Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Po całkowitym przejęciu stolicy przez czarodziejów i ustaniu walk, dla upamiętnienia zwycięstwa nad mugolami tuż przed Pałacem Buckingham postawiono wzniosły pomnik na cześć nowego Ministra Magii. Pomnik Wyzwoliciela, wyjątkowo utalentowanego autora, brytyjskiego rzeźbiarza, Aikena Cattermole przedstawia półnagą sylwetkę Cronusa Malfoya odrywającego głowę ostatniemu stąpającemu po londyńskich ziemiach mugolowi. Pomnik jest wyjątkowy — z kamiennej głowy mocno osadzonej w wyciągniętej dłoni ministra nieustannie sączy się krew. Czy prawdziwa — mecenasi sztuki nie mają pewności. Oczywiste jest jednak, że wykonana z bałkańskiego marmuru statua wzbudza ogromny podziw. Plotki głoszą, że każdy kto nabierze w dłonie sączącej się posoki i wysmaruje nią twarz sprowadzi na siebie uśmiech fortuny.
Powstawanie z martwych opanowałem niemalże do perfekcji. Niewiele rzeczy wychodziło mi równie źle co umieranie. To nie był pierwszy raz, kiedy świat próbował się mnie pozbyć ze swojej powierzchni, a ja niestrudzenie powracałem. Zawsze wstajemy. Tak mówił mi brat. Nie przywiązywałem do tego wagi w młodości, ale upór Mulciberów został we mnie zaszczepiony jeszcze w dzieciństwie. Wypiłem go z mlekiem matki, odziedziczyłem w płynącej w moich żyłach krwi. Zawsze wracałem. Jak plaga szarańczy. Jak żyjące w ścianach karaluchy. Równie wytrwale, co sama śmierć, która zdawała mi się obecnie znacznie bliższa niż życie, choć przecież żyłem. Jednym z przywilejów martwych była cisza. Z przyjemnością pozwalałem się jej więc rozciągać, choć nie na za długo. Nigdy nie byłem człowiekiem wielu słów. Milczenie czasami potrafiło przekazać znacznie więcej niż bezsensowna paplanina, której ani ja, ani Deirdre raczej nie zwykliśmy prowadzić. Chociaż musiałem przyznać, że nie wiedziałem, jak teraz wyglądały jej obowiązki. Polityka nigdy nie była dla mnie szczególnie interesująca. Jeżeli wymagała prowadzenia setek pustych konwersacji o pogodzie, znajdowałem w swoim czarnym sercu odrobinę współczucia dla Deirdre.
- Społeczeństwo będzie wierzyło w to, w co mu wygodniej - wskazałem spojrzeniem na posąg, na stopy Malfoya. Jeśli ludzie będą chcieli widzieć w nim zbawcę i koniec wojny, strachu, głodu, to dokładnie tym się stanie. Z odrobiną pomocy zdolnych czarodziejów, których przecież w naszych szeregach nie brakowało. Duże grupy ludzi, a już szczególnie społeczeństwa, były w swojej masie głupie jak stada owiec. Żeby nie przepaść z kretesem, potrzebowały psa pasterskiego. I wtedy wkraczaliśmy my.
Przytaknąłem w milczeniu, choć w moich oczach błysnęło wyzwanie. Pragnąłem potęgi, od zawsze mnie do niej ciągnęło. Jej ujarzmienie i zmuszenie do posłuszeństwa było jedną rzeczą. Stanie się nią, to coś zupełnie innego.
- Co widzą moje oczy przeznaczone jest tylko dla mnie i naszego Pana - zapewniłem cicho. Nie wątpiłem, że Lord Voldemort znał wszystkie nasze sekrety, także ten. A ostatecznie nikt inny się przecież nie liczył.
- Każdy rodzic się boi - przyznałem swoją dłoń zaciskając mocniej na kosturze, który mi towarzyszył. Nie tylko Deidre dotykała zbyt bliskich sercu blizn. - Ale nie każde dzieci są wyjątkowe. Masz niepowtarzalną szansę ukształtowania życia, które będzie zmieniało świat nawet po twoim odejściu - rzadko zdarzało mi się powiedzieć za dużo, dlatego nie dodałem cisnącego się na usta nie zmarnuj tego. I tak odsłoniłem więcej niż chciałem. Pomimo wszystkiego, co się stało, pomimo braku żalu i przekonaniu o słuszności podjętych decyzji, żałoba po utraconych synach została ze mną na dobre. Byli obecni w moich myślach częściej niż pozwalałem to przyznać. Może dlatego, że jak z nikim łączyła mnie z nimi śmierć.
Gdybym miał więcej sił, może nie zauważyłbym zwiększonego ciężaru na ręce, którą trzymała Deirdre. Przy kolejnym kroku, kostur posłużył mi już jako podpora, nie tylko do ozdoby. Nie odezwałem się jednak, przyjmując subtelny sygnał ostrzegawczy. Uśmiechnąłem się za to blado.
- Sam rozumiem - potwierdziłem. - Nie czuj się w obowiązku umieszczania mnie w biografii, nie chciałbym splamić twojego wizerunku. Chyba że potrzebujesz kogoś, kto zaświadczy o twojej skromności.
Wiedziałem, kim byłem. Oglądałem świat z samego dna i nie liczyłem na rehabilitację. Takie rzeczy jak publiczny wizerunek niezbyt zaprzątały mi głowę odkąd wyszedłem z więzienia. Tylko, biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło, nadszedł czas, że powinienem. Niezależnie jednak od tego, moja twarz pozostawała mało wiarygodnym świadkiem czyichkolwiek cnót. Tak, miałem lustro.
