Sypialnia pana domu
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sypialnia Corneliusa
Staroświecka sypialnia z ogromnym (zakupionym w marcu 1958, w stylu secesyjnym) łożem z baldachimem, zestawem szachów i dębowymi szafami.
Pułapki: Fidelius (strażnicy: Dirke Doge, Cornelius Salllow).
Pułapki: Fidelius (strażnicy: Dirke Doge, Cornelius Salllow).
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 31.01.23 14:04, w całości zmieniany 4 razy
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| początek października
Niewiele się tu zmieniło.
To samo łoże, szerokie, małżeńskie, z odrobinę zakurzonym baldachimem. Te same stare meble, niebywałe antyki, pamiętające jeszcze czasy pięciu poprzednich Ministrów Magii. Ten sam zapach, słodko-gorzki, ze specyficzną wonią świeżego atramentu i szorstkiej papeterii, wzbogaconej finiszem w postaci ognistego posmaku gorącego wosku. Te same grube zasłony, ledwie przepuszczające promyki poranka - i ją samą, czarną mgłę, z jakiej zmaterializowała się na miękkim dywanie.
Nie powinna zjawiać się tutaj bez zapowiedzi, przynajmniej według zasad dobrego wychowania, bo wszystko inne - instynkt, rozsądek, nawet emocje - akceptowały pomysł odwiedzenia Corneliusa Sallowa właśnie w ten sposób. Samego ranka, w piękny, jesienny dzień, tuż po wschodzie słońca. Bez listu czy choćby zastukania do drzwi. Miała przecież prawo tu być, jeśli nie jako dawna pani tego domu, to jako śmierciożerczyni. To nic, że mężczyzna zapewne jeszcze nie zdawał sobie sprawy, z kim ma do czynienia - ważne, że ona wiedziała.
Pojawienie się personaliów Corneliusa w rozmowie z Rycerzami Walpurgii nie zdziwiło jej w ogóle. Zawsze był ambitny, posiadał też wyjątkową zdolność wybierania zwycięskiej strony w każdym konflikcie, niezależnie, czy dotyczyło to gier towarzyskich czy negocjacji o najwyższą stawkę. Tak, prędzej czy później spotkaliby się przy stole w Białej Wywernie, lecz wolała ubiec nieuniknione, wyprzedzić konfuzję, rozegrać rozprawienie się z przeszłością na własnych warunkach. Niecodziennych, niszczących rutynę i prywatność, wszak wpakowywała się do sypialni tuż po brzasku, przechadzając się po pomieszczeniu z nonszalancką ciekawością. Łóżko nie było zaścielone, na stoliku przy nim tlił się jeszcze papieros (nieco za blisko stosu dyplomatycznych ksiąg), drzwi szafy były otwarte na oścież, a z sąsiadującej z sypialnią łazienki dochodził szum wody. Cudownie, zaskoczy go po kąpieli - okoliczności nie mogły dawać jej większej przewagi. A potrzebowała jej niezmiernie, czując...właściwie sama nie wiedziała co dokładnie i to frustrowało ją najmocniej. Lęk przed tym, że Sallow na nowo miał zagościć w jej życiu? Wstyd że wśród Rycerzy znajdzie się ktoś, kto pamiętał ją młodziutką, słabą, zależną, niepewną? Irytacja wywołana wskrzeszeniem emocjonalnego trupa? Po doświadczeniach Gringotta uczucia sprawiały trudność większą niż zwykle, była rozchwiana, czasem nie czuła nic, by później szaleć z niepohamowanej agresji. Pierwsza konfrontacja z dawnym narzeczonym miała więc rozgrywać się na jej warunkach - i liczyła na to, że element zaskoczenia zagwarantuje psychiczną przewagę.
Usiadła na łóżku, dalej rozglądając się dookoła - uważnie, lecz nieśpiesznie, dając najdziwniejszym myślom rozpostrzeć się w tyle głowy. Wystarczyło zrobić kilka kroków na miękkim dywanie, po którym stąpała jeszcze jako stażystka (i dziewica), by przenieść się do przeszłości. Bez skomplikowanych zaklęć znanych tylko numerologom z Departamentu Tajemnic, bez halucynogennych eliksirów o pradawnych recepturach. Jedyne, czego potrzebowała, to specyficzny aromat domu, niegdyś należącego do niej - i widok najintymnieszego pomieszczenia w każdym budynku, sypialni.
Powoli przesunęła dłońmi po nieco skołtunionej, aksamitnej narzucie, która jednak nie zajmowała całego materaca. Po sekundzie palce zsunęły się na pościel, jeszcze ciepłą od niedawna śpiącego na nim ciała. Ciekawe, czy spędził tę noc samotnie. Nie ożenił się, tego zdołała się dowiedzieć, nie posiadał potomstwa: dziwne, to zaskoczyło ją chyba najbardziej. Pragnął rodziny, ugruntowania swej pozycji, poniesienia nazwiska dalej. Sądziła, że po pozbyciu się krnąbrnej narzeczonej szybko stanie na ślubnym kobiercu z cichą i pokorniejszą czarownicą z dobrego domu, która szybko urodzi mu gromadkę potomków. Stan cywilny Corneliusa jednak się nie zmienił, tak jak ten pokój, ciągle ten sam. Z tą samą ramą łóżka. Wiedziała o tym, bo czujne oko spostrzegło kilka nierównych linii wyrytych na dębowym zagłówku po jej stronie materaca. To za to miejsce regularnie chwytała podczas miłosnych uniesień, a ostry krawędź klejnotu umieszczonego w pierścieniu zaręczynowym znaczył dębowe drewno coraz głębszymi zadrapaniami. Jaśniejsze kreski ledwie odcinały się od słojów, lecz ona wyraźnie je dostrzegała - czy było to instynktowne zaznaczanie dni, które im wspólnie pozostały? Jak na ścianie więzienia, gdzie rytymi w tynku zagłębieniami odliczano ciągnące się w nieskończoność doby. Związek z Corneliusem był dla niej klatką, coraz ciaśniejszą celą, i przebywając na nowo w tym pomieszczeniu czuła, że powoli znów się w niej znajduje. Nie dała się ponieść, nie położyła się wśród prześcieradeł, by wciągnąć do płuc zapach Sallowa; dalej siedziała wygodnie, z dłońmi wspartymi o materac po obydwu stronach odzianego w czerń ciała. Suknia z drogiego materiału była skromna, zakrywała całe ciało, ale podkreślała każdą krągłość. Kobiecą, już nie dziewczęcą. Tamta Dei, skromna, sztywna, wychudzona, o zapadniętych policzkach i zgrzebnym warkoczu odeszła na dobre. Kocie oczy podkreślał mocny makijaż, a czarne włosy spływały dłuższą, zdrowszą falą na plecy: cała czarownica wyglądała jak mroczna plama na jasnym tle pościeli, baldachimu i rozświetlonej porankiem sypialni. Lub raczej jak czujna, rozłożona na atłasach puma, czekająca, aż ofiara pojawi się w drzwiach łazienki.
W końcu cierpliwość się opłaciła - i w końcu dostrzegła Corneliusa na progu. Przekręciła głowę w bok, przyglądając mu się bez mrugnięcia okiem. Nie zsuwała też spojrzenia niżej, na jeszcze wilgotną klatkę piersiową, brzuch i zakryte ręcznikiem biodra, choć całe ciało nie umykało uwadze - koncentrowała się jednakże na twarzy. Starszej, bardziej zmęczonej, lecz dalej o charakterystycznych rysach, dodających mu niebanalnego uroku. - Powinieneś wymienić te zasłony. Są już zdecydowanie niemodne - powiedziała w ramach powitania, rezygnując z jakichkolwiek uprzejmości. Głos nie drżał wzruszeniem, był melodyjny, miękki, zmysłowy, lecz w ten obcy, chłodny i wyrafinowany sposób. Rozmawiali pierwszy raz od pamiętnej kłótni, minęło kilka długich lat, a Deirdre nie potrafiła do końca ocenić, jak się czuje, siedząc naprzeciw półnagiego mężczyzny, któremu niegdyś przysięgała wspólną wieczność. - Brakuje tu kobiecej ręki. Wypadałoby sprowadzić tu jakąś niewiastę na dłużej. To podniosłoby twoją pozycję towarzyską i polityczną - doradziła mu łaskawie, od razu przechodząc do subtelnej reprymendy, tak naprawdę skrywajacej...zazdrość? Prowokację? Chciała, by od razu zapewnił ją, że w jego życiu pojawiła się inna czarownica, przyszła pani Sallow? Nie, nie czuła przecież nic, jedynie drobne drżenie gdzieś pomiędzy sercem a gardłem, jakby w przełyku uwięziono trzepoczącego skrzydłami kolibra. Skąd to zdenerwowanie? Nie chciała się nad tym zastanawiać, tak samo jak śledzić spływającej po torsie Corneliusa kropli wody - a jednak to podświadomie robiła. - Zdziwiony moją wizytą? - dodała w końcu nieco rozbawionym tonem, po przedłużającej się chwili mroźnej ciszy, w końcu przenosząc kocie, drapieżne i oschłe spojrzenie na wiszący nad jednym ze stolików obraz, dając tym samym mężczyźnie nieco prywatności, by mógł się okryć. Albo sięgnąć po różdżkę, by próbować ją stąd wyrzucić. Wierzyła jednak, że postąpi rozsądnie.
| k3 na mój nastrój
Niewiele się tu zmieniło.
To samo łoże, szerokie, małżeńskie, z odrobinę zakurzonym baldachimem. Te same stare meble, niebywałe antyki, pamiętające jeszcze czasy pięciu poprzednich Ministrów Magii. Ten sam zapach, słodko-gorzki, ze specyficzną wonią świeżego atramentu i szorstkiej papeterii, wzbogaconej finiszem w postaci ognistego posmaku gorącego wosku. Te same grube zasłony, ledwie przepuszczające promyki poranka - i ją samą, czarną mgłę, z jakiej zmaterializowała się na miękkim dywanie.
Nie powinna zjawiać się tutaj bez zapowiedzi, przynajmniej według zasad dobrego wychowania, bo wszystko inne - instynkt, rozsądek, nawet emocje - akceptowały pomysł odwiedzenia Corneliusa Sallowa właśnie w ten sposób. Samego ranka, w piękny, jesienny dzień, tuż po wschodzie słońca. Bez listu czy choćby zastukania do drzwi. Miała przecież prawo tu być, jeśli nie jako dawna pani tego domu, to jako śmierciożerczyni. To nic, że mężczyzna zapewne jeszcze nie zdawał sobie sprawy, z kim ma do czynienia - ważne, że ona wiedziała.
Pojawienie się personaliów Corneliusa w rozmowie z Rycerzami Walpurgii nie zdziwiło jej w ogóle. Zawsze był ambitny, posiadał też wyjątkową zdolność wybierania zwycięskiej strony w każdym konflikcie, niezależnie, czy dotyczyło to gier towarzyskich czy negocjacji o najwyższą stawkę. Tak, prędzej czy później spotkaliby się przy stole w Białej Wywernie, lecz wolała ubiec nieuniknione, wyprzedzić konfuzję, rozegrać rozprawienie się z przeszłością na własnych warunkach. Niecodziennych, niszczących rutynę i prywatność, wszak wpakowywała się do sypialni tuż po brzasku, przechadzając się po pomieszczeniu z nonszalancką ciekawością. Łóżko nie było zaścielone, na stoliku przy nim tlił się jeszcze papieros (nieco za blisko stosu dyplomatycznych ksiąg), drzwi szafy były otwarte na oścież, a z sąsiadującej z sypialnią łazienki dochodził szum wody. Cudownie, zaskoczy go po kąpieli - okoliczności nie mogły dawać jej większej przewagi. A potrzebowała jej niezmiernie, czując...właściwie sama nie wiedziała co dokładnie i to frustrowało ją najmocniej. Lęk przed tym, że Sallow na nowo miał zagościć w jej życiu? Wstyd że wśród Rycerzy znajdzie się ktoś, kto pamiętał ją młodziutką, słabą, zależną, niepewną? Irytacja wywołana wskrzeszeniem emocjonalnego trupa? Po doświadczeniach Gringotta uczucia sprawiały trudność większą niż zwykle, była rozchwiana, czasem nie czuła nic, by później szaleć z niepohamowanej agresji. Pierwsza konfrontacja z dawnym narzeczonym miała więc rozgrywać się na jej warunkach - i liczyła na to, że element zaskoczenia zagwarantuje psychiczną przewagę.
Usiadła na łóżku, dalej rozglądając się dookoła - uważnie, lecz nieśpiesznie, dając najdziwniejszym myślom rozpostrzeć się w tyle głowy. Wystarczyło zrobić kilka kroków na miękkim dywanie, po którym stąpała jeszcze jako stażystka (i dziewica), by przenieść się do przeszłości. Bez skomplikowanych zaklęć znanych tylko numerologom z Departamentu Tajemnic, bez halucynogennych eliksirów o pradawnych recepturach. Jedyne, czego potrzebowała, to specyficzny aromat domu, niegdyś należącego do niej - i widok najintymnieszego pomieszczenia w każdym budynku, sypialni.
Powoli przesunęła dłońmi po nieco skołtunionej, aksamitnej narzucie, która jednak nie zajmowała całego materaca. Po sekundzie palce zsunęły się na pościel, jeszcze ciepłą od niedawna śpiącego na nim ciała. Ciekawe, czy spędził tę noc samotnie. Nie ożenił się, tego zdołała się dowiedzieć, nie posiadał potomstwa: dziwne, to zaskoczyło ją chyba najbardziej. Pragnął rodziny, ugruntowania swej pozycji, poniesienia nazwiska dalej. Sądziła, że po pozbyciu się krnąbrnej narzeczonej szybko stanie na ślubnym kobiercu z cichą i pokorniejszą czarownicą z dobrego domu, która szybko urodzi mu gromadkę potomków. Stan cywilny Corneliusa jednak się nie zmienił, tak jak ten pokój, ciągle ten sam. Z tą samą ramą łóżka. Wiedziała o tym, bo czujne oko spostrzegło kilka nierównych linii wyrytych na dębowym zagłówku po jej stronie materaca. To za to miejsce regularnie chwytała podczas miłosnych uniesień, a ostry krawędź klejnotu umieszczonego w pierścieniu zaręczynowym znaczył dębowe drewno coraz głębszymi zadrapaniami. Jaśniejsze kreski ledwie odcinały się od słojów, lecz ona wyraźnie je dostrzegała - czy było to instynktowne zaznaczanie dni, które im wspólnie pozostały? Jak na ścianie więzienia, gdzie rytymi w tynku zagłębieniami odliczano ciągnące się w nieskończoność doby. Związek z Corneliusem był dla niej klatką, coraz ciaśniejszą celą, i przebywając na nowo w tym pomieszczeniu czuła, że powoli znów się w niej znajduje. Nie dała się ponieść, nie położyła się wśród prześcieradeł, by wciągnąć do płuc zapach Sallowa; dalej siedziała wygodnie, z dłońmi wspartymi o materac po obydwu stronach odzianego w czerń ciała. Suknia z drogiego materiału była skromna, zakrywała całe ciało, ale podkreślała każdą krągłość. Kobiecą, już nie dziewczęcą. Tamta Dei, skromna, sztywna, wychudzona, o zapadniętych policzkach i zgrzebnym warkoczu odeszła na dobre. Kocie oczy podkreślał mocny makijaż, a czarne włosy spływały dłuższą, zdrowszą falą na plecy: cała czarownica wyglądała jak mroczna plama na jasnym tle pościeli, baldachimu i rozświetlonej porankiem sypialni. Lub raczej jak czujna, rozłożona na atłasach puma, czekająca, aż ofiara pojawi się w drzwiach łazienki.
