Wola Jedynego
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wola Jedynego
Obchodzone 1 października Święto Wyzwolenia Londynu zostało upamiętnione pomnikiem "Wola Jedynego" postawionym na Ulicy Pokątnej, nieopodal przejścia. Rzeźba przedstawia młodego Salazara Slytherina oplecionego przez węża, którego trzyma w garści. Wedle autora, Aikena Cattermole, najwybitniejszy założyciel Hogwartu przekazuje swoją wolę dotyczącą wtajemniczania w arkana magicznej wiedzy wyłącznie czarodziejów czystej krwi swojemu najdroższemu przyjacielowi. Choć pomnik został postawiony niedawno, każdy kto podejdzie bliżej zauważy, że głowa węża wytarła się i połyskuje na złoto. Wśród londyńczyków zapanowało przekonanie, że potarcie jej palcami otwiera umysł i wspiera rozwój duchowy.
Aby sprawdzić, co się wydarzyło, rzuć kością K6.
1 - poczułeś zawroty głowy, a z twojego nosa spłynęła strużka krwi. Jesteś pewien, że właśnie spłynęła na ciebie łaska Salazara Slytherina;
2 - kiedy skończyłeś pocierać głowę węża usłyszałeś syk. I choć nic wokół ciebie się nie zmieniło, odniosłeś wrażenie, że rzeźba poruszyła się na moment;
3 - usłyszałeś pęknięcie kamienia i delikatny trzask metalu. I mogłeś być pewien, że dźwięki dochodzą ze środka pomnika, jakby coś w jego środku ożywało;
4 - na jedną chwilę, a może dwie, oczy Salazara zwróciły się prosto na ciebie, a ty przypomniałeś sobie o czymś, co miałeś tego dnia zrobić, ale po wyjściu z domu wyleciało ci z głowy;
5 - przeszyło cię zimno, a później poczułeś jak wiązka elektryczna przeskakuje z pomnika na ciebie i nagle cię olśniło - nie wiesz skąd, ale wiesz, że cokolwiek dzisiaj zrobisz, zrobisz to bardzo dobrze;
6 - z pyska węża wyskakuje jeden knut na szczęście (1PM)
Aby sprawdzić, co się wydarzyło, rzuć kością K6.
1 - poczułeś zawroty głowy, a z twojego nosa spłynęła strużka krwi. Jesteś pewien, że właśnie spłynęła na ciebie łaska Salazara Slytherina;
2 - kiedy skończyłeś pocierać głowę węża usłyszałeś syk. I choć nic wokół ciebie się nie zmieniło, odniosłeś wrażenie, że rzeźba poruszyła się na moment;
3 - usłyszałeś pęknięcie kamienia i delikatny trzask metalu. I mogłeś być pewien, że dźwięki dochodzą ze środka pomnika, jakby coś w jego środku ożywało;
4 - na jedną chwilę, a może dwie, oczy Salazara zwróciły się prosto na ciebie, a ty przypomniałeś sobie o czymś, co miałeś tego dnia zrobić, ale po wyjściu z domu wyleciało ci z głowy;
5 - przeszyło cię zimno, a później poczułeś jak wiązka elektryczna przeskakuje z pomnika na ciebie i nagle cię olśniło - nie wiesz skąd, ale wiesz, że cokolwiek dzisiaj zrobisz, zrobisz to bardzo dobrze;
6 - z pyska węża wyskakuje jeden knut na szczęście (1PM)
Lokacja zawiera kości
stąd
- Trochę widać - stwierdził po ocenie widoczności kolegi. Wyraźnie na nim samym wyszło mu średnio - ale za to sam Thomas chyba wyglądał dużo lepiej pod tym kameleonem, tyle dobrze! Chociaż jemu stanowczo mogło grozić mniej niż koledze…
Jednak szybko zajęli się rozklejaniem plakatów.
- Zrobić? No jasne… Jasne że wiem. Przecież połowę z tych w Hogwarcie sam rzucałem - stwierdził, marszcząc jednak brwi, bo na co też Steffen wpadł? Chociaż stanowczo sam się musiał uspokoić jeszcze trochę. Co w niego wstąpiło, żeby zaczynać panikować, myśleć o takich absurdalnych rzeczach? Nic nikomu się nie stanie, na pewno.
Złapał Steffka za rękę, bo skoro tak miało być łatwiej to nie było potrzeby się kłócić.
- Ciekawych masz krewnych - stwierdził, chociaż może minimalnie obudziła się w nim zazdrość. Co on mógłby powiedzieć o swoich krewnych? Nic, dosłownie nic. Ojciec pijak, matka ich zostawiła… A dziadkowie nie żyli wraz z dużą częścią ich rodziny.
Dla Tomka to było aż dziwne, że nikt ich nie widział przez całą drogę. Może powinien zacząć używać tego zaklęcia częściej? Wydawało się być bardzo przydatne. Tym bardziej do wymykania się z domu albo wracania po ciemku…
A kiedy dotarli na plac, Thomas zważył nieco łajnobombę w dłoniach, dostrzegając pomnik, o którym jego przyjaciel wspominał.
Podszedł do niego bliżej, chcąc ocenić, gdzie najlepiej będzie rzucić tę nieszczęsną łajnobombę… Cóż, nigdy nie był wielkim koneserem sztuki, więc niby przyjrzał się przez moment, ale nie widział w nim niczego szczególnego. Wyciągnął jedynie dłoń do głowy węża, chcąc sprawdzić czy coś się stanie, czemu była innego koloru - ale cóż, szybko odsunął od niej rękę i odsunął się na 10 pól i zamachnął, rzucając w pomnik. Ach, tak, absolutnie tęsknił za czymś takim. Powinni dla frajdy iść i rzucać łajnobombami w podobnych miejscach. Może mogliby z tego zrobić co tygodniową tradycję? Byłoby absolutnie świetnie! I chyba rzeczywiście taka prosta rzecz poprawiła mu humor.
Głaszczę węża.
Spostrzegawczość I (obniżenie ST rzutu o 10) sprawność 10. Rzut z odległości 10 pól ma ST 30.
Używam łajnobomby od Steffka, którą mi dał tutaj.
- Trochę widać - stwierdził po ocenie widoczności kolegi. Wyraźnie na nim samym wyszło mu średnio - ale za to sam Thomas chyba wyglądał dużo lepiej pod tym kameleonem, tyle dobrze! Chociaż jemu stanowczo mogło grozić mniej niż koledze…
Jednak szybko zajęli się rozklejaniem plakatów.
- Zrobić? No jasne… Jasne że wiem. Przecież połowę z tych w Hogwarcie sam rzucałem - stwierdził, marszcząc jednak brwi, bo na co też Steffen wpadł? Chociaż stanowczo sam się musiał uspokoić jeszcze trochę. Co w niego wstąpiło, żeby zaczynać panikować, myśleć o takich absurdalnych rzeczach? Nic nikomu się nie stanie, na pewno.
Złapał Steffka za rękę, bo skoro tak miało być łatwiej to nie było potrzeby się kłócić.
- Ciekawych masz krewnych - stwierdził, chociaż może minimalnie obudziła się w nim zazdrość. Co on mógłby powiedzieć o swoich krewnych? Nic, dosłownie nic. Ojciec pijak, matka ich zostawiła… A dziadkowie nie żyli wraz z dużą częścią ich rodziny.
Dla Tomka to było aż dziwne, że nikt ich nie widział przez całą drogę. Może powinien zacząć używać tego zaklęcia częściej? Wydawało się być bardzo przydatne. Tym bardziej do wymykania się z domu albo wracania po ciemku…
A kiedy dotarli na plac, Thomas zważył nieco łajnobombę w dłoniach, dostrzegając pomnik, o którym jego przyjaciel wspominał.
Podszedł do niego bliżej, chcąc ocenić, gdzie najlepiej będzie rzucić tę nieszczęsną łajnobombę… Cóż, nigdy nie był wielkim koneserem sztuki, więc niby przyjrzał się przez moment, ale nie widział w nim niczego szczególnego. Wyciągnął jedynie dłoń do głowy węża, chcąc sprawdzić czy coś się stanie, czemu była innego koloru - ale cóż, szybko odsunął od niej rękę i odsunął się na 10 pól i zamachnął, rzucając w pomnik. Ach, tak, absolutnie tęsknił za czymś takim. Powinni dla frajdy iść i rzucać łajnobombami w podobnych miejscach. Może mogliby z tego zrobić co tygodniową tradycję? Byłoby absolutnie świetnie! I chyba rzeczywiście taka prosta rzecz poprawiła mu humor.
Głaszczę węża.
Spostrzegawczość I (obniżenie ST rzutu o 10) sprawność 10. Rzut z odległości 10 pól ma ST 30.