- W mojej rodzinie od dawna płynęła krew wieszczek - odparłem, również poważnie. - Ten dar nigdy nie przypadł w udziale mnie. I wątpię, by sinica miała to zmienić.
Nie wierzyłem, że którykolwiek ze snów był proroczy. Miałem wręcz pewność, że nie był. Ciemność, która mnie otaczała miała swoją cenę. Nie można przejść przez życie z niesplamioną duszą po wszystkim, co zrobiłem. Koszmary, nawet najbardziej przerażające, to wciąż tylko sny.
- Myślę, że w ciągu miesiąca powinienem stanąć pewniej na nogi. Do końca roku pewnie wrócę do dawnej sprawności - nie przyjmowałem odmowy. Nie nawet od swojego ciała. - Ale jeśli będziecie potrzebowali mnie wcześniej, jestem na każde wezwanie.
Ileż można leżeć? Miałem dość dochodzenia do siebie. Jeżeli czegoś potrzebowałem, to działania, nie odpoczynku.
- Nie odmówię twojego wsparcia, jeśli je oferujesz - jak na siebie, byłem ostrożny dobierając kolejne słowa. - Ramsey został namiestnikiem, otrzymał ziemie do władania. Nie potrzeba specjalisty od publicznego wizerunku, żeby wiedzieć, że nie świecę równie dumnie jak medal na jego piersi - zamilkłem na chwilę. Nie przywykłem do proszenia o pomoc, nawet tę dobrowolnie darowaną. - Możliwe, że referencje od namiestniczki Londynu będą mi potrzebne - przełknąłem grymas, który chciał się pojawić na mojej twarzy. Jego ślady wciąż jednak przemykały w moich oczach.
Nie zdecydowałem jeszcze jak dokładnie planuję położyć kres potencjalnemu zagrożeniu wstydu, jaki mogę przynieść synowi, ale wiedziałem, że to się wydarzy. Prędzej niż później. Potrafiłem wiele, ale żadna z moich umiejętności nie prezentowała się szczególnie pięknie w życiorysie. Większość z nich wymagała przemilczenia. Otrzymanie wystarczająco godnej posady w prezencie i po znajomości, za na zawsze przemilczane zasługi nie budziła we mnie sprzeciwu. Nie liczyłem na własne ziemie, nie byłem naiwny, nie chciałem ich. Ale potrzebowałem szybko stać się kimś, kto może pojawiać się w towarzystwie, bez obawy, że moja nie najładniejsza twarz dostarczy dodatkowych problemów z wizerunkiem. Tak, to był najwyższy czas bym także zaczął się nim przejmować.
- Nie - odpowiedziałem zdecydowanie, z pewnością w głosie, która wcale nie istniała nigdzie poza moim upartym sercem. - Kuracja Cassandry nigdy mnie jeszcze nie zawiodła - dodałem, całkowicie wierząc w każde słowo. Nie dam się znowu pochłonąć mrokowi, tym razem sam się nim stanę, by już nigdy więcej nikomu nie ulec. Nawet samej ciemności.
- Społeczeństwo będzie wierzyło w to, w co mu wygodniej - wskazałem spojrzeniem na posąg, na stopy Malfoya. Jeśli ludzie będą chcieli widzieć w nim zbawcę i koniec wojny, strachu, głodu, to dokładnie tym się stanie. Z odrobiną pomocy zdolnych czarodziejów, których przecież w naszych szeregach nie brakowało. Duże grupy ludzi, a już szczególnie społeczeństwa, były w swojej masie głupie jak stada owiec. Żeby nie przepaść z kretesem, potrzebowały psa pasterskiego. I wtedy wkraczaliśmy my.
Przytaknąłem w milczeniu, choć w moich oczach błysnęło wyzwanie. Pragnąłem potęgi, od zawsze mnie do niej ciągnęło. Jej ujarzmienie i zmuszenie do posłuszeństwa było jedną rzeczą. Stanie się nią, to coś zupełnie innego.
- Co widzą moje oczy przeznaczone jest tylko dla mnie i naszego Pana - zapewniłem cicho. Nie wątpiłem, że Lord Voldemort znał wszystkie nasze sekrety, także ten. A ostatecznie nikt inny się przecież nie liczył.
- Każdy rodzic się boi - przyznałem swoją dłoń zaciskając mocniej na kosturze, który mi towarzyszył. Nie tylko Deidre dotykała zbyt bliskich sercu blizn. - Ale nie każde dzieci są wyjątkowe. Masz niepowtarzalną szansę ukształtowania życia, które będzie zmieniało świat nawet po twoim odejściu - rzadko zdarzało mi się powiedzieć za dużo, dlatego nie dodałem cisnącego się na usta nie zmarnuj tego. I tak odsłoniłem więcej niż chciałem. Pomimo wszystkiego, co się stało, pomimo braku żalu i przekonaniu o słuszności podjętych decyzji, żałoba po utraconych synach została ze mną na dobre. Byli obecni w moich myślach częściej niż pozwalałem to przyznać. Może dlatego, że jak z nikim łączyła mnie z nimi śmierć.
Gdybym miał więcej sił, może nie zauważyłbym zwiększonego ciężaru na ręce, którą trzymała Deirdre. Przy kolejnym kroku, kostur posłużył mi już jako podpora, nie tylko do ozdoby. Nie odezwałem się jednak, przyjmując subtelny sygnał ostrzegawczy. Uśmiechnąłem się za to blado.
- Sam rozumiem - potwierdziłem. - Nie czuj się w obowiązku umieszczania mnie w biografii, nie chciałbym splamić twojego wizerunku. Chyba że potrzebujesz kogoś, kto zaświadczy o twojej skromności.
