
Szkoda, że nie mogliśmy skończyć tej wymiany zdań czymś bardziej namiętnym, niż to co wydarzyło się po chwili. Na prawdę żałuję, przekonana, że już znacznie zmniejszyła się świeca odmierzająca nasz wspólny czas. Wybuchła nowym ogniem, albo symbolicznie pokazała, że się kończy, kiedy dochodzą do mnie słowa Sallowa.
Alchemika? Pieniędzy? Oddech mój jest jakby poza ciałem, widzę Sallowa zmazanego, ale już na nogach. I nagle proponuje mi ślub, zamieszkanie w tym domu, a to z początku wydaje mi się nieprawdopodobne. Dlaczego akurat teraz?
- Czy to jest to co ja myślę? Ty mi się oświadczasz? - moje pytanie nie jest ironiczne, ale widać że jestem zaskoczona. Zaciskam bezwiednie rękę na szczycie płótna, brudząc ją sobie ciemnymi farbami. Nie, one mi nie szkodzą... A więc on mi proponuje ślub... źle zinterpretował moje słowa! Mam przed oczami nie tylko jego twarz, ale też twarz jego o jakieś trzydzieści lat młodszą... jakby delikatniejszą. Z drugiej strony widzę też oczyma wyobraźni mojego syna, Petera, który nie ma ojca, domu i prawdopodobnie będzie skazany na ubóstwo, chyba że...
Nagle pojawiła się opcja, której nie brałam pod uwagę. Cornelius Sallow, on sądzi, że jestem w ciąży z nim. I chce się zachować jak należy. Nie wie jeszcze o Peterze, ale po ślubie będzie już za późno na to, żeby wycofywać się z obietnicy. Tą jedną dopilnuję, żeby wypełnił. Tak.... - Tak... - urywa mi się głos, jestem prawie wzruszona. Już wiem, że muszę mieć plan, ale na chwilę mogę uwierzyć, że mój plan w końcu nie będzie musiał obejmować troski o przyszłość mojego dziecka. Teraz jedyne o co muszę się zatroszczyć to odpowiedni scenariusz tej sprawy... Mogę albo postarać się, by ta felerna pomyłka okazała się prawdą, mogę narzucić na niego czar, przez który będzie widział zawsze Petera o 2 lata młodszego, albo... albo po ślubie mogę zainscenizować poronienie.
Wracam do żywych, mam wrażenie, że wreszcie odchodzi ten bój z głowy. A więc on zawsze chciał syna? Teraz możemy sobie pomóc, prawda?
- Ja nie wiem, tak jakoś - uśmiecham się, starając nadać uśmiechowi najbardziej niewinny charakter. A więc masz, babo placek. A chłopie masz babę z plackiem.
Tylko dlaczego ciągle widze, że ma te dwadzieścia lat i kraty malują mu cienie na twarzy.
Szkoda, że nie mogliśmy skończyć tej wymiany zdań czymś bardziej namiętnym, niż to co wydarzyło się po chwili. Na prawdę żałuję, przekonana, że już znacznie zmniejszyła się świeca odmierzająca nasz wspólny czas. Wybuchła nowym ogniem, albo symbolicznie pokazała, że się kończy, kiedy dochodzą do mnie słowa Sallowa.
Alchemika? Pieniędzy? Oddech mój jest jakby poza ciałem, widzę Sallowa zmazanego, ale już na nogach. I nagle proponuje mi ślub, zamieszkanie w tym domu, a to z początku wydaje mi się nieprawdopodobne. Dlaczego akurat teraz?
- Czy to jest to co ja myślę? Ty mi się oświadczasz? - moje pytanie nie jest ironiczne, ale widać że jestem zaskoczona. Zaciskam bezwiednie rękę na szczycie płótna, brudząc ją sobie ciemnymi farbami. Nie, one mi nie szkodzą... A więc on mi proponuje ślub... źle zinterpretował moje słowa! Mam przed oczami nie tylko jego twarz, ale też twarz jego o jakieś trzydzieści lat młodszą... jakby delikatniejszą. Z drugiej strony widzę też oczyma wyobraźni mojego syna, Petera, który nie ma ojca, domu i prawdopodobnie będzie skazany na ubóstwo, chyba że...
Nagle pojawiła się opcja, której nie brałam pod uwagę. Cornelius Sallow, on sądzi, że jestem w ciąży z nim. I chce się zachować jak należy. Nie wie jeszcze o Peterze, ale po ślubie będzie już za późno na to, żeby wycofywać się z obietnicy. Tą jedną dopilnuję, żeby wypełnił. Tak.... - Tak... - urywa mi się głos, jestem prawie wzruszona. Już wiem, że muszę mieć plan, ale na chwilę mogę uwierzyć, że mój plan w końcu nie będzie musiał obejmować troski o przyszłość mojego dziecka. Teraz jedyne o co muszę się zatroszczyć to odpowiedni scenariusz tej sprawy... Mogę albo postarać się, by ta felerna pomyłka okazała się prawdą, mogę narzucić na niego czar, przez który będzie widział zawsze Petera o 2 lata młodszego, albo... albo po ślubie mogę zainscenizować poronienie.
Wracam do żywych, mam wrażenie, że wreszcie odchodzi ten bój z głowy. A więc on zawsze chciał syna? Teraz możemy sobie pomóc, prawda?
- Ja nie wiem, tak jakoś - uśmiecham się, starając nadać uśmiechowi najbardziej niewinny charakter. A więc masz, babo placek. A chłopie masz babę z plackiem.
Tylko dlaczego ciągle widze, że ma te dwadzieścia lat i kraty malują mu cienie na twarzy.
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
-Masz rację. - przytaknął. -Nawet ludzie bez talentu potrafią patrzeć i wytykać błędy. - wada demokracji, niestety. Jakaś iskierka rozbłysła w jego spojrzeniu, gdy pochwaliła się kochankami i... kochankami? Chciała go sprowokować? Z nutą goryczy pomyślał, że dwadzieścia lat temu takie opowieści by go fascynowały. Z zapartym tchem słuchał wtedy nawet historii Layli o mugolskim świecie. -To nie da się poprosić kogoś o pozowanie nago bez romansu? - wytknął z ironicznym uśmieszkiem, w głębi serca żałując trochę, że nie potrafi już zareagować jakoś... bardziej ekspresyjnie.
Chwilę później, opinie o skandalach w świecie sztuki stały się jego najmniejszym problemem.
Dziecko. Będzie miał dziecko. Zaparło mu dech i wpatrywał się w Mathildę, nieświadom, że Wroński wyobraża sobie właśnie jego samego, o ponad dwadzieścia lat młodszego, że wpada na trop jego najstaranniej skrywanego sekretu, że bezczelnie sobie z nim pogrywa, że zaraz da się wystrychnąć jakiejś Amerykance na zupełnego dudka.
-Ja... - po raz pierwszy od dawna nie wiedział co powiedzieć. Gdy Layla mówiła o Marceliusie, też nie wiedział co powiedzieć. To już drugi raz, gdy wpadł - czy powinno go to niepokoić? Czy raczej powinien być dumny z własnej potencji, z genów Sallowów tak śpieszących się do wielkiego świata?
