Julien Jory de Lapin
Nazwisko matki: Trelawney
Miejsce zamieszkania: Dolina Godryka
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Ubogi
Zawód: poeta i wróżbita
Wzrost: 180 cm
Waga: 68 kg
Kolor włosów: kora dębu
Kolor oczu: mech skąpany w słońcu
Znaki szczególne: wyjątkowo barwne odzienie, nieobecne spojrzenie i burza fal piętrząca się na głowie. Pozostawia za sobą zapach kadzideł, białej szałwii i kwiatowych perfum.
- blizny po oparzeniach na prawej ręce
wykonaną z berchemii, o rdzeniu z kła chropianka, dość giętką, o 13 pechowych calach
Beauxbatons - Smoki
bezkształtną mgłą
inferiusa bliskiej mi osoby
drzewem sandałowym, jaśminem, kwiatem czarnej porzeczki, zakurzonym pomieszczeniem i kadzidłami
mój pomnik z podpisem "Julien de Lapin Wielkim Poetą i Wieszczem Był"
jasnowidzeniem, wróżeniem, literaturą, historią i... miłością
Pogromcom Kafla z Quiberon
tańczę, wieszczę, recytuję
wszystkiego co wpadnie mi w ucho
Timothée Chalamet
Quand l’œil du corps s’éteint, l’œil de l’esprit s’allume
Panna Trelawney wiedziona przeczuciem pakowała walizki wraz z końcem sierpnia, wierząc, że słowa jej siostry były niezaprzeczalnie prawdziwe. Francja na nią czekała, a w niej miłość i sława, której tak bardzo pragnęła od lat. Niespełna dwa miesiące później, została jedną z najbardziej rozchwytywanych aktorek w paryskich teatrach, lecz to nie występy na wielkich scenach przynosiły jej szczęście, a spojrzenie pewnego scenografa, który zza kulis wzdychał do kobiety będącej ucieleśnieniem jego marzeń. Pan de Lapin był tym, który zawsze pozostawiał świeże kwiaty w garderobie, przystrojone w liczne karteczki z wersami sonetów, które pisał na kolanie podczas jej występów. Niewinny dotyk warg, tłoczący krzew pieszczoty, wymykał się im z rąk, gdy próbowali panować nad własną namiętnością. Oszaleli oboje, napędzani pasją, bynajmniej do pracy, a do samych siebie. Ona grała dla niego, a on tworzył dla niej i wszystko inne odchodziło w cień, wszak tylko im było dane grzać się w słońcu własnych uczuć.
Wystarczyło zaledwie kilka miesięcy, aby stanęli razem na ślubnym kobiercu, przyrzekając sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, a także to, że nigdy - przenigdy - nie zostawią siebie, nawet po śmierci. Niektórzy wątpili, żeby to uczucie mogło być tak silne, próbowali przemówić nowożeńcom, że pośpieszyli się, że to wszystko powinni odroczyć, lecz oni ich nie słuchali. Oboje czuli, że wszystko układało się dokładnie tak, jak powinno, a ich największym potwierdzeniem była okazja, jaka napatoczyła się zaraz po płomiennym miesiącu miodowym. Jeden z malutkich teatrów został wystawiony na sprzedaż, a pan de Lapin, chcąc sprawić swej małżonce radość, postanowił odkupić budynek z ich wspólnych oszczędności. W ten sposób on został dyrektorem teatru, zaś ona - jako wciąż błyszcząca gwiazda - ściągała swym talentem wszystkich, którzy byli głodni zjawiskowej sztuki. Państwo de Lapin rozwijali swoje małe gniazdo artystów, zatrudniając tych, których uznali za wartościowych, dawali szansę artystom z ulicy, nie bali się ryzykować, widząc zapał i pasję w czyichś oczach. Kształtowali młode talenty, a te starsze piastowali z należytym szacunkiem.
Czy wieść o ciąży cokolwiek zrujnowała? Ani odrobinę. Przyszły ojciec, pełen wzruszenia obwieszczał wszem i wobec, że doczekał się dziecka. A żona? Czy nie powinna bać się o swoją karierę? W tamtym momencie życia Angielka była już spełniona, miała wszystko, czego pragnęła, a owoc miłości zakwitał w jej łonie - nie chciała niczego więcej.
