Kuchnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnie Theach Fáel od samego początku były najbardziej zadbanym i najczęściej używanym miejscem. Pomona już w pierwszych dniach swojego urzędowania zadbała o to, by doprowadzić zakurzone pomieszczenie do ładu. Zagospodarowała je z typowym dla siebie ciepłem oraz dbałością o domową atmosferę. Kuchenne wyposażenie nie zmieniło się od kilkudziesięciu lat, podobnie jak wysłużony stary stół, przy którym kręciło się wiele pokoleń małych Vane'ów.
Zaopatrzenie Jaydena
Zaopatrzenie Roselyn
Notki
Zaopatrzenie Roselyn
Notki
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 18.09.21 20:16, w całości zmieniany 3 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Delikatne bujanie kołyski towarzyszyło pogrążonemu w rozważaniach ojcu. Niemowlęta nie spały, ale też nie płakały nasycone porządną porcją mleka, o którą jeszcze godzinę wcześniej szaleńczo krzyczały. Domagały się atencji nie mniej niż praca astronoma, lecz Jayden znał swoje priorytety i nieważne jak niesamowicie istotne było to, co miał zrobić, zwolnił i pochylił się nad własnymi dziećmi, chcąc zapewnić im wszystko, co najlepsze. Chodził od poprzedniego dnia wyjątkowo rozbity. A przynajmniej tak mogło się wydawać - w ruchach mężczyzny, w milczeniu, w nieobecnym spojrzeniu przejawiał się jakiś nieuchwytny duch. Otępienie jedynie powierzchowne było jedynie zasłoną dymną tego, co działo się we wnętrzu profesora. A działo się wiele. Siedząc teraz na szczycie wysłużonego stołu, wpatrywał się od kilkunastu minut w ułożone przed nim papiery. Dłonią nie przestawał bujać kołyski ze swoimi małymi, trzema synkami, jednak w tym momencie było to czysto mechaniczne, rytmiczne powtarzanie w jakiś sposób pomagało mu myśleć. Lub przynajmniej starać się to robić, bo pustka, którą posiadał w tej jednej chwili w głowie, była wszech ogromna. Wcześniej prowadził dosłowną wojnę, ale teraz... Teraz po prostu czekał, zupełnie jakby coś miało się pojawić. Znak mający go poruszyć do działania. Nie się jednak takiego nie działo, a zawieszenie trwało w najlepsze.
Patrząc na spisane własną ręką dokumenty z numerologicznymi obliczeniami, rysunkami, tabelkami i wykresami Jayden nie był w stanie się poruszyć. A były na wyciągnięcie ręki i wystarczyło po prostu po nie sięgnąć, przesunąć o cal... Dlaczego więc tego nie robił, tylko tkwił w jednym miejscu na wzór posągu? Nie. Nie można było powiedzieć, że odczuwał strach. To było coś innego - dziwna niepewność co do prawdziwości całego zdarzenia. Nie było to w końcu oczywiste i zrozumiałe. Dla samego profesora wciąż pozostawało niepojęte, jakim sposobem cała wiedza, którą dnia poprzedniego przyswajał, złączyła się w końcu w jedno. Nie żartowałby, mówiąc, że poznał tajemnicę kosmosu. W końcu tak się właśnie czuł. Jego umysł był wyjątkowo chłonny - być może pobudzony dzięki magii, wydobywającej się z serc meteorytów, na których działanie był wystawiony. Cokolwiek jednak to było, działało. Działało aż za dobrze. Działało tak dobrze, że nie miał żadnych wątpliwości co do istoty swoich badań. Magia trafiła na Ziemię dzięki meteorytom. - Kurwa... - Wyrwane niezamierzenie przekleństwo wydobyło się spomiędzy ust mężczyzny, ale jednak skłamałby, gdyby powiedział, że żałował. W tym jednym, cichym słowie kryło się to, co się działo. A mianowicie to, że poprzedniego dnia udało mu się wszystko złożyć w całość. Teraz musiał jedynie rozpisać zderzenie się tego, co zrobił wcześniej z własną hipotezą. Hipotezą, która musiała mieć pokrycie. Po prostu musiała. Wystarczyło wszak sięgnąć do swoich notatek i przyłożyć do tego jednego, jedynego zdania. Poruszył się gwałtownie, pochylając nad notatkami i opierając przedramionami na stole. Kołyska pomimo jego porzucenia nie przestawała się bujać, jednak nawet gdyby była całkowicie spokojna, nie dostrzegłby tego. Zmusił się do ruchu, dlatego też po pierwszym kroku, zrobił momentalnie drugi. Wziął pióro w dłoń i napisał na pustym pergaminie treść własnej hipotezy. Hipotezy, która stała się równocześnie tezą. Teoria przestała być jedynie teorią. A on miał za zadanie przepisać jedynie wyniki tuż obok, by skonfrontować obie części. By sprawić, że przypuszczenie stało się faktem. Faktem, który miał wpłynąć nie tylko na niego, lecz na cały magiczny świat. Nieważne, że ludzie mieli żyć dalej w ten sam sposób, co wcześniej być może nawet nigdy nie słysząc o dokonaniu naukowca - dla niego wszystko się zmieniło. Magia nie miała pochodzenia ziemskiego, a w ciałach czarodziejów znajdowały się homoiomerie odpowiedzialne za jej utrzymywanie i przekazywanie. Różdżki były jedynie ułatwieniem. Katalizatorem. Skoro można było się nauczyć magii bezróżdżkowej oznaczało to, że każdy był do tego zdolny - gdyby przeszedł odpowiedni trening skupienia oczywiście. Wszystko składało się jednak w całość, której nie sposób było się wyprzeć ani zaprzeczyć. Praca życia opanowała ciało i umysł profesora, a kołyska bujała się cicho dalej.
|astronomia + przyrządy astronomiczne
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Jak do tej pory wszystko, co zdążył przejrzeć, wypisać i postawić obok głównego założenia badań, zgadzało się z jego krótką treścią. Czy powinien był czuć się zaskoczony - sam nie wiedział. Po prostu istota całych badań sprawiała, że ciągle czuł niedowierzanie. Początkowa fala całkowitego odrętwienia minęła, ale to uczucie nie odeszło całkowicie. Nie mogło i byłoby dziwne, gdyby tak właśnie się stało. Przecież to był fakt, a nie ułudny sen, który wyśnił w trakcie zasypiania nad własnymi notatkami. Naprawdę wszystko złożyło się w całość, podobnie i jego zdolności poznawcze rozszerzyły się na tyle, by zrozumiał wszelki sens i przesłanie tego, z czym miał do czynienia. Nie. Nie był geniuszem i nie podawał się za takowego. Splot przypadków i szczęścia pokierowały nim, by stać się przeznaczeniem. Upewniały go, że to, co robił, było słuszne i winien był kontynuować swoje założenia - był wszak na drodze końcowego etapu, a zwieńczenie czyhało w niedalekiej przyszłości. Wiedział, że był w stanie tam dotrzeć. Wiedział również, że bez względu na wszystko, nie zamierzał się teraz poddawać. Całkowicie zarzuciłby nie tylko swoją, lecz również cudzą pracę, wspólny wysiłek, którego się podjęli, dlatego marnotrawstwo nie wchodziło w grę. Był odpowiedzialny nie tylko za same badania, ale też ludzi biorących w nich udział. Od dłuższego czasu chciał też umieścić opis powstawania, przebieg oraz wyniki w formie książki, a do tego potrzebowano więcej pracy. Pracy, która miała się opłacić.
Na razie jednak sprawdzał wszystkie wyniki i przystawiał je do hipotezy, próbując doszukać się jakiegoś błędu, lecz takowego nie było. Obok niego leżały jego rzeczy astronomiczne porozrzucane w nieładzie na blacie stołu, ale w żaden sposób mu nie przeszkadzały. Od czasu do czasu sięgał po coś - była to bardziej instynktowny gest, podświadomy ruch niż praktyczne wykorzystanie. Chociaż raz czy dwa potrzebował niektórych, gdy sam siebie sprawdzał w niektórych obliczeniach czy długościach, które wypisywał we wczesnych stadiach. Nie, żeby sam sobie nie ufał, ale mając do czynienia z takimi danymi, tak istotnymi i tak niespotykanymi, nie można było w żaden sposób go obwiniać za sprawdzenie. Jedno, drugie i kolejne. Normalnie - w życiu codziennym - niespotykane były podobne przypadki - badania w większości nie przynosiły przełomów czy wielkich rezultatów, pozostając na stopie czysto formalnej. Takiej, o której miało usłyszeć jedynie małe grono zainteresowanych tematem lub jedynie bliscy współpracownicy danej osoby. Coś, co miało wpłynąć na całą populację, należało do niewielkiego, znikomego wręcz procenta odkryć. Wtedy nazywano je właśnie odkryciami z uwagi na kaliber oraz siłę rażenia - w tym wypadku magia, która miała pochodzenie pozaziemskie, dotykała każdego, kto się nią posługiwał i każdego, kto był przez nią objęty. Wynikało z tego, że specjaliści z zielarstwa, opiekunowie magicznych stworzeń, uzdrowiciele, naukowcy każdej dziedziny mogli zupełnie świeżo i na nowo spojrzeć na własne dziedziny. Marzeniem Vane'a było nie to, by spopularyzowali jego imię, ale aby jego odkrycie stało się pomocne w innych. By przyczyniło się do dalszych przełomów i miało istotę, przełożenie na życie codzienne. Sam fakt, że właśnie przeglądał dane od człowieka zajmującego się roślinami, czarodzieja mającego doświadczenie w opiece nad magicznymi stworzeniami i kobiety posiadającej wiedzę o ludzkiej anatomii sprawiało, że połączenie tak wielu dziedzin nie było przypuszczeniem - było faktem. Dlatego nie przestawał, tylko działał dalej, odczuwając zarówno ekscytację, niepewność, ale też odwagę. Odwagę, że w końcu zrobił coś, co nie miało fatalnych skutków.