Nie zdążył doprecyzować, bo oto Mathilda przyjęła jego spontaniczne oświadczyny, czy cokolwiek to było. W każdym razie, nie był jakimś bezdusznym potworem ani alimenciarze, chciał się zająć dzieckiem. I jego matką. Tolerował Wroński, dobrze im było w łóżku, nie była mugolaczką, mógł trafić gorzej. Była o wiele ładniejsza, niż garbate szlachcianki - najwyżej, jak mógł mierzyć w społecznym prestiżu. Może czas wyzbyć się marzeń o zmieszaniu krwi z arystokracją i zadowolić tym, co podsuwał mu los? Była tylko malarką, mógłby z łatwością zaspokoić jej ambicje na większe zlecenia, a jak urodzi dziecko to i tak rzuci sztukę, łatwiej będzie trzymać ja w ryzach niż tą zdzirę Deirdre. Wszystko się ułoży, musiał w to uwierzyć. A oczyma wyobraźni już widział słodkiego berbecia, piękne niemowlę, swojego dziedzica, odkupienie win.
-Doskonale. Cieszę się. - odparł mechanicznie na jej zgodę, wyginając usta w bladym uśmiechu. Czy było po nim widać, że był nieco zestresowany? Od dawna nie dzielił z nikim życia.
-Syn. Czy mógłby... - Merlinie, powinien nazywać się Marcelius, drugie imię ojca, zgodnie z rodzinną tradycją. -...nad imieniem pomyślimy potem, hm? - zaproponował, przełykając ślinę i chcąc rozpuścić gulę w gardle. -Słuchaj, ja... jestem politykiem, nie możesz tu się wprowadzić przed ślubem, ludzie będą plotkować... ale zorganizujemy szybko ceremonię, tak żeby nie było nic widać. Wymyślę nam jakąś romantyczną historię, udzielisz wywiadu gazetom jako przyszła pani Sallow, może pomoże ci to w karierze... - trzeba rozbudzać jej ambicje, zanim się je zdepta -Który to miesiąc? - trzeba wiedzieć, żeby zdążyć z tymi planami.
Chwilę później, opinie o skandalach w świecie sztuki stały się jego najmniejszym problemem.
Dziecko. Będzie miał dziecko. Zaparło mu dech i wpatrywał się w Mathildę, nieświadom, że Wroński wyobraża sobie właśnie jego samego, o ponad dwadzieścia lat młodszego, że wpada na trop jego najstaranniej skrywanego sekretu, że bezczelnie sobie z nim pogrywa, że zaraz da się wystrychnąć jakiejś Amerykance na zupełnego dudka.
-Ja... - po raz pierwszy od dawna nie wiedział co powiedzieć. Gdy Layla mówiła o Marceliusie, też nie wiedział co powiedzieć. To już drugi raz, gdy wpadł - czy powinno go to niepokoić? Czy raczej powinien być dumny z własnej potencji, z genów Sallowów tak śpieszących się do wielkiego świata?
Nie zdążył doprecyzować, bo oto Mathilda przyjęła jego spontaniczne oświadczyny, czy cokolwiek to było. W każdym razie, nie był jakimś bezdusznym potworem ani alimenciarze, chciał się zająć dzieckiem. I jego matką. Tolerował Wroński, dobrze im było w łóżku, nie była mugolaczką, mógł trafić gorzej. Była o wiele ładniejsza, niż garbate szlachcianki - najwyżej, jak mógł mierzyć w społecznym prestiżu. Może czas wyzbyć się marzeń o zmieszaniu krwi z arystokracją i zadowolić tym, co podsuwał mu los? Była tylko malarką, mógłby z łatwością zaspokoić jej ambicje na większe zlecenia, a jak urodzi dziecko to i tak rzuci sztukę, łatwiej będzie trzymać ja w ryzach niż tą zdzirę Deirdre. Wszystko się ułoży, musiał w to uwierzyć. A oczyma wyobraźni już widział słodkiego berbecia, piękne niemowlę, swojego dziedzica, odkupienie win.
-Doskonale. Cieszę się. - odparł mechanicznie na jej zgodę, wyginając usta w bladym uśmiechu. Czy było po nim widać, że był nieco zestresowany? Od dawna nie dzielił z nikim życia.
-Syn. Czy mógłby... - Merlinie, powinien nazywać się Marcelius, drugie imię ojca, zgodnie z rodzinną tradycją. -...nad imieniem pomyślimy potem, hm? - zaproponował, przełykając ślinę i chcąc rozpuścić gulę w gardle. -Słuchaj, ja... jestem politykiem, nie możesz tu się wprowadzić przed ślubem, ludzie będą plotkować... ale zorganizujemy szybko ceremonię, tak żeby nie było nic widać. Wymyślę nam jakąś romantyczną historię, udzielisz wywiadu gazetom jako przyszła pani Sallow, może pomoże ci to w karierze... - trzeba rozbudzać jej ambicje, zanim się je zdepta -Który to miesiąc? - trzeba wiedzieć, żeby zdążyć z tymi planami.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdzieś na marginesie pozostają te nasze rozmowy sprzed wizji, która zmąciła spokój panujący w gabinecie Sallowa. Dla Corneliusa okazało się najważniejszym złapanie się tych słów, które ledwo wydyszałam trzymając się za brzuch. Już proponował nam wspólną przyszłość, mówił, że mogę wprowadzić się do tego domu. A jego dom był tak piękny.. Czego bym nie dała, żeby w nim zamieszkać. No właśnie, mogłąbym uknuć bardzo zręczne kłamstwo! Ale póki co, musiałam się pozbierać. On radził sobie z wizją ojcostwa, kiedy ja zbierałam odłamki wizji w jedną całość. Powoli uświadamiałam sobie, że poza ciężkim przeczuciem niebezpieczeństwa, czułam wielki strach. Emocje osób, które widziałam... a raczej zarysu tych figur, przerażały mnie, były jakby moje. Czułam też wilgotne zimno na kolanach, jakby nie ten jasny młody-Cornelius klęczał, ale jakbym ja to robiła. Biorę wdech. Nie, teraz nie mogę tego poskładać. Potrzebuję przestrzeni, potrzebuję być sama. Ale on mówi, mówi, że się cieszy.
I ja uśmiecham się równie niepewnie co on. Przecież się cieszę. Ta szalona myśl, by przytaknąć na jego domniemania, właśnie zaczynała zbierać swoje żniwo. A ja wiedziałam, że musze się wytłumaczyć z tego dziwnego obrotu spraw.
- Ósmy tydzień... - mówię, uznając, że nawet jeżeli dzisiejszej nocy uda nam się począć kolejne dziecko, to nikt nie doliczy się tych kilku tygodni. Zresztą, dzieci rzadko kiedy rodziły się równo w 9 miesiącu... prawda? Rodziłam tylko jeden raz i Peter był punktualny bardziej od swoich rodziców, więc może przy tych bardziej punktualnych, dziecko miało szansę być nieco bardziej spóźnione? Pocieram ręką czoło, nagle uzmysłowiając sobie, że wciąż stoję w miejscu.
- Nie sądziłam, że taki jesteś - mówię cicho, wiedząc, że każde słowo, które od teraz wypowiem może i będzie użyte przeciwko mnie. Puszczam płótno i powoli wycieram zabrudzoną dłoń chusteczką. - Powinnam powiedzieć ci wcześniej, ale nie sądziłam, że będziesz chciał się zachować jak trzeba. jednak dobry z ciebie czarodziej - czystą już ręką ujęłam jego twarz, trochę czułym, trochę troskliwym gestem. Wiedziałam, że począwszy od tego momentu będę musiała już zawsze go okłamywać. To trochę przykre. Ale musiałam to zrobić. Czy miałam jakiekolwiek lepsze wyjście?