Minęło dziewięć długich miesięcy, a pani de Lapin z domu Trelawney powiła syna w piękną datę - czternastego lutego. Była na niego przygotowana, wszak jej siostra wypisywała do niej co rusz kolejne listy, poświadczające o pomyślnych wizjach - karty, kule, fusy; wszystko podpowiadało, każdy symbol i znak, że będzie to chłopiec. Natomiast ojciec, choć już z dawien słyszał o zdolnościach szwagierki, tak jego szczęście na widok pucułowatych policzków pierworodnego potomka, było tak ogromne, że tego samego dnia wyprawił huczną biesiadę dla wszystkich pracowników teatru. Sprosił również rodzinę i przyjaciół, a wszystko po to, aby w tak wielkim gronie wyjawić, że wraz z żoną postanowili uczcić pamięć swych ojców, nadając synowi imiona właśnie po nich. Julien - po dziadku de Lapin. Jory - po dziadku Trelawney. Pojawiły się jednak pytania o to kiedy w takim razie pojawi się córka? Fusy zamigotały złymi omenami, a karty uparcie głosiły to czego siostra świeżo upieczonej matki dostrzegać nie chciała. Rzeczywistość jednak nie musiała weryfikować takiego stanu rzeczy tragedią, a wystarczyło kilka wizyt u uzdrowiciela, aby zapadła diagnoza, przez którą mały Julien musiał pozostać już na zawsze jedynakiem.
Być może tak było mu pisane, aby być oczkiem w głowie swoich rodziców, dziadków, cioteczek i dalszych krewnych, uwodząc ich zielenią swych oczu, proszącą o utonięcie w uroczych uśmiechach oraz figlarnie zawijających się kosmkach. Słodyczą swej osoby potrafił oczarować każdego, kto tylko pochylił się nad wózkiem, nawet tych, którzy z pozoru nie przepadali za dziećmi. Dorastał więc w atmosferze ciepła i miłości, uczył się od swoich rodziców widzieć w ludziach więcej, postrzegać nie tylko to, co na zewnątrz, lecz przede wszystkim to, co kryło się w duszy. Obserwował sztuki teatralne, przysłuchiwał się próbom poszczególnych aktów, ubierał się w kostiumy, buszując w garderobach, wymalowywał swą twarz przeróżnymi mazidłami, upodabniając się do aktorów stąpających po deskach. Zaś jego pierwsze użycie mocy, skończyło się improwizacją na scenie, gdy całkiem przypadkiem wyleciał zza kulis, niczym balonik, snując marzenia o tym, że to on stał się kreatorem tego przedstawienia. Szczęściem było, iż spektakl ten był dostępny jedynie dla magicznej części Paryża, aż strach pomyśleć ile wzburzenia wywołałby taki lot, gdyby na sali znajdowali się mugole!
Niedługo potem pojawiły się listy od siostry pani de Lapin, twierdzące o dziwnych wizjach i symbolach, jakie padały podczas zaglądania w przyszłość malutkiego Juliena. Jasnowidz. Mawiano, że rzadko dar przechodził na męskich potomków, a jednak słowa rodzinnej wróżbitki spełniły się prędzej, niż ktokolwiek by się tego spodziewał.
Znaleziono go, gdy mamrotał o wybuchach i wielkich rurach, które wypluwały z siebie złowrogo brzmiące kule. Szeptał o strachu i ludziach w pasiastych piżamach, którzy byli tak chudzi jak patyczki, którymi bił się z kolegami w parku. Pierwszy raz widziano, aby był tak przerażony i rozemocjonowany, zupełnie jakby ktoś spuścił na niego cierpienie tysięcy ludzi. Kilka tygodni później jego słowa nabrały większego sensu, gdy wieści o wojnie rozeszły się po Europie, a państwo de Lapin zrozumieli, że ich syn był wyjątkowy. Rodzice otoczyli syna należną opieką, dbając o niego i skupiając się na nim jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie brakowało mu miłości, poczucia bezpieczeństwa, ani uwagi, tłumaczono mu, co właściwie się z nim dzieje, przywołując znane sylwetki osób podobnych do niego. Również wtedy, po raz pierwszy, siostra pani de Lapin - cioteczka Hedra - przybyła do Paryża na dłużej, próbując wspomóc młodego Juliena z początkiem jego drogi na ścieżce jasnowidzenia i wróżbiarstwa. Oczywiście nie oznaczało to, że stracił przez to część swojego dzieciństwa, wszak nadal jego życie toczyło się wokół sztuk teatralnych, pierwszych tomików poezji i książek, które podsuwał mu w szczególności ojciec. Nie obyło się również bez pierwszych, dziecinnych miłostek, które wstrząsnęły jego drobnym, kilkuletnim serduszkiem.