W końcu cierpliwość się opłaciła - i w końcu dostrzegła Corneliusa na progu. Przekręciła głowę w bok, przyglądając mu się bez mrugnięcia okiem. Nie zsuwała też spojrzenia niżej, na jeszcze wilgotną klatkę piersiową, brzuch i zakryte ręcznikiem biodra, choć całe ciało nie umykało uwadze - koncentrowała się jednakże na twarzy. Starszej, bardziej zmęczonej, lecz dalej o charakterystycznych rysach, dodających mu niebanalnego uroku. - Powinieneś wymienić te zasłony. Są już zdecydowanie niemodne - powiedziała w ramach powitania, rezygnując z jakichkolwiek uprzejmości. Głos nie drżał wzruszeniem, był melodyjny, miękki, zmysłowy, lecz w ten obcy, chłodny i wyrafinowany sposób. Rozmawiali pierwszy raz od pamiętnej kłótni, minęło kilka długich lat, a Deirdre nie potrafiła do końca ocenić, jak się czuje, siedząc naprzeciw półnagiego mężczyzny, któremu niegdyś przysięgała wspólną wieczność. - Brakuje tu kobiecej ręki. Wypadałoby sprowadzić tu jakąś niewiastę na dłużej. To podniosłoby twoją pozycję towarzyską i polityczną - doradziła mu łaskawie, od razu przechodząc do subtelnej reprymendy, tak naprawdę skrywajacej...zazdrość? Prowokację? Chciała, by od razu zapewnił ją, że w jego życiu pojawiła się inna czarownica, przyszła pani Sallow? Nie, nie czuła przecież nic, jedynie drobne drżenie gdzieś pomiędzy sercem a gardłem, jakby w przełyku uwięziono trzepoczącego skrzydłami kolibra. Skąd to zdenerwowanie? Nie chciała się nad tym zastanawiać, tak samo jak śledzić spływającej po torsie Corneliusa kropli wody - a jednak to podświadomie robiła. - Zdziwiony moją wizytą? - dodała w końcu nieco rozbawionym tonem, po przedłużającej się chwili mroźnej ciszy, w końcu przenosząc kocie, drapieżne i oschłe spojrzenie na wiszący nad jednym ze stolików obraz, dając tym samym mężczyźnie nieco prywatności, by mógł się okryć. Albo sięgnąć po różdżkę, by próbować ją stąd wyrzucić. Wierzyła jednak, że postąpi rozsądnie.
| k3 na mój nastrój
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
3.10
Pani Sallow leżała zwinięta w nogach łóżka, nie spodziewając się przybycia swojej poprzedniczki. Kotka wzdrygnęła się lekko, gdy otoczyła ją czarna mgła, a potem uniosła główkę i syknęła ostrzegawczo. Nie była jednak ochronnym psidwakiem, a jej humorki już dawno przestały niepokoić Corneliusa, który starannie golił się w łazience. Zaraz pościeli pedantycznie łóżko, zgasi papierosa, ułoży księgi w równy rządek, wprowadzając w sypialni wojskowy porządek, wpojony mu przez ojca. Wieczory i wczesne poranki były za to jego i tylko jego - wtedy pozwalał sobie na siedzenie w rozkopanej pościeli, palenie papierosów w mieszkaniu i czytanie kilku książek na raz. Potem zaś, wraz z porannym zarostem, cały ten bałagan znikał - Cornelius znosił chaos tylko na swoich warunkach.
Cud, że wytrzymał niegdyś z nadpodbudliwym dzieckiem niemal pięć lat.
Nie znosił również niespodzianek, ale szum wody skutecznie zagłuszył przybycie nieproszonego gościa. Sallow dokończył poranne ablucje, spłukał już gładkie policzki, przeczesał włosy, starannie zapiął koszulę, wyszedł z łazienki i stanął jak wryty. Ciemna sylwetka ostro odcinała się od stojących na komodzie złotych chryzantem, które kupił na grób Layli - tyle, że Layla nie miała przecież grobu.
W pierwszej chwili wziął ją za posępny omam, złośliwy figiel wyobraźni. Może powinien udać się do magipsychiatry? Sama myśl o obnażaniu się przed kimś z własnymi niedoskonałościami budziła w nim grozę i wstręt, ale - musiał to przyznać - od końca września działo się z nim coś niedobrego. Zawsze był panem własnej głowy i legilimencji, radząc sobie z nieproszonymi wspomnieniami i krwotokami z nosa. Trzymał wykradzione myśli na smyczy - nawet te najintymniejsze, nawet te, które wydarł z własnej narzeczonej. Dopiero wtargnięcie do umysłu własnego syna - a może nie sama legilimencja, może okrutna śmierć swojej pierwszej kobiety i tak zrobiłaby na nim takie wrażenie - wydawało się granicą, której nie powinien był przekroczyć nigdy. Oczywiście, gdyby wszystko poszło gładko, nigdy by nie żałował.
Ale nie poszło.
Umysł i wzrok płatały mu figle, a od końca września Layla niespodziewanie pojawiała się w jego domu. Nigdy nic nie mówiła, ale jej mina wyrażała często dezaprobatę lub smutek. Czasem widział zaś tylko ślady nieproszonego wytworu własnych wspomnień - jasne włosy na poduszce (nonsens, nigdy nie sypiała w jego domu, nie miał wtedy nawet tego domu) lub ciągnące się po schodach jelita.
Ale co robiłaby Deirdre w jego myślach, w jego sumieniu? Nie odczuwał poczucia winy, ona sama prosiła się o... gwałtowne zakończenie ich znajomości, ona sama zasłużyła na to, by kiedyś bawił się w jej głowie. Podobnie jak Marcelius zresztą, ale on - w przeciwieństwie do byłej narzeczonej - był tylko dzieckiem.
Aż odezwała się, a on wreszcie zarejestrował, że wyglądała inaczej, jeszcze bardziej kobieco niż zapamiętał. I że zjawa by nie mówiła. Ręcznik zadrżał w jego dłoni, grożąc ześliźgnięciem się z biodrem na podłogę. W ostatniej chwili przytrzymał go mocniej, marszcząc brwi i usiłując domyślić się, jak do licha tu weszła. Dwa włamania w ciągu dwóch tygodni to za dużo na jego nerwy.
W rzyci miał zasłony, ale kolejne słowa osiągnęły (zamierzoną?) prowokację. Posłał Deirdre ostre spojrzenie, a głos - jemu, władcy słów, mistrzowi pióra! - na moment uwiązł mu w gardle. Wiele razy, zbyt wiele niż chciałby przyznać, zastanawiał się... co u niej słychać. Jak teraz wygląda, co robi, czy o nim pamięta.
Wypomnienie mu starokawalerstwa było jak policzek. Jak śmiała, ona, podła zdrajczyni, mistrzyni niespełnionych obietnic, zdzira mącąca mu w głowie! Gdyby nie ona, już dawno miałby ułożoną żonę i gromadkę dzieci, gdyby nie ona, nie patrzyłby na płeć piękną z mieszanką nieufności i pogardy, gdyby nie ona, poważnie zająłby się szukaniem towarzyszki życia zamiast spędzać noce w ramionach przygodnych kobiet, którym płacił słodkimi obietnicami - których nie zamierzał oczywiście spełniać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że rodzina podniosłaby jego pozycję polityczną i towarzyską, nie musiał tego słyszeć od byle... byle...
Krew nabiegła mu na policzki, skronie zaczęły pulsować tępym gniewem.
-Nie będę słuchał kazań od kurwy Blacka. - syknął, nie myśląc nawet o tym, co mówi. On, Cornelius Sallow, rzucał właśnie słowa na wiatr. -I co, pierdolenie się z im podniosło twoją pozycję towarzyską i polityczną? - dodał wyzywająco, wyginając usta w złośliwy, gniewny, obrażony uśmieszek. Oczywiście, że nie. Znał jej aspiracje, wiedział, że chciała zostać w Ministerstwie, że pragnęła władzy i szacunku. Tymczasem zniknęła - zhańbiona, wykorzystana przez jakiegoś hedonistycznego lorda. Nie słyszał o niej już więcej, nie miał pojęcia co robiła po odejściu z Ministerstwa, ale to znaczyło, że nie robiła nic ważnego. I dobrze jej tak. Zdrada nadal paliła goryczą, a Cornelius nigdy przecież nie przeklinał. Nigdy, chyba, że miłość jego życia zdradziła go z pierdolonym arystokratą.
-Widzę, że savoire-vivre'u też zapomniałaś. Jak tu weszłaś? - warknął na jednym wydechu, tuż po tym, jak wyzwał ją od dziwek.
mood, już wiemy po kim Marcel jest obrażalski
Pani Sallow leżała zwinięta w nogach łóżka, nie spodziewając się przybycia swojej poprzedniczki. Kotka wzdrygnęła się lekko, gdy otoczyła ją czarna mgła, a potem uniosła główkę i syknęła ostrzegawczo. Nie była jednak ochronnym psidwakiem, a jej humorki już dawno przestały niepokoić Corneliusa, który starannie golił się w łazience. Zaraz pościeli pedantycznie łóżko, zgasi papierosa, ułoży księgi w równy rządek, wprowadzając w sypialni wojskowy porządek, wpojony mu przez ojca. Wieczory i wczesne poranki były za to jego i tylko jego - wtedy pozwalał sobie na siedzenie w rozkopanej pościeli, palenie papierosów w mieszkaniu i czytanie kilku książek na raz. Potem zaś, wraz z porannym zarostem, cały ten bałagan znikał - Cornelius znosił chaos tylko na swoich warunkach.
Cud, że wytrzymał niegdyś z nadpodbudliwym dzieckiem niemal pięć lat.
Nie znosił również niespodzianek, ale szum wody skutecznie zagłuszył przybycie nieproszonego gościa. Sallow dokończył poranne ablucje, spłukał już gładkie policzki, przeczesał włosy, starannie zapiął koszulę, wyszedł z łazienki i stanął jak wryty. Ciemna sylwetka ostro odcinała się od stojących na komodzie złotych chryzantem, które kupił na grób Layli - tyle, że Layla nie miała przecież grobu.
W pierwszej chwili wziął ją za posępny omam, złośliwy figiel wyobraźni. Może powinien udać się do magipsychiatry? Sama myśl o obnażaniu się przed kimś z własnymi niedoskonałościami budziła w nim grozę i wstręt, ale - musiał to przyznać - od końca września działo się z nim coś niedobrego. Zawsze był panem własnej głowy i legilimencji, radząc sobie z nieproszonymi wspomnieniami i krwotokami z nosa. Trzymał wykradzione myśli na smyczy - nawet te najintymniejsze, nawet te, które wydarł z własnej narzeczonej. Dopiero wtargnięcie do umysłu własnego syna - a może nie sama legilimencja, może okrutna śmierć swojej pierwszej kobiety i tak zrobiłaby na nim takie wrażenie - wydawało się granicą, której nie powinien był przekroczyć nigdy. Oczywiście, gdyby wszystko poszło gładko, nigdy by nie żałował.
Ale nie poszło.
Umysł i wzrok płatały mu figle, a od końca września Layla niespodziewanie pojawiała się w jego domu. Nigdy nic nie mówiła, ale jej mina wyrażała często dezaprobatę lub smutek. Czasem widział zaś tylko ślady nieproszonego wytworu własnych wspomnień - jasne włosy na poduszce (nonsens, nigdy nie sypiała w jego domu, nie miał wtedy nawet tego domu) lub ciągnące się po schodach jelita.
Ale co robiłaby Deirdre w jego myślach, w jego sumieniu? Nie odczuwał poczucia winy, ona sama prosiła się o... gwałtowne zakończenie ich znajomości, ona sama zasłużyła na to, by kiedyś bawił się w jej głowie. Podobnie jak Marcelius zresztą, ale on - w przeciwieństwie do byłej narzeczonej - był tylko dzieckiem.
Aż odezwała się, a on wreszcie zarejestrował, że wyglądała inaczej, jeszcze bardziej kobieco niż zapamiętał. I że zjawa by nie mówiła. Ręcznik zadrżał w jego dłoni, grożąc ześliźgnięciem się z biodrem na podłogę. W ostatniej chwili przytrzymał go mocniej, marszcząc brwi i usiłując domyślić się, jak do licha tu weszła. Dwa włamania w ciągu dwóch tygodni to za dużo na jego nerwy.
W rzyci miał zasłony, ale kolejne słowa osiągnęły (zamierzoną?) prowokację. Posłał Deirdre ostre spojrzenie, a głos - jemu, władcy słów, mistrzowi pióra! - na moment uwiązł mu w gardle. Wiele razy, zbyt wiele niż chciałby przyznać, zastanawiał się... co u niej słychać. Jak teraz wygląda, co robi, czy o nim pamięta.
Wypomnienie mu starokawalerstwa było jak policzek. Jak śmiała, ona, podła zdrajczyni, mistrzyni niespełnionych obietnic, zdzira mącąca mu w głowie! Gdyby nie ona, już dawno miałby ułożoną żonę i gromadkę dzieci, gdyby nie ona, nie patrzyłby na płeć piękną z mieszanką nieufności i pogardy, gdyby nie ona, poważnie zająłby się szukaniem towarzyszki życia zamiast spędzać noce w ramionach przygodnych kobiet, którym płacił słodkimi obietnicami - których nie zamierzał oczywiście spełniać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że rodzina podniosłaby jego pozycję polityczną i towarzyską, nie musiał tego słyszeć od byle... byle...
Krew nabiegła mu na policzki, skronie zaczęły pulsować tępym gniewem.
-Nie będę słuchał kazań od kurwy Blacka. - syknął, nie myśląc nawet o tym, co mówi. On, Cornelius Sallow, rzucał właśnie słowa na wiatr. -I co, pierdolenie się z im podniosło twoją pozycję towarzyską i polityczną? - dodał wyzywająco, wyginając usta w złośliwy, gniewny, obrażony uśmieszek. Oczywiście, że nie. Znał jej aspiracje, wiedział, że chciała zostać w Ministerstwie, że pragnęła władzy i szacunku. Tymczasem zniknęła - zhańbiona, wykorzystana przez jakiegoś hedonistycznego lorda. Nie słyszał o niej już więcej, nie miał pojęcia co robiła po odejściu z Ministerstwa, ale to znaczyło, że nie robiła nic ważnego. I dobrze jej tak. Zdrada nadal paliła goryczą, a Cornelius nigdy przecież nie przeklinał. Nigdy, chyba, że miłość jego życia zdradziła go z pierdolonym arystokratą.
-Widzę, że savoire-vivre'u też zapomniałaś. Jak tu weszłaś? - warknął na jednym wydechu, tuż po tym, jak wyzwał ją od dziwek.
mood, już wiemy po kim Marcel jest obrażalski
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 05.07.21 7:46, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podświadomie spodziewała się chyba, że z łazienki, tuż za roznegliżowanym Corneliusem, wychynie skąpana w kroplach wody, niczym upadła rusałka z oparach rosy, jakaś wyfiokowana damulka. Jednorazowa przyjemność, o tym wiedziała, miano pani Sallow nie należało według ministerialnych informacji (i plotek) do nikogo - a przynajmniej nikt oficjalnie nie wiedział, że personalia te posiada kapryśny zwierzak, którego Deirdre ze stoickim spokojem ignorowała. Nie lubiła zwierząt. Nie lubiła też - a może więcej, nie znosiła - emocji, jakie uderzyły w nią, gdy po raz pierwszy od lat spoglądała na byłego narzeczonego. Irytowało ją, że tak niewiele się zmienił, że wraz z upływem czasu nie przybrał na wadze, że nie przeobraził się w rozpasanego sybarytę w przyciasnej, atłasowej marynarce, z nieokrzesaną fryzurą, manierami i ospałym spojrzeniem. Dalej bystry, czujny, wysmukły, o tak intensywnym spojrzeniu zielonych oczu, że sam odcień powinien jasno alarmować wszystkich dookoła - mieli do czynienia z legilimentą.