Wiedziałem, kim byłem. Oglądałem świat z samego dna i nie liczyłem na rehabilitację. Takie rzeczy jak publiczny wizerunek niezbyt zaprzątały mi głowę odkąd wyszedłem z więzienia. Tylko, biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło, nadszedł czas, że powinienem. Niezależnie jednak od tego, moja twarz pozostawała mało wiarygodnym świadkiem czyichkolwiek cnót. Tak, miałem lustro.
- W mojej rodzinie od dawna płynęła krew wieszczek - odparłem, również poważnie. - Ten dar nigdy nie przypadł w udziale mnie. I wątpię, by sinica miała to zmienić.
Nie wierzyłem, że którykolwiek ze snów był proroczy. Miałem wręcz pewność, że nie był. Ciemność, która mnie otaczała miała swoją cenę. Nie można przejść przez życie z niesplamioną duszą po wszystkim, co zrobiłem. Koszmary, nawet najbardziej przerażające, to wciąż tylko sny.
- Myślę, że w ciągu miesiąca powinienem stanąć pewniej na nogi. Do końca roku pewnie wrócę do dawnej sprawności - nie przyjmowałem odmowy. Nie nawet od swojego ciała. - Ale jeśli będziecie potrzebowali mnie wcześniej, jestem na każde wezwanie.
Ileż można leżeć? Miałem dość dochodzenia do siebie. Jeżeli czegoś potrzebowałem, to działania, nie odpoczynku.
- Nie odmówię twojego wsparcia, jeśli je oferujesz - jak na siebie, byłem ostrożny dobierając kolejne słowa. - Ramsey został namiestnikiem, otrzymał ziemie do władania. Nie potrzeba specjalisty od publicznego wizerunku, żeby wiedzieć, że nie świecę równie dumnie jak medal na jego piersi - zamilkłem na chwilę. Nie przywykłem do proszenia o pomoc, nawet tę dobrowolnie darowaną. - Możliwe, że referencje od namiestniczki Londynu będą mi potrzebne - przełknąłem grymas, który chciał się pojawić na mojej twarzy. Jego ślady wciąż jednak przemykały w moich oczach.
Nie zdecydowałem jeszcze jak dokładnie planuję położyć kres potencjalnemu zagrożeniu wstydu, jaki mogę przynieść synowi, ale wiedziałem, że to się wydarzy. Prędzej niż później. Potrafiłem wiele, ale żadna z moich umiejętności nie prezentowała się szczególnie pięknie w życiorysie. Większość z nich wymagała przemilczenia. Otrzymanie wystarczająco godnej posady w prezencie i po znajomości, za na zawsze przemilczane zasługi nie budziła we mnie sprzeciwu. Nie liczyłem na własne ziemie, nie byłem naiwny, nie chciałem ich. Ale potrzebowałem szybko stać się kimś, kto może pojawiać się w towarzystwie, bez obawy, że moja nie najładniejsza twarz dostarczy dodatkowych problemów z wizerunkiem. Tak, to był najwyższy czas bym także zaczął się nim przejmować.
- Nie - odpowiedziałem zdecydowanie, z pewnością w głosie, która wcale nie istniała nigdzie poza moim upartym sercem. - Kuracja Cassandry nigdy mnie jeszcze nie zawiodła - dodałem, całkowicie wierząc w każde słowo. Nie dam się znowu pochłonąć mrokowi, tym razem sam się nim stanę, by już nigdy więcej nikomu nie ulec. Nawet samej ciemności.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wbrew wyniosłym pozorom potrafiła - a nawet lubiła - przyjmować rady, o ile te pochodziły od osób, które szanowała. Ignotus należał do tego wąskiego grona. Jego chwilowa niedyspozycja, choć problematyczna i budząca słuszny niepokój, nie przekreśliła żadnych z jego dokonań. Zasłużył na łaskę Czarnego Pana, służył mu wiernie przez lata, nigdy nie zawiódł, gdy postawiono przed nim wyzwanie, jeśli więc miała kogokolwiek posłuchać, to właśnie innego Śmierciożercy. Zwłaszcza dzielącego się z nią wiedzą zdecydowanie odległą od mroku, który ich łączył. Jako jedyny z ich grona był ojcem, choć oczywiście w niebanalny, żeby nie rzec wyrodny sposób. Ojcem wieloletnim, z dorosłym już dzieckiem, osiągającym niebywałe sukcesy. Ile było w triumfach Ramseya zasługi Ignotusa, nie wiedziała, domysły sugerowały, że niezbyt wiele, lecz głębsze przekonanie podszeptywało o mocy krwi silniejszej od lat rozłąki i żalu za tym, co niepoznane.
- Robię wszystko, by osiągnęły pełnię swego potencjału. I zrobię wszystko, by nic nie stanęło na przeszkodzie ich rozwoju - zapewniła zdecydowanie, być może wyczuwając niewypowiedzianą do końca przestrogę. Reagowała instynktownie, nikt, kto ją naprawdę znał, nie uznawał jej za dobrą matkę. Początkowo opinia ta była jej obojętna, lecz po erupcji mocy bliźniąt zaczęła patrzeć na swoje potomstwo inaczej, traktując je już nie jako przedziwne zwierzątka, do których czuła równie specyficzną miłość, ale jako rezerwuar mrocznej siły; odroczony w czasie potencjał, który musiała pielęgnować, a potem wykorzystać. - I nikt, oczywiście - dodała po chwili namysłu. Oficjalnie dzieciom nic nie groziło, miały ojca, nazwisko, udokumentowane pochodzenie, lecz przecież nie była w stanie przewidzieć, czy ich bękarci rodowód nie stanie się kiedyś dla nich zagrożeniem. Jeszcze nie wiedziała, jak szybko zostanie skonfrontowana z ryzykiem i do czyich uszu dotrze informacja o ich prawdziwym ojcu. - Chociaż dzieci o specyficznym rodowodzie nie radzą sobie aż tak źle - nie wypowiedziała słowa bękart, nie chciałą tego robić; zerknęła na Ignotusa z ukosa, jego syn wychował się przecież z innym bratem. Rodzina Mulciberów w pokręcony, odrobinę niewygodny, przypominała tą, którą założyła sama. Kłamstwa, niedopowiedzenia, samotność, mrok, różnica nazwisk i wersjii historii; pocieszało ją, że w przypadku Niedźwiedziego Rodu wszystko skończyło się dobrze. A raczej dopiero się zaczynało.