I ja uśmiecham się równie niepewnie co on. Przecież się cieszę. Ta szalona myśl, by przytaknąć na jego domniemania, właśnie zaczynała zbierać swoje żniwo. A ja wiedziałam, że musze się wytłumaczyć z tego dziwnego obrotu spraw.
- Ósmy tydzień... - mówię, uznając, że nawet jeżeli dzisiejszej nocy uda nam się począć kolejne dziecko, to nikt nie doliczy się tych kilku tygodni. Zresztą, dzieci rzadko kiedy rodziły się równo w 9 miesiącu... prawda? Rodziłam tylko jeden raz i Peter był punktualny bardziej od swoich rodziców, więc może przy tych bardziej punktualnych, dziecko miało szansę być nieco bardziej spóźnione? Pocieram ręką czoło, nagle uzmysłowiając sobie, że wciąż stoję w miejscu.
- Nie sądziłam, że taki jesteś - mówię cicho, wiedząc, że każde słowo, które od teraz wypowiem może i będzie użyte przeciwko mnie. Puszczam płótno i powoli wycieram zabrudzoną dłoń chusteczką. - Powinnam powiedzieć ci wcześniej, ale nie sądziłam, że będziesz chciał się zachować jak trzeba. jednak dobry z ciebie czarodziej - czystą już ręką ujęłam jego twarz, trochę czułym, trochę troskliwym gestem. Wiedziałam, że począwszy od tego momentu będę musiała już zawsze go okłamywać. To trochę przykre. Ale musiałam to zrobić. Czy miałam jakiekolwiek lepsze wyjście?
If there is a past, i have
forgotten it
forgotten it
Mathilda Wroński
Zawód : malarka
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Deszczowe wtorki, które przyjdą po niedzielach
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
Kropelka żalu, której winien jesteś ty
Nieprawda że tak miało być
Że warto w byle pustkę iść
To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wyglądała na jakąś oszołomioną, albo może osłabioną. Z nagłym ukłuciem troski podszedł do przodu, odruchowo odkopując pędzel nogą. Delikatnie chwycił Mathildę za łokcie, pomagając jej ustać na nogach - dlaczego kolana tak się pod nią uginały? Nie była tak młodziutka, jak Layla, gdy nosiła jego dziecko. Może powinna bardziej uważać? Słyszał, że z wiekiem kobietom jest tylko trudniej!
-Hej, spokojnie. Powinnaś odpoczywać. - zaproponował łagodnym tonem. Troskliwie i ciepło, umiał przecież wlać w swój głos każde emocje. -Drugi miesiąc... - powtórzył cicho. -Zaręczymy się pod koniec września, oficjalnie. A ślub możemy wziąć w październiku, może w listopadzie, jak uszyjemy ci luźną suknię. - zaproponował praktycznie, zupełnie jakby znał się na grze w te klocki, ale potem zreflektował się, że może zarzuca ją zbyt wielką ilością informacji. Sam nie wiedział zresztą, że śmierć Alpharda Blacka udaremni jego publiczne i oficjalne plany, że będzie zbyt pochłonięty pracą aby nie odłożyć Mathildy na drugi plan. Dzieci dziećmi, ale kariera karierą. -Ale to na spokojnie. - dodał pośpiesznie, żeby nogi się pod nią nie ugięły. Ona zaś pogłaskała go po twarzy, niemal... czule. Czy to pierwsza czułość, jaką sobie okazali? Tym razem na jego twarzy pojawiło się prawdziwe ciepło, myśli pobiegły do sypialni...
...nie, nie. To matka jego nowego dziecka. Powinna odpoczywać.
I jeszcze mu powiedziała, że dobry z niego czarodziej. Poczuł jakąś gulę w gardle, ciężar dawnej winy na sumieniu, lekkość w sercu, że tym razem zachował się, jak trzeba. Najwyraźniej potrafił się uczyć na błędach.
-Wszystko będzie dobrze. - zapewnił Mathildę, choć to on sam chciał w to wierzyć. Kraty, niebezpieczeństwo, to wszystko napawało go niepokojem. Odgonił jednak uparcie myśl o tym, że w jej słowach mogło się kryć ziarno prawdy. To słowa bredzącej, ciężarnej kobiety, a jego sekret był bezpieczny.
-Skończmy pozowanie na dzisiaj. Idź do domu, odpocznij. - poprosił, sięgając po sakiewkę. -To za obraz, a to... na wydatki. - wypłacił jej szczodrą sumę, była już wszak nie tylko malarką, ale i utrzymanką.
/zt x 2
-Hej, spokojnie. Powinnaś odpoczywać. - zaproponował łagodnym tonem. Troskliwie i ciepło, umiał przecież wlać w swój głos każde emocje. -Drugi miesiąc... - powtórzył cicho. -Zaręczymy się pod koniec września, oficjalnie. A ślub możemy wziąć w październiku, może w listopadzie, jak uszyjemy ci luźną suknię. - zaproponował praktycznie, zupełnie jakby znał się na grze w te klocki, ale potem zreflektował się, że może zarzuca ją zbyt wielką ilością informacji. Sam nie wiedział zresztą, że śmierć Alpharda Blacka udaremni jego publiczne i oficjalne plany, że będzie zbyt pochłonięty pracą aby nie odłożyć Mathildy na drugi plan. Dzieci dziećmi, ale kariera karierą. -Ale to na spokojnie. - dodał pośpiesznie, żeby nogi się pod nią nie ugięły. Ona zaś pogłaskała go po twarzy, niemal... czule. Czy to pierwsza czułość, jaką sobie okazali? Tym razem na jego twarzy pojawiło się prawdziwe ciepło, myśli pobiegły do sypialni...
...nie, nie. To matka jego nowego dziecka. Powinna odpoczywać.
I jeszcze mu powiedziała, że dobry z niego czarodziej. Poczuł jakąś gulę w gardle, ciężar dawnej winy na sumieniu, lekkość w sercu, że tym razem zachował się, jak trzeba. Najwyraźniej potrafił się uczyć na błędach.
-Wszystko będzie dobrze. - zapewnił Mathildę, choć to on sam chciał w to wierzyć. Kraty, niebezpieczeństwo, to wszystko napawało go niepokojem. Odgonił jednak uparcie myśl o tym, że w jej słowach mogło się kryć ziarno prawdy. To słowa bredzącej, ciężarnej kobiety, a jego sekret był bezpieczny.
-Skończmy pozowanie na dzisiaj. Idź do domu, odpocznij. - poprosił, sięgając po sakiewkę. -To za obraz, a to... na wydatki. - wypłacił jej szczodrą sumę, była już wszak nie tylko malarką, ale i utrzymanką.
/zt x 2
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
03.01.1958
Mówiono jej, że bywa niepoprawna. Zbyt głośna, zbyt milcząca. Zbyt skromna i zbyt wyniosła. Pewność siebie to podstawa, ale pamiętaj, by nikt nie odebrał tego jako pycha. Unieś brodę. Opuść. Załóż coś kobiecego, nie wyzywającego. Jesteś za młoda by być kobiecą, lepiej ubierz coś dziewczęcego. Masz być idealna, ale nie możesz być idealna.
Dlatego zawsze była niedopasowana.
Złamany lekkim błyskiem beżu écru nie pasował do jej codziennej, raczej stonowanej i chłodnej garderoby. Złoty naszyjnik lekko prześwitujący spod jedwabnej apaszki komponował się z ciepłym odcieniem zimowego płaszcza, który odwieszony prosto z jej drobnych ramion, stanowił chyba jedyną ozdobę ponurego wnętrza. Choć, może to nie wnętrze było ponure, a cała otoczka Sallowa, kołyszącego teraz ostatnią kartką dokumentacji. Kasztanowe fale spięła wyjątkowo w kok, zaś okryte - o ironio - białymi, koronkowymi rękawiczkami dłonie sięgały po kolejne tomiszcza ze zgromadzonych w gabinecie zbiorów.