|astronomia + przyrządy astronomiczne
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Brakowało mu naprawdę niewiele. Musiał jedynie dokończyć to, co zostało mu przerwane z dnia wcześniejszego, ale nie przejmował się tym, że musiał zaprzestać sprawdzania własnej hipotezy. Płacz chłopców sprowadził go na ziemię w doskonałym momencie - potrzebował wszak nie tylko odpoczynku, ale też spojrzenia na wszystko świeżym okiem. Katowanie się po kilka godzin badaniami i danymi, nieważne jak wielkimi, nie służyło nikomu, a zwłaszcza samemu badaczowi, który tracił w ten sposób koncentrację i mógł bardzo łatwo zderzyć się z błędem. Błędem, który w późniejszej fazie mógł być ciężko wykrywalny. Należało być zapobiegawczym aniżeli mierzyć się z bolesnymi konsekwencjami. Dawny nauczyciel astronomii w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, równocześnie też mentor Jaydena mówił od razu, że dla naukowca najważniejsza jest trzeźwa głowa. Mentalne przemęczenie nie raz dawało wrażenie bezsensu lub wręcz przeciwnie - zbyt dużej pewności siebie. Dystans, odwaga ze zmaganiem się z samym sobą to były cechy dobrego badacza. Aktualnie młodszy mężczyzna wiedział, co jego zmarły przyjaciel miał na myśli. Należało być cierpliwym i nie popędzać zbytnio faktów, tylko dawać im przestrzeń - im i sobie samemu. Odkrycia nie dokonywały się wszak jednego dnia, a opisywanie ich i poddawanie próbie, wątpliwościom, negacji nie miało krótkiego okresu przebiegu. Należało być może włożyć w ten etap więcej pracy niż we wcześniejsze doświadczenia. I chociaż były to pierwsze większe badania Jaydena jako ojca, nie narzekał. Arden, Cassian i Samuel byli dziećmi idealnymi i chociaż oczywiście marudzili, potrafili całymi godzinami po prostu leżeć obok pracującego rodzica i nie przerywać mu ani razu. Niekiedy sam Vane odczuwał dziwną niepewność i musiał sprawdzić, czy wszystko z nimi było w porządku, ale okazywało się, że nie miał podstaw do stresu. Duże oczy wpatrywały się w niego lub pozostawały zamknięte, gdy bracia spali. Aktualnie kręcili się w swoim wiklinowym koszu, podczas gdy astronom przysiadł do końcowego etapu testowania hipotezy. Zostały mu może z trzy strony do przejrzenia, dlatego też się nie spieszył. Jak dotąd nie odnalazł żadnego błędu czy momentu, w którym hipoteza zderzyłaby się z błędem rzeczywistości. Wszystko było jak najbardziej sensowne, logiczne, wynikało z siebie nawzajem i nie kolidowało z głównymi założeniami. Była to naprawdę ulga, gdy Vane dotarł do końca stosu i okazało się, że wszystko potwierdzało to, co miało. Magia naprawdę miała pozaziemskie pochodzenie, a on wywnioskował to, siedząc przy swoim rodzinnym stole w kuchni... Czy pokolenia potomków Diarmuida Ua Duibhne byłyby tym faktem zaskoczone? Szczerze Jayden podejrzewał, że nie. Byliby dumni.
|astronomia
zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 50
'k100' : 50
22 listopada 1957
Cieszyła się mocno, że Jayden chciał z nią podtrzymywać kontakt. Dzielić się swoim życiem. Pozwalać jej spędzać czas u siebie. Mogło wydawać się inaczej, jeżeli ktoś znał ją nieco bardziej, ale sama była dość zamkniętą na świat osobą, zwłaszcza jeżeli świat ten był dość obcy. Nawet przyjaciół potrafiła zganić, kiedy przekraczali granicę, którą wyznaczała przy rozmowach o swojej kulturze, a do każdej kobiety wchodzącej do życia jej braci odnosiła się z pewnego rodzaju niechęcią i nieufnością, przynajmniej na początku. Teraz jednak ktoś inny zapraszał ją do swojego życia, niejako odsłaniając się przed nią. Vane zwierzył się jej z problemów, kłopotów i trosk. Zaprosił ją pod swój dach, gdzie mieszkał z dziećmi. Zaufał jej, a ona miała szczerą nadzieję, że nigdy tego zaufania nie zawiedzie.
Mieli dziś razem gotować – pierwszy raz od dawna miała to chyba robić w ramach odpoczynku i pasji, nie jako codzienności aby braciom wręczyć posiłek i potem przygotować też coś w ramach obiadu podczas pracy. Ostrożnie wyciągnęła dłoń w kierunku drewnianego stołu, delikatnie przesuwając po jego powierzchni kiedy przechodziła wzdłuż pomieszczenia. Wydawało się…przyjemne. Nie przypominało to nic, co wcześniej widziała – nie małą kuchnię w portowych dokach, nie pomieszczenie wciśnięte w ścianę w dzielnicy artystów. A już zdecydowanie nie wielkie gotowanie, które odbywało się w taborze, kiedy kobiety najpierw szykowały razem składniki, siedząc na stopniach czy wymieniając się wszelkimi informacjami, przygotowywały posiłek, jak również zaczęli rozmawiać między sobą na temat rodzin.
To pomieszczenie wydawało się inne, osobiste…jakby włożono w nie tu serc, które Sheila odnajdywała w tych drobnych ułożeniach łyżek czy ziołach zawieszonych do podsuszenia. Było w tym coś ciepłego, co przywodziło na myśl Sheili jakieś dziwne połączenie jej matki i jej babki – czy tez raczej idealnego wyobrażenia o obydwu.
Nieco szybciej niż zamierzała otworzyła drzwiczki jednej z szafek, powodując, że przez silę rozpędu uderzyła w szafkę obok, co sprawiało, że część garnków poleciała na ziemię, powodując niemały raban. Przekleństwo w języku romskim zostało zagłuszone przez jej kroki, kiedy rzuciła się zbierać wszystko, odkładając wszystko z jednej strony na drugą. Jeszcze okaże się, że pierwsze co robi po przyjściu, demoluje kuchnię.
- Jayden, przepraszam, nic się nie zniszczyło! – Zawołała, tak na wypadek gdyby Vane’a zaalarmowały odgłosy dochodzące z kuchni.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Patrząc w lustro, dokończył wiązanie krawatu, zatrzymując na chwilę spojrzenie na obrączce, która zawieszona na jego szyi wymknęła się przy ruchu palców. Łańcuszek szarpnął, a jasność złota odbiła się w tafli, przyciągając błyskiem męskie oko. Znieruchomiał na moment, zatrzymując wzrok na symbolu małżeństwa, miłości i lojalności, jakie przysięgali sobie z Pomoną. Jeden dzień wtedy, a jeden dzień teraz. Jedynie osiem miesięcy różnicy. Jedynie wszystko do zmiany. Czy uwierzyłby w to wszystko, słysząc przyszłość wówczas? O tragicznym końcu małżeństwa i początku ojcostwa? Że musiał poświęcić żonę, aby ratować własne dzieci? Że musiał wybrać między dwiema najistotniejszymi częściami jego istnienia, nie poświęcając innych? Że musiał kopać grób dla ciała, które nigdy nie miało być ciepłe. Które nigdy nie miało być żywe. Dla ciała pozbawionego na wieczność ducha. Właśnie to przemykało za każdym razem przez myśli profesora, gdy natykał się spojrzeniem na obrączkę. I chociaż wydawało się, że owo zawieszenie trwało w nieskończoność, dokończył wiązanie krawatu w ciszy. Uśmiechnął się blado, po czym schował łańcuszek pod materiał koszuli i ubrał dopasowaną do garnituru kamizelkę. Zbliżał się wszak czas spotkania, a on nie zamierzał dać na siebie czekać. Nie, jeśli jego gościem była Sheila.
Ostatni czas silnie zawrócił mu w głowie nie tylko z uwagi na sytuacje związane z rodziną i bliskim otoczeniem, lecz pojawianiem się coraz częściej i gęściej osób mających silne powiązanie z astronomem w przeszłości. Eris, William, Tom, Sheila, James. A oni byli dopiero początkiem, bo nadchodziło ich o wiele, wiele więcej i Jayden sam nie wiedział, co miał o tym wszystkim sądzić. Budzące się ze snu wspomnienia domagały się uwagi, chcąc zniweczyć kruchą teraźniejszość czy może ostrzec go przed czymś innym? Przed czymś zdecydowanie straszniejszym? Cokolwiek to było Vane czuł ciężar osiadający na jego barkach. Szczególnie że rodzeństwo Doe było mu drogie w specyficzny sposób. Nieobecny Thomas z wyraźną chęcią do rywalizacji ze starszym astronomem, owiany tajemnicą James trzymający przemyślenia dla siebie i wieńczące ową trójcę Sheila. Najmłodsza, najdelikatniejsza, a równocześnie rozumiejące najwięcej. Potrafiąca spoić swych braci w jedno, kształtując ich i będąca ich wsparciem. Będąca wsparciem również dla samego Jaydena, gdy dzień pełen trudności potrafił mocno sponiewierać nauczycielem. Nie wiedział, jak to się stało, że z ciszą i spokojem zaczęła stawać się dla niego kimś, kogo otoczył opieką. Otoczył płaszczem troski i wyrozumiałości. Otoczył cierpliwością, gdy po raz setny czytała na głos ten sam rozdział Piotrusia Pana, ucząc się robić to płynnie i bez zahamowań. Naprawdę czuł się wtedy nie jak nauczyciel, lecz jak rodzic spędzający czas ze swoim dzieckiem. Nic więc dziwnego, że strach o jej bezpieczeństwo okradał go ze spokojnego snu. Gdy dostał odpowiedź na swoje kilkanaście listów z wiadomością, że żyje, nie był w stanie ukryć łez radości. Odpisując rozedrganą dłonią, naznaczył chyba po raz pierwszy słowa, które trwały w nim już długo. Słowa, które dla wielu mogły być płonne, lecz dla niego istotne. Tak samo zresztą jak jej gest pragnienia go w swoim życiu.
Proszę wierzyć, że potrzebuję chociaż jednej namiastki dawnego świata.