Nim jednak udał się do szanowanej Akademii Magii Beauxbatons, odbył edukację domową, wspieraną nie tylko przez cioteczkę, ale również guwernantkę - wtedy również przykładano się do tego, by pojął język angielski tak, jak pojmował francuski. Już wtedy zaczęto dostrzegać, że gdy rozumiał coraz lepiej język, zaczynał się nim bawić, układając przeróżne wierszyki i opowieści. Podobnie zresztą z symbolami i wróżbami, wychodziło mu to nadzwyczaj naturalnie, mógł w tym tańczyć i poruszać się jak akrobata po cienkiej linie podczas występu lub jak śpiewaczka kontrolująca swój oddech, struny głosowe i barwy wypływające z ust.
Cioteczka Hedra wróciła do Anglii, zaś droga jej siostrzeńca wiodła do Akademii Beauxbatons. Julien, opuszczając dom, obawiał się niezrozumienia, choć nigdy nie odczuł tego, żyjąc w Paryżu, tak szkoła magii mogła zwiastować nowe wyzwania i przeciwności losu. Każdy dzień przybliżający go do pierwszego września, powodował coraz więcej stresu i niepokoju. Negatywne uczucia potrzebowały znalezienia katalizatora, który byłby winowajcą tego wszystkiego, a także krzywych symboli pojawiających się w herbacianych fusach. I zobaczył go już pierwszego dnia. Tristan Rosier, szlachcic z ostatniego roku, wokół którego krążył wianuszek osób, jakie to Julien chciałby widzieć wokół siebie. Chciał być bieglejszy w słowie, przebijać go swą osobowością, nawet jeśli miał zaledwie dziesięć lat. Irracjonalne podenerwowanie i zazdrość mierziły go za każdym razem gdy śledził niemal obsesyjnie jego poczynania. Próbował zrozumieć, co takiego wszyscy w nim widzieli, a czego brakowało jemu. Julien przyzwyczajony przez rodziców, do atencji i zainteresowania w domu, miał wewnętrzny problem z brakiem bycia w centrum uwagi wszystkich. Choć z jednej strony pragnął mówić jak on - ten szlachcic z Anglii, pieścić słowami, tak z drugiej wolał znaleźć własną drogę, choć podobnie usłaną pięknym słowem. Natomiast na tej drodze wpadł na innego szlachcica, niejakiego Selwyna. Najtrafniejszym określeniem opisującym początek ich relacji byłoby porównanie do rzepa, który przyczepił się do psiego ogona. Tym rzepem był właśnie Julien dla Alexandra. Przylgnął na pierwszej lekcji - swoją drogą jednej z ulubionych dziedzin magii de Lapina - transmutacji, wpakowując się do tej samej ławki, nie bacząc na to, czy szlachcic akceptuje jego towarzystwo, czy też nie. Jednak przeczucie mówiło mu, że musiał tak postępować, a wizja, którą doznał kolejnego poranka, uświadomiła mu, że nie powinien opuszczać tego mruka, który tak usilnie próbował odcinać się od wesołego towarzystwa młodego de Lapina.
Miesiące toczyły się powoli, a młody jasnowidz dostrzegał z dnia na dzień, że znajdował niewiele przyjemności w nużących zajęciach z eliksirów czy agresywnych uroków, które nijak nie pasowały do jego spacyfikowanego wyobrażenia świata - nawet pomimo różnorakich wizji i wydarzeń, ponuro wiszących nad Europą. Względem uroków, taka wymówka mogła przejść, tak przy eliksirach niekoniecznie, a prawda była taka, że Julien sobie nie radził. Uroki wymagały szybkich gestów, zdecydowania i prędkich odpowiedzi, a de Lapin zbyt odbiegał od ziemskiego padołu w świat marzeń i teoretyzowania, aby sprawnie rzucić chociażby Drętwotę. Natomiast alchemia wymagała cierpliwości, której młody czarodziej, najzwyczajniej w świecie, nie miał. Zaś we wróżbiarstwie przodował, będąc najbardziej lotnym i biegłym w odczytywaniu symboli, widzeniu tego, co było dla innych niejasne. Łącząc to ze swym darem do poezji, przez kolejne lata udało mu się w ten sposób znaleźć swój własny sposób na gromadzenie wokół siebie dam - i nie tylko. Powoli leczył się także ze swej obsesji względem Rosiera, gdy ten już opuścił szkolne mury.