- Wyjątkowa była ta książka, posiadasz jej kontynuację? Chciałabym stać się bardziej elokwentna niż podstawowe frazesy. - Pomiędzy powtarzanymi w myślach, ledwie poznanymi słowami nowego języka przebijały się żałosne, gniewne gawędy kociego towarzysza. Strażnik, który jak zwykle stał przy lekko uchylonych drzwiach, pozwalał sobie na krótkie prychnięcia zakatarzonego nosa; służka łamana na przyzwoitkę trzymała stertę książek, które lady Bulstrode postanowiła pożyczyć w imię nauki i budowania elokwencji. Sielanka zimowego dnia, kolejnego skrytego za pierzastą osłoną słońca i posmaku niepewności nad własnym, skazanym z samego faktu urodzenia losem. Prozaiczność połyskujących w blasku świec, rdzawych kosmyków i ciepłego, typowego dla miłej damy głosu. Zwykłość wysuwanych spomiędzy jej warg pomruków, absolutnie niedziwiących nikogo, kto widział wyjątkowy duet Vivienne i znanego jej kota. Ten ostatni, lekko przerodzony w warknięcie skwitował najprawdopodobniej wbite w dłoń pazury, które momentalnie wysunęły się z delikatnej skóry ciała damy, chowając pomiędzy kocie opuszki.
- Zanieście te książki na dół. - Krótki rozkaz zapieczętował lodowate spojrzenie damy w stronę będącej z nią zawsze służby, zaś bialutka kotka uwolniona została z uścisku kobiety, kierując czułe zmysły na zwiady. Cornelius, choć w pełni świadomy jej daru, prawdopodobnie nie spodziewał się, jak wiele informacji można wyczytać z jednego, cichego warknięcia kota. Z lekkiego zmarszczenia noska, ruchów uszu i zamaszystych ruchów ogona. Skąd mógł wiedzieć, skoro rozmowy roztaczały wokół siebie jedynie nienaturalny dialog warknięć, pomruków i niewerbalnych gestów, stanowiących wszak podstawę dialogu każdego z istniejących stworzeń.
Niewinnie uśmiechnęła się, spokojna i skupiona na stronach pozostałej w jej dłoniach książki. Z gracją, wyuczoną latami przebywania na salonach, zajęła miejsce po przeciwnej stronie biurka. Kolano założone na prawą nogę pozwalało materiałowi sukienki powiewać w rytm lekko poruszanej stopy, zaś pozornie zaczytana kobieta, usłyszawszy ostatnie oddalające się kroki, zatrzasnęła ledwie widocznym ruchem długich palców zbiór zszytych kartek, odkładając go z odpowiednim, godnym rozleniwieniem na blat biurka.
- Masz pozdrowienia od pana ojca. Wyjątkowo ceni sobie fakt, że wspierasz mój rozwój. - Niepozorność tych słów imała się na wpół prawdy, bo choć Cornelius był bliski Bulstrodom, to nikt - nawet on sam - nie był świadomy powodów jej wizyty. - Nic więc dziwnego, że chciałabym rozwijać się dalej. - Opuszka środkowego palca podążyła po podłokietniku krzesła w wyjątkowo powolnej wędrówce. Skryte pod wachlarzem rzęs oczęta błądziły gdzieś pomiędzy marudzącą nad swoją egzystencją kotką a nagromadzonym w kącie drzwi kurzem. Słowa wzbierały się w zalążek sztormu w błękitnym spojrzeniu i tylko unosząca się równomiernie pierś wskazywała na względny spokój kobiecej duszy. Koronka białej rękawiczki pokryła się nieznacznym zabrudzeniem; uniesiona na łokciu dłoń zbiła się w pięść, by powolnym rozprostowaniem palców ukazać będącemu obok mężczyźnie nagromadzony przeglądaniem książek kurz.
- Wiesz doskonale, panie Sallow, jak otwarta władza i jawna wiedza brudzą ręce. - Krótki, niewymuszony, acz przywiedziony wspomnieniami śmiech rozniósł się po szarości pomieszczenia, wreszcie kończąc niskim, choć dalej przesyconym kobiecością głosem.
- A ja uwielbiam białe rękawiczki. - Bowiem najbardziej kobiece jest to, czego kobiety nie mogą, a wychodzi im to najlepiej.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
3.01
Pewne propozycje powinno się odrzucać.
Pewnym propozycjom nie mógł się oprzeć.
Vivienne Bulstrode, młoda dama z ciekawskim błyskiem w jasnych oczach. Zawsze, gdy widywał ją przy nielicznych oficjalnych okazjach - lub nieoficjalnych wizytach na dworze Bulstrode'ów, gdy wyświadczał drobne przysługi - była wyprostowana jak struna, lśniące włosy miała idealnie upięte, suknie eleganckie, a biżuterię wytworną. Prawdziwa arystokratka. Ozdoba własnej rodziny, była niczym rubiny zdobiące jej szyję.
Tylko ten błysk w oku. Jakże podobny do wyrazu twarzy jej brata, gdy Cornelius opowiadał Maghnusowi o wszystkim, czego jest w stanie się dla niego dowiedzieć. Czasem, gdy rozprawiał z Bulstrode'ami o polityce, z typową dla siebie mieszanką elokwencji i skromności, czuł na sobie spojrzenie młodej damy i zdawało mu się, że widzi w jej rysach twarzy zastygłą chciwość.
Raz, gdy wypił w gościnie doskonałe wino, niepostrzeżenie zacisnął palce na różdżce i spróbował wyczuć jej emocje. Nic nie poczuła, nikt się nie dowiedział, nigdy nie wiedzieli. Bezczelny, głupi kaprys.
Nie mógł się temu oprzeć.
Wyczuł wtedy przede wszystkim ciekawość, ciepłą i intensywną, podobną niemalże do głodu.
Znał i rozumiał to uczucie.
Jaka szkoda, że urodziłaś się kobietą, lady Bulstrode.
Z lordem Maghnusem mógł planować intrygi i propagandę i reklamę Piórka Feniksa, a jej - mógł tylko współczuć.
Czasem zerkał w lustro, a potem na żałośnie napuszone drzewo genealogiczne Sallowów we własnym salonie. Podupadająca rodzina o długiej historii, szczycząca się druidzkimi korzeniami i słusznymi wartościami, wiernie (na ogół, bowiem Sallowowie tak naprawdę służyli tylko sobie) służąca Avery'm w Shropshire. Cóż z tego mieli? Nie było go nawet stać na służbę, a ojciec uparcie odmawiał pomocy w renowacji rodowego domostwa. Cornelius Sallow chciał wzlecieć na sam szczyt, jak Ikar, chciał pociągać za sznurki władzy, chciał być ważny - ale urodził się jedynie zwykłym czarodziejem, bez błękitnej krwi i rodowego bogactwa, hartowany w surowej dyscyplinie i rodzicielskich ambicjach.
Obydwoje jesteśmy ptakami w klatkach, które dla nas zbudowano, lady Bulstrode. Choć twoja jest złota i sama uważasz się raczej za drapieżnego kota. - myślał, czytając jej list.
Tyle, że on sięgnie jeszcze nieba. Już sięgał czasem nieba, karmiąc się cudzymi wspomieniami i przeżywając chwile, których nigdy przeżyć nie mógł.