Gdy zszedł na parter, dostrzegł i usłyszał krzątającą się po kuchni osobę, a gdy dotarł na miejsce, oparł się ramieniem o framugę drzwi i obserwował mały spektakl. Słysząc słowo po romsku, przestał ukrywać się ze swoją obecnością. - W tym domu nie używamy takiego języka - odparł zamiast powitania, przypatrując się z nieukrywanym rozbawieniem zestresowanej nastolatce. Wcale nie zezłościła go tym lekkim harmidrem. Wręcz przeciwnie - przypominało mu to obecność krzątającej się tam wcześniej Pomony. - Słyszałem to tak często z ust twoich braci, że nie muszę znać tłumaczenia - wyjaśnił i zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, machnął różdżką, a w powietrzu pojawił się gramofon, który od razu zaczął odtwarzać czyjś głos, a później również nadchodzącą za nim muzykę. Jayden zmniejszył dystans dzielący go od młodej czarownicy i pogładził ją po ciemnych włosach, zostawiając na ich powierzchni krótki pocałunek na znak powitania. Dopiero wówczas cofnął się o krok i wyłapał jej spojrzenie. - Mam nadzieję, że lubisz brukselki - zagadnął, chociaż na zwieńczeniu jego słów czaiło się również pytanie zmieszane ze stwierdzeniem. Nie do końca sprecyzowane, ale nie musiało takie być. Nieważne co mieli przygotowywać, chodziło w tym wszystkim, że robili to razem. Patrząc na nią, przypomniał sobie swoje słowa z tamtego listu, które podtrzymałby również i teraz.
Będę tu zawsze dla ciebie. Kocham cię, dzieciaku.
Ostatni czas silnie zawrócił mu w głowie nie tylko z uwagi na sytuacje związane z rodziną i bliskim otoczeniem, lecz pojawianiem się coraz częściej i gęściej osób mających silne powiązanie z astronomem w przeszłości. Eris, William, Tom, Sheila, James. A oni byli dopiero początkiem, bo nadchodziło ich o wiele, wiele więcej i Jayden sam nie wiedział, co miał o tym wszystkim sądzić. Budzące się ze snu wspomnienia domagały się uwagi, chcąc zniweczyć kruchą teraźniejszość czy może ostrzec go przed czymś innym? Przed czymś zdecydowanie straszniejszym? Cokolwiek to było Vane czuł ciężar osiadający na jego barkach. Szczególnie że rodzeństwo Doe było mu drogie w specyficzny sposób. Nieobecny Thomas z wyraźną chęcią do rywalizacji ze starszym astronomem, owiany tajemnicą James trzymający przemyślenia dla siebie i wieńczące ową trójcę Sheila. Najmłodsza, najdelikatniejsza, a równocześnie rozumiejące najwięcej. Potrafiąca spoić swych braci w jedno, kształtując ich i będąca ich wsparciem. Będąca wsparciem również dla samego Jaydena, gdy dzień pełen trudności potrafił mocno sponiewierać nauczycielem. Nie wiedział, jak to się stało, że z ciszą i spokojem zaczęła stawać się dla niego kimś, kogo otoczył opieką. Otoczył płaszczem troski i wyrozumiałości. Otoczył cierpliwością, gdy po raz setny czytała na głos ten sam rozdział Piotrusia Pana, ucząc się robić to płynnie i bez zahamowań. Naprawdę czuł się wtedy nie jak nauczyciel, lecz jak rodzic spędzający czas ze swoim dzieckiem. Nic więc dziwnego, że strach o jej bezpieczeństwo okradał go ze spokojnego snu. Gdy dostał odpowiedź na swoje kilkanaście listów z wiadomością, że żyje, nie był w stanie ukryć łez radości. Odpisując rozedrganą dłonią, naznaczył chyba po raz pierwszy słowa, które trwały w nim już długo. Słowa, które dla wielu mogły być płonne, lecz dla niego istotne. Tak samo zresztą jak jej gest pragnienia go w swoim życiu.
Proszę wierzyć, że potrzebuję chociaż jednej namiastki dawnego świata.
Gdy zszedł na parter, dostrzegł i usłyszał krzątającą się po kuchni osobę, a gdy dotarł na miejsce, oparł się ramieniem o framugę drzwi i obserwował mały spektakl. Słysząc słowo po romsku, przestał ukrywać się ze swoją obecnością. - W tym domu nie używamy takiego języka - odparł zamiast powitania, przypatrując się z nieukrywanym rozbawieniem zestresowanej nastolatce. Wcale nie zezłościła go tym lekkim harmidrem. Wręcz przeciwnie - przypominało mu to obecność krzątającej się tam wcześniej Pomony. - Słyszałem to tak często z ust twoich braci, że nie muszę znać tłumaczenia - wyjaśnił i zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, machnął różdżką, a w powietrzu pojawił się gramofon, który od razu zaczął odtwarzać czyjś głos, a później również nadchodzącą za nim muzykę. Jayden zmniejszył dystans dzielący go od młodej czarownicy i pogładził ją po ciemnych włosach, zostawiając na ich powierzchni krótki pocałunek na znak powitania. Dopiero wówczas cofnął się o krok i wyłapał jej spojrzenie. - Mam nadzieję, że lubisz brukselki - zagadnął, chociaż na zwieńczeniu jego słów czaiło się również pytanie zmieszane ze stwierdzeniem. Nie do końca sprecyzowane, ale nie musiało takie być. Nieważne co mieli przygotowywać, chodziło w tym wszystkim, że robili to razem. Patrząc na nią, przypomniał sobie swoje słowa z tamtego listu, które podtrzymałby również i teraz.
Będę tu zawsze dla ciebie. Kocham cię, dzieciaku.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pozwalała sobie, aby jednak dopuścić go do swojego życia. Miała wiele wytłumaczeń od babci czemu powinna uważać na obcych, nawet jeżeli powinna być dla nich miła, oraz czemu dorośli zwiastowali głównie problemy, ale Jayden…Jayden nie zwiastował tego, przynajmniej taką miała nadzieję. Okazywał jej inny rodzaj wsparcia, nie wymagał też, aby czegoś dla niego zrobiła, tak jak inni mężczyźni. Nie stawiano przed nią oczekiwań aby prała, gotowała czy zmywała, miała po prostu być. Kłóciło się z tym, czego nauczyła się do tego czasu, dlatego chwilę też zajęło jej się przyzwyczajenie do Vane’a, a teraz ciężko by było wyobrazić sobie jej życie bez obecności nauczyciela astronomii. Zadrżała lekko, martwiąc się, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby była w nim całkowicie sama.
Odwróciła się w stronę, w której dobiegł ją głos Jaydena – nawet jeżeli wiedziała, w czyim domu się znajduje i że właśnie przed chwilą wolała sama, nagłe słowa były dla niej zaskoczenie i odsunęła się od o krok. Dopiero po chwili dotarły do niej jego słowa, na które najpierw się nieco zmieszała, zaraz jednak zmarszczyła brwi i wydęła lekko policzki. Wyraz twarzy, który bardzo dobrze znał profesor Vane kiedy przyglądał się tak każdemu z Doe, który właśnie uważał, że ktoś rugał go chociaż nie powinien. Oczywiście myślała tutaj bardziej o tym, że chłopcom na pewno takie zachowanie uchodziłoby na sucho, nawet jeżeli najpewniej się w tym myliła a i niejednokrotnie jej bracia mieli zwracaną uwagę na to, jak się zachowywali. Ostatecznie jednak skończyło się na lekkim zażenowaniu, które zaraz przeszło w radość kiedy Jayden postanowił się przywitać. Objęła go przez chwilę, zaraz też odsuwając się i kierując spojrzenie na gramofon, przez parę sekund poświęcając się wyłącznie wygrywanym przez nieo utworom.
- Zazwyczaj tak nie mówię – zaznaczyła z uniesieniem brwi, potrząsając lekko głową. Jej fryzura zmieniła się nieco od czasu, kiedy spotkała Jamesa i Thomasa, powróciła do dawnego stylu fryzur, zakładając ponownie wstążki które wplotła w warkocze, co podkreślało jej panieństwo w świecie, w który co prawda już nie do końca istniał, ale wciąż miał dla niej spore znaczenie. Brakowało jej co prawda nieco lepszych materiałów – te wstążki, które miała, wykonywała głównie z dodatkowych materiałów, więc nie miały tej lśniącej powierzchni, ale spełniały się jako ozdoba do włosów.
Uniosła brwi kiedy wspomniał o brukselkach, wszystko odstawiając gdzieś na stół aby zobaczyć, jakie garnki mają oraz co jeszcze przyda im się później, tak aby przygotować wszystko zawczasu. Może było to zaskakujące, ale w wypadku gotowania, była bardzo metodyczna. Kiedy uczyło się szykować posiłki w podróży, w miejscu, gdzie wcześniej mogło być jakieś zabrudzenie, człowiek pilnował aby jak najlepiej trzymać się przyrządzania wszystkiego w czystym środowisku. Jedna chwila nieuwagi mogła załatwić wiele chorób i problemów żołądkowych. Teraz nie musiała się o to martwić, co nie znaczyło, że teraz nie skupiła się nagle na to, że teraz wciąż przejawiała nawyki z dawna.
- Nie mam nic przeciwko. Po prostu najczęściej jem to, co jest. Nie ma co być zbyt wybrednym – zaśmiała się z tym stwierdzeniem, ale miała to rzeczywiście na myśli. Miała dostać jedzenie, a to wszystko było dla niej tym, co miało być, na to na pewno nie narzekała, zwłaszcza w tych czasach. Miała jedynie jedno tabu jedzeniowe, którego by nie tknęła, ale konina nie była mięsem które znajdowało się w wielu miejscach. Teraz Jayden zaoferował, że będą gotować, a co to miało być, to sama nie miała nic przeciwko. – Robimy dziś brukselkę? Dodajemy to do czegoś jeszcze? – W sumie może warto było zapytać jaki był to plan na dziś.
Spojrzała jeszcze nieco uważniej na mężczyznę, tak jakby nagle przypomniała coś sobie – jej oczy nie kryły pewnego podekscytowania, ale mina pozostawała jej taka sama, jakby nie chciała się zbytnio cieszyć przedwcześnie.
- Czy poznam kilku miłych panów dzisiaj? – Opowiadał jej o dzieciach, ale czy były tutaj dziś?
Odwróciła się w stronę, w której dobiegł ją głos Jaydena – nawet jeżeli wiedziała, w czyim domu się znajduje i że właśnie przed chwilą wolała sama, nagłe słowa były dla niej zaskoczenie i odsunęła się od o krok. Dopiero po chwili dotarły do niej jego słowa, na które najpierw się nieco zmieszała, zaraz jednak zmarszczyła brwi i wydęła lekko policzki. Wyraz twarzy, który bardzo dobrze znał profesor Vane kiedy przyglądał się tak każdemu z Doe, który właśnie uważał, że ktoś rugał go chociaż nie powinien. Oczywiście myślała tutaj bardziej o tym, że chłopcom na pewno takie zachowanie uchodziłoby na sucho, nawet jeżeli najpewniej się w tym myliła a i niejednokrotnie jej bracia mieli zwracaną uwagę na to, jak się zachowywali. Ostatecznie jednak skończyło się na lekkim zażenowaniu, które zaraz przeszło w radość kiedy Jayden postanowił się przywitać. Objęła go przez chwilę, zaraz też odsuwając się i kierując spojrzenie na gramofon, przez parę sekund poświęcając się wyłącznie wygrywanym przez nieo utworom.