De Lapin był towarzyski i uroczy, cytował poetów, układał na bieżąco sam to, co ślina przyniosła mu na język, a jednocześnie czytał z dłoni, muskając delikatnie opuszkami miękką skórę arystokratek. Stawiał tarota z zagadkową miną, wodząc przy tym spojrzeniem po harmonijnych rysach. Tańczył dłońmi nad szklaną kulą, przyglądając się wijącym się weń symbolom. Popijał herbatę w przemiłym towarzystwie, a potem mówił cóż takiego, dostrzegał na dnie filiżanki, nigdy nie kłamiąc. Nawet jeśli mówił o czymś złym, to w taki sposób, aby przygotować daną osobę przed tym, co nadejdzie.
Mniej przyjemne jednak były momenty, gdy trzecie oko otwierało się samoistnie, podcinając nogi wróżbity, skazując go na ślepą tułaczkę po wizjach, bez kontroli nad swoim własnym ciałem. Wtedy opoką stawał się Alexander, który nauczył się rozpoznawać te momenty, czuwając przy przyjacielu. Rozpędzając ciekawski tłum, a innym razem chroniąc prawie bezwładne ciało Juliena przed upadkiem - ze schodów, ze skarpy, z łóżka, z ławki; można by wymieniać bez końca. Uzupełniali się, mniej lub bardziej, a z czasem stali się nierozerwalni. Otwierali się ku sobie, razem broili i lądowali w szkolnej kozie za niepoprawne żarty, których dopuszczali się na przestrzeni lat. Jednak z wiadomych przyczyn jasnowidzenia, potrafiło im to ujść płazem. Nawet gdy transmutowali innych w króliki lub gęsi. Alex był też, w pewnym sensie, tarczą dla Juliena, który bywał strachliwy. Może w słowach mocny, tak w czynach... cóż, gdy przychodziło co do czego, okazywało się, że niczym królik, po prostu, uciekał i krył się za sylwetką rówieśnika, wierząc, że ten go obroni. Oczywiście, później teatralnie zaprzeczając, że nic takiego nie miało miejsca - rzecz jasna nikogo tym nie przekonywał, prócz samego siebie.
Największym bólem okazała się rozłąka po zakończeniu szkoły, kiedy młody Selwyn wrócił do Anglii, zaś Julien pozostał w rodzimym kraju, wracając do ukochanego Paryża na dłużej niż dwa miesiące wakacji. Co nie znaczy, że zerwali kontakt! Wprost przeciwnie, de Lapin pieczołowicie dbał o to, aby jego najlepszy przyjaciel o nim nie zapomniał. Do czasu...
Choć już w czasach szkolnych de Lapin był zafascynowany pojęciem miłości, romantyzmu i zakochania, tak największych uniesień doznawał zaraz po zakończeniu edukacji. Tonął w poezji, upajając się samym stanem zauroczenia i tym, co niosły motyle w brzuchu - tę pasję, namiętność, wrażliwość. Nie uchodził za kobieciarza, a za romantyka, który pragnął uczucia samego w sobie. Fascynacji i tajemnicy, niekoniecznie konsumpcji, która często trywialnie niszczyła rzeczywistość budowaną z marzeń. Potrafił obcałowywać policzki i dłonie damy, kadzić pięknymi słowami, obsypywać kwiatami, a jednocześnie wzbraniając się przed zbrukaniem dziewczęcia i chyba właśnie przez to nigdy nie zyskał złej sławy, która mogła trapić podobnych jemu, którzy posuwali się do czynów znacznie mniej poetyckich. Zresztą podobnie było z łatką pijaka czy narkomana, gdyż choć tak wielu próbowało mu polecać wszelkie używki, które niejako miały pomóc w otwieraniu trzeciego oka, tak w jego przypadku... zamykały je. Tracił to połączenie i więź, jaką budował przez lata. Wolał upajać się sztuką i głębokimi uczuciami, bo to one prowadziły go do samopoznania i odkrywania wewnętrznej drogi; prawdy własnego wnętrza. Co nie oznacza, że w doborowym towarzystwie odmawiał odświętnego uczczenia sytuacji, po prostu znał umiar.