I...furiatem? Od tej strony go nie znała, uzupełniali się perfekcyjnie, opanowani, wyniośli, pewni siebie, brylujący na salonach, lśniący odbitym od arystokratów blaskiem, przemykający w półcieniach, by ugrać politycznie jak najwięcej. Corneliusa ciężko było wytrącić z równowagi, dwie dekady doświadczenia w Ministerstwie Magii powinny pozbawić go jakiejkolwiek słabości w tym względzie, lecz najwidoczniej Deirdre posiadła sekretny dar doprowadzania wyrafinowanego polityka do prymitywnej furii. Prawie się uśmiechnęła. Prawie.
- Ciebie też dobrze widzieć, Corneliusie - odparła na wulgarną potwarz tonem odrobinę słodszym niż przed chwilą, lekko triumfalnym; ironiczna uprzejmość otoczona w cukrze pudrze. Jeśli cokolwiek mogło w tej chwili poprawić jej humor, odciągając paniczne myśli od faktu, że właściwie w obrazie wystosowanej przez mężczyznę wszystko się zgadzało, pomijając nazwisko, to skupienie na zadowoleniu z wściekłości, którą w nim wzbudziła. Czy kryła się w tym podświadoma radość, że ciągle w pewien toksyczny sposób na niego działa? Nie zastanawiała się nad tym, skoncentrowana na spowolnieniu szybszego bicia serca, bynajmniej wywołanego osuwającym się z bioder bruneta ręcznikiem. Przez sekundę głupio zastanawiała się, czy Cornelius posiadł moc wślizgiwania się do czyjegoś umysłu i wspomnień na odległość, paskudna obelga dość dobrze podsumowywała ostatnie dwa lata - o ile zmieniło się w niej nazwisko. To było jednak niemożliwe, Sallow próbował jej dopiec.
- Zachowujesz się tak, jakby od naszego pożegnania nie minął nawet dzień - skarciła go ponownie, subtelnie, postanawiając rozegrać rozmowę na swoich warunkach. Sama wyciągała nieprzyjemne wspomnienie na wierzch, chcąc udowodnić, że się go nie boi, choć było wręcz przeciwnie. Wizja tamtego gwałtownego wieczoru, gdy ona poinformowała o swoim odejściu, a potem obydwoje stracili zdrowy rozsądek, wpędzając się wzajemnie w niespotykaną u nich furię, była czymś zagrażającym. Trudnym. Budzącym w niej niezgodę: na to, jak ją potraktował i na to, jak słabą czarownicą była wtedy. To się jednak zmieniło, teraz stała - a właściwie siedziała, dalej w tej samej pozycji, niewzruszona, nie poprawiająca ułożenia smukłego ciała nawet o cal - przed nim lepsza wersja tamtej rozwścieczonej, obolałej i wystraszonej legilimencją czarownicy. Problem w tym, że Cornelius jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Wbrew temu, co sobie uroiłeś, nie muszę sypiać z kimkolwiek, by stać się kimś wpływowym, Corneliusie. Powinieneś o tym wiedzieć najlepiej - skomentowała tylko wyniośle, wewnętrznie rozdygotana, lecz zachowująca stoicki spokój, z nutką ironii. On nie dał jej tego, czego pragnęła, chciał ja stłamsić, zepchnąć w tło. I choć jeszcze o tym nie wiedział, osiągnęła bez niego tak wiele, że wydawało się to niewyobrażalne. Teraz pozostawał tylko spokój, mogący zasypać głęboką wyrwę przynajmniej do poziomu obojętnej współpracy. Tylko tym mogła wygrać tę bitwę i tylko tak mogła się ochronić przed przeszłością: niewzruszeniem. Zresztą, właśnie o to chodziło w tym spotkaniu, by do podobnej wymiany zdań nie doszło przy stole Rycerzy Walpurgii. W duchu pogratulowała sobie przezorności i pojawienia się tutaj zanim doszłoby do konfrontacji w innym miejscu.
- Mam swoje sposoby - odparła leniwie, w końcu nieco zmieniając pozycję. Powoli wstała z łóżka, wysoka, wysmukła, dalej wpatrując się w Corneliusa z nienaturalną uwagą, jakby spodziewała się, że ten zaraz rzuci się na nią z różdżką. Na szczęście - nie miał jej gdzie schować, ręcznik zostawiał bardzo małe pole do wyobraźni. - Radziłabym ci ostrożniej ważyć kolejne słowa. Możesz ich pożałować - ostrzegła go lojalnie, strzepując niewidzialny pyłek z ramienia obcisłej sukni. Mimo wszystko powinna zachować klasę, ich emocjonalna szarpanina mogła zaszkodzić Rycerzom Walpurgii. A to służba Czarnemu Panu była w tym momencie najważniejsza: nie urazy z przeszłości, ani nie śledzenie kropel wody spływających po klatce piersiowej mężczyzny w dół brzucha. - Jeśli chcesz się ubrać, nie krępuj się - pozwoliła łaskawie, zachowując się tak, jakby to ona rządziła w tym domu. W sypialni, która przez długi czas należała także do niej; w której pierwszy raz poznała czym jest miłość i oddanie. I w której kilka miesięcy później, rozdygotana, bliska szlochu, pakowała chaotycznie swoje rzeczy, uciekając od perspektywy otrzymania miana żony stojącego przed nią mężczyzny.
I...furiatem? Od tej strony go nie znała, uzupełniali się perfekcyjnie, opanowani, wyniośli, pewni siebie, brylujący na salonach, lśniący odbitym od arystokratów blaskiem, przemykający w półcieniach, by ugrać politycznie jak najwięcej. Corneliusa ciężko było wytrącić z równowagi, dwie dekady doświadczenia w Ministerstwie Magii powinny pozbawić go jakiejkolwiek słabości w tym względzie, lecz najwidoczniej Deirdre posiadła sekretny dar doprowadzania wyrafinowanego polityka do prymitywnej furii. Prawie się uśmiechnęła. Prawie.
- Ciebie też dobrze widzieć, Corneliusie - odparła na wulgarną potwarz tonem odrobinę słodszym niż przed chwilą, lekko triumfalnym; ironiczna uprzejmość otoczona w cukrze pudrze. Jeśli cokolwiek mogło w tej chwili poprawić jej humor, odciągając paniczne myśli od faktu, że właściwie w obrazie wystosowanej przez mężczyznę wszystko się zgadzało, pomijając nazwisko, to skupienie na zadowoleniu z wściekłości, którą w nim wzbudziła. Czy kryła się w tym podświadoma radość, że ciągle w pewien toksyczny sposób na niego działa? Nie zastanawiała się nad tym, skoncentrowana na spowolnieniu szybszego bicia serca, bynajmniej wywołanego osuwającym się z bioder bruneta ręcznikiem. Przez sekundę głupio zastanawiała się, czy Cornelius posiadł moc wślizgiwania się do czyjegoś umysłu i wspomnień na odległość, paskudna obelga dość dobrze podsumowywała ostatnie dwa lata - o ile zmieniło się w niej nazwisko. To było jednak niemożliwe, Sallow próbował jej dopiec.
- Zachowujesz się tak, jakby od naszego pożegnania nie minął nawet dzień - skarciła go ponownie, subtelnie, postanawiając rozegrać rozmowę na swoich warunkach. Sama wyciągała nieprzyjemne wspomnienie na wierzch, chcąc udowodnić, że się go nie boi, choć było wręcz przeciwnie. Wizja tamtego gwałtownego wieczoru, gdy ona poinformowała o swoim odejściu, a potem obydwoje stracili zdrowy rozsądek, wpędzając się wzajemnie w niespotykaną u nich furię, była czymś zagrażającym. Trudnym. Budzącym w niej niezgodę: na to, jak ją potraktował i na to, jak słabą czarownicą była wtedy. To się jednak zmieniło, teraz stała - a właściwie siedziała, dalej w tej samej pozycji, niewzruszona, nie poprawiająca ułożenia smukłego ciała nawet o cal - przed nim lepsza wersja tamtej rozwścieczonej, obolałej i wystraszonej legilimencją czarownicy. Problem w tym, że Cornelius jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy.
- Wbrew temu, co sobie uroiłeś, nie muszę sypiać z kimkolwiek, by stać się kimś wpływowym, Corneliusie. Powinieneś o tym wiedzieć najlepiej - skomentowała tylko wyniośle, wewnętrznie rozdygotana, lecz zachowująca stoicki spokój, z nutką ironii. On nie dał jej tego, czego pragnęła, chciał ja stłamsić, zepchnąć w tło. I choć jeszcze o tym nie wiedział, osiągnęła bez niego tak wiele, że wydawało się to niewyobrażalne. Teraz pozostawał tylko spokój, mogący zasypać głęboką wyrwę przynajmniej do poziomu obojętnej współpracy. Tylko tym mogła wygrać tę bitwę i tylko tak mogła się ochronić przed przeszłością: niewzruszeniem. Zresztą, właśnie o to chodziło w tym spotkaniu, by do podobnej wymiany zdań nie doszło przy stole Rycerzy Walpurgii. W duchu pogratulowała sobie przezorności i pojawienia się tutaj zanim doszłoby do konfrontacji w innym miejscu.
- Mam swoje sposoby - odparła leniwie, w końcu nieco zmieniając pozycję. Powoli wstała z łóżka, wysoka, wysmukła, dalej wpatrując się w Corneliusa z nienaturalną uwagą, jakby spodziewała się, że ten zaraz rzuci się na nią z różdżką. Na szczęście - nie miał jej gdzie schować, ręcznik zostawiał bardzo małe pole do wyobraźni. - Radziłabym ci ostrożniej ważyć kolejne słowa. Możesz ich pożałować - ostrzegła go lojalnie, strzepując niewidzialny pyłek z ramienia obcisłej sukni. Mimo wszystko powinna zachować klasę, ich emocjonalna szarpanina mogła zaszkodzić Rycerzom Walpurgii. A to służba Czarnemu Panu była w tym momencie najważniejsza: nie urazy z przeszłości, ani nie śledzenie kropel wody spływających po klatce piersiowej mężczyzny w dół brzucha. - Jeśli chcesz się ubrać, nie krępuj się - pozwoliła łaskawie, zachowując się tak, jakby to ona rządziła w tym domu. W sypialni, która przez długi czas należała także do niej; w której pierwszy raz poznała czym jest miłość i oddanie. I w której kilka miesięcy później, rozdygotana, bliska szlochu, pakowała chaotycznie swoje rzeczy, uciekając od perspektywy otrzymania miana żony stojącego przed nią mężczyzny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wzdrygnął się, gdy wymówiła jego imię swoim melodyjnym tonem z nutą śpiewnego, egzotycznego akcentu (który, być może, istniał tylko w jego wyobraźni - wszak urodziła się na angielskiej ziemi). Nikt inny tak się do niego nie odzywał, nie wkładał tylu... emocji w pełną formę jego imienia. Zdrobnień wszak nie znosił, Deirdre potrafiła więc zdrobnić "Cornelius" jedynie wymową samogłosek. Ale teraz w jej głosie nie mogło być przecież uczuć ani emocji, przypomniał sobie. Minęło tyle lat!
Tylko jego gniew, ku jego własnemu zaskoczeniu, wcale nie osłabł. Może po prostu nie miał okazji przepracować tych uczuć, odżałować, wyrzucić z siebie ostatnie gorzkie żale. Ona zaś, ku jego rozczarowaniu, nie odpowiedziała na oblegi zrozumiałą urazą. Chciałby wzbudzić w niej gniew, powtórzyć kłótnię sprzed lat. Przytrzymał mocniej ręcznik na biodrach. Na samą myśl o tym, jak kotka Deirdre wysuwa pazury, a on trzyma ją za włosy, zrobiło mu się gorąco.
Nie otrzymał jednak ani kropli agresji. Jedynie ironiczną słodycz, irytująco kłującą w jego dumę. Znała go zbyt dobrze, wiedziała jak go zranić, upokorzyć. Przywrócić do rzeczywistości - bo ileż mógł trwać wytrącony z równowagi?
-Niektóre rzeczy się nie zmieniają. - odparował, sycząc niczym wściekły wąż. Może i od ich ostatniego spotkania minęło więcej niż jeden dzień, ale on nie zapominał. Jeśli miał jakieś wady, jedną z nich była pamiętliwość - zresztą, czy to w ogóle wada, czy naturalny efekt zanurzania się w cudzych wspomnieniach i emocjach? Nie mógł zapomnieć również o własnym, o tym, jak ta dziwka złamała mu serce. Udając wcześniej cnotkę, zakochaną romantyczkę, idealną panią domu. Nie wiedział, czy nie mógł jej wybaczyć zranionej dumy czy kłamstwa. Kłamstwo powinien przecież wychwycić, był w końcu legilimentą - i chyba właśnie tego nie umiał jej i sobie wybaczyć. Powinien był przejrzeć ją wcześniej. Nie popełniać błędu zaufania.
Na szczęście, wciąż ją znał. A przynajmniej tak mu się wydawało, w jego nieposkromionej arogancji. Skoro ona wiedziała, jak wbijać mu szpilę, to i on powinien się odpłacić pięknym za nadobne. Nie przekleństwami, to faktycznie było poniżej jego godności. Zimnym spokojem.
Roześmiał się chłodnym, wykalkulowanym rechotem.
-Kimś wpływowym? Ależ, Deirdre, Deirdre, jesteś nikim. Beze mnie, bez kochanka... Zniknęłaś z Ministerstwa, nie jesteś już nawet osobą publiczną. - wytknął jej brutalnie. Wiedziałby, gdyby nadal sypiała z Blackiem - domyślał się, że ich romans skończył się wraz z jej zniknięciem z pracy. Wmawiał sobie, że nie obchodziło go, co dalej się z nią działo... ale w jego wzroku błysnęła ciekawość, którą nieudolnie usiłował stłumić. Dlaczego jesteś tak pewna siebie, Dei? Dlaczego udajesz, że wciąż jesteś kimś? Nie przyszło mu nawet do głowy, że mogła zmienić branżę i zrezygnować z politycznych aspiracji na rzecz działań w białych rękawiczkach (utkanych z czarnej magii). Dla niego czas się zatrzymał.
Nie muszę sypiać z kimkolwiek?
Zmrużył oczy, a jego spojrzenie pomknęło w kierunku łoża, na którym odbierał jej cnotę. Łoża, którego wciąż nie wymienił nawet pomimo śladów jej obecności na ramie. Artefaktu władzy i słodko-gorzkich wspomnień.
-Odważne słowa, jak na kogoś, kto robił karierę przez łóżko moje i Blacka. Wygodne to łóżko, prawda? - odzyskując rezon, usiadł na łóżku obok Deirdre. W tym samym momencie ona wstała, jakby przewidując jego ruchy. Gdy jeszcze byli zakochani, żartował czasem, że to ona potrafiła czytać mu w myślach.
Uniósł brwi, opierając się łokciami na pościeli. Nie zamierzał się ubierać, z ciekawością zauważając, jak Deirdre wciąż na niego patrzy. Trochę, jakby oceniała jakiś przedmiot, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Nie zapuścił się przez te lata, co sprawiało mu dziecinną satysfakcję. Odchylił głowę do tyłu i roześmiał się znowu, tym razem szczerze.