Używam łajnobomby od Steffka, którą mi dał tutaj.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 33
#1 'k6' : 3
--------------------------------
#2 'k100' : 33
Zaklęcie Kameleona, Steff 4/5 - ST przejrzenia 116, Tomek powyżej miał ostatnią turę i ST 100
Dobiegli do placu, ramię ramię, dłoń w dłoń. Steffen stał obok Thomasa, gdy ten rzucał łajnobombę. Wiedział, że inaczej trudno będzie im się znaleźć.
-Dupek, nie krewny. - szepnął pod nosem, ale cóż, rodziny się nie wybiera.
Za to przyjaciół tak.
Serce podeszło mu do gardła, bowiem od zawsze miał ochotę zrobić coś z tym pomnikiem. Pieprzony Salazar Slytherin, pieprzony Aiken Cattermole. Teraz, wreszcie, zebrał się na odwagę - albo raczej Tomek się zebrał, bowiem Steffen nie rzuciłby samemu łajnobomby, nie umiał.
Niezawodny Doe trafił do celu, a Steffena ogarnęła nagle szczeniacka euforia. Udało się! Tak, jak mówił Marcel!
Tyle, że farba byłaby zbyt czasochłonna i choć zapadł już późny wieczór, to jeszcze nie środek nocy. A skoro po ogniu łajnobomba śmierdzi bardziej...
-Flagrate. - wyszeptał niemalże bezgłośnie, chcąc wyczarować na pomniku ognisty napis "STRZEŻCIE SIĘ ZUPY Z TRUPA". Może zimny ogień wzmocni smród łajnobomby?!
Nie miał zamiaru czekać, aby się przekonać. Zobaczył, że zaklęcie Kameleona powoli znika z Tomka, więc szybko zwrócił na niego różdżkę i poprawił je niewerbalnie. Doe musiał zniknąć, natychmiast i opuścić miasto pod osłoną transmutacyjnej ochrony.
-W nogi! Nie oglądaj się na mnie, spotkamy się za miastem. - szepnął, tym razem nie łapiąc Tomka za rękę. Nie miał czasu na rzucanie kolejnego zaklęcia, będzie czuwał nad swoim przyjacielem - ale z poziomu gleby.
Wypuścił z rąk ostatnie ulotki, może ktoś powiąże je z napisem. Od razu, korzystając z ostatnich chwil działania własnego Kameleona, przemienił się w szczura, odczekał aż Thomas zacznie biec i ruszył zwinnie za nim. Doe nie będzie słyszał przyjaciela, trochę to dziwne, ale spotkają się przecież w opuszczonej chacie. Jakby nigdy nic. Wmówi Thomasowi, że dzielnie pracował nad swoją kondycją, nabrał wszak dzisiaj wprawy w kłamaniu.
To był bardzo owocny dzień - pomyślał, przyśpieszając. Do szczurzych nozdrzy wdarł się już smród łajnobomby, koszmarny smród. Nie oglądał się za siebie, próbując - szczurzym węchem i słuchem - wyczuć kroki Tomka i biec za nim.
rzuty, dorzucam na moc Kameleona na Tomku
/zt x 2 ILE SIŁ W NOGACH/ŁAPACH, koniec
Dobiegli do placu, ramię ramię, dłoń w dłoń. Steffen stał obok Thomasa, gdy ten rzucał łajnobombę. Wiedział, że inaczej trudno będzie im się znaleźć.
-Dupek, nie krewny. - szepnął pod nosem, ale cóż, rodziny się nie wybiera.
Za to przyjaciół tak.
Serce podeszło mu do gardła, bowiem od zawsze miał ochotę zrobić coś z tym pomnikiem. Pieprzony Salazar Slytherin, pieprzony Aiken Cattermole. Teraz, wreszcie, zebrał się na odwagę - albo raczej Tomek się zebrał, bowiem Steffen nie rzuciłby samemu łajnobomby, nie umiał.
Niezawodny Doe trafił do celu, a Steffena ogarnęła nagle szczeniacka euforia. Udało się! Tak, jak mówił Marcel!
Tyle, że farba byłaby zbyt czasochłonna i choć zapadł już późny wieczór, to jeszcze nie środek nocy. A skoro po ogniu łajnobomba śmierdzi bardziej...
-Flagrate. - wyszeptał niemalże bezgłośnie, chcąc wyczarować na pomniku ognisty napis "STRZEŻCIE SIĘ ZUPY Z TRUPA". Może zimny ogień wzmocni smród łajnobomby?!
Nie miał zamiaru czekać, aby się przekonać. Zobaczył, że zaklęcie Kameleona powoli znika z Tomka, więc szybko zwrócił na niego różdżkę i poprawił je niewerbalnie. Doe musiał zniknąć, natychmiast i opuścić miasto pod osłoną transmutacyjnej ochrony.
-W nogi! Nie oglądaj się na mnie, spotkamy się za miastem. - szepnął, tym razem nie łapiąc Tomka za rękę. Nie miał czasu na rzucanie kolejnego zaklęcia, będzie czuwał nad swoim przyjacielem - ale z poziomu gleby.
Wypuścił z rąk ostatnie ulotki, może ktoś powiąże je z napisem. Od razu, korzystając z ostatnich chwil działania własnego Kameleona, przemienił się w szczura, odczekał aż Thomas zacznie biec i ruszył zwinnie za nim. Doe nie będzie słyszał przyjaciela, trochę to dziwne, ale spotkają się przecież w opuszczonej chacie. Jakby nigdy nic. Wmówi Thomasowi, że dzielnie pracował nad swoją kondycją, nabrał wszak dzisiaj wprawy w kłamaniu.
To był bardzo owocny dzień - pomyślał, przyśpieszając. Do szczurzych nozdrzy wdarł się już smród łajnobomby, koszmarny smród. Nie oglądał się za siebie, próbując - szczurzym węchem i słuchem - wyczuć kroki Tomka i biec za nim.
rzuty, dorzucam na moc Kameleona na Tomku
/zt x 2 ILE SIŁ W NOGACH/ŁAPACH, koniec
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'k8' : 1, 5, 1, 2, 6, 8, 3
--------------------------------
#2 'k100' : 39
--------------------------------
#3 'k8' : 2
#1 'k8' : 1, 5, 1, 2, 6, 8, 3
--------------------------------
#2 'k100' : 39
--------------------------------
#3 'k8' : 2
Przez osiemnaście już lat swojego życia niewiele ma okazji, by zawitać w Londynie. Najpotrzebniejsze do szkoły przybory zdobywa w lokalnych sklepach w Dublinie, poza szatami, które drze stale w kolanach, więc matka kupuje mu kilka zestawów na zapas. Fidelma Smith zwykła składać zamówienie do znanej sobie krawcowej, a ta odsyłać gotowe zamówienie prosto do Irlandii. Nic więc dziwnego, że kiedy Ian zostaje posłany w te okolice, wykręca się przez dłuższą chwilę, nim wreszcie godzi z rezygnacją. Nieznajomość topografii miasta nie jest jedynym powodem, dla którego woli uniknąć zlecenia. Przed opuszczeniem domu mamrocze jeszcze pod nosem, że przecież to niemożliwe, że po jakieś składniki trzeba wybrać się na drugi kraniec wysp i to jeszcze do tych ogarniętych najcięższą wojną.
Znajdując się już w centrum stolicy czuje ogarniający go chłód, mimo czystego nieba i sięgających go czerwcowych promieni słonecznych. Od dnia śmierci Rodericka mija niemal rok, a otwarta rana wciąż jątrzy się czerwienią, boleśnie znacząc wszelkie związane z bratem wspomnienia. Nie ma dotąd okazji, by się z nim pożegnać, ostatnimi wymienionymi słowy jest powstrzymywanie Iana przed zaangażowaniem się w walkę o wolność społeczności pochodzenia mugolskiego. Zaraz po tym pozostawiona pustka i nicość, żal, poczucie niesprawiedliwości. Dłoń Smitha zaciska się w pięść na samo wspomnienie, złość obejmuje serce i przejmuje umysł, błyskawicznie pochłania ostatnią neutralną myśl, jaka trzymać go może w stanie trzeźwości i skupienia. Nie potrafi zliczyć nocy, których matka rzewnie wylewa łzy, chlipiąc we własnej pościeli za kolejnym żywicielem rodziny, jednym z najbliższych mężczyzn. Także mała Georgie, nie rozumiejąc niemal wcale zaistniałej sytuacji, zanosi się płaczem w ślad kochanej matki. Tylko Ian nie płacze, za to pluje sobie w brodę, biorąc na ramiona winy, które wcale nie są jego, ale tak jest wygodniej, jakoś raźniej.