Nie osiadał na laurach względem swojego pisarstwa, poświęcał mu dnie i noce, wspomagając również rodzinny teatr. Czasem pomagał również ze swoją znajomością transmutacji w przedstawieniach - przemiany w żaby, gęsi, ruszająca się i zmieniająca scenografia, ot czysto rekreacyjne zajęcie, które umilało mu czas. Miał po prostu do tego rękę. Natomiast jego pierwszą sztuką wystawioną na deskach teatru, był - jakżeby inaczej - tragiczny romans dwójki kochanków, którzy pomimo przeciwności losu przezwyciężyli otchłań, która pożerała każde z nich. Choć nie każdy zrozumiał przekaz za tym idący, Julien był zachwycony całą kreacją, a reżyser, którego znał od dzieciństwa, chwalił go za świeżą głowę i niebywałe pomysły, wyjęte wprost z wizji. Co właściwie daleko nie odbiegało od prawdy, wszak już wtedy de Lapin wykorzystywał swój dar. Siadał z piórem i pergaminem, a pisząc próbował z całych sił otworzyć trzecie oko - co nie zdarzało się, niestety, ot tak. Lecz bywały momenty, kiedy to przychodziło, łapało jego ciało i obezwładniało, pokazując przyszłość. Czuł emocje, widział barwy, smakował dźwięków - synestetycznie tonął w wizjach, a czasem samopiszące pióro spisywało słowa snute pod wpływem daru. Próbował również wróżyć, chociażby tarotem, co przypadłoby szerszej publice, a co nie - choć śmierdziało to oszustwem w tym fachu, tak nigdy nie poczuwał się do bycia kłamcą w tej kwestii. Przecież było to narzędziem takim, jak każde inne.
Innym razem spisywał wizje i wróżby dla przyjaciół, co stało się jednym z jego ulubionych rytuałów - posyłał im wiersze, rysunki, a czasem karty, które symbolizowały najbliższe wydarzenia, które mogą zaburzyć ocean spokojnego życia. Obwieszczał im tyle, ile mógł, często chcąc uchronić przed niebezpieczeństwem lub tragicznymi błędami. Wtedy też jeden z kolegów podsunął mu pomysł, że przecież na tym Julien mógłby zarabiać. Skoro kochał to całym sercem, to czemuż miałby się powstrzymywać? Oczywiście, powiadano, że osoby zajmujące się wróżbiarstwem były... szarlatanami i pozerami wyłudzającymi pieniądze, lecz de Lapin był zbyt pewny swych darów, aby to mogło stanowić dla niego przeszkodę. Właściwie nawet nie myślał o oszustwach, nie miał ku temu predyspozycji - zdarzało się, że choć obyty był z kartami, to te wylatywały mu z rąk, a częsta niezdarność w ruchach stanowiłaby nie lada wyzwanie przy teoretycznych kradzieżach. Mógł w fascynujący sposób recytować wiersze, tak kłamanie prosto w czyjeś oczy, było ponad jego siły. Zdradzały go emocje, mowa ciała, czy uciekające spojrzenie.
Korzystając z oszczędności, wynajął mały lokal obok rodzinnego teatru, urządzając go całkowicie po swojemu oraz dostosowując do przepowiadania przyszłości. Prorokował imiona dzieci, doradzał względem miłości, poszukiwał ścieżek życia, wskazywał na zakręty i problemy w przyszłości, a także spisywał wiersze dla klientów, gdy udawało mu się sięgnąć w głąb siebie, by wykorzystać swój największy dar. Żył tym, poświęcając ogrom czasu i energii, kochał to całym sercem, dokładnie tak, jak robiła to jego ciotka, która zresztą odwiedzając Francję po latach, uznała, że Julien powoli - jak to się mówi - przerastał mistrza. Przeplatał wróżby, jasnowidzenie i sztukę, poszukując złotego środka ku własnej uciesze. Rozwijał się w tym, co przynosiło mu radość, a kochające otoczenie wspierało go w każdej decyzji, wiedząc, że choć miał swój specyficzny charakter, to postępował tak, jak trzeba.