-Grozisz mi? - parsknął i przewrócił oczyma. -Znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że jeśli chcesz mi coś powiedzieć to - mów. Dość gierek, Dei. - spoważniał, celowo zdrabniając jej imię. Wiedział, że nie robiła niczego bez powodu. Dzisiejsza wizyta miała jakiś cel, ale jaki? Wstał w końcu nieśpiesznie i narzucił na siebie purpurowy szlafrok. Nonszalancko schował rękę do kieszeni, w której czekała różdżka, zawsze ją tam zostawiał. Zmrużył oczy i odwrócił się do Deirdre, a świadomość własnej mocy przeszyła go znajomym poczuciem ekscytacji. Nie zamierzał bezczynnie poddawać się jej gierkom, tym bardziej, że wiedział, kiedy była narzeczona będzie konfabulować. A przynajmniej na to liczył. A ona chyba nie liczyła, że naprawdę może mu grozić, nieprawdaż?
kolejny mood
rzucam sobie na wykrycie kłamstw. (Jeżeli legilimenta chce jedynie wykryć kłamstwo, udaje mu się to przy wyniku 51 wzwyż, chyba że ofiara posiada biegłość kłamstwa na poziomie IV (niedopuszczalne w trakcie legalnych przesłuchań); nie penetruje wówczas umysłu ofiary. W przypadku niższych poziomów biegłości kłamstwa wykonuje się test sporny. Do rzutu k100 legilimenty dodaje się statystykę uroków pomnożoną przez 3, do rzutu k100 ofiary bonus z biegłości kłamstwo. Odczytanie kłamstwa udaje się, jeśli suma legilimenty przewyższa sumę ofiary)
Tylko jego gniew, ku jego własnemu zaskoczeniu, wcale nie osłabł. Może po prostu nie miał okazji przepracować tych uczuć, odżałować, wyrzucić z siebie ostatnie gorzkie żale. Ona zaś, ku jego rozczarowaniu, nie odpowiedziała na oblegi zrozumiałą urazą. Chciałby wzbudzić w niej gniew, powtórzyć kłótnię sprzed lat. Przytrzymał mocniej ręcznik na biodrach. Na samą myśl o tym, jak kotka Deirdre wysuwa pazury, a on trzyma ją za włosy, zrobiło mu się gorąco.
Nie otrzymał jednak ani kropli agresji. Jedynie ironiczną słodycz, irytująco kłującą w jego dumę. Znała go zbyt dobrze, wiedziała jak go zranić, upokorzyć. Przywrócić do rzeczywistości - bo ileż mógł trwać wytrącony z równowagi?
-Niektóre rzeczy się nie zmieniają. - odparował, sycząc niczym wściekły wąż. Może i od ich ostatniego spotkania minęło więcej niż jeden dzień, ale on nie zapominał. Jeśli miał jakieś wady, jedną z nich była pamiętliwość - zresztą, czy to w ogóle wada, czy naturalny efekt zanurzania się w cudzych wspomnieniach i emocjach? Nie mógł zapomnieć również o własnym, o tym, jak ta dziwka złamała mu serce. Udając wcześniej cnotkę, zakochaną romantyczkę, idealną panią domu. Nie wiedział, czy nie mógł jej wybaczyć zranionej dumy czy kłamstwa. Kłamstwo powinien przecież wychwycić, był w końcu legilimentą - i chyba właśnie tego nie umiał jej i sobie wybaczyć. Powinien był przejrzeć ją wcześniej. Nie popełniać błędu zaufania.
Na szczęście, wciąż ją znał. A przynajmniej tak mu się wydawało, w jego nieposkromionej arogancji. Skoro ona wiedziała, jak wbijać mu szpilę, to i on powinien się odpłacić pięknym za nadobne. Nie przekleństwami, to faktycznie było poniżej jego godności. Zimnym spokojem.
Roześmiał się chłodnym, wykalkulowanym rechotem.
-Kimś wpływowym? Ależ, Deirdre, Deirdre, jesteś nikim. Beze mnie, bez kochanka... Zniknęłaś z Ministerstwa, nie jesteś już nawet osobą publiczną. - wytknął jej brutalnie. Wiedziałby, gdyby nadal sypiała z Blackiem - domyślał się, że ich romans skończył się wraz z jej zniknięciem z pracy. Wmawiał sobie, że nie obchodziło go, co dalej się z nią działo... ale w jego wzroku błysnęła ciekawość, którą nieudolnie usiłował stłumić. Dlaczego jesteś tak pewna siebie, Dei? Dlaczego udajesz, że wciąż jesteś kimś? Nie przyszło mu nawet do głowy, że mogła zmienić branżę i zrezygnować z politycznych aspiracji na rzecz działań w białych rękawiczkach (utkanych z czarnej magii). Dla niego czas się zatrzymał.
Nie muszę sypiać z kimkolwiek?
Zmrużył oczy, a jego spojrzenie pomknęło w kierunku łoża, na którym odbierał jej cnotę. Łoża, którego wciąż nie wymienił nawet pomimo śladów jej obecności na ramie. Artefaktu władzy i słodko-gorzkich wspomnień.
-Odważne słowa, jak na kogoś, kto robił karierę przez łóżko moje i Blacka. Wygodne to łóżko, prawda? - odzyskując rezon, usiadł na łóżku obok Deirdre. W tym samym momencie ona wstała, jakby przewidując jego ruchy. Gdy jeszcze byli zakochani, żartował czasem, że to ona potrafiła czytać mu w myślach.
Uniósł brwi, opierając się łokciami na pościeli. Nie zamierzał się ubierać, z ciekawością zauważając, jak Deirdre wciąż na niego patrzy. Trochę, jakby oceniała jakiś przedmiot, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Nie zapuścił się przez te lata, co sprawiało mu dziecinną satysfakcję. Odchylił głowę do tyłu i roześmiał się znowu, tym razem szczerze.
-Grozisz mi? - parsknął i przewrócił oczyma. -Znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że jeśli chcesz mi coś powiedzieć to - mów. Dość gierek, Dei. - spoważniał, celowo zdrabniając jej imię. Wiedział, że nie robiła niczego bez powodu. Dzisiejsza wizyta miała jakiś cel, ale jaki? Wstał w końcu nieśpiesznie i narzucił na siebie purpurowy szlafrok. Nonszalancko schował rękę do kieszeni, w której czekała różdżka, zawsze ją tam zostawiał. Zmrużył oczy i odwrócił się do Deirdre, a świadomość własnej mocy przeszyła go znajomym poczuciem ekscytacji. Nie zamierzał bezczynnie poddawać się jej gierkom, tym bardziej, że wiedział, kiedy była narzeczona będzie konfabulować. A przynajmniej na to liczył. A ona chyba nie liczyła, że naprawdę może mu grozić, nieprawdaż?
kolejny mood
rzucam sobie na wykrycie kłamstw. (Jeżeli legilimenta chce jedynie wykryć kłamstwo, udaje mu się to przy wyniku 51 wzwyż, chyba że ofiara posiada biegłość kłamstwa na poziomie IV (niedopuszczalne w trakcie legalnych przesłuchań); nie penetruje wówczas umysłu ofiary. W przypadku niższych poziomów biegłości kłamstwa wykonuje się test sporny. Do rzutu k100 legilimenty dodaje się statystykę uroków pomnożoną przez 3, do rzutu k100 ofiary bonus z biegłości kłamstwo. Odczytanie kłamstwa udaje się, jeśli suma legilimenty przewyższa sumę ofiary)
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 25.01.21 16:28, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Musiała się z nim zgodzić, bywały rzeczy niezmienne - kiedyś uważała za takowe zasady, regulaminy i prawa, także moralne, ustanowione przed wiekami, wynikające z poczucia człowieczeństwa. Wychowana w pokorze wobec osiągnięć starszych, strofowana i karana za choćby pomyślenie o złamaniu regulaminu, przez większą część swojego życia podążała ślepo ścieżką ustalonych przez miałkich ludzi wytycznych. Wyrwała się z tego, zrozumiała, że prawo może stanowić sama, że owszem, należy przestrzegać granic, lecz tylko tych wytyczonych przez najpotężniejsze umysły. Sztywny kręgosłup moralny został połamany, a przed Corneliusem stała zupełnie nowa Deirdre - choć przecież istniały w niej elementy niezmienne. Spokój, siła i ten tajemniczy, orientalny urok, jaki roztaczała wokół siebie bez wysiłku, nawet gdy w środku buzowały sprzeczne emocje.
Uśmiechnęła się lekko, z satysfakcją, gdy w jej stronę mknęły kolejne werbalne pociski. Wierzył w to, co mówił, napawał się władzą, przekonaniem, że po tym, gdy od niego odeszła, straciła dosłownie wszystko, chwiejąc się na krawędzi agonii. Na pewno dawało mu to satysfakcję, pamiętała jeszcze swoje paniczne, pełne upokorzenia myśli, z którymi budziła się w tym najpodlejszym momencie swojego życia, pozbawiona pracy, możliwości rozwoju, mieszkania, rutyny, w której tak doskonale się sprawdzała. Tamte dwa miesiące tuż po zniszczeniu Tsagairt przez Blacka były ciągłym lękiem, cierpieniem, poczuciem zdrady i porażki; podniosła się jednak, powstała z tych plugawych popiołów, przeszła przez piekło i stała się silniejsza. Zbudowana na nowo, niewzruszona, przekuła wszak skrajne upokorzenie w niezniszczalną zbroję. Koci uśmiech pełen satysfakcji pękł w końcu jak świeża wiśnia; wybuchnęła perlistym, cichym, trochę ochrypłym i chochliczym chichotem, jakby Cornelius wcale jej nie obrażał, a powiedział najdoskonalszy żart, zasłyszany w Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej.
- Nie muszę być osobą publiczną, by cieszyć się władzą większą niż ty kiedykolwiek zdołasz - skwitowała, dalej rozbawiona, choć wesołość nie obejmowała oczu. Chłodnych, matowych, pustych, dużo ciemniejszych niż wtedy, gdy się poznawali. Z ciemnobrązowych tęczówek zniknęły jaśniejsze przebłyski: stały się prawie całkiem czarne, w półmroku niemalże zlewając się barwą ze źrenicą. Mówiła szczerze, kiedyś łaknęła jeszcze podziwu i owacji na stojąco, teraz rozumiała, że wcale nie musiała zajmować oficjalnego stanowiska, by cieszyć się tym, czego w skrytości wypaczonego serca pragnęła od zawsze: władzą i absolutną kontrolą. W sennych marzeniach dalej zasługiwała na miano Ministra Magii, lecz było to tylko okruchem z dawno potłuczonego zwierciadła, ukazującego baśniową rzeczywistość naiwnej dziewczynki, sądzącej, że to stanowisko oznacza ostateczny sukces. Tak nie było. Sukces krył się dużo głębiej, w mroku, za granicami poznania - ale Cornelius nie zdawał sobie z tego sprawy, jeszcze. Szukał jednak w odpowiednim miejscu: i tylko to, że zwrócił się do Rycerzy Walpurgii chroniło go w tym momencie od otrzymania bolesnej kary za prymitywne obelgi. Słyszała je zbyt wiele razy, nie bolały ją nieprawdziwe sugestie, lecz widok wykrzywionej w złości twarzy Sallowa przywoływała najtrudniejszy czas w jej życiu: domagający się odwetu, Powstrzymywała te instynkty, obracając się powoli do niego tyłem, by przyjrzeć się obrazowi wiszącemu nad komodą, tak, jakby to malowidło ciekawiło ją bardziej niż obecny stan umysłu (i ciała?) dawnego narzeczonego.
- Działanie z półcienia jest ciekawsze, bezpieczniejsze, daje znacznie większy potencjał. Nie jestem ograniczona zasadami ani czujnym wzrokiem społeczeństwa. Posiadam nieograniczoną wolność i całkowitą kontrolę - odparła powoli, filozoficznym tonem, wzbogaconym o nutkę protekcjonalności - nigdy wcześniej nie zwracała się do Corneliusa w ten sposób. Był dużo starszy, bardziej doświadczony, o szerszych wpływach; oddawała mu to, co należało się czarodziejowi, mężczyźnie, politykowi o koneksjach i poważaniu znacznie większym od tych jakimi mogła się - żałośnie - poszczycić stażystka. Rolę się jednak odwróciły i w ciągu kilku lat sięgnęła po to, co ciągle znajdowało się poza zasięgiem Sallowa.
- Nie zawdzięczam kariery ani tobie, ani Blackowi. Na wszystko zapracowałam sama, bez niczyjej nieudolnej pomocy czy tanich obietnic- ucięła odmiennym, lodowatym tonem jego kolejny komentarz, bowiem mimo upływu lat ciągle mierziła ją zła fama, która otulała nazwisko Tsagairt, głupiej, naiwnej i niemoralnej, próbującej uwieść szanowanego arystokratę. Prawda wyglądała zupełnie inaczej, ale w to nikt nie wierzył - nawet on, nawet Cornelius nie próbował zrozumieć. Chyba o to miała wtedy największy żal - na szczęście duma wygrała z upokarzającym pragnieniem proszenia go o pomoc kilka tygodni po zerwaniu zaręczyn. Stała w deszczu po drugiej stronie Mallord Street, wpatrując się w okna tej samej sypialni, w jakiej teraz stała, walcząc sama ze sobą: by wrócić, by prosić go o pomoc, by wyprostował obelgi, zmiął wilczy bilet od Blacka, by za nią poświadczył. Była to najcięższa próba - i wyszła z niej zwycięsko, mogąc teraz spoglądać na Corneliusa z dumnie wyprostowaną głową. Znów odwróciła się w jego stronę, sztywna jak struna, perfekcyjna w każdym calu, spoglądając z góry na siedzącego na łożu mężczyznę. Wrogość i niechęć wręcz unosiły się znad rozgrzanej prysznicem nagiej skóry niczym mgiełka perfum. Zmienił je, od kiedy się ostatnio widzieli; zauważała to ledwie krańcem podświadomości.
- Znaczysz zbyt niewiele, bym ci groziła - odparła lekceważąco, zaplatając dłonie na piersi i jeszcze raz oceniająco przesunęła wzrokiem po ciele mężczyzny. Nie wiedział, z kim ma do czynienia, to było oczywiste - i dawało jej złośliwą satysfakcję. Uważał ją za głupią, przekonany, że spogląda na kobietę przegraną, zapomnianą i słabą. - Przyszłam tu, by upewnić się, że nie będziesz sprawiał problemów - postanowiła w końcu przejść do konkretów, względnie, bowiem podobała się jej ta zmiana sił, stron, pozycji; nigdy nie przypuszczała, że powróci do sypialni przy Mallord Street tak silna. - Że nie będziesz wyciągał przeszłości, gdy zasiądziemy przy wspólnym stole. Że okażesz mi należny szacunek i posłuszeństwo. Że nasza współpraca będzie przebiegała w bezproblemowy sposób - wyliczała zdecydowanym, tonem, mrużąc oczy, by nie przegapić żadnej reakcji Corneliusa. Wyśmieje ją? Czy pojmie w końcu, kto przed nim stoi?
| kłamstwo, III poziom
Uśmiechnęła się lekko, z satysfakcją, gdy w jej stronę mknęły kolejne werbalne pociski. Wierzył w to, co mówił, napawał się władzą, przekonaniem, że po tym, gdy od niego odeszła, straciła dosłownie wszystko, chwiejąc się na krawędzi agonii. Na pewno dawało mu to satysfakcję, pamiętała jeszcze swoje paniczne, pełne upokorzenia myśli, z którymi budziła się w tym najpodlejszym momencie swojego życia, pozbawiona pracy, możliwości rozwoju, mieszkania, rutyny, w której tak doskonale się sprawdzała. Tamte dwa miesiące tuż po zniszczeniu Tsagairt przez Blacka były ciągłym lękiem, cierpieniem, poczuciem zdrady i porażki; podniosła się jednak, powstała z tych plugawych popiołów, przeszła przez piekło i stała się silniejsza. Zbudowana na nowo, niewzruszona, przekuła wszak skrajne upokorzenie w niezniszczalną zbroję. Koci uśmiech pełen satysfakcji pękł w końcu jak świeża wiśnia; wybuchnęła perlistym, cichym, trochę ochrypłym i chochliczym chichotem, jakby Cornelius wcale jej nie obrażał, a powiedział najdoskonalszy żart, zasłyszany w Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej.