Z pochłaniającego chaosu wyrywa go nagle dziecięcy śmiech. Gwałtownie odwraca głowę i dostrzega chłopięcą buzię umazaną czekoladą. Szybkie zaklęcie dorosłego, ujmującego dotąd jego dłoń, czyści policzki i wtóruje w śmiechu. Oboje znikają zaraz za zakrętem w bocznej uliczce, a Ian wypuszcza powoli wstrzymywane w piersi powietrze. Żyj i daj żyć innym. Pospiesznie wyciera zbłąkaną w kąciku oka łzę i ciągnie nosem, chrząkając niby-przypadkiem. Nawet jeśli obok nie widzi nikogo znajomego, nie chce dawać ni znaku słabości.
Zadziera brodę i spogląda na potężnych rozmiarów pomnik. “Wola Jedynego” głosi tabliczka, a Smith ściąga brwi w zastanowieniu. Nie podoba mu się ta szumna nazwa, ani nawet kształt samej rzeźby. Tym bardziej dziwi się, widząc podpis, jakoby dzieło powstało dłuta niejakiego Cattermole’a - czy nowo poznany Steffen ma z nim jakieś rodzinne relacje? Ciekawe czy wie, że taki pomnik tu w ogóle stoi. Ian przysuwa się nieco bliżej, dostrzegając błyszczącą złotem głowę węża. Rozgląda się dyskretnie, czy wokół nie ma łypiących na niego groźnie oficerów służb porządkowych, czy jakichkolwiek innych nieprzychylnych mu osób. Nie, wcale nie zamierza jej ukraść, tylko… dotknąć i sprawdzić co się stanie.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ian Smith' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Nie przepadam za spacerami; od jakiegoś czasu, i w tej niechęci doszukuję się nawet żalu – czystego i prostego, bo to kolejny element bycia czegoś pozbawioną. Satysfakcji, drobnej przyjemności – Londyn jest czysty, trzewiki uderzają o bruk, ale w tym zwyczajowym stukocie coś mi nie gra. Może to sztuczność, może niepewność odliczana o kostki chodnika; nie jestem pewna, niemalże niczego nie jestem, prócz tego, że mój chód jest szybki, za szybki.
Przemieszczam się z punktu do punktu, sklepu do sklepu, kominka do kominka, nawet jeśli ta trasa jest mi znana, codzienna i zwykle pozbawiona niespodzianek. Wydaje mi się jednak, że nie rozpoznaję zbytnio ludzi mijanych na ulicy; rozmazane twarze nic mi nie mówią, ciemne ubrania zlewają się w plamę za deszczową szybą, potrzebuję chwili gdy ktoś mówi krótkie dzień dobry w moją stronę; chwili, by się zreflektować i odpowiedzieć tym samym.
Czerwiec jest parny; bawełnianą spódnicę zmieniłam na bardziej lekką, zostawiając sweter w domu i pozwalając sobie na karmelową bluzkę z rękawem trzy czwarte. Płócienna torba obija się o biodro, w niej pobrzdękują uchwyty do mebli, które udało mi się zdobyć na przedmieściach za darmo. Ktoś wykręcił je z starodawnej komody, chyba nieświadomy ich wartości, albo zupełnie niechętny na dłuższe obcowanie ze wspomnieniami.
Przyłapuję się na tym, że faktycznie zaczynam myśleć; myśleć, kombinować, snuć scenariusze i pisać własne historie. Lawirujące wokół czyjegoś życia, piszące opowiastki o czynach, uczuciach i tym, co się zdarzyło, zupełnie jakby to sprawiało mi przyjemność podobną do książki czy filmu.
Przyjemność chyba też sprawia mi zawieszenie spojrzenia na dłuższą chwilę na dwóch sylwetkach; dużej i małej, starszej i młodszej – roześmiany chłopiec i mężczyzna z białą, elegancką chusteczką są widokiem, który wygląda jak utkany z książki. Idealni, choć dziwnie kontrastujący z szarością otoczenia – wciskam ich w wyidealizowaną scenkę własnej głowy, dopiero po jakimś czasie dostrzegając kogoś jeszcze.
Młody chłopak zaraz przy niechlubnym pomniku z wężem – przerażającym, paskudnym wężem, którego zawsze unikam, jak dzieciak odwracając głowę w przeciwnym kierunku – zupełnie niepasujący, ale w inny sposób niż mały chłopiec z rodzicem.
Inny, dostrzegam to od razu po ubiorze, a zaraz później po nerwowym cofnięciu ręki i rozbieganym wzroku; ucieka, chowa się? Na pewno nie jest stąd, a następne chwili spędzone na obserwacji tylko mnie w tym utwierdzają.
Podchodzę dopiero po chwili, wciąż uparcie unikając patrzenia na rzeźbionego gada.
– To średnie miejsce na spacer – mamroczę, chyba mało zrozumiale, ale coś mi mówi, że zaraz ktoś go tutaj zaczepi. Ktoś poza mną.
Przemieszczam się z punktu do punktu, sklepu do sklepu, kominka do kominka, nawet jeśli ta trasa jest mi znana, codzienna i zwykle pozbawiona niespodzianek. Wydaje mi się jednak, że nie rozpoznaję zbytnio ludzi mijanych na ulicy; rozmazane twarze nic mi nie mówią, ciemne ubrania zlewają się w plamę za deszczową szybą, potrzebuję chwili gdy ktoś mówi krótkie dzień dobry w moją stronę; chwili, by się zreflektować i odpowiedzieć tym samym.
Czerwiec jest parny; bawełnianą spódnicę zmieniłam na bardziej lekką, zostawiając sweter w domu i pozwalając sobie na karmelową bluzkę z rękawem trzy czwarte. Płócienna torba obija się o biodro, w niej pobrzdękują uchwyty do mebli, które udało mi się zdobyć na przedmieściach za darmo. Ktoś wykręcił je z starodawnej komody, chyba nieświadomy ich wartości, albo zupełnie niechętny na dłuższe obcowanie ze wspomnieniami.
Przyłapuję się na tym, że faktycznie zaczynam myśleć; myśleć, kombinować, snuć scenariusze i pisać własne historie. Lawirujące wokół czyjegoś życia, piszące opowiastki o czynach, uczuciach i tym, co się zdarzyło, zupełnie jakby to sprawiało mi przyjemność podobną do książki czy filmu.
Przyjemność chyba też sprawia mi zawieszenie spojrzenia na dłuższą chwilę na dwóch sylwetkach; dużej i małej, starszej i młodszej – roześmiany chłopiec i mężczyzna z białą, elegancką chusteczką są widokiem, który wygląda jak utkany z książki. Idealni, choć dziwnie kontrastujący z szarością otoczenia – wciskam ich w wyidealizowaną scenkę własnej głowy, dopiero po jakimś czasie dostrzegając kogoś jeszcze.
Młody chłopak zaraz przy niechlubnym pomniku z wężem – przerażającym, paskudnym wężem, którego zawsze unikam, jak dzieciak odwracając głowę w przeciwnym kierunku – zupełnie niepasujący, ale w inny sposób niż mały chłopiec z rodzicem.
Inny, dostrzegam to od razu po ubiorze, a zaraz później po nerwowym cofnięciu ręki i rozbieganym wzroku; ucieka, chowa się? Na pewno nie jest stąd, a następne chwili spędzone na obserwacji tylko mnie w tym utwierdzają.
Podchodzę dopiero po chwili, wciąż uparcie unikając patrzenia na rzeźbionego gada.
– To średnie miejsce na spacer – mamroczę, chyba mało zrozumiale, ale coś mi mówi, że zaraz ktoś go tutaj zaczepi. Ktoś poza mną.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W chwili gdy tylko młodzieńcze palce sięgają złotej głowy węża, czujny wzrok rzeźbionego Salazara zwraca się ku Ianowi, wbijając weń uporczywe spojrzenie. Smith zamiera, dech utyka mu w piersi, ciemne oczy powiększają do niebotycznych rozmiarów, a puls nagle przyspiesza. Czy to tylko wrażenie, czy też ciążące nad pomnikiem zaklęcie? Wydaje mu się, że czuje ciężki oddech na karku, że sam Slytherin chce mu przekazać coś niesamowicie ważnego. Ucieka od razu dłonią, zupełnie jak oparzony, nie rozgląda się nawet czy ktoś staje się świadkiem tego strachliwego aktu. Zaciska znów palce w pięść, a do głowy z dalekiej otchłani dochodzi go głos matki. Od razu przypomina sobie zadanie, z którym ta go wysyła w samą paszczę lwa, a jakie odchodzi niepamięć wraz ze spostrzeżeniem potężnego pomnika. Nie ma chwili, by się zreflektować, w spokoju odejść, próbując wyrzucić z głowy przedziwną sytuację, bo tuż za rogiem czeka go kolejna.
