Judith Skamander
Nazwisko matki: Goshawk
Miejsce zamieszkania: okolice Holymoorside, Derbyshire
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: hodowca aetonanów
Wzrost: 173 cm
Waga: 50 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: szare/szarobrązowe
Znaki szczególne: niewielka heterochromia – brązowe plamki na szarej tęczówce
lipa srebrzysta, włókno z serca smoka, 11 cali, sztywna
Hufflepuff
Koń
posłaniec mówiący im, że z powodu długów hodowla zostaje im odebrana
lilie, morska bryza, siano, impregnat do skóry
ona jako zawodniczka reprezentacji Anglii, z pucharem mistrzostw świata w dłoniach
jazda konna, Quidditch, opieka nad zwierzętami (nie tylko magicznymi), francuska poezja
Harpie z Hollyhead
jazda konna, Qudditch, taniec
rock'n'roll, muzyka klasyczna
Astrid Berges-Frisbey
Urodziła się jako drugie dziecko państwa Skamander, dużo młodsza siostra Caspiana. Wychowywała się pod Holymoorside, gdzie oprócz ich domu znajdowała się sławna już hodowla skrzydlatych koni, na której jej rodzice dorobili się niemałej fortuny. Od najmłodszych lat ciągnęło ją do tych majestatycznych, pięknych stworzeń – wbrew przestrogom zlęknionych pracowników, czy nawet krzyków najbliższej rodziny, pchała się do ich boksów, koniecznie chcąc przytulać się do ich szyj czy przeczesywać aksamitne grzywy. Dorastała razem z nimi, opłakując stratę każdego zabieranego z hodowli aetonanów, a także witając z uśmiechem każdego nowo narodzonego Była ruchliwym, aktywnym dzieckiem, które doskonale czuło się na łonie przyrody – a tej, na szczęście, miała pod dostatkiem, mieszkając z dala od zgiełku miasta, w otoczeniu licznych pastwisk i lasów. Czas mijał jej na odwiedzaniu swych pupili, opiece nad nimi oraz jeździe konnej, długich spacerach i dzikich harcach z dzieciakami sąsiadów; nie wyobrażała sobie innego życia, a wszelkie opowieści Caspiana o tym odległym zamku, w którym również miała się uczyć, napawały ją przerażeniem. Bo i po co jej on? Czy nie mogła zostać z rodzicami, ze swymi ukochanymi końmi, i zajmować się nimi do końca życia? Choć relacje Judith ze starszym aż o siedem lat bratem od zawsze były skomplikowane, to często pozwalał jej on oglądać mecze Quidditcha, które rozgrywał na łąkach wraz z kolegami. Tym samym zaszczepił jej bakcyla, co zaowocowało w późniejszych latach wstąpieniem do reprezentacji domu.
Jedenaste urodziny nie były dla niej, jak dla większości czarodziejskich dzieci, dniem radości; Judith obawiała się szkoły, czy może raczej – opuszczenia bezpiecznej, ukochanej hodowli. Niestety nikt nie pozostawił jej większego wyboru i, mimo płaczu, została zawleczona na peron 9 i ¾, skąd pociąg pełen magicznej młodzieży zabrał ją do Hogwartu. Matka na pożegnanie ucałowała ją czule w czoło, zaś ojciec – jak zwykle – zachował chłodny dystans, nijak nie mogąc skupić się na tragedii swej niewielkiej pociechy.
Tiara nie zastanawiała się długo nim wcieliła ją w szeregi Puchonów. Choć Judith miała pewne – dosyć niewielkie – zadatki na Gryfonkę, przeważyły charakteryzujące ją oddanie, cierpliwość i życzliwość. Brakowało jej charakterystycznych dla nich odwagi i brawury, lecz nie rozpaczała z tego powodu nawet chwili, bez słowa sprzeciwu akceptując decyzję śpiewającego kapelusza. Zresztą, Judith była zbyt zajęta opłakiwaniem rozłąki z ukochanymi końmi, by móc roztrząsać tak nieistotne sprawy.