- Nie muszę być osobą publiczną, by cieszyć się władzą większą niż ty kiedykolwiek zdołasz - skwitowała, dalej rozbawiona, choć wesołość nie obejmowała oczu. Chłodnych, matowych, pustych, dużo ciemniejszych niż wtedy, gdy się poznawali. Z ciemnobrązowych tęczówek zniknęły jaśniejsze przebłyski: stały się prawie całkiem czarne, w półmroku niemalże zlewając się barwą ze źrenicą. Mówiła szczerze, kiedyś łaknęła jeszcze podziwu i owacji na stojąco, teraz rozumiała, że wcale nie musiała zajmować oficjalnego stanowiska, by cieszyć się tym, czego w skrytości wypaczonego serca pragnęła od zawsze: władzą i absolutną kontrolą. W sennych marzeniach dalej zasługiwała na miano Ministra Magii, lecz było to tylko okruchem z dawno potłuczonego zwierciadła, ukazującego baśniową rzeczywistość naiwnej dziewczynki, sądzącej, że to stanowisko oznacza ostateczny sukces. Tak nie było. Sukces krył się dużo głębiej, w mroku, za granicami poznania - ale Cornelius nie zdawał sobie z tego sprawy, jeszcze. Szukał jednak w odpowiednim miejscu: i tylko to, że zwrócił się do Rycerzy Walpurgii chroniło go w tym momencie od otrzymania bolesnej kary za prymitywne obelgi. Słyszała je zbyt wiele razy, nie bolały ją nieprawdziwe sugestie, lecz widok wykrzywionej w złości twarzy Sallowa przywoływała najtrudniejszy czas w jej życiu: domagający się odwetu, Powstrzymywała te instynkty, obracając się powoli do niego tyłem, by przyjrzeć się obrazowi wiszącemu nad komodą, tak, jakby to malowidło ciekawiło ją bardziej niż obecny stan umysłu (i ciała?) dawnego narzeczonego.
- Działanie z półcienia jest ciekawsze, bezpieczniejsze, daje znacznie większy potencjał. Nie jestem ograniczona zasadami ani czujnym wzrokiem społeczeństwa. Posiadam nieograniczoną wolność i całkowitą kontrolę - odparła powoli, filozoficznym tonem, wzbogaconym o nutkę protekcjonalności - nigdy wcześniej nie zwracała się do Corneliusa w ten sposób. Był dużo starszy, bardziej doświadczony, o szerszych wpływach; oddawała mu to, co należało się czarodziejowi, mężczyźnie, politykowi o koneksjach i poważaniu znacznie większym od tych jakimi mogła się - żałośnie - poszczycić stażystka. Rolę się jednak odwróciły i w ciągu kilku lat sięgnęła po to, co ciągle znajdowało się poza zasięgiem Sallowa.
- Nie zawdzięczam kariery ani tobie, ani Blackowi. Na wszystko zapracowałam sama, bez niczyjej nieudolnej pomocy czy tanich obietnic- ucięła odmiennym, lodowatym tonem jego kolejny komentarz, bowiem mimo upływu lat ciągle mierziła ją zła fama, która otulała nazwisko Tsagairt, głupiej, naiwnej i niemoralnej, próbującej uwieść szanowanego arystokratę. Prawda wyglądała zupełnie inaczej, ale w to nikt nie wierzył - nawet on, nawet Cornelius nie próbował zrozumieć. Chyba o to miała wtedy największy żal - na szczęście duma wygrała z upokarzającym pragnieniem proszenia go o pomoc kilka tygodni po zerwaniu zaręczyn. Stała w deszczu po drugiej stronie Mallord Street, wpatrując się w okna tej samej sypialni, w jakiej teraz stała, walcząc sama ze sobą: by wrócić, by prosić go o pomoc, by wyprostował obelgi, zmiął wilczy bilet od Blacka, by za nią poświadczył. Była to najcięższa próba - i wyszła z niej zwycięsko, mogąc teraz spoglądać na Corneliusa z dumnie wyprostowaną głową. Znów odwróciła się w jego stronę, sztywna jak struna, perfekcyjna w każdym calu, spoglądając z góry na siedzącego na łożu mężczyznę. Wrogość i niechęć wręcz unosiły się znad rozgrzanej prysznicem nagiej skóry niczym mgiełka perfum. Zmienił je, od kiedy się ostatnio widzieli; zauważała to ledwie krańcem podświadomości.
- Znaczysz zbyt niewiele, bym ci groziła - odparła lekceważąco, zaplatając dłonie na piersi i jeszcze raz oceniająco przesunęła wzrokiem po ciele mężczyzny. Nie wiedział, z kim ma do czynienia, to było oczywiste - i dawało jej złośliwą satysfakcję. Uważał ją za głupią, przekonany, że spogląda na kobietę przegraną, zapomnianą i słabą. - Przyszłam tu, by upewnić się, że nie będziesz sprawiał problemów - postanowiła w końcu przejść do konkretów, względnie, bowiem podobała się jej ta zmiana sił, stron, pozycji; nigdy nie przypuszczała, że powróci do sypialni przy Mallord Street tak silna. - Że nie będziesz wyciągał przeszłości, gdy zasiądziemy przy wspólnym stole. Że okażesz mi należny szacunek i posłuszeństwo. Że nasza współpraca będzie przebiegała w bezproblemowy sposób - wyliczała zdecydowanym, tonem, mrużąc oczy, by nie przegapić żadnej reakcji Corneliusa. Wyśmieje ją? Czy pojmie w końcu, kto przed nim stoi?
| kłamstwo, III poziom
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Nie wierzył, że ludzie się zmieniają, nie tak naprawdę. Zbyt wiele umysłów penetrował ku własnej rozrywce, zaspokajając chorą ciekawość, szukając ukrytych nici i powiązań - mknąc od cudzego dzieciństwa do dorosłości, wypatrując tropów i wzorów, bawiąc się w obserwatora i sędziego. Jeżeli czegoś mu brakowało, to introspekcji. Rozgrzeszał własne błędy, sądząc, że zostawił młodzieńczą naiwność za sobą. Drażniły go własne wady, ale nie umiał za to wybaczyć cudzych. Deirdre zaś była podwójnym błędem, uosobieniem wszystkiego, czego nienawidził w sobie i w innych. Przypomnieniem o jego własnej słabości i kobietą, która wystrychnęła go na dudka, która zmanipulowała manipulatora.
Kobietą, którą niegdyś szczerze kochał. Ją i Solasa. I Laylę, ale w niej akurat zdążył się odkochać, a narzeczoną i brata stracił nagle. W dodatku w podobnym czasie. To go złamało, zniszczyło, chyba nieodwracalnie. Podźwignął się, usiłował nadal piąć się do góry, pomimo złamanego serca nie bacząc na nic i na nikogo.
Po czym w ciągu ostatnich dwóch tygodni przeżył na nowo śmierć matki swojego syna, poznał owego syna, odwiedził w areszcie owego syna, zerwał z kochanką-oszustką i na krótko oszalał, prawie łamiąc sobie rękę z powodu klątwy (to musiała być klątwa, chyba?) jakiejś portowej ladacznicy.
To był ciężki tydzień. Chętnie wziąłby sobie wolne, ale musiał jeszcze godnie prezentować się na nadchodzącym pogrzebie Alpharda Blacka.
Jedynym, czego mu brakowało to kochanka innego Blacka i dawna ukochana, zdradziecka żmija, w jego sypialni, w jego azylu.
Usiłował trzymać nerwy na wodzy, ale z każdą chwilą był coraz bliższy histerii. Nienawidził pochopnego okazywania uczuć, nienawidził braku kontroli, przy Deirdre zawsze tracił kontrolę, o czym świadczyły ślady jej paznokci na ramie łóżka - był z nią zbyt namiętny, zbyt silny, zbyt słaby, zbyt zachłanny...
Przełknął ślinę i zamrugał, usiłując odgonić niechciane wspomnienia.
Chyba podświadomie próbował ją sprowokować, ale się nie dawała. Miała jakiś cel w tym, że tu przyszła - ale jaki? Legilimencja mogła pomóc, jak zwykle. Gdy Deirdre się odwróciła, zacisnął palce na różdżce w kieszeni tak mocno, że aż zabolały. Uśmiechnął się z masochistyczną satysfakcją i skupił na przepływającej w pomieszczeniu magii. Magii, zdolnej wykryć kłamstwo.
Jeszcze nie wiesz, by nie odwracać się do mnie plecami?
Postąpił o krok do przodu. Na ile była czujna? Czy mógłby pozwolić sobie na otwartą wrogość, Drętwotę, różdżkę przy skroni. Odruchowo przejechał językiem po wargach, legilimencja była podniecająca, a on był uzależniony i obdarzony ponadprzeciętną charyzmą. Napadła mnie w moim domu, broniłem się. Była w końcu nikim...
Paradoksalnie, uratowało ją kłamstwo. I prawda. Zobaczył je jak na talerzu, splecione w jej słowach, tuszowane zbyt kiepsko, by oprzeć się jego magii. Zmarszczył lekko brwi i zatrzymał się w pół kroku, przezornie. Nie był idiotą ani samobójcą.
Nie kłamała - była przekonana o własnej władzy, coś było na rzeczy. Lepiej jednak z nią nie zadzierać. Wolność, kontrola, naprawdę wierzyła w swoje słowa, mówiła prawdę. Cholera jasna, o co tutaj chodzi?
Mówiła tez kłamstwa. "Na wszystko zapracowałam sama" - wbrew instynktowi samozachowawczemu uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją, gdy tylko wyczuł fałsz w jej słowach. Roześmiał się głośno, choć jego oczy pozostały lodowate.
-Zapomniałaś już, Dei? Mnie nie okłamiesz. - wypalił, nie mogąc się powstrzymać, chcąc rzucić jej w twarz swoją wiedzą, swoim talentem. Wiedział, że zawsze zazdrościła mu trochę legilimencji, choć udawała obrzydzenie na widok cierpiących twarzy osób, które przy niej przesłuchiwał. Pokojówki podejrzanej o kradzież, mugola, który przerwał im randkę i takich tam. Miał w planach ją nauczyć. Posiedliby razem cały świat, a ich relacja już nigdy nie byłaby nierówna. Nie musiałaby się go bać i widziałaby jak na dłoni jego kłamstwa.
Całe szczęście, że nigdy jej nie nauczył.
-A więc posiadłaś władzę, gratuluję. - wysyczał jadowicie, dając jej znać, że wierzy w jej słowa. -Pytanie tylko, czyje łóżko ci w tym pomogło. - była nikim, nie wierzył w bajki o pracowitych zhańbionych urzędniczkach. Sprzedała się już raz, Blackowi (i Corneliusowi?), to zostawało w człowieku.
Upajał się przez chwilę tym niewielkim (i w gruncie rzeczy nic nieznaczącym) triumfem, aż rzuciła mu w twarz słowami o jego rzekomej słabości. Wzdrygnął się lekko, skrzywił, wiedziała, jak mu dopiec. Nie znosił być nieważnym.
-Jestem... - prawą ręką Ministra, chciał powiedzieć, ale sam nie wierzył w swe słowa. Urwał, zirytowany.
-Jakich problemów?! - czy on kiedykolwiek bywał nierozsądny?! (Na przykład, fantazjując o używaniu legilimencji na wiernej służebnicy Czarnego Pana?)
Wciągnął ze świstem powietrze, gdy wspomniała o wspólnym stole.
Nagle pojął.
To...
...to jego niewinna i słodka Deidre, to niemożliwe.
To Deirdre, której oczy płonęły dziwną żądzą, gdy legilimentował tamtą pokojówkę, choć na usta nieudolnie próbowała przywołać odrazę; to Deirdre, z którą planował konserwatywne plany uchwał, to Deirdre, która była najinteligentniejszą znaną mu kobietą...
To nie tylko możliwe, to l o g i c z n e.
Deirdre mogła obserwować emocje malujące się na jego twarzy - brak zaskoczenia, jedynie nagłe zrozumienie, mieszankę goryczy i podziwu i krótki przebłysk s t r a c h u.
-Od jak dawna? - zapytał bezbarwnie, martwo, choć chyba tego pożałuje. Uwielbiał konkurencję, zawsze chciał być pierwszy. Jeśli służyła i m dłużej od niego, to jego ambicja tego nie przeboleje.
Szacunek i posłuszeństwo, jasne, że służyła m u dłużej niż on.
Czy to jakaś wyrafinowana tortura, test lojalności?
-Dlaczego ty? Przyjąłbym rozkaz od każdego. - wycedził przez zaciśnięte zęby. -Nie musisz się obawiać, Deirdre. Niezależnie od tego, czy przyszłaś tutaj z j e g o rozkazu czy zapobiegawczo, prywatnie. - to do niej pasowało, chęć uprzedzenia kryzysu, zakopanie dawnych emocji, chęć załatwienia sprawy bez postronnych. A więc po to tu przyszła - by założyć mu kaganiec, rozprawić się z niechcianą przeszłością.
Poczuł się strasznie pusto.
-Czego ode mnie oczekujesz? - spytał rzeczowo, niczym rasowy polityk, albo poddany sługa.
Kobietą, którą niegdyś szczerze kochał. Ją i Solasa. I Laylę, ale w niej akurat zdążył się odkochać, a narzeczoną i brata stracił nagle. W dodatku w podobnym czasie. To go złamało, zniszczyło, chyba nieodwracalnie. Podźwignął się, usiłował nadal piąć się do góry, pomimo złamanego serca nie bacząc na nic i na nikogo.
Po czym w ciągu ostatnich dwóch tygodni przeżył na nowo śmierć matki swojego syna, poznał owego syna, odwiedził w areszcie owego syna, zerwał z kochanką-oszustką i na krótko oszalał, prawie łamiąc sobie rękę z powodu klątwy (to musiała być klątwa, chyba?) jakiejś portowej ladacznicy.
To był ciężki tydzień. Chętnie wziąłby sobie wolne, ale musiał jeszcze godnie prezentować się na nadchodzącym pogrzebie Alpharda Blacka.
Jedynym, czego mu brakowało to kochanka innego Blacka i dawna ukochana, zdradziecka żmija, w jego sypialni, w jego azylu.
Usiłował trzymać nerwy na wodzy, ale z każdą chwilą był coraz bliższy histerii. Nienawidził pochopnego okazywania uczuć, nienawidził braku kontroli, przy Deirdre zawsze tracił kontrolę, o czym świadczyły ślady jej paznokci na ramie łóżka - był z nią zbyt namiętny, zbyt silny, zbyt słaby, zbyt zachłanny...
Przełknął ślinę i zamrugał, usiłując odgonić niechciane wspomnienia.
Chyba podświadomie próbował ją sprowokować, ale się nie dawała. Miała jakiś cel w tym, że tu przyszła - ale jaki? Legilimencja mogła pomóc, jak zwykle. Gdy Deirdre się odwróciła, zacisnął palce na różdżce w kieszeni tak mocno, że aż zabolały. Uśmiechnął się z masochistyczną satysfakcją i skupił na przepływającej w pomieszczeniu magii. Magii, zdolnej wykryć kłamstwo.
Jeszcze nie wiesz, by nie odwracać się do mnie plecami?
Postąpił o krok do przodu. Na ile była czujna? Czy mógłby pozwolić sobie na otwartą wrogość, Drętwotę, różdżkę przy skroni. Odruchowo przejechał językiem po wargach, legilimencja była podniecająca, a on był uzależniony i obdarzony ponadprzeciętną charyzmą. Napadła mnie w moim domu, broniłem się. Była w końcu nikim...
Paradoksalnie, uratowało ją kłamstwo. I prawda. Zobaczył je jak na talerzu, splecione w jej słowach, tuszowane zbyt kiepsko, by oprzeć się jego magii. Zmarszczył lekko brwi i zatrzymał się w pół kroku, przezornie. Nie był idiotą ani samobójcą.
Nie kłamała - była przekonana o własnej władzy, coś było na rzeczy. Lepiej jednak z nią nie zadzierać. Wolność, kontrola, naprawdę wierzyła w swoje słowa, mówiła prawdę. Cholera jasna, o co tutaj chodzi?
Mówiła tez kłamstwa. "Na wszystko zapracowałam sama" - wbrew instynktowi samozachowawczemu uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją, gdy tylko wyczuł fałsz w jej słowach. Roześmiał się głośno, choć jego oczy pozostały lodowate.