- Co? - wyrzuca z siebie mimowolnie, szczerze zaskoczony nie tylko tym, że ktoś go zaczepia, ale że w ogóle podchodzi tak blisko, gdy sam jest rozkojarzony i skupiony na czymś zupełnie innym, niż własne otoczenie. Brawo Smith, jak masz się dać podejść następnym razem, to od razu przyłóż sobie różdżkę do skroni, gani się w myślach, rozczarowany własnym postępowaniem. I on śmie się nazywać lotnikiem oddziału łączności? Niedoczekanie…
Wsuwa dłonie w kieszenie skórzanej kurtki, z którą nie rozstaje się nawet w tak parne dni. To najlepsze odzienie wierzchnie do lotu miotłą, zresztą ciuch sentymentalny, do jakiego przywiązuje się przed rokiem. Tak, na chwilę przed śmiercią Rodericka.
- Ja tylko podziwiam pomnik. Ciekawe wykonanie, takie… surowe - stwierdza z pewnym ociąganiem, siląc się na neutralny ton. Wzrusza ramionami, jakby była to najzwyklejsza rzecz w świecie i każdy wokół robił tak samo, choć na smętnym placu próżno szukać wielu przechodniów czy spragnionych dotyku wężowego łebka turystów. Dopiero wtedy osadza spojrzenie na tej, która go zaczepia. Przygląda się jej bacznie, musząc spuścić nieco wzrok, gdy orientuje się, że kobieta niższa jest od niego o jakieś pół głowy. Sprawa wrażenie mało groźnej, najpewniej szczęśliwej mieszkanki angielskiej stolicy. Ściszony ton jej głosu wskazuje na to, że nie jest zbyt optymistycznie nastawiona do życia.
- Londyn jest chyba w ogóle przeciętnym miejscem na spacer. - O życiu nie wspominając… - Zgubiła się pani? - Nie wie nawet czemu pyta, to chyba zwykła ludzka życzliwość, albo i Smithowa głupota. Nawet jeśli kobieta odpowie twierdząco, nie będzie w stanie jej pomóc, bo sam wie jedynie którędy na Pokątną.
- Co? - wyrzuca z siebie mimowolnie, szczerze zaskoczony nie tylko tym, że ktoś go zaczepia, ale że w ogóle podchodzi tak blisko, gdy sam jest rozkojarzony i skupiony na czymś zupełnie innym, niż własne otoczenie. Brawo Smith, jak masz się dać podejść następnym razem, to od razu przyłóż sobie różdżkę do skroni, gani się w myślach, rozczarowany własnym postępowaniem. I on śmie się nazywać lotnikiem oddziału łączności? Niedoczekanie…
Wsuwa dłonie w kieszenie skórzanej kurtki, z którą nie rozstaje się nawet w tak parne dni. To najlepsze odzienie wierzchnie do lotu miotłą, zresztą ciuch sentymentalny, do jakiego przywiązuje się przed rokiem. Tak, na chwilę przed śmiercią Rodericka.
- Ja tylko podziwiam pomnik. Ciekawe wykonanie, takie… surowe - stwierdza z pewnym ociąganiem, siląc się na neutralny ton. Wzrusza ramionami, jakby była to najzwyklejsza rzecz w świecie i każdy wokół robił tak samo, choć na smętnym placu próżno szukać wielu przechodniów czy spragnionych dotyku wężowego łebka turystów. Dopiero wtedy osadza spojrzenie na tej, która go zaczepia. Przygląda się jej bacznie, musząc spuścić nieco wzrok, gdy orientuje się, że kobieta niższa jest od niego o jakieś pół głowy. Sprawa wrażenie mało groźnej, najpewniej szczęśliwej mieszkanki angielskiej stolicy. Ściszony ton jej głosu wskazuje na to, że nie jest zbyt optymistycznie nastawiona do życia.
- Londyn jest chyba w ogóle przeciętnym miejscem na spacer. - O życiu nie wspominając… - Zgubiła się pani? - Nie wie nawet czemu pyta, to chyba zwykła ludzka życzliwość, albo i Smithowa głupota. Nawet jeśli kobieta odpowie twierdząco, nie będzie w stanie jej pomóc, bo sam wie jedynie którędy na Pokątną.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Należę raczej do tych, którzy zamiast obserwować wolą wbijać spojrzenie w chodnik, unikać kontaktu wzrokowego, znikać pośród szarości i mijanych sylwetek. Tak jest bezpieczniej, zwłaszcza tutaj, kiedy przejście z jednego miejsca do drugiego ogranicza się tylko zadaniowością.
W domu zachowuję się zupełnie inaczej, ale dom nigdy nie przypominał Londynu. I mam nadzieję, że nigdy nie zacznie go przypominać.
Uliczka jest raczej wyludniona; parne powietrze raczej nie sprzyja wychodzeniu z domów, a tych, którzy faktycznie zdecydowali się na przechadzkę, łatwiej spotkać we wnętrzach okolicznych lokali. Pomnik Jedynego, choć nie do końca wciąż rozumiem dlaczego, jest już na tyle zapamiętaną atrakcją, że nikogo nie bawi nadmierne podziwianie rzeźby.
Być może to tylko moje spostrzeżenia, ubrane w awersję i powściągliwość; nie jestem pewna, ale wąż oplatający się wokół sylwetki Salazara Slytherina skutecznie obrzydza mi to miejsce.
W chłopcu, który wydaje się zupełnie zaskoczony – widzę to po jego oczach, ruchach i nerwowym grymasie – jest zdecydowanie coś obcego. Może skusiło go połyskujące złoto, a może zwyczajnie zgubił drogę; jest nietutejszy, widać to na pierwszy rzut oka. Nie powinno mnie to obchodzić, powinnam natomiast odwrócić się w drugą stronę i wrócić do domu, bo przecież mam co robić.
Upór czy głupia troska – nie wiem co bardziej nakazuje mi się odezwać.
Odskakuje jakby wystraszony, a ja kontrolnie zerkam na węża, jakbym spodziewała się, czy magia ożywiła jego złotą paszczę i sprawiła, że się poruszył – na szczęście nie, choć kiedy spojrzenie osiada na wyżłobionych łuskach na głowie gada, chyba przebiega mnie dreszcz w dole pleców.
– Naprawdę ci się podoba? Jest paskudny… – burczę cicho, zaraz potem karcąc się w duchu. Ale w pomniku naprawdę nie ma niczego ciekawego, poza jakimś dziwacznym, dominującym uczuciem, zaliczanym raczej to tych przytłaczających niźli wyzwalających pozytywne uczucia. Staram się nie patrzeć dłużej na domniemane dzieło londyńskiej kultury, skupiając na chłopaku.
– Co, ja? Nie, mieszkam niedaleko – wyjaśniam, nieco marszcząc brwi, zostawiając sobie kolejne sekundy na przyjrzenie mu się bliżej – Ale ty chyba tak, hm? Zejdźmy z głównego chodnika, trochę rzucasz się w oczy, bez obrazy… – nie było tu raczej chłopców w jego wieku, większość przebywała w szkołach, a młodzi absolwenci raczej trzymali swoich domostw i rodziców, poza tymi zadzierającymi dumnie podbródek, spacerując w świeżo wyprasowanych, ciemnych szatach.
– Chyba, że chcesz się nadal przyglądać temu… wężowi.
W domu zachowuję się zupełnie inaczej, ale dom nigdy nie przypominał Londynu. I mam nadzieję, że nigdy nie zacznie go przypominać.
Uliczka jest raczej wyludniona; parne powietrze raczej nie sprzyja wychodzeniu z domów, a tych, którzy faktycznie zdecydowali się na przechadzkę, łatwiej spotkać we wnętrzach okolicznych lokali. Pomnik Jedynego, choć nie do końca wciąż rozumiem dlaczego, jest już na tyle zapamiętaną atrakcją, że nikogo nie bawi nadmierne podziwianie rzeźby.
Być może to tylko moje spostrzeżenia, ubrane w awersję i powściągliwość; nie jestem pewna, ale wąż oplatający się wokół sylwetki Salazara Slytherina skutecznie obrzydza mi to miejsce.
W chłopcu, który wydaje się zupełnie zaskoczony – widzę to po jego oczach, ruchach i nerwowym grymasie – jest zdecydowanie coś obcego. Może skusiło go połyskujące złoto, a może zwyczajnie zgubił drogę; jest nietutejszy, widać to na pierwszy rzut oka. Nie powinno mnie to obchodzić, powinnam natomiast odwrócić się w drugą stronę i wrócić do domu, bo przecież mam co robić.
Upór czy głupia troska – nie wiem co bardziej nakazuje mi się odezwać.