- Zazwyczaj tak nie mówię – zaznaczyła z uniesieniem brwi, potrząsając lekko głową. Jej fryzura zmieniła się nieco od czasu, kiedy spotkała Jamesa i Thomasa, powróciła do dawnego stylu fryzur, zakładając ponownie wstążki które wplotła w warkocze, co podkreślało jej panieństwo w świecie, w który co prawda już nie do końca istniał, ale wciąż miał dla niej spore znaczenie. Brakowało jej co prawda nieco lepszych materiałów – te wstążki, które miała, wykonywała głównie z dodatkowych materiałów, więc nie miały tej lśniącej powierzchni, ale spełniały się jako ozdoba do włosów.
Uniosła brwi kiedy wspomniał o brukselkach, wszystko odstawiając gdzieś na stół aby zobaczyć, jakie garnki mają oraz co jeszcze przyda im się później, tak aby przygotować wszystko zawczasu. Może było to zaskakujące, ale w wypadku gotowania, była bardzo metodyczna. Kiedy uczyło się szykować posiłki w podróży, w miejscu, gdzie wcześniej mogło być jakieś zabrudzenie, człowiek pilnował aby jak najlepiej trzymać się przyrządzania wszystkiego w czystym środowisku. Jedna chwila nieuwagi mogła załatwić wiele chorób i problemów żołądkowych. Teraz nie musiała się o to martwić, co nie znaczyło, że teraz nie skupiła się nagle na to, że teraz wciąż przejawiała nawyki z dawna.
- Nie mam nic przeciwko. Po prostu najczęściej jem to, co jest. Nie ma co być zbyt wybrednym – zaśmiała się z tym stwierdzeniem, ale miała to rzeczywiście na myśli. Miała dostać jedzenie, a to wszystko było dla niej tym, co miało być, na to na pewno nie narzekała, zwłaszcza w tych czasach. Miała jedynie jedno tabu jedzeniowe, którego by nie tknęła, ale konina nie była mięsem które znajdowało się w wielu miejscach. Teraz Jayden zaoferował, że będą gotować, a co to miało być, to sama nie miała nic przeciwko. – Robimy dziś brukselkę? Dodajemy to do czegoś jeszcze? – W sumie może warto było zapytać jaki był to plan na dziś.
Spojrzała jeszcze nieco uważniej na mężczyznę, tak jakby nagle przypomniała coś sobie – jej oczy nie kryły pewnego podekscytowania, ale mina pozostawała jej taka sama, jakby nie chciała się zbytnio cieszyć przedwcześnie.
- Czy poznam kilku miłych panów dzisiaj? – Opowiadał jej o dzieciach, ale czy były tutaj dziś?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nigdy nie brał pod uwagę oczekiwania od innych robienia czegokolwiek za niego. Nie oznaczało to, że potrafił robić wszystko, bo przecież owo stwierdzenie byłoby paskudnym kłamstwem, ale nigdy nie wysługiwał się nikim. Nie oczekiwał od kobiet jedynie leżenia i czekania na mężów z pięknymi uśmiechami, tak samo nie oczekiwał od mężczyzn bycia częścią rodziny odpowiadającą za intelekt. Jayden wyznawał zasadę, iż wszystko powinno być odpowiednio zrównoważone - tak samo chaos i ład w kosmosie wpływały na siebie nawzajem, tworząc cudowną całość, tak i żyjące istoty winny robić to samo. Nieskończony taniec harmonii, a najważniejszym punktem był spokój oraz po prostu obecność. Patrzył w ten sposób również na swoich uczniów. Często zdarzało mu się puszczanie mimo uszu uwag rodziców chcących surowego wychowania dla swoich pociech, jednak pod okiem Vane'a to nigdy nie miało prawa się zdarzyć. Tak samo jak ograniczanie dostępu do wiedzy. Aby nie były zbyt ciekawskie. Rozumie pan, profesorze - to odrywa kobiety od ich obowiązków domowych. Nie. Nie rozumiał. I dlatego też nie chował dziewczynek na żony, które nie miały nic do powiedzenia. Uczennice miały często większy potencjał od chłopców i astronom nie zamierzał ich zatrzymywać. Przeciwnie wręcz - wyciągał z nich to, co tylko mógł, zachęcając do dostrzeżenia swych umiejętności i zrobienia z nimi więcej. Nie wpatrując się ślepo w społeczeństwo oraz dziwne uprzedmiotowienie damskiej części ich społeczności. Odrzucając schematy, uwalniali się, nie zaś zatrzymywali. Nie odrzucali tradycji, skoro chcieli się rozwijać. To właśnie było błędne koło, z którego tak wielu nie było w stanie się wyrwać. Błędne postrzeganie, błędne oczekiwania, błędne wnioski. Niekończąca się próba ograniczenia jednej płci na korzyść drugiej. I dlaczego? Po co? Dlatego też gdy przyszło mu obserwować dorastanie Sheili i być jego częścią, nie oczekiwał od niej tego, czego chcieli od niej inni. Pozwalał jej być sobą bez względu na to, jaką kobietą chciała być.
Nie. Nie wyobrażał sobie, aby miało jej zabraknąć. I to nie dlatego, że przywykł do obecności młodej czarownicy lub, że dzięki niej zapominał na trochę o tym, co się działo. Nie. To nie to było przyczyną. Nie wyobrażał sobie, aby Sheili miało zabraknąć w jego życiu, bo do tej pory nauczyła go tak wiele i wiedział, iż będzie trwało to dalej. Ciągle to robiła. Nawet teraz w tym krótkim momencie, gdy kompletnie niezrażona otuliła go delikatnymi ramionami. - Zazwyczaj jak nie ma mnie w pobliżu? - spytał, przekomarzając się z lekka, ale szybko ich uwaga została przeniesiona na kuchenne zadania. Jayden wcale nie zatrzymywał młodej czarownicy, gdy zaczynała się rozglądać i chcąc dowiedzieć się gdzie i co leżało. Przez moment po prostu ją obserwował, zdając sobie sprawę, że obok Sheili czaiło się wyobrażenie Pomony, która ramię w ramię z dziewczyną przygotowywała się do zajmowaniem się obiadu. Wraz z głosem swojej towarzyszki Jayden otrząsnął się z dziwnego amoku, wracając na ziemię i sięgając po dwa fartuchy - jeden, ze skaczącą figą abisyńską przekazał dziewczynie, drugi wziął dla siebie. - Brukselka z bułką tartą na maśle, surówka z tartej marchewki i jabłka, do tego marynowana dynia, smażony leszcz dla ciebie i flądra dla mnie. Chyba że wolisz flądrę? - przedstawił jej jadłospis na ten dzień. Nie był skomplikowany z tego prostego powodu, że musiał operować tym, do czego miał dostęp. - A na deser myślałem o kaszy mannie z sosem z gruszek, ale nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Dopiero się uczę - wyjaśnił, przywołując zaklęciem ze spiżarni odpowiednie składniki, które opadły przed nimi delikatnie na blacie. - Zajmiesz się surówką, a ja rybami?
Słysząc kolejne pytanie, uśmiechnął się szeroko, nie będąc w stanie ukryć własnej radości, która odbijała się nie tylko w mimice, lecz również w jasnych oczach - lśniących aktualnie szczerym blaskiem. - Poznasz - przytaknął. - Wpierw jednak panowie muszą się dobudzić. Nie budźmy ich zbyt prędko - poprosił, wiedząc, że usypanie całej trójki nie było niczym szalonym, za co był szalenie wdzięczny. To nie była jednak jedynie jego zasługa - jego synowie o dziwo naprawdę zachowywali się, jakby chcieli pomóc wyczerpanemu ojcu i nie sprawiali większych problemów. Tak jak i w teraz - gdy on mógł zająć się obiadem, oni spokojnie spali. Jay nie zamierzał marnować momentu, więc wziął pierwszą z ryb - już wcześniej wypatroszonych i wyzbytych z łusek. Przez chwilę pracowali w ciszy, słuchając jedynie muzyki, gdy coś jeszcze tknęło profesora. - Może chcesz wina? - spytał, zerkając na drugą kucharkę, która dzielnie zabrała się do pracy. - Albo coś innego? Kawę, herbatę? Ale?
Nie. Nie wyobrażał sobie, aby miało jej zabraknąć. I to nie dlatego, że przywykł do obecności młodej czarownicy lub, że dzięki niej zapominał na trochę o tym, co się działo. Nie. To nie to było przyczyną. Nie wyobrażał sobie, aby Sheili miało zabraknąć w jego życiu, bo do tej pory nauczyła go tak wiele i wiedział, iż będzie trwało to dalej. Ciągle to robiła. Nawet teraz w tym krótkim momencie, gdy kompletnie niezrażona otuliła go delikatnymi ramionami. - Zazwyczaj jak nie ma mnie w pobliżu? - spytał, przekomarzając się z lekka, ale szybko ich uwaga została przeniesiona na kuchenne zadania. Jayden wcale nie zatrzymywał młodej czarownicy, gdy zaczynała się rozglądać i chcąc dowiedzieć się gdzie i co leżało. Przez moment po prostu ją obserwował, zdając sobie sprawę, że obok Sheili czaiło się wyobrażenie Pomony, która ramię w ramię z dziewczyną przygotowywała się do zajmowaniem się obiadu. Wraz z głosem swojej towarzyszki Jayden otrząsnął się z dziwnego amoku, wracając na ziemię i sięgając po dwa fartuchy - jeden, ze skaczącą figą abisyńską przekazał dziewczynie, drugi wziął dla siebie. - Brukselka z bułką tartą na maśle, surówka z tartej marchewki i jabłka, do tego marynowana dynia, smażony leszcz dla ciebie i flądra dla mnie. Chyba że wolisz flądrę? - przedstawił jej jadłospis na ten dzień. Nie był skomplikowany z tego prostego powodu, że musiał operować tym, do czego miał dostęp. - A na deser myślałem o kaszy mannie z sosem z gruszek, ale nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Dopiero się uczę - wyjaśnił, przywołując zaklęciem ze spiżarni odpowiednie składniki, które opadły przed nimi delikatnie na blacie. - Zajmiesz się surówką, a ja rybami?