Z biegiem czasu okazało się, że Hufflepuff był znakomitym wyborem; choć tęsknota za zwierzętami nigdy nie zelżała, to poznani w Hogwarcie rówieśnicy pomogli sobie z nią poradzić. Profesorowie kojarzyli Judith z uwagi na brata oraz sławnego krewnego – lecz ta nigdy nie potrzebowała specjalnego traktowania. Była sumienna i pracowita, przy czym nie zależało jej na pochwałach lub błyszczeniu na zajęciach, wprost przeciwnie – wolała trzymać się z boku, zajmować swoimi sprawami, pozostawać w bezpiecznym środowisku.
Jedynym odstępstwem od reguły stał się Qudditch. Od kiedy tylko siadła na miotle po raz pierwszy, od razu wiedziała, że kocha to, kocha czuć wiatr we włosach, szybować w przestworzach. I choć aetonany miały ogromne serca i najprawdziwsze dusze, to miotły górowały nad nimi zwrotnością i wygodą lotu, co przyznawała z niechęcią. Gdy tylko brat pozwolił jej obserwować kolejne podwórkowe mecze, to tylko zachęciło dziewczynkę do fantazjowania – kiedy już dorośnie i będzie mogła do nich dołączyć, na jakiej pozycji spisałaby się najlepiej? Czas pokazał, że dzięki swej drobnej posturze, niebywałej zwinności i wrodzonej gracji potrafi złapać znicza szybciej niż inne dzieciaki, co więcej – że potrafi łapać go szybciej niż niejeden dorosły czarodziej.
Cieszyła się. Cieszyła się, że jest w czymś dobra, że może trenować i stanowi część drużyny. Cieszyła się również z tego powodu, że dzięki swym występom poznała wielu innych uczniów, starszych i młodszych, z Hufflepuffu i z innych domów, których łączyła jedna pasja – Qudditch.
Piąta klasa była dlań trudna – czy może raczej trudna dla rodziny, do której docierały strzępki informacji na temat jej kolejnych nocnych spacerów po błoniach, nielegalnych wypraw do Hogsmeade, próbach ujeżdżania hipogryfów, testrali czy innych młodzieńczych wybrykach ich panienki. O ile matka znosiła to ze względnym spokojem, o tyle ojciec nie szczędził sobie kolejnych niewybrednych listów, wyjców czy gróźb wydziedziczenia. Jednak na Judith to nie działało; lubiła towarzystwo niepokornych rozrabiaków, adrenalinę i to poczucie, że będzie miała co wspominać na stare lata. Mocno kusiła ją również wizja przejścia na zawodowstwo, którą zaczęli roztaczać przed nią koledzy z drużyny, gdy w końcu udało im się zdobyć upragnione mistrzostwo. Może myśleli, że jest naiwna, a może była ich promyczkiem, na którego pomoc zawsze mogli liczyć – kiedy teraz o tym myśli, nie jest w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wtedy jednak nie miała najmniejszych wątpliwości, lgnąc do nich niczym ćma do ognia, w ich towarzystwie po raz pierwszy próbując alkoholu, papierosów oraz innych rzeczy, które należałoby pominąć milczeniem.
Ukończyła szkołę z przeciętnymi wynikami. Dobrze poradziła sobie jedynie z Opieką nad Magicznymi Stworzeniami i Zielarstwem, lecz nie ubolewała nad tym długo – wszak najważniejsze były dla niej konie i Quidditch. Bała się powrotu do domu, do despotycznego, nieczułego ojca i uległej mu matki, lecz wiedziała, że znajdzie tam również spokój, gdy tylko przekroczy próg stajni, zapozna się z aetonanami na nowo. Jedna z profesjonalnych drużyn okazała nawet zainteresowanie osobą Judith, lecz lipcowa feralna wizyta w Londynie przekreśliła karierę zawodowego gracza na zawsze.
Nic nie zapowiadało tragedii, kiedy – z powodu ojca już chwilę spóźniona i poddenerwowana – szybkim, żwawym krokiem zdążała do Czarnego Kota, w którym oczekiwał jej pewien młodzieniec. A przynajmniej większej tragedii niż ta, że była spóźniona i tym samym robiła na nim fatalne wrażenie. Nie spodziewała się, że z pozoru niewinna zaczepka przerodzi się w atak, że jacyś pijani czarodzieje spróbują zrobić jej krzywdę, zagonią ją w kozi róg i nie pozostawią większego wyboru, jak tylko podjąć desperacką próbę teleportacji. Nigdy nie dotarła do kawiarni - zamiast tego wylądowała w Mungu z głębokim rozszczepieniem ramienia i klatki piersiowej, dotkliwymi obrażeniami pozaklęciowymi i traumą.