Odskakuje jakby wystraszony, a ja kontrolnie zerkam na węża, jakbym spodziewała się, czy magia ożywiła jego złotą paszczę i sprawiła, że się poruszył – na szczęście nie, choć kiedy spojrzenie osiada na wyżłobionych łuskach na głowie gada, chyba przebiega mnie dreszcz w dole pleców.
– Naprawdę ci się podoba? Jest paskudny… – burczę cicho, zaraz potem karcąc się w duchu. Ale w pomniku naprawdę nie ma niczego ciekawego, poza jakimś dziwacznym, dominującym uczuciem, zaliczanym raczej to tych przytłaczających niźli wyzwalających pozytywne uczucia. Staram się nie patrzeć dłużej na domniemane dzieło londyńskiej kultury, skupiając na chłopaku.
– Co, ja? Nie, mieszkam niedaleko – wyjaśniam, nieco marszcząc brwi, zostawiając sobie kolejne sekundy na przyjrzenie mu się bliżej – Ale ty chyba tak, hm? Zejdźmy z głównego chodnika, trochę rzucasz się w oczy, bez obrazy… – nie było tu raczej chłopców w jego wieku, większość przebywała w szkołach, a młodzi absolwenci raczej trzymali swoich domostw i rodziców, poza tymi zadzierającymi dumnie podbródek, spacerując w świeżo wyprasowanych, ciemnych szatach.
– Chyba, że chcesz się nadal przyglądać temu… wężowi.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Karcący ton głosu nieznajomej dziwi go, więc przenosząc na nią wzrok ściąga brwi. Przypuszczałby, że w samym centrum Londynu za niesławne opinie szykuje się szafot. Że na ulicach stoją patrole magimilicji, którzy łypią krzywo i nasłuchują kolejnych przechodniów, zastanawiając się tylko pod który z paragrafów podciągnąć działania nieprzykładnych obywateli. Tymczasem drobna szatynka nie dość, że go zaczepia, niejako próbując ostrzec przed byciem podejrzanym, co jeszcze sama na głos wyraża się o wielkiej twórczości czarodziejskich artystów w sposób nieuprzejmy.
- No, jest taki całkiem… - kluczy między słowami, nie chcąc zdradzać prawdziwej opinii. Widzi przecież przed momentem jak posągowe oczy samego Salazara Slytherina zwracają się w jego kierunku, jak mrozi krew w żyłach i przywodzi na myśl poczucie winy z niewypełnionego dla matki zadania. Co jeśli naprawdę tkwi w nim potężna magia i za każdą niepochlebną dla siebie opinię zamienia innych w kamień? Albo rzuca wężowi na pożarcie? Smitha znów przechodzi dreszcz, bo wyobraźnię ma bogatą i za nic w świecie nie chciałby wprowadzenia w życie wysnutych właśnie obaw.
Wyraźnie namacalnie czuje zawieszone na sobie kobiece spojrzenie, mając świadomość, że właśnie odbywa się ocena jego osoby. Często mu się to zdarza, ten niewiele mówiący wzrok, po którym spodziewać się można wszystko, a kiedy waży się cały jego los. Czy w tym wypadku będzie aż tak dramatycznie? Zdawkowa odpowiedź wcale go nie dziwi, podobnie jak próba odciągnięcia go na bok. Gdyby był oficerem magimilicji, pewnie aresztowałby kogoś na samym środku placu, głównie po to, by dać przykład innym obywatelom, że tak bezczelnie to się zachowywać nie można. Który ze stróży prawa wolałby dokonać aresztowania z dala od świadków? Szmalcownicy…
Z pewnym ociąganiem, rozejrzawszy się jeszcze raz po placu, rusza za nią, bo czarownica nie wygląda mu na kogoś, kto obdzierał by innych żywcem ze skóry. Zwykle ma nosa do ludzi, rzadko kiedy trafia na kogoś, kto by go wystawił czy okłamał. Czy i tym razem się uda? Po kilku krokach, gdzie kobieta prowadzi go boczną uliczką, z dala od wyściubiających zza firan czujnych spojrzeń gapiów, zrównuje się z nią krokiem i idzie ramię w ramię.
- Co to znaczy, że rzucam się w oczy? Czy ludzie ubierają się tu inaczej? - pyta ściszonym głosem, patrząc już przed siebie. - I dlaczego w ogóle mi pomagasz? - To też kwestia, nad którą wisi nieodgadniony znak zapytania. Nawet jeśli ma pewne przypuszczenia, to woli usłyszeć je z jej ust.
- No, jest taki całkiem… - kluczy między słowami, nie chcąc zdradzać prawdziwej opinii. Widzi przecież przed momentem jak posągowe oczy samego Salazara Slytherina zwracają się w jego kierunku, jak mrozi krew w żyłach i przywodzi na myśl poczucie winy z niewypełnionego dla matki zadania. Co jeśli naprawdę tkwi w nim potężna magia i za każdą niepochlebną dla siebie opinię zamienia innych w kamień? Albo rzuca wężowi na pożarcie? Smitha znów przechodzi dreszcz, bo wyobraźnię ma bogatą i za nic w świecie nie chciałby wprowadzenia w życie wysnutych właśnie obaw.
Wyraźnie namacalnie czuje zawieszone na sobie kobiece spojrzenie, mając świadomość, że właśnie odbywa się ocena jego osoby. Często mu się to zdarza, ten niewiele mówiący wzrok, po którym spodziewać się można wszystko, a kiedy waży się cały jego los. Czy w tym wypadku będzie aż tak dramatycznie? Zdawkowa odpowiedź wcale go nie dziwi, podobnie jak próba odciągnięcia go na bok. Gdyby był oficerem magimilicji, pewnie aresztowałby kogoś na samym środku placu, głównie po to, by dać przykład innym obywatelom, że tak bezczelnie to się zachowywać nie można. Który ze stróży prawa wolałby dokonać aresztowania z dala od świadków? Szmalcownicy…
Z pewnym ociąganiem, rozejrzawszy się jeszcze raz po placu, rusza za nią, bo czarownica nie wygląda mu na kogoś, kto obdzierał by innych żywcem ze skóry. Zwykle ma nosa do ludzi, rzadko kiedy trafia na kogoś, kto by go wystawił czy okłamał. Czy i tym razem się uda? Po kilku krokach, gdzie kobieta prowadzi go boczną uliczką, z dala od wyściubiających zza firan czujnych spojrzeń gapiów, zrównuje się z nią krokiem i idzie ramię w ramię.
- Co to znaczy, że rzucam się w oczy? Czy ludzie ubierają się tu inaczej? - pyta ściszonym głosem, patrząc już przed siebie. - I dlaczego w ogóle mi pomagasz? - To też kwestia, nad którą wisi nieodgadniony znak zapytania. Nawet jeśli ma pewne przypuszczenia, to woli usłyszeć je z jej ust.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie do końca wiem, czemu w ogóle się przejmuję.
Czemu stanęłam i zaczęłam gadać, zupełnie nieintencjonalnie i bez większego składu, nie do końca wiedząc, jak powinnam go zniechęcić do spacerów w tej części miasta, czy do w ogóle pojawiania się tutaj. Być może wcale nie mam racji, wściubiając nos w nie swoje sprawy i próbując zagaić go rozmową, sprawić cokolwiek, by nie zwracał na siebie aż takiej uwagi.
Paradoksalnie wcale tego nie robi; wtapia się w tłum raczej szarawym odzieniem i brakiem nieokiełznanych zachowań – może właśnie w tym upatruję się domniemanej dziwności.
Ludzie tutaj raczej nie zatrzymują się przy rzeźbach; nie urządzają dysput nad pomnikami wielkości obecnego rządu, nie rozprawiają nad cudownie moralnym, nowym Londynem, przyspieszając raczej kroku i wbijając wzrok w ziemię w drodze do domu. Ci, którzy faktycznie mają wystarczająco dużo czasu – i możliwości – zwykle noszą ciemny granat, głęboką zieleń lub królewski szkarłat; dość łatwo jest tutaj odróżnić wysoko urodzonych, bądź tych wywodzących się z Ministerstwa, od prostych mieszkańców.
A chłopak, choć prosty, zachowuje się tak, jakby był na wycieczce z Hogwartu do Hogsmeade. Być może to moje przewrażliwienie, a może naprawdę nauczyłam się tutaj drążyć dziurę w całym – ale w tym wszystkim naprawdę nie chciałabym, żeby jakiś patrol nadmiernie się nim zainteresował. Zwłaszcza, że z takim zaintrygowaniem gładził złotą głowę kamiennego węża.
Nie jestem pewna, może ma w sobie magię, a może to jakiś zaawansowany mechanizm nęcący przechodniów; sama trzymam się z daleka od tego miejsca, i nie zamierzam zmieniać tego bezpiecznego nawyku.