Słysząc kolejne pytanie, uśmiechnął się szeroko, nie będąc w stanie ukryć własnej radości, która odbijała się nie tylko w mimice, lecz również w jasnych oczach - lśniących aktualnie szczerym blaskiem. - Poznasz - przytaknął. - Wpierw jednak panowie muszą się dobudzić. Nie budźmy ich zbyt prędko - poprosił, wiedząc, że usypanie całej trójki nie było niczym szalonym, za co był szalenie wdzięczny. To nie była jednak jedynie jego zasługa - jego synowie o dziwo naprawdę zachowywali się, jakby chcieli pomóc wyczerpanemu ojcu i nie sprawiali większych problemów. Tak jak i w teraz - gdy on mógł zająć się obiadem, oni spokojnie spali. Jay nie zamierzał marnować momentu, więc wziął pierwszą z ryb - już wcześniej wypatroszonych i wyzbytych z łusek. Przez chwilę pracowali w ciszy, słuchając jedynie muzyki, gdy coś jeszcze tknęło profesora. - Może chcesz wina? - spytał, zerkając na drugą kucharkę, która dzielnie zabrała się do pracy. - Albo coś innego? Kawę, herbatę? Ale?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Można było powiedzieć, że już i tak cygański kodeks i zasady złagodzono dla dzieci magicznych. Nie mogliby w końcu jeść przy jednym stole z obcymi, czy nie daliby rady egzekwować niektórych zasad czystości. Mimo to, oczekiwano po rodzeństwie Doe, że po zakończeniu edukacji wrócą do taboru i będą jego częścią. Sheili to nie przeszkadzało – pokochała ten cały świat złożony ze słów i wyrazów, ten, którego dotąd nie znała. Nie widziała jednak dla siebie perspektywy w nauce, nie czując fascynacji która była tak mocna dla innych osób.
- Wcale nie! – Tupnęła nogą z równym zdenerwowaniem co czasem robiły króliki, odkręcając na chwilę wodę w kranie i mocząc dłoń tylko po to, aby prysnąć nią w stronę Jaydena. Oczywiście, sama się w tym momencie przekomarzała, nie traktując Vane’a i jego słów na poważnie, dlatego zaraz na jej twarzy pojawił się lekko rozbawiony uśmiech, połączony z uniesieniem brwi i przygryzieniem wargi, zaraz też jednak rozwiewając się kiedy odsunęła się i znów poświęciła się wszystkim przygotowaniom. Musiała najpierw wstawić wodę na ugotowanie brukselki, zaraz też sięgając po tarkę. Mogła robić wszystko w kuchni, nie czując, że było to tylko coś z zakresu jej obowiązków, ale również przyjemność. W końcu w takich sytuacjach mogło się rozmawiać z ciekawymi ludźmi, dowiedzieć nowych rzeczy czy po prostu porozmawiać.
- Czemu by nie spróbować i jednego i drugiego? Możemy w końcu pokroić ryby i podzielić je między sobą. – Tak jak wspominała, było jej to jedzenie zupełnie obojętne i nie potrzebowała być wybredną wobec tego, co jadła, ale w ten sposób obydwoje mogli spróbować obydwu gatunków ryb. Delikatnie też ścierała jabłka i marchewki, przekładając je od razu do jednej z misek, tak aby przygotowane było to już na później. Bułkę tartą mogła szykować kiedy będą już bliżej gotowej brukselki, w międzyczasie zaś mogła odsączyć jeszcze dynię.
- Bardzo łatwo robi się taki sos, mogę pokazać. Chociaż możemy jeszcze dodać suszone śliwki jeżeli chcesz, widziałam je gdzieś przy okazji. Ale muszę ci powiedzieć, że żałuję, iż nie mam miodu, muszę go kiedyś kupić. Idealny produkt – nie psuje się i zawsze można znów do niego sięgnąć, a i słodkością jak dla mnie przewyższa cukier. – Udało jej się nieco zarobić, więc była niemal absolutnie pewna, że przy najbliższych zakupach, być może grudniowych, uda jej się odłożyć pieniądze na miód. Albo zdobędzie go w jakiś inny sposób! W końcu czasem niektórzy wymieniali się towarami, może więc coś z tego, co miała, dałoby się jakoś zamienić.
- Oczywiście, że tak! – Rozpromieniła się natychmiast, nie mając zamiaru budzić dzieci. Chociaż na pewno spały też bardzo słodko! Sama też miała niesamowitą ochotę na pośpiewanie takim do snu, ale też nie miała nic przeciwko temu, aby po prostu odpoczęli dzisiaj. Nie musiała przecież ich spotykać jeżeli miały pospać cały dzień. Nie chciała wychodzić na dziwaczkę, miała po prostu słabość do dzieci. Szkoda, że jeszcze nie miała własnych.
- Wino wydaje się dobrym pomysłem, będzie dość tłusto, więc dla odmiany może to złagodzić to poczucie. – Spojrzała jeszcze na Jaydena, tym razem z o wiele łagodniejszym uśmiechem kiedy wrzucała brukselki do wody. – Jak w Hogwarcie? Nie sądziłam, że kiedyś tego powiem, ale brakuje mi nieco lekcji.
- Wcale nie! – Tupnęła nogą z równym zdenerwowaniem co czasem robiły króliki, odkręcając na chwilę wodę w kranie i mocząc dłoń tylko po to, aby prysnąć nią w stronę Jaydena. Oczywiście, sama się w tym momencie przekomarzała, nie traktując Vane’a i jego słów na poważnie, dlatego zaraz na jej twarzy pojawił się lekko rozbawiony uśmiech, połączony z uniesieniem brwi i przygryzieniem wargi, zaraz też jednak rozwiewając się kiedy odsunęła się i znów poświęciła się wszystkim przygotowaniom. Musiała najpierw wstawić wodę na ugotowanie brukselki, zaraz też sięgając po tarkę. Mogła robić wszystko w kuchni, nie czując, że było to tylko coś z zakresu jej obowiązków, ale również przyjemność. W końcu w takich sytuacjach mogło się rozmawiać z ciekawymi ludźmi, dowiedzieć nowych rzeczy czy po prostu porozmawiać.
- Czemu by nie spróbować i jednego i drugiego? Możemy w końcu pokroić ryby i podzielić je między sobą. – Tak jak wspominała, było jej to jedzenie zupełnie obojętne i nie potrzebowała być wybredną wobec tego, co jadła, ale w ten sposób obydwoje mogli spróbować obydwu gatunków ryb. Delikatnie też ścierała jabłka i marchewki, przekładając je od razu do jednej z misek, tak aby przygotowane było to już na później. Bułkę tartą mogła szykować kiedy będą już bliżej gotowej brukselki, w międzyczasie zaś mogła odsączyć jeszcze dynię.
- Bardzo łatwo robi się taki sos, mogę pokazać. Chociaż możemy jeszcze dodać suszone śliwki jeżeli chcesz, widziałam je gdzieś przy okazji. Ale muszę ci powiedzieć, że żałuję, iż nie mam miodu, muszę go kiedyś kupić. Idealny produkt – nie psuje się i zawsze można znów do niego sięgnąć, a i słodkością jak dla mnie przewyższa cukier. – Udało jej się nieco zarobić, więc była niemal absolutnie pewna, że przy najbliższych zakupach, być może grudniowych, uda jej się odłożyć pieniądze na miód. Albo zdobędzie go w jakiś inny sposób! W końcu czasem niektórzy wymieniali się towarami, może więc coś z tego, co miała, dałoby się jakoś zamienić.
- Oczywiście, że tak! – Rozpromieniła się natychmiast, nie mając zamiaru budzić dzieci. Chociaż na pewno spały też bardzo słodko! Sama też miała niesamowitą ochotę na pośpiewanie takim do snu, ale też nie miała nic przeciwko temu, aby po prostu odpoczęli dzisiaj. Nie musiała przecież ich spotykać jeżeli miały pospać cały dzień. Nie chciała wychodzić na dziwaczkę, miała po prostu słabość do dzieci. Szkoda, że jeszcze nie miała własnych.
- Wino wydaje się dobrym pomysłem, będzie dość tłusto, więc dla odmiany może to złagodzić to poczucie. – Spojrzała jeszcze na Jaydena, tym razem z o wiele łagodniejszym uśmiechem kiedy wrzucała brukselki do wody. – Jak w Hogwarcie? Nie sądziłam, że kiedyś tego powiem, ale brakuje mi nieco lekcji.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Pamiętał wiele momentów, które odnosiły się do taboru wychowującego Sheilę i jej braci. Przywiązanie dzielone przez rodzeństwo wobec tamtych ludzi było zrozumiałe i widoczne. Szczególnie dla najmłodszej z trójki. W końcu nie posiadała wspomnień z okresu poprzedzającego ich pobyt wśród tańców, śpiewu i muzyki i chociaż nie od razu, z czasem Jayden zrozumiał, dlaczego właśnie tak było. Nie dziwił się, więc gdy dziewczynka wspominała o zostaniu dobrą żoną lub gdy nuciła pod nosem romską melodię. Vane - chociaż nigdy nie był wychowywany w podobny sposób - rozumiał specyfikę owego świata, samemu posiadając kuzynostwo wywodzące się z cyganerii. Dlatego spotykając zżytych Doe, nie obawiał się, widząc w nich Sheltę i jej rodzeństwo. Znał i kojarzył. Nie mówił tego od razu, lecz gdy każde z dzieci zdawało się mu ufać, wspominał o tym. Mogli więc wymieniać się spostrzeżeniami, Doe mogli rozwijać wiedzę profesora, a on mógł się od nich uczyć. Widzieć świat ich oczami. Widział siebie ich oczami. Z wadami, ale też zaletami. Prawdziwego, a nie ugładzonego przez grzeczności. Ani James, ani Thomas nie obawiali się patrzeć i oceniać w szczerości. Sheila natomiast była bardziej ostrożna, ale nie dlatego, że nie chciała go urazić. Leżało w niej coś odmiennego, coś, co różniło dziewczynkę z wielkimi piwnymi oczami od jej braci. Zupełnie jakby badała grunt dorosłego mężczyzny, zastanawiając się, czy mogła mu zaufać na tyle, by powierzyć więcej niż jedynie sekret obolałego nadgarstka.