-Zapomniałaś już, Dei? Mnie nie okłamiesz. - wypalił, nie mogąc się powstrzymać, chcąc rzucić jej w twarz swoją wiedzą, swoim talentem. Wiedział, że zawsze zazdrościła mu trochę legilimencji, choć udawała obrzydzenie na widok cierpiących twarzy osób, które przy niej przesłuchiwał. Pokojówki podejrzanej o kradzież, mugola, który przerwał im randkę i takich tam. Miał w planach ją nauczyć. Posiedliby razem cały świat, a ich relacja już nigdy nie byłaby nierówna. Nie musiałaby się go bać i widziałaby jak na dłoni jego kłamstwa.
Całe szczęście, że nigdy jej nie nauczył.
-A więc posiadłaś władzę, gratuluję. - wysyczał jadowicie, dając jej znać, że wierzy w jej słowa. -Pytanie tylko, czyje łóżko ci w tym pomogło. - była nikim, nie wierzył w bajki o pracowitych zhańbionych urzędniczkach. Sprzedała się już raz, Blackowi (i Corneliusowi?), to zostawało w człowieku.
Upajał się przez chwilę tym niewielkim (i w gruncie rzeczy nic nieznaczącym) triumfem, aż rzuciła mu w twarz słowami o jego rzekomej słabości. Wzdrygnął się lekko, skrzywił, wiedziała, jak mu dopiec. Nie znosił być nieważnym.
-Jestem... - prawą ręką Ministra, chciał powiedzieć, ale sam nie wierzył w swe słowa. Urwał, zirytowany.
-Jakich problemów?! - czy on kiedykolwiek bywał nierozsądny?! (Na przykład, fantazjując o używaniu legilimencji na wiernej służebnicy Czarnego Pana?)
Wciągnął ze świstem powietrze, gdy wspomniała o wspólnym stole.
Nagle pojął.
To...
...to jego niewinna i słodka Deidre, to niemożliwe.
To Deirdre, której oczy płonęły dziwną żądzą, gdy legilimentował tamtą pokojówkę, choć na usta nieudolnie próbowała przywołać odrazę; to Deirdre, z którą planował konserwatywne plany uchwał, to Deirdre, która była najinteligentniejszą znaną mu kobietą...
To nie tylko możliwe, to l o g i c z n e.
Deirdre mogła obserwować emocje malujące się na jego twarzy - brak zaskoczenia, jedynie nagłe zrozumienie, mieszankę goryczy i podziwu i krótki przebłysk s t r a c h u.
-Od jak dawna? - zapytał bezbarwnie, martwo, choć chyba tego pożałuje. Uwielbiał konkurencję, zawsze chciał być pierwszy. Jeśli służyła i m dłużej od niego, to jego ambicja tego nie przeboleje.
Szacunek i posłuszeństwo, jasne, że służyła m u dłużej niż on.
Czy to jakaś wyrafinowana tortura, test lojalności?
-Dlaczego ty? Przyjąłbym rozkaz od każdego. - wycedził przez zaciśnięte zęby. -Nie musisz się obawiać, Deirdre. Niezależnie od tego, czy przyszłaś tutaj z j e g o rozkazu czy zapobiegawczo, prywatnie. - to do niej pasowało, chęć uprzedzenia kryzysu, zakopanie dawnych emocji, chęć załatwienia sprawy bez postronnych. A więc po to tu przyszła - by założyć mu kaganiec, rozprawić się z niechcianą przeszłością.
Poczuł się strasznie pusto.
-Czego ode mnie oczekujesz? - spytał rzeczowo, niczym rasowy polityk, albo poddany sługa.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odwracanie się plecami do wroga było więcej niż błędem: samobójstwem, wyrazem ostatecznej głupoty, jaką Deirdre przecież tak mocno gardziła, lecz przecież nie znajdowała się w zamkniętym pomieszczeniu z przeciwnikiem, a z...ofiarą? Dawnym przyjacielem? Kimś, komu zaufała do tego stopnia, by dać omamić się pięknymi słowami oraz romantycznymi obietnicami, które zepchnęły ją finalnie na niemoralne manowce, odbierając bezpowrotnie to, co pozornie stanowiło największą cnotę czarownicy. Uczyła się na błędach, ale nie była już tamtą zagubioną w społecznych oczekiwaniach dziewczyną, a świadomą siebie kobietą, pewną, że gdyby Cornelius postanowił ją zaatakować, obroniłaby się bez większego problemu. Wyrosła. Dojrzała. Wyszła z cienia dużo starszego polityka, przestała być lśniącym dodatkiem, wstępem do kobiecych wieczorków herbacianych, podczas których uzyskiwała od nieświadomych żon pikantne plotki, następnie wykorzystywane przy śliskich negocjacjach przez Sallowa. Stała się niezależna - i naprawdę chciała w to wierzyć, gdy śmiało odpowiadała na złośliwości mężczyzny. Problem w tym, że często sięgał po prawdę wbrew jej woli.
Nawet nie drgnęła słysząc ten zwycięski ton za swoimi plecami. Uczucie irytacji wezbrało w niej falą gorąca, ale opanowała się głębszym oddechem oraz rozluźnieniem szczęk. - Naprawdę dalej się w to bawisz? Skąd wiesz, że twoja magia cię nie zawodzi? - rzuciła przez ramię starając się nadać głosowi tonu rozbawionej pogardy, by umniejszyć jego satysfakcję. I przy okazji: zagłuszyć paranoiczne, natrętne myśli o tym, że przecież miał rację. Gdyby nie Rosier - nie nosiłaby Mrocznego Znaku. Nie wyrwałaby się z Wenus, nie miała sił i finansowego bezpieczeństwa, by się rozwijać; nie szkoliłaby się u mistrza, surowego, groźnego i wymagającego, wierzącego w skryty pod dziwkarskimi koronkami potencjał.
Gdy się odwróciła, dalej uśmiechała się lekko, ale kocie oczy zmrużyły się w wąskie szparki. Wrogie, drapieżne; mimo wszystko udało mu się dotknąć wrażliwej części, z czego - co gorsza - zdawał sobie sprawę. - Sam mówiłeś, że cel uświęca środki. A że akurat te środki były całkiem przyjemne... - wzruszyła ramionami, nadając swojemu tonowi dawnej miękkości, prawie dwuznaczności, wzbogaconej jednak zmysłowym doświadczeniem, jakiego bez wątpienia brakowało tamtej wystraszonej, sztywnej i zdenerwowanej panience, po raz pierwszy dotykającej drżącą dłonią swego przyszłego narzeczonego. - Było, minęło. To teraz zupełnie nieistotne - ucięła zdecydowanie, unosząc głowę nieco wyżej, w podkreślonym geście dumy. Z tego, kim się stała. Fakt, że odkrył drobne kłamstwo, tego nie przekreślał, wręcz przeciwnie - mogła wykorzystać tą świadomość przeciwko niemu. Był mężczyzną, a ci posiadali irracjonalne pragnienie absolutnego posiadania, długowiecznego aktu własności czarownicy, zwłaszcza, jeśli ta miała kiedyś zostać jego żoną. Nawet jeśli już jej nie chciał - czy tak było? nie potrafiła wyczytać tego z jego zachowania - to prymitywna część ego warkliwie domagała się aktu własności. Absurdalne. Typowe.
Tak samo jak wyraz oświecenia, dogłębnego zrozumienia, który zastąpił arogancki uśmieszek na twarzy Corneliusa, gdy w końcu połączył pourywane kropki w pełen obraz. Nie zajęło mu to długo, brawo, powinna mu przyklasnąć; ale wiedziała przecież, że był bystry. I że najlepiej odnajdywał się - tak samo jak ona - w jasnych ramach i granicach. Kiedyś przekraczali je razem, balansując na ich krawędzi, ale przeszłość została bezpowrotnie zamknięta. Uśmiechnęła się, zwycięsko, oczy otworzyły się szerzej, usta złagodniały. Odsunęła się też od ściany, powoli ruszając w stronę siedzącego na łóżku mężczyzny. - Już wyjaśniłam ci, dlaczego tu przyszłam. Przyznaj, że to krótkie, dzisiejsze przedstawienie, wraz z przemiłymi określeniami, jakimi mnie obdarzyłeś, nie powinno odbyć się przed Rycerzami Walpurgii - powtórzyła kpiąco i cierpliwie zarazem, przystając tuż przed nim. Mimowolnie syciła się przewagą: nie sądziła, że władza będzie aż takim afrodyzjakiem, że tak ją ukoi, pozwalając w końcu poczuć coś więcej od lęku i pustki, które przygniatały ją coraz mocniej po doświadczeniach Locus Nihil. - Musiałabym wtedy pozbawić się głowy. A akurat tę część twojego ciała cenię. I uznaję za przydatną dla wspólnej sprawy - dodała prowokująco, zjadliwie, pochylając się nad nim lekko. Wyciągnęła w jego kierunku dłoń dłoń i pieszczotliwie dotknęła gładkiego, męskiego policzka, jeszcze wilgotnego od wody, a rękaw sukni podwinął się jeszcze wyżej: z tej perspektywy Cornelius musiał widzieć cień tatuażu, Mrocznego Znaku, widniejącego na lewym przedramieniu. - Będziemy współpracować. Masz informować mnie o tym, co dzieje się wokół Ministra Magii. Będziesz też uzgadniać ze mną ważniejsze propagandowe ruchy, jakie zamierzacie wykonywać. Ty, Malfoy, czy inni ważni urzędnicy - poinformowała go służbowym tonem, zupełnie sprzecznym z pieszczotliwym przesunięciem paznokcia wzdłuż policzka, żuchwy i kącika ust. - Na początek zastanów się nad tym - i zorientuj w poglądach Ministra - jak Cronus chce wykorzystać Hogwart. Powinniśmy zająć się edukacją. Przemyśleć kwestię szlamu. Doboru profesorów. Podstawy edukacyjnej. Wszak dzieci to nasza przyszłość a kolejne pokolenia mają być silniejsze, zdolniejsze, wykorzystujące w pełni potencjał magii - zakończyła profesjonalnym tonem, po czym: pacnęła go czubkiem palca wskazującego w nos, jak niesfornego ucznia - lub wręcz przeciwnie, ulubieńca, pupilka, który miał szansę się wykazać. - Wierzę, że będziemy się doskonale dogadywać. Masz jeszcze jakieś pytania?- dorzuciła, prostując się i odsuwając od niego, już z typową dla siebie, poważną, obojętną twarzą, choć dalej z triumfującym błyskiem w czarnym oku.
Nawet nie drgnęła słysząc ten zwycięski ton za swoimi plecami. Uczucie irytacji wezbrało w niej falą gorąca, ale opanowała się głębszym oddechem oraz rozluźnieniem szczęk. - Naprawdę dalej się w to bawisz? Skąd wiesz, że twoja magia cię nie zawodzi? - rzuciła przez ramię starając się nadać głosowi tonu rozbawionej pogardy, by umniejszyć jego satysfakcję. I przy okazji: zagłuszyć paranoiczne, natrętne myśli o tym, że przecież miał rację. Gdyby nie Rosier - nie nosiłaby Mrocznego Znaku. Nie wyrwałaby się z Wenus, nie miała sił i finansowego bezpieczeństwa, by się rozwijać; nie szkoliłaby się u mistrza, surowego, groźnego i wymagającego, wierzącego w skryty pod dziwkarskimi koronkami potencjał.
Gdy się odwróciła, dalej uśmiechała się lekko, ale kocie oczy zmrużyły się w wąskie szparki. Wrogie, drapieżne; mimo wszystko udało mu się dotknąć wrażliwej części, z czego - co gorsza - zdawał sobie sprawę. - Sam mówiłeś, że cel uświęca środki. A że akurat te środki były całkiem przyjemne... - wzruszyła ramionami, nadając swojemu tonowi dawnej miękkości, prawie dwuznaczności, wzbogaconej jednak zmysłowym doświadczeniem, jakiego bez wątpienia brakowało tamtej wystraszonej, sztywnej i zdenerwowanej panience, po raz pierwszy dotykającej drżącą dłonią swego przyszłego narzeczonego. - Było, minęło. To teraz zupełnie nieistotne - ucięła zdecydowanie, unosząc głowę nieco wyżej, w podkreślonym geście dumy. Z tego, kim się stała. Fakt, że odkrył drobne kłamstwo, tego nie przekreślał, wręcz przeciwnie - mogła wykorzystać tą świadomość przeciwko niemu. Był mężczyzną, a ci posiadali irracjonalne pragnienie absolutnego posiadania, długowiecznego aktu własności czarownicy, zwłaszcza, jeśli ta miała kiedyś zostać jego żoną. Nawet jeśli już jej nie chciał - czy tak było? nie potrafiła wyczytać tego z jego zachowania - to prymitywna część ego warkliwie domagała się aktu własności. Absurdalne. Typowe.
Tak samo jak wyraz oświecenia, dogłębnego zrozumienia, który zastąpił arogancki uśmieszek na twarzy Corneliusa, gdy w końcu połączył pourywane kropki w pełen obraz. Nie zajęło mu to długo, brawo, powinna mu przyklasnąć; ale wiedziała przecież, że był bystry. I że najlepiej odnajdywał się - tak samo jak ona - w jasnych ramach i granicach. Kiedyś przekraczali je razem, balansując na ich krawędzi, ale przeszłość została bezpowrotnie zamknięta. Uśmiechnęła się, zwycięsko, oczy otworzyły się szerzej, usta złagodniały. Odsunęła się też od ściany, powoli ruszając w stronę siedzącego na łóżku mężczyzny. - Już wyjaśniłam ci, dlaczego tu przyszłam. Przyznaj, że to krótkie, dzisiejsze przedstawienie, wraz z przemiłymi określeniami, jakimi mnie obdarzyłeś, nie powinno odbyć się przed Rycerzami Walpurgii - powtórzyła kpiąco i cierpliwie zarazem, przystając tuż przed nim. Mimowolnie syciła się przewagą: nie sądziła, że władza będzie aż takim afrodyzjakiem, że tak ją ukoi, pozwalając w końcu poczuć coś więcej od lęku i pustki, które przygniatały ją coraz mocniej po doświadczeniach Locus Nihil. - Musiałabym wtedy pozbawić się głowy. A akurat tę część twojego ciała cenię. I uznaję za przydatną dla wspólnej sprawy - dodała prowokująco, zjadliwie, pochylając się nad nim lekko. Wyciągnęła w jego kierunku dłoń dłoń i pieszczotliwie dotknęła gładkiego, męskiego policzka, jeszcze wilgotnego od wody, a rękaw sukni podwinął się jeszcze wyżej: z tej perspektywy Cornelius musiał widzieć cień tatuażu, Mrocznego Znaku, widniejącego na lewym przedramieniu. - Będziemy współpracować. Masz informować mnie o tym, co dzieje się wokół Ministra Magii. Będziesz też uzgadniać ze mną ważniejsze propagandowe ruchy, jakie zamierzacie wykonywać. Ty, Malfoy, czy inni ważni urzędnicy - poinformowała go służbowym tonem, zupełnie sprzecznym z pieszczotliwym przesunięciem paznokcia wzdłuż policzka, żuchwy i kącika ust. - Na początek zastanów się nad tym - i zorientuj w poglądach Ministra - jak Cronus chce wykorzystać Hogwart. Powinniśmy zająć się edukacją. Przemyśleć kwestię szlamu. Doboru profesorów. Podstawy edukacyjnej. Wszak dzieci to nasza przyszłość a kolejne pokolenia mają być silniejsze, zdolniejsze, wykorzystujące w pełni potencjał magii - zakończyła profesjonalnym tonem, po czym: pacnęła go czubkiem palca wskazującego w nos, jak niesfornego ucznia - lub wręcz przeciwnie, ulubieńca, pupilka, który miał szansę się wykazać. - Wierzę, że będziemy się doskonale dogadywać. Masz jeszcze jakieś pytania?- dorzuciła, prostując się i odsuwając od niego, już z typową dla siebie, poważną, obojętną twarzą, choć dalej z triumfującym błyskiem w czarnym oku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dobrze, że nie czytał jej myśli, że nie mógł tego robić na odległość - wbrew rozsądkowi, nie potrafił się przecież powstrzymać nawet od sprawdzenia jej kłamstwa. Odkąd Deirdre zerwała ich zaręczyny, a Solas odszedł z tego świata, Cornelius zatracał się w swojej przyjemnej ucieczce coraz bardziej. Zanurzenie się w cudzych wspomnieniach zagłuszało w końcu te własne. A potem - nie mógł zapomnieć, nikogo, niczego. Czasem żałował, tak jak tego, że wydarł z Marceliusa ostatnie wspomnienie o matce, a z Jade agonię Solasa, że musiał słyszeć w uszach ich straszny krzyk. Śmierć w ogniu nie miała w sobie nic pięknego, śmierć z rąk szmalcownika tym bardziej. Czasem jednak się cieszył, jak tymi chwilami, które wydarł z Dei - chaotycznymi urywkami z łoża, nad którym właśnie stali. Przecież właśnie dlatego kochał legilimencję - dawała poczucie władzy, a zarazem była stałym ryzykiem. Nigdy nie wiedział, czy w cudzych wspomnieniach znajdzie upojną orgię czy wyprute flaki.