– Nie chodzi o ubranie – nie przede wszystkim, choć jego ubiór bardziej podobny jest raczej do tych, które widuję u chłopców w domu, niźli do młodych mężczyzn zadzierających wysoko podbródek wśród zimnych, ministerialnych korytarzy.
– Niezbyt lubię bycie świadkiem bezcelowych zatrzymań – mamroczę, o krok od wywrócenia oczami, kiedy rzuca pytanie za pytaniem. Boczna uliczka jest zdecydowanie lepszym miejscem; w ciągu kilku kroków docieramy do alejki nieco oddalonej od głównego chodnika, posągu i ewentualnych gapiów – Nie jesteś z Londynu. I to widać. A to nie jest zbytnio atut tutaj. Masz aktualne dokumenty? – absurdalnie pytam, absolutnie wiedząc, że nie powinno mnie to obchodzić, a jednak – nie wiem czy to pragmatyzm, czy troska, czy doszukuję się w nim wspomnienia brata, czy chodzi mi o coś jeszcze innego – Co tutaj w ogóle robisz? To naprawdę niebezpieczne. Odwiedzasz kogoś, zakupy? – tego się już nie robi.
Czemu stanęłam i zaczęłam gadać, zupełnie nieintencjonalnie i bez większego składu, nie do końca wiedząc, jak powinnam go zniechęcić do spacerów w tej części miasta, czy do w ogóle pojawiania się tutaj. Być może wcale nie mam racji, wściubiając nos w nie swoje sprawy i próbując zagaić go rozmową, sprawić cokolwiek, by nie zwracał na siebie aż takiej uwagi.
Paradoksalnie wcale tego nie robi; wtapia się w tłum raczej szarawym odzieniem i brakiem nieokiełznanych zachowań – może właśnie w tym upatruję się domniemanej dziwności.
Ludzie tutaj raczej nie zatrzymują się przy rzeźbach; nie urządzają dysput nad pomnikami wielkości obecnego rządu, nie rozprawiają nad cudownie moralnym, nowym Londynem, przyspieszając raczej kroku i wbijając wzrok w ziemię w drodze do domu. Ci, którzy faktycznie mają wystarczająco dużo czasu – i możliwości – zwykle noszą ciemny granat, głęboką zieleń lub królewski szkarłat; dość łatwo jest tutaj odróżnić wysoko urodzonych, bądź tych wywodzących się z Ministerstwa, od prostych mieszkańców.
A chłopak, choć prosty, zachowuje się tak, jakby był na wycieczce z Hogwartu do Hogsmeade. Być może to moje przewrażliwienie, a może naprawdę nauczyłam się tutaj drążyć dziurę w całym – ale w tym wszystkim naprawdę nie chciałabym, żeby jakiś patrol nadmiernie się nim zainteresował. Zwłaszcza, że z takim zaintrygowaniem gładził złotą głowę kamiennego węża.
Nie jestem pewna, może ma w sobie magię, a może to jakiś zaawansowany mechanizm nęcący przechodniów; sama trzymam się z daleka od tego miejsca, i nie zamierzam zmieniać tego bezpiecznego nawyku.
– Nie chodzi o ubranie – nie przede wszystkim, choć jego ubiór bardziej podobny jest raczej do tych, które widuję u chłopców w domu, niźli do młodych mężczyzn zadzierających wysoko podbródek wśród zimnych, ministerialnych korytarzy.
– Niezbyt lubię bycie świadkiem bezcelowych zatrzymań – mamroczę, o krok od wywrócenia oczami, kiedy rzuca pytanie za pytaniem. Boczna uliczka jest zdecydowanie lepszym miejscem; w ciągu kilku kroków docieramy do alejki nieco oddalonej od głównego chodnika, posągu i ewentualnych gapiów – Nie jesteś z Londynu. I to widać. A to nie jest zbytnio atut tutaj. Masz aktualne dokumenty? – absurdalnie pytam, absolutnie wiedząc, że nie powinno mnie to obchodzić, a jednak – nie wiem czy to pragmatyzm, czy troska, czy doszukuję się w nim wspomnienia brata, czy chodzi mi o coś jeszcze innego – Co tutaj w ogóle robisz? To naprawdę niebezpieczne. Odwiedzasz kogoś, zakupy? – tego się już nie robi.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pewnie westchnąłby z ulgą na stwierdzenie o nijakości stroju, którym wtapia się w otoczenie, szczerze zadowolony, że choć tyle udaje mu się osiągnąć na nieznanym terenie. Przybywając do Londynu nie przejmuje się specjalnie przygotowaniem do wizyty. To nie tak, że zapomina o kwestii wmieszania się w tłum, może trochę bagatelizuje sprawę, ale z pewnością nie zupełnie olewa. To atmosfera tego miejsca ciągnie myśli w ponure rejony, skutecznie rozkojarza; sprawia że z zadziwiającą łatwością gubi się gdzieś w jasno postawionych celach. Niepokój wkrada się gdzieś pod powieki, wnika w głąb umysłu, przechodzi upiornym dreszczem. Z tego, że sytuacja w kraju jest niebezpieczna dobrze zdaje sobie sprawę, dotąd rzadko biorąc udział w wydarzeniach zagrażających życiu. Sama stolica wydaje się być normalna, zwyczajna, a jednak dotkliwie przykra ze względu na skojarzenia. Mimo iż nie doświadcza ich wszystkich na własnej skórze i nie odczuwa dotkliwie przejmującego cierpienia, waha się nad postawieniem kolejnego kroku, nad zwątpieniem w dobroć i uczciwość tej, która odciąga go od pomnika na głównym placu.
- Jakich znowu zatrzymań, przecież nic nie robię! - unosi się w zdumieniu używając teatralnego szeptu. Wprawdzie przechodzi mu przez myśl spotkanie z oficerami prawa. Oczami wyobraźni odgrywa już sceny pościgu, w których zmyślnie biegnie nieznanymi sobie uliczkami, unika świszczących wokół ciała zaklęć i odgraża się zabawnymi hasłami godnymi sprytnych, nieustraszonych bohaterów. Nawet jeśli gotów jest na podobne zajście, woli takowego uniknąć.
Na pytanie o aktualnie dokumenty sznuruje usta. Nie ma zamiaru się zdradzać, bo choć nie wydaje mu się, że jest poszukiwany, to nazwisko Smith raczej nie słynie w szerokim świecie z czarodziejów czystej krwi. Bardziej pospolitym chyba być już nie może, na skojarzenie ze słynnym bratem odpowiadać mógł przecząco, wplątując się zgrabnie w sieć kłamstw, po jakich zmuszony będzie wyszorować sobie zęby.
Wniknąwszy w kolejne uliczki zwalnia i przystaje, bijąc się z nieodpartą myślą. To twarz brata majaczy się wciąż przed oczami, spogląda nań ni to karcąco, ni z wyzwaniem. Oczekuje działania, co do tego Ian nie ma żadnych wątpliwości, ale stojąc w miejscu i wykonując wyłącznie polecenia matki nic wskóra. Czując na sobie jej wyczekujące spojrzenie, oblewa się rumieńcem, jakiego nie potrafi nazwać. Skąd ten wstyd? Nabiera powietrza w płuca, próbując nie oderwać od niej własnego wzroku i nie dać dowodu na własną słabość.
- Jest jedno miejsce, które muszę odwiedzić - mówi nagle, czując że to może wcale nie być najlepszy pomysł, ale chce się tam udać dla spokoju ducha. - Wskaż mi jak się dostać na Connaught Square. - Decyzję podejmuje pod napływem chwili, chcąc skorzystać z okazji posiadania u swego boku dobrej - w swoim (ma nadzieję, że) słusznym mniemaniu - duszy.
- Jakich znowu zatrzymań, przecież nic nie robię! - unosi się w zdumieniu używając teatralnego szeptu. Wprawdzie przechodzi mu przez myśl spotkanie z oficerami prawa. Oczami wyobraźni odgrywa już sceny pościgu, w których zmyślnie biegnie nieznanymi sobie uliczkami, unika świszczących wokół ciała zaklęć i odgraża się zabawnymi hasłami godnymi sprytnych, nieustraszonych bohaterów. Nawet jeśli gotów jest na podobne zajście, woli takowego uniknąć.
Na pytanie o aktualnie dokumenty sznuruje usta. Nie ma zamiaru się zdradzać, bo choć nie wydaje mu się, że jest poszukiwany, to nazwisko Smith raczej nie słynie w szerokim świecie z czarodziejów czystej krwi. Bardziej pospolitym chyba być już nie może, na skojarzenie ze słynnym bratem odpowiadać mógł przecząco, wplątując się zgrabnie w sieć kłamstw, po jakich zmuszony będzie wyszorować sobie zęby.