A teraz byli tutaj. W jego domowej kuchni zastanawiając się nad tym, czy nie podzielą się jedzeniem po wspólnie przygotowanym obiedzie. - Dobrze. Ufam ci - odparł jej, gdy zaproponowała pomóc i udoskonalenie sosu, chociaż tak naprawdę mieli się tym zająć dopiero w następnych momentach. Gdy główne danie miało uleżeć się w ich nasyconych żołądkach.
Jak w Hogwarcie?
Na moment męskie dłonie zatrzymały się nad czekającymi na deskach rybami obsypywanymi przyprawami. Moment ciszy wydłużył się, a Jayden zdał sobie sprawę, że powinien był coś powiedzieć. Otrząsnął się więc, zmuszając do poruszenia strun głosowych. - Jest... - urwał na chwilę, zatrzymując spojrzenie na rybim oku wpatrującym się w niego bez wyrazu. - Inaczej - przyznał w końcu, lecz jego myśli ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa automatycznie przeszły na ich wspólne wspomnienia. Na wspomnienia Thomasa. I Jamesa... - Sheila. Widziałem...- Zanim jednak ktokolwiek z ich dwójki zdołał cokolwiek dalej powiedzieć, przez ścianę w kuchni przepłynęła zjawa pięknej kobiety i zawisła niedaleko mężczyzny. Nawet w postaci ducha nie można było odmówić płynącej w jej transparentych żyłach krwi wili.
- Dzieci się obudziły - oznajmiła, a gdy otrzymała od czarodzieja krótkie dziękuję, przeniosła prędko spojrzenie na stojącą niedaleko Jaydena Sheilę. Nie omieszkała zmarszczyć pięknie zarysowane brwi w grymasie niezadowolenia i wrogości. Którą zresztą obdarzała każdego nieznajomego i nieznajomą przekraczającą granice Upper Cottage. - A to kto? - spytała, wydawać by się mogło w miarę spokojnie, chociaż w jej głosie można było niemal usłyszeć syk.
- Alannah, mówiłem ci, że przychodzi do nas gość - oznajmił profesor, rozwiązując za plecami swój fartuch i zdejmując go przez głowę. - Babciu, poznaj Sheilę Doe. Jest dla mnie jak córka. Sheilo, to Alannah Vane. Moja praprababcia. - Dostrzegł błysk w oku zjawy, gdy wyznał, kim dla niego była. Wszak wizualnie była jego rówieśniczką, a mówienie jej babciu przypominało jej, jak dawno umarła. A przecież nie czuła się staro! Jayden na pewno miał później słuchać jej uszczypliwych uwag na ten temat, ale nie przejmował się tym nazbyt. Był w końcu przyzwyczajony do duchów już od czasów własnej nauki na zamku, gdzie zjawy były na porządku dziennym. Każda inna. Każda wyjątkowa. Alannah niekiedy zapominała w ogóle, że umarła, a w swoim potomku widziała własnego męża, gdy w chwilach zamyślenia zwracała się do niego jego imieniem. Nigdy wcześniej Vane nie sądził, że duchy mogły zapominać, ale każdy z nich był nieodgadniony. Może Alannah wciąż przeżywała własne życie przed śmiercią - tego nie mógł powiedzieć. Był jednak pewien, że duch potomkini wil wcale nie zapomniał o wizycie zapowiadanej przez astronoma - zdecydowała się jednak udawać, iż nic takiego nie miało miejsca. Kapryśna z natury... - Chodźmy - powiedział krótko, patrząc na Sheilę ciepło i zachęcając ją ruchem dłoni do ruszenia za nim. Nie musiał długo czekać na reakcję i razem udali się na piętro, a stamtąd do dziecięcego pokoju, z którego dochodziło ciche kwilenie. Przodkini Jaydena towarzyszyła im w oddaleniu i już się nie odzywając, ale astronom wiedział, że patrzyła uważnie. Po narodzinach chłopców stała się wyjątkowo protektywna w stosunku do najbliższych członków rodziny i fukała na każdego obcego. Zachowywała jednak spokój przy dzieciach, nie chcąc ich wystraszyć - tak samo było gdy do pomieszczenia weszła Sheila. - Kto się obudził? - Głos profesora uległ zmianie, gdy pełen ciepła i troski już po samym otwarciu drzwi zdecydował się zakomunikować swoją obecność niemowlętom. Niemowlętom, które raz po raz zaczęły odzywać się głośniej, zdając sobie sprawę z bliskości rodzica. - Dzień dobry. - I kolejna dawka reakcji - w tym przypadku niekontrolowanych ruchów ciałek na widok pochylającego się nad nimi ojca. Pozwolił sobie pocałować każdą z gładkich buziek, wywołując tym samym perlistą salwę śmiechu, gdy kujący zarost muskał delikatną skórę synków. Dopiero po tym krótkim przywitaniu Jayden odszukał spojrzeniem Sheili i gestem przyzwolił jej podejść. - Arden. Cassian. Samuel - przedstawił każdego z małych chłopców, obserwując uważnie reakcje młodej czarownicy. - I Mars - dodał, odsłaniając przykrytego kocem gościa leżącego na fotelu obok. Który zresztą zaspanymi oczami przewędrował od Jaydena, Sheili i zatrzymał się na dziecięcym łóżeczku, jakby sprawdzał, czy chłopcom nic się nie stało.
A teraz byli tutaj. W jego domowej kuchni zastanawiając się nad tym, czy nie podzielą się jedzeniem po wspólnie przygotowanym obiedzie. - Dobrze. Ufam ci - odparł jej, gdy zaproponowała pomóc i udoskonalenie sosu, chociaż tak naprawdę mieli się tym zająć dopiero w następnych momentach. Gdy główne danie miało uleżeć się w ich nasyconych żołądkach.
Jak w Hogwarcie?
Na moment męskie dłonie zatrzymały się nad czekającymi na deskach rybami obsypywanymi przyprawami. Moment ciszy wydłużył się, a Jayden zdał sobie sprawę, że powinien był coś powiedzieć. Otrząsnął się więc, zmuszając do poruszenia strun głosowych. - Jest... - urwał na chwilę, zatrzymując spojrzenie na rybim oku wpatrującym się w niego bez wyrazu. - Inaczej - przyznał w końcu, lecz jego myśli ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa automatycznie przeszły na ich wspólne wspomnienia. Na wspomnienia Thomasa. I Jamesa... - Sheila. Widziałem...- Zanim jednak ktokolwiek z ich dwójki zdołał cokolwiek dalej powiedzieć, przez ścianę w kuchni przepłynęła zjawa pięknej kobiety i zawisła niedaleko mężczyzny. Nawet w postaci ducha nie można było odmówić płynącej w jej transparentych żyłach krwi wili.
- Dzieci się obudziły - oznajmiła, a gdy otrzymała od czarodzieja krótkie dziękuję, przeniosła prędko spojrzenie na stojącą niedaleko Jaydena Sheilę. Nie omieszkała zmarszczyć pięknie zarysowane brwi w grymasie niezadowolenia i wrogości. Którą zresztą obdarzała każdego nieznajomego i nieznajomą przekraczającą granice Upper Cottage. - A to kto? - spytała, wydawać by się mogło w miarę spokojnie, chociaż w jej głosie można było niemal usłyszeć syk.
- Alannah, mówiłem ci, że przychodzi do nas gość - oznajmił profesor, rozwiązując za plecami swój fartuch i zdejmując go przez głowę. - Babciu, poznaj Sheilę Doe. Jest dla mnie jak córka. Sheilo, to Alannah Vane. Moja praprababcia. - Dostrzegł błysk w oku zjawy, gdy wyznał, kim dla niego była. Wszak wizualnie była jego rówieśniczką, a mówienie jej babciu przypominało jej, jak dawno umarła. A przecież nie czuła się staro! Jayden na pewno miał później słuchać jej uszczypliwych uwag na ten temat, ale nie przejmował się tym nazbyt. Był w końcu przyzwyczajony do duchów już od czasów własnej nauki na zamku, gdzie zjawy były na porządku dziennym. Każda inna. Każda wyjątkowa. Alannah niekiedy zapominała w ogóle, że umarła, a w swoim potomku widziała własnego męża, gdy w chwilach zamyślenia zwracała się do niego jego imieniem. Nigdy wcześniej Vane nie sądził, że duchy mogły zapominać, ale każdy z nich był nieodgadniony. Może Alannah wciąż przeżywała własne życie przed śmiercią - tego nie mógł powiedzieć. Był jednak pewien, że duch potomkini wil wcale nie zapomniał o wizycie zapowiadanej przez astronoma - zdecydowała się jednak udawać, iż nic takiego nie miało miejsca. Kapryśna z natury... - Chodźmy - powiedział krótko, patrząc na Sheilę ciepło i zachęcając ją ruchem dłoni do ruszenia za nim. Nie musiał długo czekać na reakcję i razem udali się na piętro, a stamtąd do dziecięcego pokoju, z którego dochodziło ciche kwilenie. Przodkini Jaydena towarzyszyła im w oddaleniu i już się nie odzywając, ale astronom wiedział, że patrzyła uważnie. Po narodzinach chłopców stała się wyjątkowo protektywna w stosunku do najbliższych członków rodziny i fukała na każdego obcego. Zachowywała jednak spokój przy dzieciach, nie chcąc ich wystraszyć - tak samo było gdy do pomieszczenia weszła Sheila. - Kto się obudził? - Głos profesora uległ zmianie, gdy pełen ciepła i troski już po samym otwarciu drzwi zdecydował się zakomunikować swoją obecność niemowlętom. Niemowlętom, które raz po raz zaczęły odzywać się głośniej, zdając sobie sprawę z bliskości rodzica. - Dzień dobry. - I kolejna dawka reakcji - w tym przypadku niekontrolowanych ruchów ciałek na widok pochylającego się nad nimi ojca. Pozwolił sobie pocałować każdą z gładkich buziek, wywołując tym samym perlistą salwę śmiechu, gdy kujący zarost muskał delikatną skórę synków. Dopiero po tym krótkim przywitaniu Jayden odszukał spojrzeniem Sheili i gestem przyzwolił jej podejść. - Arden. Cassian. Samuel - przedstawił każdego z małych chłopców, obserwując uważnie reakcje młodej czarownicy. - I Mars - dodał, odsłaniając przykrytego kocem gościa leżącego na fotelu obok. Który zresztą zaspanymi oczami przewędrował od Jaydena, Sheili i zatrzymał się na dziecięcym łóżeczku, jakby sprawdzał, czy chłopcom nic się nie stało.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze była ostrożna. Musiała, bo świat był pełen niebezpieczeństw. Kiedy przyzwyczaiła się do kogoś, robiła wszystko, aby ułatwiać życie tej osoby, bo na świecie było już zbyt wiele problemów. Ludzie jednak mieli słabość do postrzegania osób miłych jako takich, które nigdy nic złego zrobić nie mogły, dlatego często miała problem z tym, by ktoś w ogóle wziął ją na poważnie. Zwłaszcza z dorosłymi, kiedy ciężko im uznać było dziecko za coś lepszego niż rozkapryszoną osobę. Przynajmniej Jayden nie odnosił się do dzieci tak, jakby były niewiele świadomymi istotami, a jednak traktował je, a w szczególności Sheilę, jako dorosłą będącą w stanie podejmować własne decyzje. To było całkiem odświeżające, musiala przyznać.