- To akurat może się przydać - uśmiechnęła się lekko na zapewnienia Ignotusa; słowo Śmierciożercy ciągle znaczyło wiele i nie zamierzała zawahać się, by po nie sięgnąć. W ostateczności, na razie nic jej nie groziło i nie spodziewała się, by miało w niedalekiej przyszłości. Czy chciałaby w nią zajrzeć? Stanąć twarzą w twarz z nawiedzającymi ją koszmarami? Znów zamilkła, zastanawiając się nad torturami, jakie musiał znosić Ignotus w czasie swej nieobecności. Jak na kogoś, kto przeżył prawdziwe psychiczne męki, prezentował się naprawdę dobrze. Żadnych nerwowych tików, spiętych mięśni, sugerujących stałą, przesadną czujność czy nadchodzący atak paniki. Spojrzenie miał pewne i przejrzyste, myśli klarowne. Nie dał się ugiąć ani zniszczyć krwawymi wizjami, a osłabienie ciała było niską ceną za to, że przetrwał to, co niewyobrażalne - i co potrafiło rozerwać nawet najsilniejszego ducha na drobniutkie strzępy.
Słysząc o bliskim terminie powrotu do pełni sił, uśmiechnęła się lekko, ujmująco, jakby ta wiadomość naprawdę była najlepszą, jakiej mogłaby się spodziewać. Miesiąc: długo i krótko zarazem, lecz przecież trwali w pewnym zawieszeniu. Plac boju mógł poczekać, tak samo jak reszta Śmierciożerców, zajęta teraz bardziej politycznymi rozgrywkami niż fizycznym działaniem.
- Doskonale. Wykorzystasz ostatnie tygodnie lata do rekonwalescencji, nie mogło złożyć się lepiej - odparła okrągłymi, miłymi słowami. Nadchodzące miesiące będą dla niego trudne, nie było co do tego wątpliwości, ale czuła w jego aurze chęć działania. - Może chcesz zostać moim asystentem? - spytała żartobliwie, gdy wspomniał o nowej drodze, poklepując go lekko po przedramieniu. Nie wyobrażała go sobie jednak w tej roli, jego sytuacja była niewygodna, lecz nie aż tak, by zniżał się do pracy w roli kogoś do pomocy. Nosił Mroczny Znak, jego syn był Namiestnikiem; powinien znaleźć zajęcie w półcieniu, wymagające, ale i szanowane. Lata swobody w doborze nie do końca legalnych fuch minęły. Dla ich obojga. - Oczywiście, Ignotusie. Gdybyś wiedział dokładniej, czego będziesz potrzebował, nie wahaj się do mnie napisać - bo może oprócz referencji przyda się pociągnięcie za odpowiednie sznurki? Stworzenie okazji do rozmowy z kimś bardziej wpływowym? Pozornie nieistotne, rzucone w luźniejszym czasie pogawędki w przerwie baletu, polecenie? Była gotowa to zrobić. Śmierciożercy byli tak silni, jak najsłabszy z nich, musieli więc zadbać o nienaruszalność pozycji Ignotusa. - Gdybyś szukał kogoś do przypomnienia sobie władania różdżką, również zapraszam. Czuję, że będę mieć coraz mniej okazji do nieskrępowanego korzystania z magii - dorzuciła jeszcze z trudną do sklasyfikowania nostalgią. Cieszyły ją otrzymane zaszczyty i nobilitacje, była dumna z siły, jaką posiadła, lecz czasem tęskniła za czasami, kiedy niemal codziennie praktykowała czarną magię. Na niewielką skalę, ale jednak w najprzyjemniejszy sposób. Krwawy, słodki, nieprzewidywalny. Tortury i pojedynki były jedynymi przestrzeniami, w których ceniła pikanterię chaosu.
- Robię wszystko, by osiągnęły pełnię swego potencjału. I zrobię wszystko, by nic nie stanęło na przeszkodzie ich rozwoju - zapewniła zdecydowanie, być może wyczuwając niewypowiedzianą do końca przestrogę. Reagowała instynktownie, nikt, kto ją naprawdę znał, nie uznawał jej za dobrą matkę. Początkowo opinia ta była jej obojętna, lecz po erupcji mocy bliźniąt zaczęła patrzeć na swoje potomstwo inaczej, traktując je już nie jako przedziwne zwierzątka, do których czuła równie specyficzną miłość, ale jako rezerwuar mrocznej siły; odroczony w czasie potencjał, który musiała pielęgnować, a potem wykorzystać. - I nikt, oczywiście - dodała po chwili namysłu. Oficjalnie dzieciom nic nie groziło, miały ojca, nazwisko, udokumentowane pochodzenie, lecz przecież nie była w stanie przewidzieć, czy ich bękarci rodowód nie stanie się kiedyś dla nich zagrożeniem. Jeszcze nie wiedziała, jak szybko zostanie skonfrontowana z ryzykiem i do czyich uszu dotrze informacja o ich prawdziwym ojcu. - Chociaż dzieci o specyficznym rodowodzie nie radzą sobie aż tak źle - nie wypowiedziała słowa bękart, nie chciałą tego robić; zerknęła na Ignotusa z ukosa, jego syn wychował się przecież z innym bratem. Rodzina Mulciberów w pokręcony, odrobinę niewygodny, przypominała tą, którą założyła sama. Kłamstwa, niedopowiedzenia, samotność, mrok, różnica nazwisk i wersjii historii; pocieszało ją, że w przypadku Niedźwiedziego Rodu wszystko skończyło się dobrze. A raczej dopiero się zaczynało.