Kradzione życie również bywa słodkie.
Mógł jej pomóc, przynajmniej trochę. Nigdy nie będziesz mężczyzną, a ja szlachcicem, ale możemy przynajmniej dowiedzieć się, jak to jest. Wiedziała, że mógł jej pomóc i że jej nie odmówi.
Pewnym propozycjom nie sposób się oprzeć. Miała rację - uśmiechał się, czytając jej list. Myliła się tylko w jednym. Nie był to uśmiech rozbawienia.
Otworzył jej drzwi sam, żałując, że nie ma lokaja. Ubrał się w jeden ze swoich najdroższych i najbardziej eleganckich garniturów, choć żaden z tych, w których bywał już w Gerrard's Cross. Spowity w czerń, długo prasował magią śnieżnobiałą koszulę aby leżała idealnie.
Biała kotka od razu otarła się o nogi lady Vivienne.
-Nudziłam się. - zamruczała Pani Sallow, niedbale trącając łydkę Corneliusa ogonem. Dając się wziąć na ręce, przymilnie łasiła się do młodej damy, pocierając białą głowką o białą rękawiczkę.
-A on czekał, niecierpliwie. - doniosła uprzejmie, bowiem dla niego nie miała czułości.
Też była kotem w złotej klatce.
-Ostatnio daje mi mniej mięsa, niż wcześniej. - zamiauczała, żaląc się Vivienne, a potem - jakby lękając się, że jej pan jednak ją zrozumie - odbiegła i zniknęła w głębi domu.
Cornelius przeprosiłby za bliskość kota innego gościa, ale nie lady Bulstrode.
-Dziękuję za wizytę, milady. - czyż mogli wreszcie przejść na "ty", czy do końca życia będą grać w tą grę pozorów? On jej nie przerwie, zbyt cenił sobie własne bezpieczeństwo, zbyt chciał pasować do jej wyższych sfer. -Z przyjemnością zarekomenduję milady więcej książek. Antyk zawsze daje dobre podstawy do zrozumienia zarówno historii magii, jak i uczenia się retoryki od najlepszych. Może mowy Cycerona? Zawsze ogromnie go szanowałem, choć obecnie prowadzimy raczej politykę w stylu Katona... - zagaił typowym dla siebie miękkim, łagodnym głosem. Ceterum censeo Carthaginem esse delendam, wciąż nie był pewien czy popiera politykę zniszczenia całego mugolskiego świata jedynie ambicją, czy również rozumem i sercem. Był jednak tylko wiernym sługą Ministerstwa, wygadaną marionetką Malfoya, złotym piórem na służbie władzy.
To, w co tak naprawdę wierzył, się przecież nie liczyło.
-Przejdźmy do gabinetu. - zaproponował. Omiótł służbę znaczącym spojrzeniem - czy zostawią ich w spokoju, choć na chwilę?
Jeśli tak, będą rozmawiać ściszonym głosem, ale Cornelius zostawi uchylone drzwi. Nie chciał dawać przyzwoitce powodów do niepokoju, a światu - do plotek.
-Czym jeszcze mogę służyć w rozwoju młodej damy? - zagaił, gdy znaleźli się już w jego biurze. Oparł się lekko o mahoniowe biurko, idealnie uporządkowane.
-Nie jestem najlepszym nauczycielem historii magii, doskonale milady o tym wie. - dopiero teraz spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się lekko, jakby prowokująco. -Proszę przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia panu ojcu. Czy... to ktoś z rodziny wspomniał milady, w jakiego rodzaju rozwoju pomagam najowocniej? Czy to popierają? - czy to ma być nasz mały sekret?
Pewne propozycje powinno się odrzucać.
Pewnym propozycjom nie mógł się oprzeć.
Vivienne Bulstrode, młoda dama z ciekawskim błyskiem w jasnych oczach. Zawsze, gdy widywał ją przy nielicznych oficjalnych okazjach - lub nieoficjalnych wizytach na dworze Bulstrode'ów, gdy wyświadczał drobne przysługi - była wyprostowana jak struna, lśniące włosy miała idealnie upięte, suknie eleganckie, a biżuterię wytworną. Prawdziwa arystokratka. Ozdoba własnej rodziny, była niczym rubiny zdobiące jej szyję.
Tylko ten błysk w oku. Jakże podobny do wyrazu twarzy jej brata, gdy Cornelius opowiadał Maghnusowi o wszystkim, czego jest w stanie się dla niego dowiedzieć. Czasem, gdy rozprawiał z Bulstrode'ami o polityce, z typową dla siebie mieszanką elokwencji i skromności, czuł na sobie spojrzenie młodej damy i zdawało mu się, że widzi w jej rysach twarzy zastygłą chciwość.
Raz, gdy wypił w gościnie doskonałe wino, niepostrzeżenie zacisnął palce na różdżce i spróbował wyczuć jej emocje. Nic nie poczuła, nikt się nie dowiedział, nigdy nie wiedzieli. Bezczelny, głupi kaprys.
Nie mógł się temu oprzeć.
Wyczuł wtedy przede wszystkim ciekawość, ciepłą i intensywną, podobną niemalże do głodu.
Znał i rozumiał to uczucie.
Jaka szkoda, że urodziłaś się kobietą, lady Bulstrode.
Z lordem Maghnusem mógł planować intrygi i propagandę i reklamę Piórka Feniksa, a jej - mógł tylko współczuć.
Czasem zerkał w lustro, a potem na żałośnie napuszone drzewo genealogiczne Sallowów we własnym salonie. Podupadająca rodzina o długiej historii, szczycząca się druidzkimi korzeniami i słusznymi wartościami, wiernie (na ogół, bowiem Sallowowie tak naprawdę służyli tylko sobie) służąca Avery'm w Shropshire. Cóż z tego mieli? Nie było go nawet stać na służbę, a ojciec uparcie odmawiał pomocy w renowacji rodowego domostwa. Cornelius Sallow chciał wzlecieć na sam szczyt, jak Ikar, chciał pociągać za sznurki władzy, chciał być ważny - ale urodził się jedynie zwykłym czarodziejem, bez błękitnej krwi i rodowego bogactwa, hartowany w surowej dyscyplinie i rodzicielskich ambicjach.
Obydwoje jesteśmy ptakami w klatkach, które dla nas zbudowano, lady Bulstrode. Choć twoja jest złota i sama uważasz się raczej za drapieżnego kota. - myślał, czytając jej list.
Tyle, że on sięgnie jeszcze nieba. Już sięgał czasem nieba, karmiąc się cudzymi wspomieniami i przeżywając chwile, których nigdy przeżyć nie mógł.
Kradzione życie również bywa słodkie.
Mógł jej pomóc, przynajmniej trochę. Nigdy nie będziesz mężczyzną, a ja szlachcicem, ale możemy przynajmniej dowiedzieć się, jak to jest. Wiedziała, że mógł jej pomóc i że jej nie odmówi.
Pewnym propozycjom nie sposób się oprzeć. Miała rację - uśmiechał się, czytając jej list. Myliła się tylko w jednym. Nie był to uśmiech rozbawienia.
Otworzył jej drzwi sam, żałując, że nie ma lokaja. Ubrał się w jeden ze swoich najdroższych i najbardziej eleganckich garniturów, choć żaden z tych, w których bywał już w Gerrard's Cross. Spowity w czerń, długo prasował magią śnieżnobiałą koszulę aby leżała idealnie.
Biała kotka od razu otarła się o nogi lady Vivienne.