Nawet nie zauważyła tego, jak Jayden zatrzymał się w swoich działaniach, samej wciąż skupiając się na przygotowywaniu jedzenia. Dopiero wtedy, kiedy cisza się przedłużała, uniosła głowę i spojrzała na niego z oczekiwaniem, tak jakby nie do końca wiedziała, czego się spodziewać. Coś się stało? Miał jakieś problemy? Zamilkła, oczekując, co jej powie, ale w tym momencie w pomieszczeniu znalazł się również jeden gość. I to dość niespodziewany. W pierwszej chwili myślała, że duch przyjdzie i zniknie, przodkini Jaydena postanowiła jednak pozostać w ich towarzystwie, mierząc Sheilę spojrzeniem. Ta ostatnia znów cofnęła się o krok. Zaraz jednak lekko kłaniając się w stronę ducha.
- Miło mi poznać. – Na usta cisnął jej się żart, iż nawet pomimo takiego wieku wciąż wyglądała lepiej niż Jay, nic jednak nie powiedziała, gdy sam Vane postanowił skierować się w stronę pokoju dziecięcego, Sheila z podekscytowaniem postanowiła dołączyć, swój fartuch odkładając gdzieś na bok i zmniejszając ogień, aby nic nie wykipiało.
Skierowała się za Jaydenem, powstrzymując wszystkie swoje chęci, aby oglądać się co chwilę na ducha, tak jakby dla pewności chciałaby się dowiedzieć, czy wciąż podąża za nimi. Czemu nie miałaby, to jej dom, ale z drugiej strony, Sheila czuła się mocno niepewnie z nieco obrażoną (a może i wcale nie nieco) potomkinią wily gdzieś za jej ramieniem. Spotkała ostatnio ducha w Dolinie Godryka, ale tamten był bardziej przyjacielski i nie wydawał się podchodzić do niej negatywnie, Alannah zaś…nie, nie było co się co na start uprzedzać, gdyby duch miał stanowić dla niej jakieś niebezpieczeństwo, Vane na pewno by jej o tym powiedział. Otrząsnęła się z myśli, stając w progu i pozwalając Jaydenowi aby ten przywitał się z dziećmi, podchodząc ostrożnie kiedy przywołał ją gestem.
Na jej twarzy pojawiła się zaiste cudowna mieszanka emocji – bezgraniczne uwielbienie, całkowity podziw i miłość, którą okazywała niewielu istotom na tym świecie. Głównie dzieciom i psom, doceniając ich niewinność. Dzieci zaś wydawały się najbardziej niesamowitymi istotami – małe, delikatne, ale jednocześnie takie, na które można było przesłać miłe emocje i które je odwzajemnią. Były czyste i niemal idealne. Zachwyciła się nawet głośno, spoglądając na ich śliczne pulchne twarzyczki. Pochylając się nad trójką berbeci, uśmiechała się do nich, wyciągając delikatnie palec i pozwalając, aby małe, dziecięce rączki mogły go pochwycić. Zachichotała, kiedy dzieci złapały jej włosy, nie przeszkadzając im nawet jeżeli jeden z nich pociągnął z zainteresowaniem.
- Bardzo miło mi poznać! Jeju, są tacy prześliczni, cudowni, idealni! – Mogłaby już siedzieć w tym pokoju do końca dnia, bawiąc się z dziećmi i nawet nie skupiając się na jedzeniu. Jayden jednak postanowił chyba przesadzić z ilością rewelacji na dziś, w tym pozytywnym znaczeniu, bo zaraz jej spojrzenie powędrowało na Marsa. Wydawała z siebie kolejny odgłos zachwytu, przez moment zastanawiając się, czy powinna zostać z dziećmi, czy jednak zerknąć teraz na pieska! To zdecydowanie było zbyt wiele miłości jak na jeden dzień! Odsunęła się jednak aby postawić krok w stronę zwierzęcia, delikatnie wyciągając palec w jego kierunku, pozwalając mu obwąchać go i zobaczyć, czy w ogóle będzie nią zainteresowany albo ją do siebie dopuści.
- Kupiłeś sobie pieska! – Czy Jayden miał jeszcze jakieś niespodzianki? Bo te dwie były już tak zachwycające, że następnej by chyba nie wytrzymała.
Nawet nie zauważyła tego, jak Jayden zatrzymał się w swoich działaniach, samej wciąż skupiając się na przygotowywaniu jedzenia. Dopiero wtedy, kiedy cisza się przedłużała, uniosła głowę i spojrzała na niego z oczekiwaniem, tak jakby nie do końca wiedziała, czego się spodziewać. Coś się stało? Miał jakieś problemy? Zamilkła, oczekując, co jej powie, ale w tym momencie w pomieszczeniu znalazł się również jeden gość. I to dość niespodziewany. W pierwszej chwili myślała, że duch przyjdzie i zniknie, przodkini Jaydena postanowiła jednak pozostać w ich towarzystwie, mierząc Sheilę spojrzeniem. Ta ostatnia znów cofnęła się o krok. Zaraz jednak lekko kłaniając się w stronę ducha.
- Miło mi poznać. – Na usta cisnął jej się żart, iż nawet pomimo takiego wieku wciąż wyglądała lepiej niż Jay, nic jednak nie powiedziała, gdy sam Vane postanowił skierować się w stronę pokoju dziecięcego, Sheila z podekscytowaniem postanowiła dołączyć, swój fartuch odkładając gdzieś na bok i zmniejszając ogień, aby nic nie wykipiało.
Skierowała się za Jaydenem, powstrzymując wszystkie swoje chęci, aby oglądać się co chwilę na ducha, tak jakby dla pewności chciałaby się dowiedzieć, czy wciąż podąża za nimi. Czemu nie miałaby, to jej dom, ale z drugiej strony, Sheila czuła się mocno niepewnie z nieco obrażoną (a może i wcale nie nieco) potomkinią wily gdzieś za jej ramieniem. Spotkała ostatnio ducha w Dolinie Godryka, ale tamten był bardziej przyjacielski i nie wydawał się podchodzić do niej negatywnie, Alannah zaś…nie, nie było co się co na start uprzedzać, gdyby duch miał stanowić dla niej jakieś niebezpieczeństwo, Vane na pewno by jej o tym powiedział. Otrząsnęła się z myśli, stając w progu i pozwalając Jaydenowi aby ten przywitał się z dziećmi, podchodząc ostrożnie kiedy przywołał ją gestem.
Na jej twarzy pojawiła się zaiste cudowna mieszanka emocji – bezgraniczne uwielbienie, całkowity podziw i miłość, którą okazywała niewielu istotom na tym świecie. Głównie dzieciom i psom, doceniając ich niewinność. Dzieci zaś wydawały się najbardziej niesamowitymi istotami – małe, delikatne, ale jednocześnie takie, na które można było przesłać miłe emocje i które je odwzajemnią. Były czyste i niemal idealne. Zachwyciła się nawet głośno, spoglądając na ich śliczne pulchne twarzyczki. Pochylając się nad trójką berbeci, uśmiechała się do nich, wyciągając delikatnie palec i pozwalając, aby małe, dziecięce rączki mogły go pochwycić. Zachichotała, kiedy dzieci złapały jej włosy, nie przeszkadzając im nawet jeżeli jeden z nich pociągnął z zainteresowaniem.
- Bardzo miło mi poznać! Jeju, są tacy prześliczni, cudowni, idealni! – Mogłaby już siedzieć w tym pokoju do końca dnia, bawiąc się z dziećmi i nawet nie skupiając się na jedzeniu. Jayden jednak postanowił chyba przesadzić z ilością rewelacji na dziś, w tym pozytywnym znaczeniu, bo zaraz jej spojrzenie powędrowało na Marsa. Wydawała z siebie kolejny odgłos zachwytu, przez moment zastanawiając się, czy powinna zostać z dziećmi, czy jednak zerknąć teraz na pieska! To zdecydowanie było zbyt wiele miłości jak na jeden dzień! Odsunęła się jednak aby postawić krok w stronę zwierzęcia, delikatnie wyciągając palec w jego kierunku, pozwalając mu obwąchać go i zobaczyć, czy w ogóle będzie nią zainteresowany albo ją do siebie dopuści.