- To akurat może się przydać - uśmiechnęła się lekko na zapewnienia Ignotusa; słowo Śmierciożercy ciągle znaczyło wiele i nie zamierzała zawahać się, by po nie sięgnąć. W ostateczności, na razie nic jej nie groziło i nie spodziewała się, by miało w niedalekiej przyszłości. Czy chciałaby w nią zajrzeć? Stanąć twarzą w twarz z nawiedzającymi ją koszmarami? Znów zamilkła, zastanawiając się nad torturami, jakie musiał znosić Ignotus w czasie swej nieobecności. Jak na kogoś, kto przeżył prawdziwe psychiczne męki, prezentował się naprawdę dobrze. Żadnych nerwowych tików, spiętych mięśni, sugerujących stałą, przesadną czujność czy nadchodzący atak paniki. Spojrzenie miał pewne i przejrzyste, myśli klarowne. Nie dał się ugiąć ani zniszczyć krwawymi wizjami, a osłabienie ciała było niską ceną za to, że przetrwał to, co niewyobrażalne - i co potrafiło rozerwać nawet najsilniejszego ducha na drobniutkie strzępy.
Słysząc o bliskim terminie powrotu do pełni sił, uśmiechnęła się lekko, ujmująco, jakby ta wiadomość naprawdę była najlepszą, jakiej mogłaby się spodziewać. Miesiąc: długo i krótko zarazem, lecz przecież trwali w pewnym zawieszeniu. Plac boju mógł poczekać, tak samo jak reszta Śmierciożerców, zajęta teraz bardziej politycznymi rozgrywkami niż fizycznym działaniem.
- Doskonale. Wykorzystasz ostatnie tygodnie lata do rekonwalescencji, nie mogło złożyć się lepiej - odparła okrągłymi, miłymi słowami. Nadchodzące miesiące będą dla niego trudne, nie było co do tego wątpliwości, ale czuła w jego aurze chęć działania. - Może chcesz zostać moim asystentem? - spytała żartobliwie, gdy wspomniał o nowej drodze, poklepując go lekko po przedramieniu. Nie wyobrażała go sobie jednak w tej roli, jego sytuacja była niewygodna, lecz nie aż tak, by zniżał się do pracy w roli kogoś do pomocy. Nosił Mroczny Znak, jego syn był Namiestnikiem; powinien znaleźć zajęcie w półcieniu, wymagające, ale i szanowane. Lata swobody w doborze nie do końca legalnych fuch minęły. Dla ich obojga. - Oczywiście, Ignotusie. Gdybyś wiedział dokładniej, czego będziesz potrzebował, nie wahaj się do mnie napisać - bo może oprócz referencji przyda się pociągnięcie za odpowiednie sznurki? Stworzenie okazji do rozmowy z kimś bardziej wpływowym? Pozornie nieistotne, rzucone w luźniejszym czasie pogawędki w przerwie baletu, polecenie? Była gotowa to zrobić. Śmierciożercy byli tak silni, jak najsłabszy z nich, musieli więc zadbać o nienaruszalność pozycji Ignotusa. - Gdybyś szukał kogoś do przypomnienia sobie władania różdżką, również zapraszam. Czuję, że będę mieć coraz mniej okazji do nieskrępowanego korzystania z magii - dorzuciła jeszcze z trudną do sklasyfikowania nostalgią. Cieszyły ją otrzymane zaszczyty i nobilitacje, była dumna z siły, jaką posiadła, lecz czasem tęskniła za czasami, kiedy niemal codziennie praktykowała czarną magię. Na niewielką skalę, ale jednak w najprzyjemniejszy sposób. Krwawy, słodki, nieprzewidywalny. Tortury i pojedynki były jedynymi przestrzeniami, w których ceniła pikanterię chaosu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Myśl o dzieciach napawała mnie nostalgią, którą jednak decydowałem się ukrywać przed światem. Fakt, że nie byłem na miejscu gdy Graham i Ramsey dorastali pozostawał cierniem w moim boku, którego nie potrafiłem wyłuskać żadną myślową akrobatyką. Zawiodłem moich synów jako ojciec i nic nie mogłem już zrobić by to naprawić. Ale Deirdre mogła wszystko. I gdzieś, w głębi duszy, szczerze jej tego zazdrościłem.
- Nie wątpię - zapewniłem uczciwie. Dzieci były przyszłością każdego rodzica. To w gruncie rzeczy od nich zależało jak będzie pamiętał nas świat, gdy my z niego zejdziemy. Nie zamierzałem jednak wdawać się w sentymentalną dyskusję o wartości przyszłych pokoleń.
- Specyficzny rodowód - powtórzyłem myśląc o własnej rodzinie. O Lysandrze i jej ojcu Ramseyu. O moich synach, którzy wychowywali się nosząc na sobie znamiona bękartów albo sierot. A czasem i obu. - Rodowód ma znacznie mniejsze znaczenie niż matka - dodałem po chwili zamyślenia. - To jej siła zapewnia im bezpieczeństwo i daje szansę do rozwoju - jej słabość zaś zmusza do polegania tylko na sobie. A nie każde dziecko potrafi samodzielnie wydobyć potencjał z nawet najbardziej wyjątkowej krwi. - A ty, Deirdre, jesteś potężna.