Żył tak, jak tego pragnął, pośród sztuki, wróżb i bezkresnej miłości, otaczającej go z tak wielu stron. Lecz przyszłość kryła dla niego coś, co dostrzegł bardzo późno. Doznawał coraz więcej wizji, szczególnie tych pojawiających się samoistnie, jak gdyby egzystował na innym poziomie rzeczywistości, odbierając sygnały od nienamacalnych istot, chcących ostrzegać go przed zbliżającym się złem. Jednak jedna z wizji wstrząsnęła nim bardziej niż jakiekolwiek inne. Przepełniona uczuciem osamotnienia i zapomnienia. Widział tam dawnego przyjaciela pośród demetorów, jak zatracał swoje prawdziwe ja na rzecz czegoś mrocznego, czego natury nie potrafił doprecyzować. Po raz pierwszy od lat poczuł najprawdziwszy strach i przerażenie, zupełnie jak gdyby uścisk śmierci zacisnął się na jego szyi. Zmartwiony i poruszony próbował pisać do Alexandra, lecz biała sówka zwracała listy na parapet. Dlaczego? De Lapin próbował zrozumieć, co mogło to oznaczać, w panice stawiał tarota, zaglądał do kuli, a ilość wypitych filiżanek herbaty, niebezpiecznie zbliżała się do przekroczenia normy. Bił się z emocjami, myląc je z własną duszą, która próbowała zrozumieć kolejne niepokojące wizje. Doszukiwał się wszędzie przesądów, a liczba trzynaście, czarne koty i przechodzenie pod drabiną wymagały od niego ponownego zastanowienia.
Ilość wizji nasilała się z każdym mijającym dniem, spędzonym na bezczynności. Widywał Anglię, która stała w płomieniach. Widział Londyn, którego ulice drżały od rozbuchanej magii. Emocje i uczucia szarpały nim podczas wizji, jak gdyby sam przeżywał namacalnie to, co dostrzegał. Zaczynał bać się rozmów o tym, choć matka, jak i ojciec starali się wspierać syna, wszak dostrzegali zmiany w jego zachowaniu. Wiedziony przeczuciem, nie mógł dłużej wytrzymać i we wrześniu 1956 wsiadł na statek, który kierował się do Anglii. Musiał ostrzec Alexandra, musiał powiedzieć mu, co widział, musiał przestrzec przed zawalającą się ziemią i burzącymi się światopoglądami. Przerażały go szczególnie wizje o zapomnieniu, jakie usilnie próbował interpretować inaczej, niż podpowiadała mu intuicja.
Pierwsze spotkanie po latach było jednak... dziwne, lecz nie niespodziewane. Najlepszy przyjaciel, za którym Julien był gotów skoczyć w ogień, najzwyczajniej w świecie go nie pamiętał. Każda wizja nabrała wówczas więcej sensu, a de Lapin utwierdził się jedynie w fakcie, że nawet to, co najgorsze może być nieuniknione. Była to cena przepowiedni. Choć brutalne zderzenie z rzeczywistością zdawało się rozbijać młodego mężczyznę na kawałki, tak nie miał zamiaru się poddawać. Postawiwszy sobie za cel, przypomnienia Alexowi ich wspólnych chwil, chcąc nie chcąc wplątał się w jego działania. Właściwie działania organizacji zwanej Zakonem Feniksa - wtedy też zrozumiał wizje, podczas których to właśnie błękity feniks dyktował jego poczynaniami. Nie wahał się nieść pomocy przyjacielowi, jak i tym, którzy potrzebowali ratunku. Kilka miesięcy pozostawał w Anglii, wieszcząc i pomagając, jak tylko potrafił, choć w przeciwieństwie do Paryżan przyzwyczajonych do Juliena de Lapin, Anglicy podchodzili do jego daru z dziwną rezerwą, której pojąć nie potrafił. Zresztą całe społeczeństwo było dla niego tak inne, odbiegające od tego, do czego przywyknął. Niemniej jednak odzyskał przyjaciela, a wraz z początkiem nowego roku pomógł przetransportować ludzi przez kanał la Manche. Ludzi, którzy nie mogli już spokojnie żyć w Angli. Razem z nim zabrała się również jego ciotka, decydując się na pozostanie we Francji, która jeszcze wtedy wydawała się bezpieczniejsza.