- Kupiłeś sobie pieska! – Czy Jayden miał jeszcze jakieś niespodzianki? Bo te dwie były już tak zachwycające, że następnej by chyba nie wytrzymała.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie dziwił się, że uważała. Że obserwowała, zanim podjęła decyzję. W pewnym momencie jej nauczania pojawił się Grindelwald na stanowisku dyrektora, co jeszcze mocniej potrząsnęło klatką dzieciństwa, które powinna jeszcze mieć. Które z natury winno być jej dane, jednak Ministerstwo Magii wraz z grupą własnych popleczników wdarło się do Hogwartu, zawieszając na czubku zamku własną chorągiew, ogłaszając upadek równości i wolności. Od tamtej chwili wszyscy musieli działać wedle ichnich reguł, a jeśli ktoś się z nimi nie zgadzał, czekała go kara. Jayden jednak wprost chronił swoich uczniów, stając między nimi a katującym je reżimem. Nie raz i nie dwa nowy dyrektor upewniał się, że lekcja miała sięgnąć astronoma, ale zawsze kończyło się tak samo. Na zaakceptowaniu inności, jaką sobą reprezentował młody Vane. Dlaczego Gellert nie zrzucił go ze stanowiska? Dlaczego nie wyrzucił i nie wziął na jego miejsce kogoś bardziej mu odpowiadającego? Czy odcinając się od dobrze prosperującej kadry, Hogwart straciłby swój prestiż, o jaki tak obsesyjnie zabiegał czarnoksiężnik? Zamierzał go złamać, a może nie zależało mu nigdy na tym, aby opanować całą szkołę? A jedynie by tkwić na jej szczycie? Może chodziło jedynie o własne ambicje i wygraną, którą przeżywał, odkąd pojedynkował się z Dumbledorem? Dopiero po latach Vane zaczął analizować tamte zdarzenia w podobny sposób, bo w trakcie ich trwania nie było na to czasu. Każdy kolejny dzień zaczynał się z niewiadomą co do tego, co się działo w murach zamku. Czy kolejny z uczniów miał być zawieszony nad wejściem do Wielkiej Sali jako przestroga dla innych? Czy kolejne zajęcia astronomii miały zostać przerwane przez musztrę okrutnych nauczycieli? Dla wielu dzieci tamte czasy nigdy nie miały związać ich serc z Hogwartem. Nigdy nie miały kojarzyć się z błogością i spokojem. Nigdy też niedane było im kończyć czy kontynuować rozpoczętej nauki. Równało się to z ogromną stratą, lecz Jayden nie mógł wymagać podobnego poświęcenia. Nie, jeśli rozumiał, dlaczego rodzice nie chcieli posyłać pociech do paszczy lwa, woląc trzymać je przy sobie. Sam nie postąpiłby inaczej, starając się na własną rękę nauczać. I być może wkrótce tak miało się stać... Nie chciał o tym myśleć, ale patrząc po tym co się aktualnie działo, mógł nie mieć wyjścia. Mając swoje własne dzieci, postrzegał to jeszcze silniej. Jeszcze dotkliwiej.
Bo wiedział, że zawiódł. Zawiódł pokolenie utracone, które nie było w stanie już nadrobić zmarnowanych lat. Patrząc na Sheilę, patrząc na Jamesa, widział twarze innych dzieci nie tylko wówczas uciekających przed niesprawiedliwością, ale robiących to także i teraz. Czternastka, która została z nim na wakacje w szkole, nie czuła się bezpiecznie - uczniowie zostali pozbawieni domów, rodzin. Zabrano im solidny grunt do rozwoju, jaki posiadali czarodzieje i czarownice przed nimi. Ile to już razy odkąd natrafił na starszego brata Sheili, zastanawiał się nad tym, czy gdyby James skończył szkołę, nie spotkaliby się w takich okolicznościach... Nie utraciliby kontaktu. Nie próbowali ukryć za maskami gniewu i smutku własnych rozedrganych emocji. Wszystko to było po prostu...
Kupiłeś sobie pieska!
- Nie - odparł nieco rozbawiony, wytrącając się z rozmyślań i pozwalając sobie na delikatny uśmiech. W końcu powinien się cieszyć. Powinien być wdzięczny za to, co miał, ale dlaczego nie potrafił zapomnieć? Dlaczego czuł, że tak wiele jeszcze zostało do zrobienia? Do ochronienia? Być może gdy inni walczyli o wielkie ideały, on musiał dbać o te najmniejsze? O te, które widział w roześmianych oczach Sheili. O te w wybudzających się ze snu twarzyczkach trójki synków. O te, o których inni zapomnieli, mimo że bez nich nie było przyszłości... - On jest dla ciebie. - Nie krył się ze swoim podarunkiem, odsuwając się nieco na bok, aby dać przestrzeń młodej czarownicy i jej nowemu towarzyszowi. - Po tym co opowiadałaś o tym mężczyźnie w porcie... Chciałem przynajmniej po części mieć na ciebie oko. Nawet wówczas gdy nie ma mnie w pobliżu, stąd właśnie Mars. Ma dziewięć miesięcy, ale rośnie dość szybko. Wkrótce będzie w pełni dorosłym psem - wyjaśnił. - Nie będziesz musiała martwić się o jedzenie dla niego. Będę ci przesyłać odpowiednią kwotę każdego miesiąca, abyś mogła mu coś kupić. Co ty na to? Sheila? - Starał się wyłapać spojrzenie dziewczyny, aby potwierdziła ten układ. Nie zamierzał jej obciążać dodatkowymi kosztami, wiedząc, jak ciężko było teraz o jedzenie. Doe na pewno nie miała żadnych pieniędzy na zbyciu, które mogła przenieść na psa. Vane chciał być jednak pewien, że miała obok siebie kompana, który był w stanie ją ochronić. A przynajmniej przegonić każdego, kto chciał ją zaczepić. Sytuacja poprzedzająca ową decyzję była idealna - gajowa w Hogwarcie akurat miała o jednego szczeniaka za dużo i nie dawała rady. Wszystko ułożyło się więc samo i jedynie od Sheili zależało, czy miała przyjąć prezent. Przez dłuższą chwilę astronom przyglądał się całej gromadce - czarownicy, kudłatemu przyjacielowi, chłopcom, którzy zaintrygowani poruszeniem zerkali w tamtą stronę łóżeczka. Siadając na drugim fotelu, Jay zdał sobie sprawę, że mogłoby tak być już zawsze. Spokojnie, radośnie, zdawać by się mogło tak... Niemożliwie. I wtedy coś się w nim złamało. Bo nie było idealnie. Nic nie było. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. - Spotkałem Jamesa - powiedział w końcu. - W Londynie na Pokątnej. Zamierzałem powiedzieć ci wcześniej, ale... - urwał, ukrywając twarz w dłoniach i po chwili przejeżdżając nimi przez włosy, jakby chciał pozbyć się napięcia, które w nim zapanowało. Na samą myśl o jego własnym milczeniu, o milczeniu Jamesa, o tym, co się wtedy wydarzyło. O tym, co wywołało w nim tamto spotkanie. Pełnymi bólu oczami odnalazł te należące do Sheili. - Przepraszam.
|przekazuję psa Sheili
Bo wiedział, że zawiódł. Zawiódł pokolenie utracone, które nie było w stanie już nadrobić zmarnowanych lat. Patrząc na Sheilę, patrząc na Jamesa, widział twarze innych dzieci nie tylko wówczas uciekających przed niesprawiedliwością, ale robiących to także i teraz. Czternastka, która została z nim na wakacje w szkole, nie czuła się bezpiecznie - uczniowie zostali pozbawieni domów, rodzin. Zabrano im solidny grunt do rozwoju, jaki posiadali czarodzieje i czarownice przed nimi. Ile to już razy odkąd natrafił na starszego brata Sheili, zastanawiał się nad tym, czy gdyby James skończył szkołę, nie spotkaliby się w takich okolicznościach... Nie utraciliby kontaktu. Nie próbowali ukryć za maskami gniewu i smutku własnych rozedrganych emocji. Wszystko to było po prostu...
Kupiłeś sobie pieska!
- Nie - odparł nieco rozbawiony, wytrącając się z rozmyślań i pozwalając sobie na delikatny uśmiech. W końcu powinien się cieszyć. Powinien być wdzięczny za to, co miał, ale dlaczego nie potrafił zapomnieć? Dlaczego czuł, że tak wiele jeszcze zostało do zrobienia? Do ochronienia? Być może gdy inni walczyli o wielkie ideały, on musiał dbać o te najmniejsze? O te, które widział w roześmianych oczach Sheili. O te w wybudzających się ze snu twarzyczkach trójki synków. O te, o których inni zapomnieli, mimo że bez nich nie było przyszłości... - On jest dla ciebie. - Nie krył się ze swoim podarunkiem, odsuwając się nieco na bok, aby dać przestrzeń młodej czarownicy i jej nowemu towarzyszowi. - Po tym co opowiadałaś o tym mężczyźnie w porcie... Chciałem przynajmniej po części mieć na ciebie oko. Nawet wówczas gdy nie ma mnie w pobliżu, stąd właśnie Mars. Ma dziewięć miesięcy, ale rośnie dość szybko. Wkrótce będzie w pełni dorosłym psem - wyjaśnił. - Nie będziesz musiała martwić się o jedzenie dla niego. Będę ci przesyłać odpowiednią kwotę każdego miesiąca, abyś mogła mu coś kupić. Co ty na to? Sheila? - Starał się wyłapać spojrzenie dziewczyny, aby potwierdziła ten układ. Nie zamierzał jej obciążać dodatkowymi kosztami, wiedząc, jak ciężko było teraz o jedzenie. Doe na pewno nie miała żadnych pieniędzy na zbyciu, które mogła przenieść na psa. Vane chciał być jednak pewien, że miała obok siebie kompana, który był w stanie ją ochronić. A przynajmniej przegonić każdego, kto chciał ją zaczepić. Sytuacja poprzedzająca ową decyzję była idealna - gajowa w Hogwarcie akurat miała o jednego szczeniaka za dużo i nie dawała rady. Wszystko ułożyło się więc samo i jedynie od Sheili zależało, czy miała przyjąć prezent. Przez dłuższą chwilę astronom przyglądał się całej gromadce - czarownicy, kudłatemu przyjacielowi, chłopcom, którzy zaintrygowani poruszeniem zerkali w tamtą stronę łóżeczka. Siadając na drugim fotelu, Jay zdał sobie sprawę, że mogłoby tak być już zawsze. Spokojnie, radośnie, zdawać by się mogło tak... Niemożliwie. I wtedy coś się w nim złamało. Bo nie było idealnie. Nic nie było. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. - Spotkałem Jamesa - powiedział w końcu. - W Londynie na Pokątnej. Zamierzałem powiedzieć ci wcześniej, ale... - urwał, ukrywając twarz w dłoniach i po chwili przejeżdżając nimi przez włosy, jakby chciał pozbyć się napięcia, które w nim zapanowało. Na samą myśl o jego własnym milczeniu, o milczeniu Jamesa, o tym, co się wtedy wydarzyło. O tym, co wywołało w nim tamto spotkanie. Pełnymi bólu oczami odnalazł te należące do Sheili. - Przepraszam.
|przekazuję psa Sheili
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kuchnia
Szybka odpowiedź