To właśnie dzięki tym niespodziankom czuł, że żyje - wyrywając się z ciasnej kontroli rodzinnych wartości i ministerialnej maski nienagannego polityka, zagłębiając się w cudze sekrety. To bezpieczniejsze niż posiadanie własnych tajemnic, a zarazem o wiele bardziej ekscytujące. Może nigdy nie związałby się z Laylą, gdyby przekroczył moralne granice legilimencji ciut wcześniej. Znalazłby wtedy bunt i przygody u innych, nie u siebie.
Czytanie kłamstw było przy wspomnieniach nudne, wręcz standardowe. Czasem zawodziło, ale robił to zbyt często, by się pomylić - albo był zbyt arogancki. Zresztą, przeważnie jego pomyłka działała na korzyść kłamiącego, nie wykazując, czy jego słowa nie są nieprawdą. W przypadku Dei magia jasno pokazała fałsz.
Uśmiechnął się triumfalnie, nie zamierzając dać sobie odebrać satysfakcji.
-Zawsze się w to bawię. - oznajmił pysznie, bo nie było sensu już tego ukrywać. Mógł ukrywać przed Dei wiele, ale nie to. Swoją dumę. W obliczu wojny czuł się coraz pewniejszy siebie, niemalże bezkarny. Pieprzyć międzynarodowe konwencje, Czarny Pan i Minister Malfoy wytyczą nowe prawo - prawo, w którym nikt nie odmówi czarodziejom wykorzystywania pełnego potencjału własnej magii. -Nie zawodzi. I nie jestem już tym człowiekiem, który udawał przy tobie, że ma skrupuły. - przewrócił oczyma, pamiętając, jak się przy niej hamował, jak starał się legilimentować tamtego hotelowego boya-złodzieja delikatnie. Blergh. Delikatność nie była możliwa, stała w opozycji do wszystkiego, czego się uczył.
"Zrób to, jakbyś chciał wziąć ją siłą" - rechotał podstarzały nauczyciel, gdy dziewiętnastoletni Cornelius próbował włamać się do umysłu swojej pierwszej mugolki, a naiwny nastolatek nie rozumiał, ograniczony ciasnymi ramami przyzwoitości, patrzący na śliczną dziewczynę z ciekawością przeplataną romantycznym pożądaniem.
Teraz, stojąc pewnie przed Deirdre, rozumiał już zbyt dobrze.
Gdyby tylko miał pewność, że kobieta nie ma jakiegoś ważnego protektora (którą właśnie zyskał), spróbowałby pewnie Drętwoty, spróbowałby wziąć siłą WSZYSTKO.
Zacisnął zęby, gdy zaczęła rozwodzić się nad swoimi przyjemnościami z nowymi kochankami. Nie sądził, że po latach tak bardzo go to dotknie, a legilimencyjno-mściwe fantazje w jego głowie były w tym momencie marnym pocieszeniem.
Zwłaszcza, gdy zaczęła mówić o Rycerzach Walpurgii i traktować go jak idiotę.
-Deirdre, jestem politykiem, naprawdę myślisz, że używam publicznie tych samych inwektyw co w sypialni? - warknął, wyraźnie urażony. Mógł jej nienawidzić, ale przecież przy innych by się opanował. Chyba. A przynajmniej nie obrażałby jej, dopóki nie byłby pewien, że może.
Był w końcu mistrzemtchórzostwa i rozwagi podwójnego życia. Tyle, że dawny i starannie ukrywany przed światem romantyzm zastąpił sadystycznymi zabawami. Może dlatego strata Deirdre tak bardzo bolała - z nią mógł być i romantyczny i namiętny i okrutny, i co najważniejsze po raz pierwszy w życiu nie musiał się z tym kryć.
Czasem fantazjował, jakby to było, gdyby dawna miłość powróciła do jego życia.
W najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że powróci w roli... kogo właściwie? Przełożonej? Tak brzmiała gdy wydawała mu polecenia z chłodną wyższością, to sugerowałby cień tatuażu na jej przedramieniu.
Przełknął ślinę.
-Oczywiście. - potwierdził chłodno, w odpowiedzi na wszystko. Komuś innemu pochwaliłby się, że nad kwestią propagandy w zakresie edukacji pracował już z lady Aquilą Black, Deirdre też w sumie powinien się pochwalić, ale...
...głos nagle uwiązł mu w gardle.
I zamiast zadać jakieś logiczne pytanie, wypalił tchórzliwie:
-Dlaczego ty? Nie mógłbym meldować się... komuś innemu? - zakończył ochrypłym głosem, czując jak na policzki wpełza mu zdradliwe gorąco.
To jej zemsta...?
To właśnie dzięki tym niespodziankom czuł, że żyje - wyrywając się z ciasnej kontroli rodzinnych wartości i ministerialnej maski nienagannego polityka, zagłębiając się w cudze sekrety. To bezpieczniejsze niż posiadanie własnych tajemnic, a zarazem o wiele bardziej ekscytujące. Może nigdy nie związałby się z Laylą, gdyby przekroczył moralne granice legilimencji ciut wcześniej. Znalazłby wtedy bunt i przygody u innych, nie u siebie.
Czytanie kłamstw było przy wspomnieniach nudne, wręcz standardowe. Czasem zawodziło, ale robił to zbyt często, by się pomylić - albo był zbyt arogancki. Zresztą, przeważnie jego pomyłka działała na korzyść kłamiącego, nie wykazując, czy jego słowa nie są nieprawdą. W przypadku Dei magia jasno pokazała fałsz.
Uśmiechnął się triumfalnie, nie zamierzając dać sobie odebrać satysfakcji.
-Zawsze się w to bawię. - oznajmił pysznie, bo nie było sensu już tego ukrywać. Mógł ukrywać przed Dei wiele, ale nie to. Swoją dumę. W obliczu wojny czuł się coraz pewniejszy siebie, niemalże bezkarny. Pieprzyć międzynarodowe konwencje, Czarny Pan i Minister Malfoy wytyczą nowe prawo - prawo, w którym nikt nie odmówi czarodziejom wykorzystywania pełnego potencjału własnej magii. -Nie zawodzi. I nie jestem już tym człowiekiem, który udawał przy tobie, że ma skrupuły. - przewrócił oczyma, pamiętając, jak się przy niej hamował, jak starał się legilimentować tamtego hotelowego boya-złodzieja delikatnie. Blergh. Delikatność nie była możliwa, stała w opozycji do wszystkiego, czego się uczył.
"Zrób to, jakbyś chciał wziąć ją siłą" - rechotał podstarzały nauczyciel, gdy dziewiętnastoletni Cornelius próbował włamać się do umysłu swojej pierwszej mugolki, a naiwny nastolatek nie rozumiał, ograniczony ciasnymi ramami przyzwoitości, patrzący na śliczną dziewczynę z ciekawością przeplataną romantycznym pożądaniem.
Teraz, stojąc pewnie przed Deirdre, rozumiał już zbyt dobrze.
Gdyby tylko miał pewność, że kobieta nie ma jakiegoś ważnego protektora (którą właśnie zyskał), spróbowałby pewnie Drętwoty, spróbowałby wziąć siłą WSZYSTKO.
Zacisnął zęby, gdy zaczęła rozwodzić się nad swoimi przyjemnościami z nowymi kochankami. Nie sądził, że po latach tak bardzo go to dotknie, a legilimencyjno-mściwe fantazje w jego głowie były w tym momencie marnym pocieszeniem.
Zwłaszcza, gdy zaczęła mówić o Rycerzach Walpurgii i traktować go jak idiotę.
-Deirdre, jestem politykiem, naprawdę myślisz, że używam publicznie tych samych inwektyw co w sypialni? - warknął, wyraźnie urażony. Mógł jej nienawidzić, ale przecież przy innych by się opanował. Chyba. A przynajmniej nie obrażałby jej, dopóki nie byłby pewien, że może.
Był w końcu mistrzem
Czasem fantazjował, jakby to było, gdyby dawna miłość powróciła do jego życia.
W najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że powróci w roli... kogo właściwie? Przełożonej? Tak brzmiała gdy wydawała mu polecenia z chłodną wyższością, to sugerowałby cień tatuażu na jej przedramieniu.
Przełknął ślinę.
-Oczywiście. - potwierdził chłodno, w odpowiedzi na wszystko. Komuś innemu pochwaliłby się, że nad kwestią propagandy w zakresie edukacji pracował już z lady Aquilą Black, Deirdre też w sumie powinien się pochwalić, ale...
...głos nagle uwiązł mu w gardle.
I zamiast zadać jakieś logiczne pytanie, wypalił tchórzliwie:
-Dlaczego ty? Nie mógłbym meldować się... komuś innemu? - zakończył ochrypłym głosem, czując jak na policzki wpełza mu zdradliwe gorąco.
To jej zemsta...?
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ceniła legilimencję, lecz co ważniejsze – pragnęła jej od wielu lat, świadoma, że nigdy nie będzie w stanie sięgnąć po tak skomplikowaną magię. Gdy pierwszy raz obserwowała działanie niezrozumiale potężnej mocy Corneliusa, czuła lęk, prawie zwierzęcy, paniczny strach wytrawnego kłamcy, który stanął naprzeciwko ostatecznego narzędzia zagłady swego wykreowanego na fałszu świata. Brzydziła się tym procederem, kojarzącym się jednoznacznie z gwałtem, z przekroczeniem najdalszych granic intymności, z najpodlejszą, najbardziej okrutną przemocą. Fizyczne rany goiły się szybciej i sprawniej niż te, które rozdarły zmącony umysł. Delikatna tkanka osobowości, własnych myśli, przekonań, marzeń, niszczona przy pomocy różdżki mogła już nigdy nie powrócić do pierwotnego stanu. Kiedy była młodsza, takie tortury nie mieściły się jej w głowie, wywoływały instynktowny wstręt, lecz pod nim kryło się coś przeciwnego. Zalążek fascynacji, która z biegiem lat i uzyskaniem skrajnych doświadczeń zaowocowała spełnieniem marzenia – przynajmniej w pewnym aspekcie. Czarna magia umożliwiła sięgnięcie po to, co wydawało się niemożliwe: dzięki Imperiusowi posiadła całkowitą kontrolę nad wolą ofiary, wślizgiwała się do jej umysłu, kierowała poczynaniami. Dawało to satysfakcję, efektowne skutki, gwarantowało władzę absolutną, lecz mimo to Deirdre uznawała legilimencję za narzędzie znacznie bardziej precyzyjne, subtelne, prawie wyrafinowane. Bliższe manipulacji, jaką wykorzystywała bazując na swej urodzie, zmysłowej aurze i atrakcyjnym ciele, niż faktycznej inkantacji. Być może dlatego zaklęcia nigdy nie stanowiły jej mocnej strony: nie potrzebowała ich, by zmącić komuś w głowie. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła, z wyższością spoglądając na zadowolonego z siebie Sallowa. Tylko to mu zostało, zabawa czyimś umysłem, igranie z wspomnieniami, wślizgiwanie się do kameralnych skarbców snów i marzeń. I choć odrobinę zazdrościła mu łatwości – prawie finezji - z jaką przetasowywał karty kruchej ludzkiej psychiki, to wciąż zdołała go w przeciągu ostatnich raz prześcignąć. W każdym aspekcie.
- To już zamknięta przeszłość, Corneliusie. Bezpowrotnie zatrzaśnięte drzwi. A ja – nie jestem już tamtą naiwną dziewczyną, którą chciałeś sobie podporządkować – przypomniała monotematycznie, beznamiętnym tonem, nie chcąc dać mu satysfakcji. Szanowała jego zdolności, była świadoma koneksji oraz politycznego drygu, lecz coś się w nim zmieniło. Coś pękło. Może to wiek, może życiowe doświadczenia, może wojna: na metaforycznym szkle jego spojrzenia, w którym z takim przejęciem przeglądała się jako niedoświadczona stażystka, pojawiła się szpetna rysa. Bynajmniej spowodowana przez sięganie po groźbę legilimencji; już nie wzdrygała się na widok nieoczywistej przemocy, łaknęła jej, a dreszcze przemykające po jej ciele więcej miały wspólnego z wspomnieniami wspólnych chwil niż jakimkolwiek lękiem. Była wtedy głupia i naiwna, złożyła swoje życie w ręce mężczyzny: a potem popełniała te same błędy, do czasu. Nie chciała o tym teraz myśleć, o konsekwencjach czających się w słabym echu przeszłości.
- Nie wiem, nie znam cię teraz. Wydaje mi się, że coraz mniej nad sobą panujesz. Z wiekiem stajesz się najwidoczniej słabszy, bardziej podatny – odparła szczerze na retoryczne pytanie o inwektywy, mierząc go tym samym, wyniosłym, acz prowokującym spojrzeniem. Oby wykorzystał te przytyki do własnego rozwoju: kto wie, może wyciągnie z tej konwersacji odpowiednie wnioski? Wyglądał na…pokonanego, zmęczonego, rumieniec podkreślił jego gładkie policzki i cień wyrazistej żuchwy. Deirdre powstrzymała się od kolejnego poklepania go po twarzy, cofnęła się do tyłu kolejny krok. – Będziesz odpowiadał przede mną, dopóki nie otrzymasz innej informacji – powtórzyła chłodnym, ostrzegawczym tonem. Nie zamierzała ponawiać dyspozycji po raz trzeci. I tak poświęciła mu zbyt wiele czasu, kierowana egoistyczną chęcią spoglądania na niego z góry, dosłownie i w przenośni. – Oczekuj mojej sowy. A przy następnym spotkaniu, chcę znać chociaż zarysy planów Cronusa dotyczących edukacji. Dobrze byłoby też przygotować coś specjalnego na zimowy okres, w tym czasie morale czarodziejów powinny zostać podniesione – podsunęła, odwracając się i idąc w stronę nie drzwi, a okna. – Nasza współpraca będzie owocna, Corneliusie. Jeśli nie zawiedziesz, na pewno będziemy się dobrze bawić – dodała jeszcze kokieteryjnie, z dość groźnym rozbawieniem, zerkając na niego przez ramię, by mrugnąć zawadiacko, po czym mocniej zacisnęła między palcami różdżkę skrytą w rękawie sukni – i rozmyła się w czarnej mgle, która w mgnieniu oka przefrunęła przez uchylony lufcik, pozostawiając po sobie tylko mroczny cień i intensywny, ciężki zapach opium.
| dei zt
- To już zamknięta przeszłość, Corneliusie. Bezpowrotnie zatrzaśnięte drzwi. A ja – nie jestem już tamtą naiwną dziewczyną, którą chciałeś sobie podporządkować – przypomniała monotematycznie, beznamiętnym tonem, nie chcąc dać mu satysfakcji. Szanowała jego zdolności, była świadoma koneksji oraz politycznego drygu, lecz coś się w nim zmieniło. Coś pękło. Może to wiek, może życiowe doświadczenia, może wojna: na metaforycznym szkle jego spojrzenia, w którym z takim przejęciem przeglądała się jako niedoświadczona stażystka, pojawiła się szpetna rysa. Bynajmniej spowodowana przez sięganie po groźbę legilimencji; już nie wzdrygała się na widok nieoczywistej przemocy, łaknęła jej, a dreszcze przemykające po jej ciele więcej miały wspólnego z wspomnieniami wspólnych chwil niż jakimkolwiek lękiem. Była wtedy głupia i naiwna, złożyła swoje życie w ręce mężczyzny: a potem popełniała te same błędy, do czasu. Nie chciała o tym teraz myśleć, o konsekwencjach czających się w słabym echu przeszłości.