Nie znaczyło to jeszcze nic, tak długo jak nie zdecydowała się użyć swojej mocy w imieniu dzieci. Ale po jej deklaracji nie miałem wątpliwości, że zrobi wszystko, co będzie konieczne. Przez chwilę zastanawiałem się czy Tristan również. Milczałem jednak w tym temacie. Świat miał zabawną właściwość do sprawdzania takich rzeczy. Niewykluczone, że wszyscy poznamy odpowiedź na niewypowiedziane pytanie, prędzej czy później.
- Lato sprzyja odpoczynkowi - potwierdziłem ukrywając niezadowolenia jakie czułem na myśl, że w ogóle potrzebowałem takich rzeczy jak rekonwalescencja. Pogodziłem się już z faktem jak upokarzające to było, ale wciąż nie potrafiłem z tym, że moje własne ciało mnie zawodziło. Czułem to w każdym wykonywanym kroku. Na szczęście byłem bardziej uparty niż moje własne mięśnie. W to przynajmniej nie wątpiłem.
- Jakkolwiek kusząco to brzmi - zapewniłem z bladym uśmiechem, - tak myślę, że jestem już za stary by przynosić Namiestniczce Londynu kawę. Nie wiem czy to by dobrze wpłynęło na twój wizerunek.
Jeżeli miałem usługiwać któremuś ze Śmierciożerców, jako karę za własną słabość, byłby to Ramsey. Nie podzieliłem się jednak swoimi przemyśleniami. Wciąż miałem rzeczy do udowodnienia, wciąż miałem siłę do wykorzystania. Pierwszy raz jednak zacząłem zastanawiać się, co stanie się z tymi z nas, którzy nie padną w boju, ale okażą się zbyt słabi by go kontynuować. Słabość, jakkolwiek brutalnie to nie brzmiało, nie była czymś, na co mogliśmy sobie pozwolić. W naszym przypadku lepiej być martwym niż słabym. Doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji tego ciągu myślowego, kiedy zapewniałem o swoim powrocie do zdrowia. Jeżeli miałbym nigdy go nie odzyskać, moja egzystencja traciła sens. Miała go tylko tak długo jak potrafiłem być użyteczny. I dokładnie tego samego oczekiwałbym od każdego innego.
- Dziękuję, Deirdre - odetchnąłem, kiedy moja prośba spotkała się z pozytywną odpowiedzią. Nie spodziewałem się odmowy, ale nie mogłem jej nigdy wykluczyć. - Oczywiście nie muszę dodawać, że gdybyś potrzebowała moich usług, zawsze możesz na mnie liczyć.
Niezależnie od mojej specyficznej pozycji w społeczeństwie, byłem w nim raczej anonimowy, szczególnie w porównaniu do Namiestniczki Londynu. A były rzeczy, z którymi lepiej radzić sobie w cieniach niż na świeczniku. Nie czułem potrzeby precyzowania, w jakich to okolicznościach ktoś taki jak ja mógł przydać się Deirdre, ale nie miałem wątpliwości, że miała na ten temat pewne wyobrażenie. Obecnie nie mogłem ofiarować jej więcej za obietnicę pomocy.
- W takim razie cieszę się, że znalazłem - tym razem uśmiechnąłem się szerzej. - Wróciłem do siebie na tyle by władać różdżką w pełnym zakresie, odkurzenie tych mniej codziennych zaklęć jest czymś, nad czym chciałem pracować w kolejnych miesiącach.
Przypomniałem sobie nasz poprzedni trening. Było to chyba najlepsze świadectwo tego jak bardzo zmienił się świat. Z tym jednak już dawno się pogodziłem, teraz myślałem jedynie o tym, jak wrócić do przynajmniej tamtej sprawności. Nie miałem też zbyt wielu zobowiązań, w przeciwieństwie do Deirdre. Ale to znacząco ułatwiało nam wyznaczenie daty na spotkanie.
- Kiedy tylko ci pasuje - zapewniłem oddychając głębiej. Świat pachniał powracaniem na właściwe tory i był to przyjemny aromat, który ostatnio czułem coraz częściej.
- Nie wątpię - zapewniłem uczciwie. Dzieci były przyszłością każdego rodzica. To w gruncie rzeczy od nich zależało jak będzie pamiętał nas świat, gdy my z niego zejdziemy. Nie zamierzałem jednak wdawać się w sentymentalną dyskusję o wartości przyszłych pokoleń.
- Specyficzny rodowód - powtórzyłem myśląc o własnej rodzinie. O Lysandrze i jej ojcu Ramseyu. O moich synach, którzy wychowywali się nosząc na sobie znamiona bękartów albo sierot. A czasem i obu. - Rodowód ma znacznie mniejsze znaczenie niż matka - dodałem po chwili zamyślenia. - To jej siła zapewnia im bezpieczeństwo i daje szansę do rozwoju - jej słabość zaś zmusza do polegania tylko na sobie. A nie każde dziecko potrafi samodzielnie wydobyć potencjał z nawet najbardziej wyjątkowej krwi. - A ty, Deirdre, jesteś potężna.
Nie znaczyło to jeszcze nic, tak długo jak nie zdecydowała się użyć swojej mocy w imieniu dzieci. Ale po jej deklaracji nie miałem wątpliwości, że zrobi wszystko, co będzie konieczne. Przez chwilę zastanawiałem się czy Tristan również. Milczałem jednak w tym temacie. Świat miał zabawną właściwość do sprawdzania takich rzeczy. Niewykluczone, że wszyscy poznamy odpowiedź na niewypowiedziane pytanie, prędzej czy później.