-Nudziłam się. - zamruczała Pani Sallow, niedbale trącając łydkę Corneliusa ogonem. Dając się wziąć na ręce, przymilnie łasiła się do młodej damy, pocierając białą głowką o białą rękawiczkę.
-A on czekał, niecierpliwie. - doniosła uprzejmie, bowiem dla niego nie miała czułości.
Też była kotem w złotej klatce.
-Ostatnio daje mi mniej mięsa, niż wcześniej. - zamiauczała, żaląc się Vivienne, a potem - jakby lękając się, że jej pan jednak ją zrozumie - odbiegła i zniknęła w głębi domu.
Cornelius przeprosiłby za bliskość kota innego gościa, ale nie lady Bulstrode.
-Dziękuję za wizytę, milady. - czyż mogli wreszcie przejść na "ty", czy do końca życia będą grać w tą grę pozorów? On jej nie przerwie, zbyt cenił sobie własne bezpieczeństwo, zbyt chciał pasować do jej wyższych sfer. -Z przyjemnością zarekomenduję milady więcej książek. Antyk zawsze daje dobre podstawy do zrozumienia zarówno historii magii, jak i uczenia się retoryki od najlepszych. Może mowy Cycerona? Zawsze ogromnie go szanowałem, choć obecnie prowadzimy raczej politykę w stylu Katona... - zagaił typowym dla siebie miękkim, łagodnym głosem. Ceterum censeo Carthaginem esse delendam, wciąż nie był pewien czy popiera politykę zniszczenia całego mugolskiego świata jedynie ambicją, czy również rozumem i sercem. Był jednak tylko wiernym sługą Ministerstwa, wygadaną marionetką Malfoya, złotym piórem na służbie władzy.
To, w co tak naprawdę wierzył, się przecież nie liczyło.
-Przejdźmy do gabinetu. - zaproponował. Omiótł służbę znaczącym spojrzeniem - czy zostawią ich w spokoju, choć na chwilę?
Jeśli tak, będą rozmawiać ściszonym głosem, ale Cornelius zostawi uchylone drzwi. Nie chciał dawać przyzwoitce powodów do niepokoju, a światu - do plotek.
-Czym jeszcze mogę służyć w rozwoju młodej damy? - zagaił, gdy znaleźli się już w jego biurze. Oparł się lekko o mahoniowe biurko, idealnie uporządkowane.
-Nie jestem najlepszym nauczycielem historii magii, doskonale milady o tym wie. - dopiero teraz spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się lekko, jakby prowokująco. -Proszę przekazać najserdeczniejsze pozdrowienia panu ojcu. Czy... to ktoś z rodziny wspomniał milady, w jakiego rodzaju rozwoju pomagam najowocniej? Czy to popierają? - czy to ma być nasz mały sekret?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie uważał, że prośba skierowana w jego stronę była czymś niespodziewanym - nie w tym znaczeniu, że spadła na niego zupełnie bez żadnych sygnałów albo że nie podejrzewałby podobnej w stosunku do siebie. Tak naprawdę był bardziej niż pewny, że w Anglii, szczególnie w czasach wojny, znajdywali się ludzie którzy szukali wiedzy i sposobów na naukę czarnej magii, a on sam nigdy nie mówił wprost o tym czy znał podobne zaklęcia, czy nie. Dla wielu czarodziejów same pogłoski na temat Durmstrangu czy znajomość specjalizacji jego rodziny wystarczyła, aby się domyślać - jednak to właśnie było częścią gry, aby wszystkie podejrzenia zacierały się na krainie domysłów, nie wychodząc ponadto. Nie powinien chełpić się na wszystkie strony swoimi umiejętnościami, nie potrzebował tego robić. W końcu zadowolenie klientów mówiło samo za siebie w Borgin and Burkes, że posiadał swoją niszę.
Nie był nauczycielem. Nie przepadał też zbytnio za dziećmi - ale tutaj nie miał przedstawiać podstaw dziecku, podobną prośbę od razu by zbył, nawet przy swoim przekonaniu, że istnieli czarodzieje, którym nie wypadało odmawiać. Czy uważał Corneliusa za jednego właśnie z tych? Tak, szczególnie mając na uwadze jego stanowisko i opinię. Bezpieczniej było znajdywać się po dobrej stronie niektórych czarodziejów.
Nie błądził wzrokiem po korytarzach i wystroju. Nie potrzebował tego, tym bardziej że jeśli dzisiaj się sprawdzi, może być znacznie częstszym gościem w tej posiadłości. Mógł mieć czas na to, aby dokładnie się rozejrzeć.
Dzisiaj jednak miał inny cel.
Przyniósł swoje notatki jeszcze z czasów szkolnych - kiedy sam dopiero odkrywał tajniki czarnej magii, skrzętnie jednak wybierając to co miało związek z nakładaniem klątw. W końcu były to kwestie, które przez wieki były ukrywane i strzeżone przez jego rodzinę. Niechętnie dzielił się podobnymi rzeczami z obcymi, nawet tymi wysoko postawionymi. Czym innym było założenie klątwy na cudze potrzeby, a czym innym pokierowanie tej osoby jak sama mogła to zrobić.
Kiedy już wszystkie kurtuazje się odbyły, a sami czarodzieje znaleźli się w gabinecie, w którym nikt nie powinien im przeszkadzać, Borgin przeszedł od razu do swojej roli. Często spotykał się z nierozumieniem istoty czarnej magii przez Anglików - choć z pewnością sama sztuka nie była najłatwiejsza w opanowaniu to, to zdawało mu się, że lęk przed tymi zaklęciami był w niektórych zakorzeniony zbyt mocno, aby byli w stanie w jakikolwiek inny sposób spojrzeć na to, co przecież miało być dla nich wszystkich jedynie narzędziem.
- Mam nadzieję, że jest pan gotowy na lekcje, panie Sallow. Nie są to zaklęcia łatwe w opanowaniu, a niejednokrotnie mogą mieć i swoją cenę, kiedy będą rzucane nierozważnie - ostrzegł, samemu nigdy nie ignorując zagrożenia związanego z magią - chociaż każdy, kto to robił, pokazywał wyłącznie swoją ignorancję. Przy każdej dziedzinie magii potrzebne było aby móc zachować rozwagę i uwagę. - Również czy istnieją zastosowania, które bardziej by pana interesowały? Obronne, ataku... zastraszania - zasugerował, chcąc wiedzieć które z podstawowych zaklęć powinien przedstawić mężczyźnie na początek. Wiedział, że chociażby Haemorrio mogło być niezwykle przydatnym zaklęciem dla czarodziejów utalentowanych w urokach, a Scindet mogło odegrać całkiem istotną rolę przy odpowiednich negocjacjach, choć samo zaklęcie było stanowczo jednym z ulubionych Oyvinda wyłącznie przez wzgląd na jego działanie. Nic z żywych istot nie pałętało mu się po mieszkaniu - a nawet jeśli coś próbowało, szybko zostawało potraktowane magią.
- Rozumiem też, że nie miał pan wcześniejszego kontaktu z czarną magią? Czy wyłącznie był pan świadkiem stosowania jej przez innych?
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10.04
Uzdrowiciel w Mungu zapewnił, że siniak powinien szybko zniknąć i wedle wszelkich obiektywnych faktycznie zniknął, choć Cornelius długo oglądał się jeszcze w lustrze. Zaklęcia lecznicze, których Sallow nie rozumiał, naprawdę działały cuda. Wraz z sinym śladem zniknął także ból, tak jakby Deirdre nigdy nie skierowała przeciwko niemu czarnej magii.