- Nie wiem, nie znam cię teraz. Wydaje mi się, że coraz mniej nad sobą panujesz. Z wiekiem stajesz się najwidoczniej słabszy, bardziej podatny – odparła szczerze na retoryczne pytanie o inwektywy, mierząc go tym samym, wyniosłym, acz prowokującym spojrzeniem. Oby wykorzystał te przytyki do własnego rozwoju: kto wie, może wyciągnie z tej konwersacji odpowiednie wnioski? Wyglądał na…pokonanego, zmęczonego, rumieniec podkreślił jego gładkie policzki i cień wyrazistej żuchwy. Deirdre powstrzymała się od kolejnego poklepania go po twarzy, cofnęła się do tyłu kolejny krok. – Będziesz odpowiadał przede mną, dopóki nie otrzymasz innej informacji – powtórzyła chłodnym, ostrzegawczym tonem. Nie zamierzała ponawiać dyspozycji po raz trzeci. I tak poświęciła mu zbyt wiele czasu, kierowana egoistyczną chęcią spoglądania na niego z góry, dosłownie i w przenośni. – Oczekuj mojej sowy. A przy następnym spotkaniu, chcę znać chociaż zarysy planów Cronusa dotyczących edukacji. Dobrze byłoby też przygotować coś specjalnego na zimowy okres, w tym czasie morale czarodziejów powinny zostać podniesione – podsunęła, odwracając się i idąc w stronę nie drzwi, a okna. – Nasza współpraca będzie owocna, Corneliusie. Jeśli nie zawiedziesz, na pewno będziemy się dobrze bawić – dodała jeszcze kokieteryjnie, z dość groźnym rozbawieniem, zerkając na niego przez ramię, by mrugnąć zawadiacko, po czym mocniej zacisnęła między palcami różdżkę skrytą w rękawie sukni – i rozmyła się w czarnej mgle, która w mgnieniu oka przefrunęła przez uchylony lufcik, pozostawiając po sobie tylko mroczny cień i intensywny, ciężki zapach opium.
| dei zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nauczyłby ją. Nauczyłby ją wszystkiego, ze ślepym zakochaniem wierząc w jej talent, kochając tą kobietę równie mocno jak legilimencję, albo kochając legilimencję równie mocno jak tą kobietę. Gdyby Cornelius posiadł Deirdre na zawsze, ona posiadłaby legilimencję - może i trwałoby to latami, ale byłoby nieuniknione. Był mistrzem słów, mistrzem przekonywania, zawsze chciał zostać mistrzem dla młodego legilimenty, a ambicja brunetki nie potrzebowałaby wiele perswazji. Pamiętał jej dobre serce i instynktowną odrazę gdy legilimentował tamtego lokaja, ale przecież przekonałby ją, że to nie boli. A gdyby przekonała się, że boli, sama połknęłaby bakcyla i byłoby za późno. Taka była w końcu jego droga, zaczął przecież pobierać nauki jako ciekawski wrażliwiec. Mentor i magia skutecznie wypleniły z niego młodzieńczą delikatność.
Nie podejrzewał nawet jeszcze, że jej Mistrzem został zgoła kto inny i że w zamian przeznaczyła swoje zdolności i energię na naukę sztuki o wiele potężniejszej i bardziej plugawe. Musiałby wtedy ponownie opłakać swoje obrócone w proch marzenia, marzenia w których razem włamywali się do cudzych umysłów i razem wychowywali piękne i mądre dzieci, równie ambitne jak oni sami, i w których budowali potęgę Sallowów razem. Marzenia, które obrócili w proch razem - ona zdradziła, a on jednak spróbował włamać się jej do głowy, choć obiecywał sobie, że jej nigdy nie tknie. I przekonała się, że jednak bolało. Bezpowrotnie zatrzasnęli tamtą przeszłość - Deirdre miała rację.
Kochał ją właśnie dlatego, że często miała rację.
I właśnie dlatego pragnął ją sobie...
...nie, przecież nigdy tego nie pragnął. Może dominował podświadomie, ale podświadomie zazdrościł też Solasowi partnerstwa, jakie tamten zbudował z Jade. Świadomie chciał budować z Deirdre nowy świat. Nowe życie.
-Nigdy nie chciałem cię sobie podporządkować. - sprostował odruchowo. Co wyszło, to wyszło, ale... nie tak miało być.
Dlaczego to nadal bolało...? Jej obecność. Choć jej słowa też. Usiłował zachować pokerową minę, ale poruszyła czułą stronę. Czy z wiekiem stawał się coraz słabszy? Czy wiedziała, jak bardzo rozsypał się po zerwaniu zaręczyn i śmierci Solasa, dwóch najcięższych ciosów w życiu, które nastąpiły tak blisko siebie? Że nie rozmawiał już z własnymi rodzicami, że nigdy nie pokocha już żadnej kobiety, że odwlekał założenie rodziny, że nawet matki swojego syna nie potrafił ochronić? Nie, tego nie mogła wiedzieć, ale może te ciosy odbiły się na nim mocniej niż przypuszczał.
Zacisnął mocno zęby. Może i życie wyprało z niego ciepłe uczucia i dawną siłę, może i życie odebrało rozum jego własnym rodzicom, ale Sallowowie trwali i trwać musieli - póki trwał on, Cornelius Sallow, ostatni (powiedzmy) ze swojej gałęzi rodu. I życie nigdy nie odbierze mu ambicji, tym bardziej, że wiatr wreszcie wiał na jego korzyść. Może i dla kogoś innego podleganie własnej byłej narzeczonej byłoby brakiem ambicji, ale to właśnie prawdziwa ambicja zmusi Sallowa do przełknięcia tego upokorzenia, do chwycenia tej możliwości. Czarny Pan budował nowy świat - Deirdre uprzedziła Corneliusa i już została kimś ważnym w tym świecie, ale on nadrobi własne spóźnienie, za wszelką cenę.
-Jak sobie życzysz. - odpowiedział więc na jej władczy wywód, próbując zachować resztki godności. Doskonale, zrobi jak sobie życzyła - zwłaszcza, że plan był rozsądny, a sprawa Hogwartu wymagała pilnego działania, Sallow ustalił to już nawet we wrześniu z lady Black. Jeszcze jej, Deirdre, pokaże. Jeszcze im wszystkim pokaże.
Zamrugał ze zdumieniem, widząc czarną mgłę - to tak się tu dostała? Nie znał się na transmutacji, ale nigdy czegoś takiego nie widział. Gorycz zmieszała się z podziwem, a Corneliusem Sallowem owładnęło nowe, nagłe pragnienie, równie silne jak chciwość jaką odczuł jako nastolatek, gdy czytał o legilimencji.
Też zapragnął stać się kiedyś czarną mgłą.
/zt
Nie podejrzewał nawet jeszcze, że jej Mistrzem został zgoła kto inny i że w zamian przeznaczyła swoje zdolności i energię na naukę sztuki o wiele potężniejszej i bardziej plugawe. Musiałby wtedy ponownie opłakać swoje obrócone w proch marzenia, marzenia w których razem włamywali się do cudzych umysłów i razem wychowywali piękne i mądre dzieci, równie ambitne jak oni sami, i w których budowali potęgę Sallowów razem. Marzenia, które obrócili w proch razem - ona zdradziła, a on jednak spróbował włamać się jej do głowy, choć obiecywał sobie, że jej nigdy nie tknie. I przekonała się, że jednak bolało. Bezpowrotnie zatrzasnęli tamtą przeszłość - Deirdre miała rację.
Kochał ją właśnie dlatego, że często miała rację.
I właśnie dlatego pragnął ją sobie...
...nie, przecież nigdy tego nie pragnął. Może dominował podświadomie, ale podświadomie zazdrościł też Solasowi partnerstwa, jakie tamten zbudował z Jade. Świadomie chciał budować z Deirdre nowy świat. Nowe życie.
-Nigdy nie chciałem cię sobie podporządkować. - sprostował odruchowo. Co wyszło, to wyszło, ale... nie tak miało być.
Dlaczego to nadal bolało...? Jej obecność. Choć jej słowa też. Usiłował zachować pokerową minę, ale poruszyła czułą stronę. Czy z wiekiem stawał się coraz słabszy? Czy wiedziała, jak bardzo rozsypał się po zerwaniu zaręczyn i śmierci Solasa, dwóch najcięższych ciosów w życiu, które nastąpiły tak blisko siebie? Że nie rozmawiał już z własnymi rodzicami, że nigdy nie pokocha już żadnej kobiety, że odwlekał założenie rodziny, że nawet matki swojego syna nie potrafił ochronić? Nie, tego nie mogła wiedzieć, ale może te ciosy odbiły się na nim mocniej niż przypuszczał.
Zacisnął mocno zęby. Może i życie wyprało z niego ciepłe uczucia i dawną siłę, może i życie odebrało rozum jego własnym rodzicom, ale Sallowowie trwali i trwać musieli - póki trwał on, Cornelius Sallow, ostatni (powiedzmy) ze swojej gałęzi rodu. I życie nigdy nie odbierze mu ambicji, tym bardziej, że wiatr wreszcie wiał na jego korzyść. Może i dla kogoś innego podleganie własnej byłej narzeczonej byłoby brakiem ambicji, ale to właśnie prawdziwa ambicja zmusi Sallowa do przełknięcia tego upokorzenia, do chwycenia tej możliwości. Czarny Pan budował nowy świat - Deirdre uprzedziła Corneliusa i już została kimś ważnym w tym świecie, ale on nadrobi własne spóźnienie, za wszelką cenę.
-Jak sobie życzysz. - odpowiedział więc na jej władczy wywód, próbując zachować resztki godności. Doskonale, zrobi jak sobie życzyła - zwłaszcza, że plan był rozsądny, a sprawa Hogwartu wymagała pilnego działania, Sallow ustalił to już nawet we wrześniu z lady Black. Jeszcze jej, Deirdre, pokaże. Jeszcze im wszystkim pokaże.
Zamrugał ze zdumieniem, widząc czarną mgłę - to tak się tu dostała? Nie znał się na transmutacji, ale nigdy czegoś takiego nie widział. Gorycz zmieszała się z podziwem, a Corneliusem Sallowem owładnęło nowe, nagłe pragnienie, równie silne jak chciwość jaką odczuł jako nastolatek, gdy czytał o legilimencji.
Też zapragnął stać się kiedyś czarną mgłą.
/zt
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 czerwca 1958
— Byłam u uzdrowiciela — oznajmia, wkraczając do sypialni; gdyby miała dziś na sobie futro, to zsunęłoby się z jej ramion płynnie, formując na podłodze srebrzystą kałużę. Dziś go jednak nie ma, jest upalny czerwiec, a ona sama jest panią domu. Złota obrączka lśni na dłoni, obok niej znajduje się zaręczynowy pierścionek z oczkiem z kamienia księżycowego. Jasne oczy Valerie szukają okazji na podjęcie zielonego spojrzenia Corneliusa, ma wszak dla niego istotne dla nich wieści.
Jest jednak odrobinę okrutna, najwyraźniej z przekory. Jej twarz nie zdradza — jak działo się to zazwyczaj — szczegółów jej samopoczucia, wydaje się być maską, którą przybrała na tę specjalną bądź co bądź okazję. Wobec spokoju panującego w innych częściach domu, pustki ziejącej z gabinetu męża, Valerie zakłada, że znajduje się właśnie w ich małżeńskiej już sypialni. Czasami zdarzało się, że w spędzane wspólnie, leniwe niedzielne poranki, Valerie budzi się do widoku męża siedzącego już za stołem, rozgrywającego symulowane partie magicznych szachów. Lubi ten widok — skupienia malującego się na jego twarzy, ciepłych słonecznych promieni wpadających przez okna. Miesza się ono ze świeżością miękkiej pościeli, Cornelius jest człowiekiem pedantycznym i ma to swoje dobre strony.
Dziś przeczucie również nie myli śpiewaczki; mąż w istocie znajduje się w sypialni, elegancki jak zawsze pomimo przebywania w prywatności ich wspólnego domu.
Valerie skraca dystans między nimi, buty na wysokim obcasie stukają o wypolerowaną podłogę, nadają temu zjednoczeniu rytm, bliźniaczo podobny do rytmu jej serca. Letnia suknia, którą na siebie włożyła, wciąż opina ciało, podobnie do tych sukni, które towarzyszyły im niemal rok temu, w upalnej garderobie, gdy przypieczętowywali los Franza Kruegera, gdy perły uderzały o nagą skórę pleców śpiewaczki, gdy pierwszy raz ukazała mu swoją bliznę na szyi. Dziś nie towarzyszy jej jednak tamta intensywna czerwień. Nie chcąc szczególnie rzucać się w oczy (choć ciężko było o anonimowość, gdy było się sceniczną artystką, żoną polityka, bywalczynią gazet, dwa dni po ceremonii ślubnej, którą uświetnili wszyscy możni i potężni współczesnej Anglii), wybrała dziś kreację w kolorze zgaszonego błękitu, pięknie komponującą się z zimnym odcieniem jej oczu i odpowiednią na upalną pogodę, która chwyciła także Londyn w żelazny uścisk duchoty.
Krótka wędrówka kończy się zaraz przy boku Corneliusa, po jego lewej stronie. Żona nachyla się nad nim, dłonie składa na jednym z jego ramion. Pukle jasnych loków łaskoczą go delikatnie w policzek, a charakterystyczna woń kwiatowych perfum na moment dominuje powietrze wokół Corneliusa, jeszcze bardziej urzeczywistniając jej niedaleką obecność.
Pomimo tego, że stara się utrzymać neutralną mimikę, nie jest w stanie. Radość z nowiny jest zbyt duża, oczy lśnią nią wyraźnie, zdradzają ją, nim spomiędzy potraktowanych szminką ust wymsknie się ostateczne wyznanie, ale Valerie nie zależy na utrzymaniu tej maski, po stokroć bardziej pragnie, żeby wiedział, żeby dzielił z nią tę radość, której kroplę zasmakowali przed złożeniem się do snu w apartamentach Pałacu Zimowego.
Będziesz cudownym ojcem, powie mu jeszcze wielokrotnie, jest tego pewna. Widzi, jak zachowuje się wobec Hersilii, jak w krótki czas potrafił złapać z nią kontakt. A jeżeli jest taki uważny i czuły dla dziecka, które nie dzieli z nim krwi, dla swego dziedzica musi być przynajmniej tak samo dobry.
— Tego, którego mi poleciłeś, w Shropshire — pragnęli uniknąć uzdrowicieli z Londynu, bardziej łasych na pieniądze od redakcji plotkarskich pism i bliższych Czarownicy niż specjaliści, którzy między innymi doglądali stanu Dianthe Sallow. Ich umiejętności były wystarczające, aby potwierdzić stan, w którym znajdowała się młodsza z pań Sallow, rozwiali wszystkie wątpliwości Valerie, jednocześnie stanowiąc zaufane zaplecze Sallow Coppice, współpracujące z nim od lat. — Nie ma wątpliwości.
Wciąż jeszcze nie ubrała w słowa tego, co stwierdzili uzdrowiciele. Cornelius jednak potrafi czytać z niej jak z otwartej księgi, musi widzieć prawdę w jej oczach, w i e d z i e ć, jaki był efekt badania. I wiedzieć, że Valerie czasem lubiła się z nim droczyć, pozwalać mu dochodzić do jego własnych wniosków. Pokazywać, jak bardzo ją znał.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia pana domu
Szybka odpowiedź