- Lato sprzyja odpoczynkowi - potwierdziłem ukrywając niezadowolenia jakie czułem na myśl, że w ogóle potrzebowałem takich rzeczy jak rekonwalescencja. Pogodziłem się już z faktem jak upokarzające to było, ale wciąż nie potrafiłem z tym, że moje własne ciało mnie zawodziło. Czułem to w każdym wykonywanym kroku. Na szczęście byłem bardziej uparty niż moje własne mięśnie. W to przynajmniej nie wątpiłem.
- Jakkolwiek kusząco to brzmi - zapewniłem z bladym uśmiechem, - tak myślę, że jestem już za stary by przynosić Namiestniczce Londynu kawę. Nie wiem czy to by dobrze wpłynęło na twój wizerunek.
Jeżeli miałem usługiwać któremuś ze Śmierciożerców, jako karę za własną słabość, byłby to Ramsey. Nie podzieliłem się jednak swoimi przemyśleniami. Wciąż miałem rzeczy do udowodnienia, wciąż miałem siłę do wykorzystania. Pierwszy raz jednak zacząłem zastanawiać się, co stanie się z tymi z nas, którzy nie padną w boju, ale okażą się zbyt słabi by go kontynuować. Słabość, jakkolwiek brutalnie to nie brzmiało, nie była czymś, na co mogliśmy sobie pozwolić. W naszym przypadku lepiej być martwym niż słabym. Doskonale zdawałem sobie sprawę z konsekwencji tego ciągu myślowego, kiedy zapewniałem o swoim powrocie do zdrowia. Jeżeli miałbym nigdy go nie odzyskać, moja egzystencja traciła sens. Miała go tylko tak długo jak potrafiłem być użyteczny. I dokładnie tego samego oczekiwałbym od każdego innego.
- Dziękuję, Deirdre - odetchnąłem, kiedy moja prośba spotkała się z pozytywną odpowiedzią. Nie spodziewałem się odmowy, ale nie mogłem jej nigdy wykluczyć. - Oczywiście nie muszę dodawać, że gdybyś potrzebowała moich usług, zawsze możesz na mnie liczyć.
Niezależnie od mojej specyficznej pozycji w społeczeństwie, byłem w nim raczej anonimowy, szczególnie w porównaniu do Namiestniczki Londynu. A były rzeczy, z którymi lepiej radzić sobie w cieniach niż na świeczniku. Nie czułem potrzeby precyzowania, w jakich to okolicznościach ktoś taki jak ja mógł przydać się Deirdre, ale nie miałem wątpliwości, że miała na ten temat pewne wyobrażenie. Obecnie nie mogłem ofiarować jej więcej za obietnicę pomocy.
- W takim razie cieszę się, że znalazłem - tym razem uśmiechnąłem się szerzej. - Wróciłem do siebie na tyle by władać różdżką w pełnym zakresie, odkurzenie tych mniej codziennych zaklęć jest czymś, nad czym chciałem pracować w kolejnych miesiącach.
Przypomniałem sobie nasz poprzedni trening. Było to chyba najlepsze świadectwo tego jak bardzo zmienił się świat. Z tym jednak już dawno się pogodziłem, teraz myślałem jedynie o tym, jak wrócić do przynajmniej tamtej sprawności. Nie miałem też zbyt wielu zobowiązań, w przeciwieństwie do Deirdre. Ale to znacząco ułatwiało nam wyznaczenie daty na spotkanie.
- Kiedy tylko ci pasuje - zapewniłem oddychając głębiej. Świat pachniał powracaniem na właściwe tory i był to przyjemny aromat, który ostatnio czułem coraz częściej.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kusiło ją, by zapytać Ignotusa o matkę Ramseya. Znała ledwie strzępki tej historii, nie kierowało nią jednak wścibskie zaciekawienie pikantnymi szczegółami z życia prywatnego starszego Śmierciożercy - chciała w nim odnaleźć jakąś ścieżkę dla siebie. Może nawet pociechę, dowód na to, że nawet zwichrowany rodowód w przyszłości staje się dla kolejnego pokolenia - i dla czarownicy, która sprowadziła je na ten świat - lekcją siły, niemożliwą do zdobycia w bardziej gładkich okolicznościach rodzinnego pożycia. Czy jednak historia wiedźmy niegdyś noszącej pod sercem Ramseya napawałaby ją samą nadzieją? Istniała spora szansa na to, że tajemnicza kobieta nie była godnym wzorem do naśladowania lub feministyczną ikoną, a kimś słabym, zmiażdżonym gdzieś pomiędzy kartami historii. Próbę usłyszenia tej opowieści odłożyła więc na później. Tłumiąc i podziękowanie, cisnące się na ustach tuż po śmiałym pochlebstwie, którym obdarzył ją Ignotus. Nie musiała być wdzięczna, uprzejma, przymilająca się, zobowiązana wobec każdego komplementu, który do niedawna traktowała jak niebywałą łaskę i przesadnie hojny prezent. Wiedziała o tym - o swej potędze. Znała jej skalę, ale też cenę, jaką przyszło jej zapłacić za wszystko, co osiągnęła. Nie musiała już szukać potwierdzenia swej wartości w oczach innych, lecz słowa uznania, padające z ust innego Śmierciożercy, nawet chwilowo niedysponowanego, dużo dla niej znaczyły.