Za to urażona duma i irracjonalny lęk pozostały. Nigdy nie przeszkadzało mu, że nie rozumiał magii uzdrawiania - nie lubił oddawać kontroli, ale przy uzdrowicielach to konieczne. Zaczęło mu natomiast przeszkadzać - coraz mocniej, z każdym miesiącem - że nie rozumie inkantacji, których używali przy nim Rycerze i Śmierciożercy. Czara goryczy przelała się chyba, gdy sam padł ofiarą Buocco (a może Buko? Buco? Próbował zapamiętać, co powiedziała, ale słowa były obce). W teorii wiedział, że poza siniakiem chyba nic mu nie będzie, że Deirdre chciała tylko dać mu prztyczka w nos (a dokładnie, w szczękę), że zaklęcie - wywołujące uczucie, jakby ktoś uderzył go pięścią od dołu - nie było chyba niczym więcej. Tyle, że niewiedza bolała, pozostawiała pole dla wyobraźni. Widział, jak Mericourt odbierała ludziom rozum jedną inkantacją, jak Mulciber przywoływał cieniste stwory i chyba chciał zrozumieć, by się t e g o nie bać.
A także - w głębi duszy, pomimo lęku - chciał sięgnąć po podobną potęgę. A raczej - mieć możliwość sięgnięcia. Wątpił, by miał czas na naprawdę intensywną naukę czarnej magii, wybiegająca poza podstawy (te mógł opanować, zawsze był zdolny, a przynajmniej w to wierzył - a fakt, że podobno uczyli się tego nawet gówniarze z Durmstrangu, działał mu na ambicję), wątpił też, by znalazł w sobie odwagę aby stuprocentowo zanurzyć się w czarnej magii. Podobno wpływała na umysł, a on chciał mieć trzeźwy umysł - potrzebował skupienia do legilimencji, a jego Laminozabijało eliminowało przecież rebeliantów równie skutecznie, jak czary używane przez Deirdre. Chciał jednak znać choćby podstawy. Zrozumieć, jaką potęgą (i dlaczego akurat nią) dysponują osoby dzierżące faktyczną władzę w kraju, bo niczego w życiu nie znosił równie mocno jak chaosu i niewiedzy. Wiedza pomoże mu to wszystko uporządkować - zwłaszcza, że teraz wystarczyło po nią sięgnąć, że czarna magia nie była już ścigana, a dzięki nowym kontaktom poznał osoby, które wydawały się skore do dzielenia się doświadczeniem.
Sallowowie nie używali czarnej magii, choć nie wątpił, że rodzice nie mieliby moralnych oporów przed skorzystaniem z usług czarnoksiężnika w razie potrzeby. Matka znalazła w końcu Corneliusowi nauczyciela równie nielegalnej legilimencji. Po inne zakazane praktyki nigdy nie sięgnął - nie lubił się narażać, a ciężar jednego sekretu i tak był spory.
Teraz za to mógł sobie pozwolić na prawie wszystko. Wahał się, kogo poprosić o pomoc - po kwietniowej uroczystości wszyscy, włącznie z nim, byli zapracowani. Duma nie pozwalała mu zresztą prosić kogoś o pozycji wyższej od własnej, szczególnie nie Deirdre.
Oyvind Borgin, poznany w Wenus, wydawał się idealny. Był młodszy, ale nie za młody, jeśli wierzyć plotkom o naukach w Durmstrangu (a Cornelius jak nikt wiedział, że w każdej plotce kryje się ziarno prawdy) to jego wykształcenie mówiło samo za siebie, a w dodatku pracował na Śmiertelnym Nokturnie. Taki człowiek na pewno zna wagę dyskrecji, a podczas bankietu zrobił bardzo dobre wrażenie.
Sallow miał nadzieję, że sama prośba nie była dla niego nazbyt zaskakująca - ale zgoda wydawała się mówić sama za siebie, a poza tym Cornelius zręcznie użył w swoim liście takich słów, by cel spotkania nie był nazbyt oczywisty dla nikogo poza adresatem, i by sam Borgin poczuł się doceniony.
Nie rozmawiał z nim jeszcze na tyle długo, by przekonać się, czy Oyvind najlepiej reaguje na konkrety, czy pochlebstwa - ale dzisiaj się dowie.
-Dzień dobry i dziękuję za pański czas. O niektóre przysługi należy wszak prosić tylko zaufanych ludzi. - powitał gościa z promiennym i wyćwiczonym uśmiechem. Nie wiedział jeszcze, czy faktycznie sam ufa Borginowi, słabo go znał, ale był sojusznikiem ich sprawy, ufali mu inni. Poza tym, to tylko słowa, słowa, słowa. Ten drobny zabieg retoryczny miał zachęcić nauczyciela do dzisiejszej lekcji, Cornelius zdawał sobie w końcu sprawę, że jego gość to runista, a nie korepetytor.
Samemu kochał pewne pasje - konkretnie legilimencję - tak bardzo, że nie odmówiłby prośbie o naukę, ale niektórzy ludzie traktowali pewnie zakazane nauki jako środek do celu, a nie piękno samo w sobie. Jaki był Borgin?
-Jestem gotowy. - potwierdził konkretnie, bez śladu wahania. Rozważał za i przeciw odkąd dołączył do grona Rycerzy Walpurgii, miał czas na przemyślenia. Niefortunna czarnomagiczna niespodzianka z Deirdre i poznanie/wybranie potencjalnego nauczyciela były jedynie wisienką na torcie podejmowanych decyzji.
Wprowadził Oyvinda do gabinetu, gestem zachęcając by usiadł, jeśli ma ochotę. A może powinni stać, jak mają wyglądać ćwiczenia? Dyskretnie stanął za biurkiem, oddając chwilowo pola nauczycielowi i uważnie słuchając jego wstępnych pytań.
-Czarna magia uwzględnia zaklęcia... obronne? - uniósł brew ze zdziwieniem. Choć próbował czytać o teorii na własną rękę, to dotychczas posiadał raczej stereotypowe pojęcie o tej dziedzinie magii - niebezpieczna, krwawa, agresywna. Widział też, jak Rycerze używali jej do ataku, zastraszania, przejęcia kontroli nad czyimś umysłem - ale chyba nigdy do obrony.
-Jak mogłyby działać? - może chodziło o kreatywne wykorzystanie tych ofensywnych? Od defensywy, kojarzącej się przede wszystkim z obroną przed czarną magią, miał teraz Dirka - ale samemu nie miał cierpliwości od ćwiczenia tarcz, może Borgin opowie mu o czymś bardziej... wyrafinowanym?
-Niestety, nie miałem okazji się jej uczyć, jeśli pan o tym pyta. Byłem za to świadkiem stosowania jej przez naszych sprzymierzeńców. Muszę przyznać, że na polu bitwy jest naprawdę widowiskowa - ale sam walczę przy pomocy uroków, nie sądzę, bym w razie zagrożenia wykorzystywał zatem w praktyce nowe zaklęcia zamiast dyscypliny, w której mam najwięcej doświadczenia. Zastraszanie byłoby natomiast użyteczne. - przyznał, choć z lekkim wahaniem. Od zastraszania miał własne słowa i charyzmę, a od niedawna wzrost i pięści Dirka. Utkwił w Oyvindzie zaciekawione spojrzenie, jakby oczekując, że to on przekona go do zalet czarnej magii. W rękach Deirdre wydawała się widowiskowa, ale ona była mistrzynią, spędziła kilka lat na doskonaleniu tych umiejętności. Co leżało w zasięgu możliwości Corneliusa?