Wniknąwszy w kolejne uliczki zwalnia i przystaje, bijąc się z nieodpartą myślą. To twarz brata majaczy się wciąż przed oczami, spogląda nań ni to karcąco, ni z wyzwaniem. Oczekuje działania, co do tego Ian nie ma żadnych wątpliwości, ale stojąc w miejscu i wykonując wyłącznie polecenia matki nic wskóra. Czując na sobie jej wyczekujące spojrzenie, oblewa się rumieńcem, jakiego nie potrafi nazwać. Skąd ten wstyd? Nabiera powietrza w płuca, próbując nie oderwać od niej własnego wzroku i nie dać dowodu na własną słabość.
- Jest jedno miejsce, które muszę odwiedzić - mówi nagle, czując że to może wcale nie być najlepszy pomysł, ale chce się tam udać dla spokoju ducha. - Wskaż mi jak się dostać na Connaught Square. - Decyzję podejmuje pod napływem chwili, chcąc skorzystać z okazji posiadania u swego boku dobrej - w swoim (ma nadzieję, że) słusznym mniemaniu - duszy.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie jestem pewna, kiedy zaczęłam zauważać te subtelne różnice. Między tutejszymi a obcymi, miastowymi, a tych z obrzeży i dalszych okolic. Różnice w słowach, akcenty w wypowiadanych zgłoskach nadmiernie przypisane do hrabstwa – to jest zauważalne od razu, podobnie jak różna jest angielska i szkocka uroda; ale nawet kiedy widzę te same, londyńskie sylwetki, jestem w stanie stwierdzić kto jest kim.
Nadal nie wiem, czy stolica nauczyła mnie bardziej ostrożności i spostrzegawczości, czy zaszczepiła we mnie hardą znieczulicę.
Fakt, że stoję przy tym chłopaku i się nim przejmuję, stawia raczej na pierwszą opcję, choć nadal nie umiem rozszyfrować po co to wszystko. Być może widzę w nim brata, może zwyczajnie mam dosyć tego, co rozgrywa się za plecami wszystkich tych, który wolą odwrócić wzrok. Nie chcę dopuszczać do siebie, że to jakaś forma odkupienia własnych win, zupełnie jakbym miała pokutować za to, że mieszkam w mieście, które wyrządziło tak wiele zła.
– To im wystarczy – burczę, nieco markotliwie, tylko na moment odwracając się przez ramię, by sprawdzić, czy za mną idzie. Jestem przekonująca lub on jest naiwny – nie wiem sama co przeważyło, ale fakt, że w końcu posłuchał sprawia mi coś na kształt ulgi.
Za dużo tu tego; patroli, zatrzymań i niewygodnych pytań. Urwanych odpowiedzi i szybkich zniknięć; sama do tej pory legitymowałam się zaledwie dwa razy, ale sąsiadom zdarza się to zdecydowanie zbyt często; jestem pewna, że ten chłopak również miałby taką przyjemność, gdyby bywał tu częściej, niż to wskazane.
– Jak się nazywasz? – pytam, raczej z czystego pragmatyzmu, bo zwracanie się w jego stronę w sposób "ej ty" jest dla mnie co najmniej dziwaczne. Nie powinniśmy tego o sobie wiedzieć, nawet jeśli imię można zmyśleć i zapomnieć, ale mimo to znów zerkam przez ramię, jakby wyczekująco.
Zatrzymujemy się w końcu; staję niemal jak wryta w korytarzu kamienic, między jednym a drugim osmolonym i wilgotnym murem. Nad naszymi głowami powiewa świeże pranie, otulone dusznym powietrzem i charakterystycznym zapachem popiołu i ulicy. Marszczę brwi, odwracając się gwałtownie i z całym niezrozumieniem lustrując twarz młodego chłopaka.
- Connaught Square? – powtarzam, a brew wyraźnie unosi się w górę – Po co ci to, czego tam szukasz? – plac egzekucji, echo wydarzeń sprzed kilku miesięcy; to wszystko jest dużo gorsze niż pomnik pieprzonego Slytherina.
Nadal nie wiem, czy stolica nauczyła mnie bardziej ostrożności i spostrzegawczości, czy zaszczepiła we mnie hardą znieczulicę.
Fakt, że stoję przy tym chłopaku i się nim przejmuję, stawia raczej na pierwszą opcję, choć nadal nie umiem rozszyfrować po co to wszystko. Być może widzę w nim brata, może zwyczajnie mam dosyć tego, co rozgrywa się za plecami wszystkich tych, który wolą odwrócić wzrok. Nie chcę dopuszczać do siebie, że to jakaś forma odkupienia własnych win, zupełnie jakbym miała pokutować za to, że mieszkam w mieście, które wyrządziło tak wiele zła.
– To im wystarczy – burczę, nieco markotliwie, tylko na moment odwracając się przez ramię, by sprawdzić, czy za mną idzie. Jestem przekonująca lub on jest naiwny – nie wiem sama co przeważyło, ale fakt, że w końcu posłuchał sprawia mi coś na kształt ulgi.
Za dużo tu tego; patroli, zatrzymań i niewygodnych pytań. Urwanych odpowiedzi i szybkich zniknięć; sama do tej pory legitymowałam się zaledwie dwa razy, ale sąsiadom zdarza się to zdecydowanie zbyt często; jestem pewna, że ten chłopak również miałby taką przyjemność, gdyby bywał tu częściej, niż to wskazane.
– Jak się nazywasz? – pytam, raczej z czystego pragmatyzmu, bo zwracanie się w jego stronę w sposób "ej ty" jest dla mnie co najmniej dziwaczne. Nie powinniśmy tego o sobie wiedzieć, nawet jeśli imię można zmyśleć i zapomnieć, ale mimo to znów zerkam przez ramię, jakby wyczekująco.
Zatrzymujemy się w końcu; staję niemal jak wryta w korytarzu kamienic, między jednym a drugim osmolonym i wilgotnym murem. Nad naszymi głowami powiewa świeże pranie, otulone dusznym powietrzem i charakterystycznym zapachem popiołu i ulicy. Marszczę brwi, odwracając się gwałtownie i z całym niezrozumieniem lustrując twarz młodego chłopaka.
- Connaught Square? – powtarzam, a brew wyraźnie unosi się w górę – Po co ci to, czego tam szukasz? – plac egzekucji, echo wydarzeń sprzed kilku miesięcy; to wszystko jest dużo gorsze niż pomnik pieprzonego Slytherina.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyburczaną pod nosem odpowiedź ledwie słyszy, gdy akurat kobieta odwraca się nieco przez ramię, upewniając się czy za nią podąża. Wcale go tym nie dziwi, zbyt dobrze zdając już sobie sprawę z tego jak bestialscy i bezlitośni mogą być ludzie rządzący w tym kraju. Odruchowo zaciska dłoń w pięść, stare przyzwyczajenie, jakie ma pochłonąć wszelką targającą nim negatywną energię. Z wolna zaczyna targać nim irytacja - na policję, nieznajomą czarownicę, na całe to cholerne miasto. Po co w ogóle godził się, by tu przylecieć? To wszystko idiotyczny pomysł, nie powinno go tu w ogóle być, nie powinien ryzykować, nie powinien…
- Ian - odpowiada tym samym, burczącym tonem pod nosem, gdy uświadamia sobie, że Ian Smith akurat jest osobą, która ma powody, by do Londynu się dostać i zasięgnąć paru odpowiedzi. Należą mu się. Brzegi krótko obciętych paznokci wbijają się w wewnętrzną skórę dłoni, głębszy oddech niekoniecznie zdaje egzamin.
- Matko… zawsze zadajesz tyle pytań? - wyrzuca z siebie głosem pełnym irytacji i niezrozumienia. Unosi na czarownicę spojrzenie, jakby oczekując, że ta odpowie mu wreszcie czymś, co go w jakikolwiek sposób usatysfakcjonuje. - Same pytania, żadnych odpowiedzi. - Kręci głową rozczarowany, trochę postawą nieznajomej, a trochę też własną ufnością. Z góry zakłada, że kobieta pomoże mu, skoro odciąga go z tego nieszczęsnego, rzekomo nawiedzonego placu. Prowadzi go w tylko sobie znanym kierunku - co wcale nie jest takie trudne, kiedy sam nie zna topografii miasta - i jeszcze oczekuje wyjaśnień, czy to aby nie fortel?
- To dla mnie ważne, niezależnie od tego co ty o tym myślisz. Nie obchodzi mnie, czy to im wystarczy czy nie. Jeśli nie zamierzasz mi pomóc, to po co w ogóle zaprzątasz sobie głowę? - Nieznacznie unosi głos, niezbyt bacząc na to, że w okolicy mogą być ludzie, którzy ich usłyszą i nadstawią ucha dla zasięgnięcia plotek. - Wiesz co? Zapomnij o mnie, skoro sprawia to tyle problemów. - Macha lekceważąco ręką i odwraca się odeń już jakby chcąc iść dalej przed siebie, nie potrzebując wskazówek. - Miło było poznać, dzięki za wszystko - mruczy jeszcze pod nosem na odchodne i jakby od niechcenia. Kłębiąca się w nim frustracja nie znajduje ujścia, wyładować ją chce w inny sposób, nie na nieznajomej czarownicy.