Dopiero zsiadając ze statku, Julien zdał sobie sprawę z przemożnie dziwnego uczucia, które nękało jego duszę. Coś było ewidentnie nie tak. Rozważał, czy mógł popełnić błąd, a jeśli tak to gdzie. Czyżby sam o czymś zapomniał? Nie mógł jednak dopatrzeć się niczego ani w wizjach, ani w tarocie, ani w szklanej kuli, ani w fusach, ani w każdym innym przedmiocie służącym do wróżenia. Nawet wahadełko wydawało się odmawiać współpracy.
Przez długie tygodnie utrzymywał kontakt z Alexem, a także innymi osobami, które udało mu się poznać podczas swej krótkiej wizyty w Anglii. Nie omieszkiwał informować o wszelkich wizjach, które przytaczały mu się na myśl o dziwnej sytuacji pochłaniającej Wielką Brytanią. Niestety wizje nie były pogodniejsze. Pod koniec marca widział krew ściekającą po londyńskich ulicach, lecz nim zdążyła o tym napisać, stało się to, co miało się stać. Przerażające wydarzenia ściskały nie tylko jego serce, ale i bliskich. Wizje stawały się jeszcze gorsze - głód, krew, wojna, śmierć, tragedia, czarna magia i całe inne zło, które mógł zaledwie porównać do mitycznych nieszczęść, jakie wypełzły z puszki Pandory. Widział też tego, którego sądził, że odegnał ze swego życia - poetę i arystokratę, który zdzierał skórę z czyjejś twarzy. Co miało to wszystko oznaczać? Sam nie wiedział, gubił się, gdy nie mógł interpretować tego z konkretną wiedzą, a tę posiadali tylko ci, którzy walczyli na wyspach brytyjskich w imię dobra.
W końcu miał dosyć, gdy czytał kolejne nagłówki zgadzające się z jego przepowiedniami, a kolejne powroty białej sówki z listami, które nie doszły, wprawiały go w dziwny stan, znajomy sprzed roku. Coś ponownie kazało mu wybrać się do Anglii, a wizje dawnego przyjaciela wskazywały, w jak niewygodnym był położeniu. Cioteczka przekazała Julienowi klucze do domku w Dolinie Godryka, choć bała się o kochanego siostrzeńca. Rodzice rozumieli jego potrzebę mimo tego, próbowali wyperswadować mu ten pomysł z głowy - pchał się przecież w paszczę lwa. Damy, które zostawiał, również płakały, gdy wsiadał na statek, lecz on musiał podjąć tę drogę. Widział śmierć. Musiał ostrzec ich wszystkich. Przeklinał, gdy Londyn został zamknięty, przeklinał, że nie zebrał się wcześniej, że jak zwykle czekał do ostatniej chwili, sam nie wiedząc na co. Przeklinał swoje lenistwo. Przeklinał to całe zło, które zaburzyło równowagę świata. Wkrótce potem znalazł się w Dolinie Godryka i zapukał tam, gdzie go przeczucie poniosło, kręcąc w palcach kartę głupca i śmierci.
ce chapitre est fini
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +1 różdżka |
Uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 15 | +4 różdżka |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: francuski | II | 0 |
angielski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | II | 10 |
Numerologia | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Zakon Feniksa | - | 1 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Wróżbiarstwo | III | 25 |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Literatura (tworzenie - poezja) | II | 7 |
Literatura (tworzenie - proza) | II | 7 |
Muzyka (śpiew) | I | ½ |
Muzyka (gitara) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (tworzenie) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | ½ |
Taniec współczesny | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Jasnowidz | - | 16 (+82) |
Reszta: 3 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Julien de Lapin dnia 24.01.21 13:07, w całości zmieniany 1 raz
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
25.01.21] Komponenty (październik/grudzień)
[27.07.21] Styczeń/marzec
[28.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +3 PB do reszty
[28.03.21] Osiągnięcie (Chłopiec z Placu Broni): +30 PD
[28.05.21] Wsiąkiewka (październik-grudzień): +120PD
[28.06.21] Zakupy: ptaki ozdobne: przepiórka i kuropatwa, nieśmiałek, zestaw doktora Filibustera, sproszkowany meteoryt: -90 PD
[23.07.21] Spokojnie jak na wojnie: +41 PD, +1 PB organizacji
[18.08.21] Osiągnięcia (Wielki głód): +30 PD