Jak cała ta rozmowa. Niewiele osób znało ją naprawdę, jeszcze mniejszemu gronu mogła w jakimkolwiek stopniu zaufać - właścicie, czy oprócz Ignotusa istniał ktoś, kto potrafił ją naprawdę zrozumieć? Spojrzeć ponad to, kim była kiedyś i kim stała się niedawno? Większość czarodziejów spoglądała na nią zaślepiona: lękiem lub pożądaniem, czasem też niechęcią. Podobnych uczuć nigdy nie dostrzegała w oczach Ignotusa, nawet gdy widział ją półnago w Wenus. Doceniała go - i zdecydowanie widziała go na szczycie jakiejś imponującej kariery, nie w roli asystenta: choć jego doświadczenie z półświatko przydałoby się jej bardziej niż mógłby przypuszczać.
- Och, od mojego asystenta wymagałabym znacznie więcej od przynoszenia kawy - odparła miękko, dalej na wpół żartobliwie. - Trudno jednak znaleźć kogoś godnego zaufania, wytrzymałego, odpornego na widok krwi... - zawiesiła głos, w którym wybrzmiało trochę tęsknoty. Nostalgii. Czasy, w których spływała krwią, powoli mijały, stawała się tego coraz boleśniej świadoma. - Tęsknisz czasem za tym, co było kiedyś? Czym się zajmowałeś? - spytała w końcu ciszej, poważniej, nie mówiąc rzecz jasna o bolesnym etapie uwięzienia. Jak smakowała Ignotusowi wolność wcześniej? Brudna, wymagająca, pełna trudności, ale jednak nieskrępowana? A może sama wykazywała się skrajną lekkomyślnością, odczuwając żal za czymś, co wiązało się przecież nieodłącznie z cierpieniem? Strząsnęła te filozoficzne dylematy, ponownie się uśmiechając; rozmowa z Mulciberem wprawiała ją w nostalgiczny nastrój.
- Doskonale. Spodziewaj się więc mojej sowy - skinęła głową, delikatnym dotknięciem dłoni kierując ich spacerowy tor w prawo, w boczną alejkę, prowadzącą w dół, w stronę magicznego portu. - A teraz z pewnością pozwolisz zaprosić się do La Fantasmagorii - nie pytała, decydowała za nich oboje: chciała, by Mulciber poczuł, że wraca do życia - a przy okazji, by zobaczył, jak prężnie rozwijał się magiczny balet. Być może, podświadomie, chciała, by docenił ją także i w tym aspekcie, jako marszandkę miejsca pełnego sztuki. A może po prostu chciała, by zjadł wykwintny, ciepły posiłek i opowiedział jej coś więcej: o tym, co zamierzał dalej i o tym, co uczyniło go na tyle silnym, by powrócić z prawdziwego koszmaru. Po raz kolejny.
| ztx2
Jak cała ta rozmowa. Niewiele osób znało ją naprawdę, jeszcze mniejszemu gronu mogła w jakimkolwiek stopniu zaufać - właścicie, czy oprócz Ignotusa istniał ktoś, kto potrafił ją naprawdę zrozumieć? Spojrzeć ponad to, kim była kiedyś i kim stała się niedawno? Większość czarodziejów spoglądała na nią zaślepiona: lękiem lub pożądaniem, czasem też niechęcią. Podobnych uczuć nigdy nie dostrzegała w oczach Ignotusa, nawet gdy widział ją półnago w Wenus. Doceniała go - i zdecydowanie widziała go na szczycie jakiejś imponującej kariery, nie w roli asystenta: choć jego doświadczenie z półświatko przydałoby się jej bardziej niż mógłby przypuszczać.
- Och, od mojego asystenta wymagałabym znacznie więcej od przynoszenia kawy - odparła miękko, dalej na wpół żartobliwie. - Trudno jednak znaleźć kogoś godnego zaufania, wytrzymałego, odpornego na widok krwi... - zawiesiła głos, w którym wybrzmiało trochę tęsknoty. Nostalgii. Czasy, w których spływała krwią, powoli mijały, stawała się tego coraz boleśniej świadoma. - Tęsknisz czasem za tym, co było kiedyś? Czym się zajmowałeś? - spytała w końcu ciszej, poważniej, nie mówiąc rzecz jasna o bolesnym etapie uwięzienia. Jak smakowała Ignotusowi wolność wcześniej? Brudna, wymagająca, pełna trudności, ale jednak nieskrępowana? A może sama wykazywała się skrajną lekkomyślnością, odczuwając żal za czymś, co wiązało się przecież nieodłącznie z cierpieniem? Strząsnęła te filozoficzne dylematy, ponownie się uśmiechając; rozmowa z Mulciberem wprawiała ją w nostalgiczny nastrój.
- Doskonale. Spodziewaj się więc mojej sowy - skinęła głową, delikatnym dotknięciem dłoni kierując ich spacerowy tor w prawo, w boczną alejkę, prowadzącą w dół, w stronę magicznego portu. - A teraz z pewnością pozwolisz zaprosić się do La Fantasmagorii - nie pytała, decydowała za nich oboje: chciała, by Mulciber poczuł, że wraca do życia - a przy okazji, by zobaczył, jak prężnie rozwijał się magiczny balet. Być może, podświadomie, chciała, by docenił ją także i w tym aspekcie, jako marszandkę miejsca pełnego sztuki. A może po prostu chciała, by zjadł wykwintny, ciepły posiłek i opowiedział jej coś więcej: o tym, co zamierzał dalej i o tym, co uczyniło go na tyle silnym, by powrócić z prawdziwego koszmaru. Po raz kolejny.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 14 z 14 • 1 ... 8 ... 12, 13, 14
Pomnik Cronusa Wyzwoliciela
Szybka odpowiedź