- Ian - odpowiada tym samym, burczącym tonem pod nosem, gdy uświadamia sobie, że Ian Smith akurat jest osobą, która ma powody, by do Londynu się dostać i zasięgnąć paru odpowiedzi. Należą mu się. Brzegi krótko obciętych paznokci wbijają się w wewnętrzną skórę dłoni, głębszy oddech niekoniecznie zdaje egzamin.
- Matko… zawsze zadajesz tyle pytań? - wyrzuca z siebie głosem pełnym irytacji i niezrozumienia. Unosi na czarownicę spojrzenie, jakby oczekując, że ta odpowie mu wreszcie czymś, co go w jakikolwiek sposób usatysfakcjonuje. - Same pytania, żadnych odpowiedzi. - Kręci głową rozczarowany, trochę postawą nieznajomej, a trochę też własną ufnością. Z góry zakłada, że kobieta pomoże mu, skoro odciąga go z tego nieszczęsnego, rzekomo nawiedzonego placu. Prowadzi go w tylko sobie znanym kierunku - co wcale nie jest takie trudne, kiedy sam nie zna topografii miasta - i jeszcze oczekuje wyjaśnień, czy to aby nie fortel?
- To dla mnie ważne, niezależnie od tego co ty o tym myślisz. Nie obchodzi mnie, czy to im wystarczy czy nie. Jeśli nie zamierzasz mi pomóc, to po co w ogóle zaprzątasz sobie głowę? - Nieznacznie unosi głos, niezbyt bacząc na to, że w okolicy mogą być ludzie, którzy ich usłyszą i nadstawią ucha dla zasięgnięcia plotek. - Wiesz co? Zapomnij o mnie, skoro sprawia to tyle problemów. - Macha lekceważąco ręką i odwraca się odeń już jakby chcąc iść dalej przed siebie, nie potrzebując wskazówek. - Miło było poznać, dzięki za wszystko - mruczy jeszcze pod nosem na odchodne i jakby od niechcenia. Kłębiąca się w nim frustracja nie znajduje ujścia, wyładować ją chce w inny sposób, nie na nieznajomej czarownicy.
Ian Smith
Zawód : stolarz, lotnik w oddziale łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
and the only solution
is to stand and fight
is to stand and fight
OPCM : 10 +2
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mam chęci – i przede wszystkim czasu – tłumaczyć mu, jak teraz wygląda Londyn. Jak należy tutaj żyć, którędy przechodzić, gdzie patrzeć i co mówić; co, kiedy, do kogo. Nie mamy przestrzeni, bym mogła mu wytłumaczyć, że miasto dawno nie jest tym, które kiedyś przypominało, a do zatrzymania wcale nie potrzeba dużo.
Nie sądzę, by miał aktualne dokumenty; nie wiem, czy to przezorność, czy brak wiary, ale sposób w jaki oburza się na moje pytania, łatwo podsuwa mi wniosek, że wcale nie ma zarejestrowanej różdżki, lub ma, ale nie na swoje dane. Nie jestem pewna jak teraz wygląda przesłuchanie w przypadku znalezienia nieprawdziwych dokumentów, czy nawet ich braku – ale na tym wolę zostać, nie chcę się dowiadywać.
Jest uparty, nie muszę długo i dużo drążyć, by się o tym przekonać; nieugięte spojrzenie, to jak wypowiada słowa i hardo zaciska pięści – znowu dopatruję się w nim młodszego brata, niemal momentalnie doszukując się podobieństw w mimice i gestach, zupełnie głupio, na własną niekorzyść na pewno.
– Ian – powtarzam, tonem, jakbym zaraz miała udzielić mu reprymendy. Zaraz potem wzdycham jednak ciężko i robię przydługą pauzę, słysząc jego oskarżenia – To nie jest dobre miejsce na rozmowę i odpowiedź na pytania po co i dlaczego – tłumaczę mu po krótce, powstrzymując się od wywrócenia oczyma w odpowiedzi na ten jego bojowy nastrój.
Zależy mu; na czymś, na kimś, jak każdemu z nas – nie muszę pytać dalej i doszukiwać się prawdziwego powodu, nie potrzebuję tego i nie chcę wiedzieć. Chciałabym tylko, żeby nie był kolejną osobą robiącą coś głupiego, bez planu.
– Przestań się pieklić – mamroczę, przyciszonym głosem, kiedy próbuje mi wyjaśnić zapał do tego działania, nieważne jak bardzo bym to potępiała – Na Connaught Square jest niebezpiecznie – dodaję, jakby sam jeszcze tego nie wiedział, przyłapując się na nerwowym grymasie, a później skubaniu zębami dolnej wargi. Nie zdaje sobie z tego sprawy? Ma to gdzieś?
Nie wiem, i nie muszę pytać, bo jest skupiony na swoim celu, zadaniu, obietnicy czy czymkolwiek innym; nie mam mocy by odciągać go od pomysłu, nie mam też w tym interesu ani faktycznej chęci.
Ale finalnie, kiedy odwraca się plecami i chce ruszyć przed siebie, ja również się ruszam – z powodu jego obraźliwego tonu, gwałtownego machnięcia ręką czy jakiejś wewnętrznej, głupiej potrzeby.
– Dobrze już, poprowadzę cię odrobinę – wyrzucam w końcu, doganiając go w pospiesznym kroku, by w końcu zrównać go z tym należącym do niego – Tylko trochę – dodaję, unosząc w końcu spojrzenie – na moment na niego, później na ulicę – kierując się w stronę, której tak bardzo pożąda.
zt x2
Nie sądzę, by miał aktualne dokumenty; nie wiem, czy to przezorność, czy brak wiary, ale sposób w jaki oburza się na moje pytania, łatwo podsuwa mi wniosek, że wcale nie ma zarejestrowanej różdżki, lub ma, ale nie na swoje dane. Nie jestem pewna jak teraz wygląda przesłuchanie w przypadku znalezienia nieprawdziwych dokumentów, czy nawet ich braku – ale na tym wolę zostać, nie chcę się dowiadywać.
Jest uparty, nie muszę długo i dużo drążyć, by się o tym przekonać; nieugięte spojrzenie, to jak wypowiada słowa i hardo zaciska pięści – znowu dopatruję się w nim młodszego brata, niemal momentalnie doszukując się podobieństw w mimice i gestach, zupełnie głupio, na własną niekorzyść na pewno.
– Ian – powtarzam, tonem, jakbym zaraz miała udzielić mu reprymendy. Zaraz potem wzdycham jednak ciężko i robię przydługą pauzę, słysząc jego oskarżenia – To nie jest dobre miejsce na rozmowę i odpowiedź na pytania po co i dlaczego – tłumaczę mu po krótce, powstrzymując się od wywrócenia oczyma w odpowiedzi na ten jego bojowy nastrój.
Zależy mu; na czymś, na kimś, jak każdemu z nas – nie muszę pytać dalej i doszukiwać się prawdziwego powodu, nie potrzebuję tego i nie chcę wiedzieć. Chciałabym tylko, żeby nie był kolejną osobą robiącą coś głupiego, bez planu.
– Przestań się pieklić – mamroczę, przyciszonym głosem, kiedy próbuje mi wyjaśnić zapał do tego działania, nieważne jak bardzo bym to potępiała – Na Connaught Square jest niebezpiecznie – dodaję, jakby sam jeszcze tego nie wiedział, przyłapując się na nerwowym grymasie, a później skubaniu zębami dolnej wargi. Nie zdaje sobie z tego sprawy? Ma to gdzieś?
Nie wiem, i nie muszę pytać, bo jest skupiony na swoim celu, zadaniu, obietnicy czy czymkolwiek innym; nie mam mocy by odciągać go od pomysłu, nie mam też w tym interesu ani faktycznej chęci.
Ale finalnie, kiedy odwraca się plecami i chce ruszyć przed siebie, ja również się ruszam – z powodu jego obraźliwego tonu, gwałtownego machnięcia ręką czy jakiejś wewnętrznej, głupiej potrzeby.
– Dobrze już, poprowadzę cię odrobinę – wyrzucam w końcu, doganiając go w pospiesznym kroku, by w końcu zrównać go z tym należącym do niego – Tylko trochę – dodaję, unosząc w końcu spojrzenie – na moment na niego, później na ulicę – kierując się w stronę, której tak bardzo pożąda.
zt x2
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wola Jedynego
Szybka odpowiedź