Uzdrowiciel w Mungu zapewnił, że siniak powinien szybko zniknąć i wedle wszelkich obiektywnych faktycznie zniknął, choć Cornelius długo oglądał się jeszcze w lustrze. Zaklęcia lecznicze, których Sallow nie rozumiał, naprawdę działały cuda. Wraz z sinym śladem zniknął także ból, tak jakby Deirdre nigdy nie skierowała przeciwko niemu czarnej magii.
Za to urażona duma i irracjonalny lęk pozostały. Nigdy nie przeszkadzało mu, że nie rozumiał magii uzdrawiania - nie lubił oddawać kontroli, ale przy uzdrowicielach to konieczne. Zaczęło mu natomiast przeszkadzać - coraz mocniej, z każdym miesiącem - że nie rozumie inkantacji, których używali przy nim Rycerze i Śmierciożercy. Czara goryczy przelała się chyba, gdy sam padł ofiarą Buocco (a może Buko? Buco? Próbował zapamiętać, co powiedziała, ale słowa były obce). W teorii wiedział, że poza siniakiem chyba nic mu nie będzie, że Deirdre chciała tylko dać mu prztyczka w nos (a dokładnie, w szczękę), że zaklęcie - wywołujące uczucie, jakby ktoś uderzył go pięścią od dołu - nie było chyba niczym więcej. Tyle, że niewiedza bolała, pozostawiała pole dla wyobraźni. Widział, jak Mericourt odbierała ludziom rozum jedną inkantacją, jak Mulciber przywoływał cieniste stwory i chyba chciał zrozumieć, by się t e g o nie bać.
A także - w głębi duszy, pomimo lęku - chciał sięgnąć po podobną potęgę. A raczej - mieć możliwość sięgnięcia. Wątpił, by miał czas na naprawdę intensywną naukę czarnej magii, wybiegająca poza podstawy (te mógł opanować, zawsze był zdolny, a przynajmniej w to wierzył - a fakt, że podobno uczyli się tego nawet gówniarze z Durmstrangu, działał mu na ambicję), wątpił też, by znalazł w sobie odwagę aby stuprocentowo zanurzyć się w czarnej magii. Podobno wpływała na umysł, a on chciał mieć trzeźwy umysł - potrzebował skupienia do legilimencji, a jego Lamino
Sallowowie nie używali czarnej magii, choć nie wątpił, że rodzice nie mieliby moralnych oporów przed skorzystaniem z usług czarnoksiężnika w razie potrzeby. Matka znalazła w końcu Corneliusowi nauczyciela równie nielegalnej legilimencji. Po inne zakazane praktyki nigdy nie sięgnął - nie lubił się narażać, a ciężar jednego sekretu i tak był spory.
Teraz za to mógł sobie pozwolić na prawie wszystko. Wahał się, kogo poprosić o pomoc - po kwietniowej uroczystości wszyscy, włącznie z nim, byli zapracowani. Duma nie pozwalała mu zresztą prosić kogoś o pozycji wyższej od własnej, szczególnie nie Deirdre.
Oyvind Borgin, poznany w Wenus, wydawał się idealny. Był młodszy, ale nie za młody, jeśli wierzyć plotkom o naukach w Durmstrangu (a Cornelius jak nikt wiedział, że w każdej plotce kryje się ziarno prawdy) to jego wykształcenie mówiło samo za siebie, a w dodatku pracował na Śmiertelnym Nokturnie. Taki człowiek na pewno zna wagę dyskrecji, a podczas bankietu zrobił bardzo dobre wrażenie.
Sallow miał nadzieję, że sama prośba nie była dla niego nazbyt zaskakująca - ale zgoda wydawała się mówić sama za siebie, a poza tym Cornelius zręcznie użył w swoim liście takich słów, by cel spotkania nie był nazbyt oczywisty dla nikogo poza adresatem, i by sam Borgin poczuł się doceniony.
Nie rozmawiał z nim jeszcze na tyle długo, by przekonać się, czy Oyvind najlepiej reaguje na konkrety, czy pochlebstwa - ale dzisiaj się dowie.
-Dzień dobry i dziękuję za pański czas. O niektóre przysługi należy wszak prosić tylko zaufanych ludzi. - powitał gościa z promiennym i wyćwiczonym uśmiechem. Nie wiedział jeszcze, czy faktycznie sam ufa Borginowi, słabo go znał, ale był sojusznikiem ich sprawy, ufali mu inni. Poza tym, to tylko słowa, słowa, słowa. Ten drobny zabieg retoryczny miał zachęcić nauczyciela do dzisiejszej lekcji, Cornelius zdawał sobie w końcu sprawę, że jego gość to runista, a nie korepetytor.
Samemu kochał pewne pasje - konkretnie legilimencję - tak bardzo, że nie odmówiłby prośbie o naukę, ale niektórzy ludzie traktowali pewnie zakazane nauki jako środek do celu, a nie piękno samo w sobie. Jaki był Borgin?
-Jestem gotowy. - potwierdził konkretnie, bez śladu wahania. Rozważał za i przeciw odkąd dołączył do grona Rycerzy Walpurgii, miał czas na przemyślenia. Niefortunna czarnomagiczna niespodzianka z Deirdre i poznanie/wybranie potencjalnego nauczyciela były jedynie wisienką na torcie podejmowanych decyzji.
Wprowadził Oyvinda do gabinetu, gestem zachęcając by usiadł, jeśli ma ochotę. A może powinni stać, jak mają wyglądać ćwiczenia? Dyskretnie stanął za biurkiem, oddając chwilowo pola nauczycielowi i uważnie słuchając jego wstępnych pytań.
-Czarna magia uwzględnia zaklęcia... obronne? - uniósł brew ze zdziwieniem. Choć próbował czytać o teorii na własną rękę, to dotychczas posiadał raczej stereotypowe pojęcie o tej dziedzinie magii - niebezpieczna, krwawa, agresywna. Widział też, jak Rycerze używali jej do ataku, zastraszania, przejęcia kontroli nad czyimś umysłem - ale chyba nigdy do obrony.
-Jak mogłyby działać? - może chodziło o kreatywne wykorzystanie tych ofensywnych? Od defensywy, kojarzącej się przede wszystkim z obroną przed czarną magią, miał teraz Dirka - ale samemu nie miał cierpliwości od ćwiczenia tarcz, może Borgin opowie mu o czymś bardziej... wyrafinowanym?
-Niestety, nie miałem okazji się jej uczyć, jeśli pan o tym pyta. Byłem za to świadkiem stosowania jej przez naszych sprzymierzeńców. Muszę przyznać, że na polu bitwy jest naprawdę widowiskowa - ale sam walczę przy pomocy uroków, nie sądzę, bym w razie zagrożenia wykorzystywał zatem w praktyce nowe zaklęcia zamiast dyscypliny, w której mam najwięcej doświadczenia. Zastraszanie byłoby natomiast użyteczne. - przyznał, choć z lekkim wahaniem. Od zastraszania miał własne słowa i charyzmę, a od niedawna wzrost i pięści Dirka. Utkwił w Oyvindzie zaciekawione spojrzenie, jakby oczekując, że to on przekona go do zalet czarnej magii. W rękach Deirdre wydawała się widowiskowa, ale ona była mistrzynią, spędziła kilka lat na doskonaleniu tych umiejętności. Co leżało w zasięgu możliwości Corneliusa?
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gabinet
Szybka odpowiedź