W szpitalu spędziła długie miesiące, na przemian głośno rozpaczając i popadając w niepokojące otępienie, buntując się i kornie oczekując kolejnych eliksirów, zaklęć, zabiegów. Z początku wierzyła, że potrwa to chwilę, dwie, że będzie mogła wrócić do domu po kilku dniach szaleńczej odwagi, lecz ratunek nie nadchodził. Urocze buty z kokardkami i dziewczęca sukienka, którą wtedy ubrała, tylko przypominały jej o nieszczęsnym wieczorze, gdy zamiast upragnionego spotkania z chłopcem otrzymała jedynie ból, blizny na całe życie, depresję.
Od wypadku minął prawie rok, nim ktokolwiek wpadł na to, by skierować Judith na oddział urazów magipsychologicznych. Unikała ludzi, zrywała kolejne kontakty, nie chciała z nikim rozmawiać – została sama, za przyjaciół mając jedynie swe ukochane konie. Chcąc lub nie, poznała wtedy Samaela, który prowadził jej terapię. Z początku była uparta i oporna, nie widziała sensu w opowiadaniu o wypadku po raz kolejny, w analizowaniu swego dzieciństwa, w przeżywania stresu po raz kolejny, lecz mężczyzna okazał się nad wyraz cierpliwy, wyrozumiały i ciepły. Szybko zaczęła darzyć go sympatią, choć bała się przyznać do tego nawet przed samą sobą. Był jej uzdrowicielem, na dodatek starszym o dziesięć lat przedstawicielem szlacheckiego rodu Averych – dzieliło ich wszystko. Mimo to zauroczenie nie okazało się jednostronne, Samael zaczął interesować się nią również poza terapią, oferować opiekę, której zakres znacznie wykraczał poza lekarskie obowiązki.
Była uległa, otępiała i szczęśliwa, że mogła kogoś takiego spotkać. Wierzyła, że właśnie tak powinno to wyglądać. Nie zdawała sobie sprawy z obowiązków i ograniczeń jakie niosło ze sobą wiązanie się z arystokratą, lecz nie to było dlań najważniejsze – uciekała w tę bezpieczną, sielankową bajkę, odczuwając względem Avery’ego głęboką wdzięczność za ratunek, uwagę i cierpliwość. Znów była jedynie spokojną, pomocną Puchonką, która wolała trzymać się na uboczu, chować swe paskudne blizny i unikać teleportacji niczym ognia. Pomagała przy hodowli koni, lecz o Qudditchu jakby zapomniała, nawet nie wspominając o próbie powrotu do czynnej gry – śledziła jedynie kolejne rozgrywki, ze radością (ale i niewysłowionym smutkiem) podziwiając triumfy swej ulubionej drużyny.
Jedyną samodzielną decyzją, jaką podjęła od czasu wypadku, była chęć nauki oklumencji, zamykania swego umysłu na ingerencję z zewnątrz, by nikt nigdy nie mógł zrobić je jeszcze większej krzywdy psychicznej, dotknąć jeszcze mocniej, odebrać resztki godności. Nie był to łatwy proces, na dodatek wymagał on od niej ogromnych poświęceń – wszak nauczyciel raz po raz wnikał w jej najskrytsze myśli, wytykając luki w tworzonej przez nią barierze – jednak Judith wierzyła, że ma to sens. A przynajmniej dla niej. Pochłaniała kolejne książki z zakresu magii umysłu, przez chwilę myśląc nawet o poprawie egzaminów i próbie wstąpienia do Wiedźmiej Straży, lecz szybko zrezygnowała, kornie poddając się woli Samaela, który namawiał ją tylko i wyłącznie do odpoczynku, opieki nad końmi i unikania wszelkiego stresu. Naukę oklumencji jednak ukończyła, robiąc z tego pierwszy dzielący ich sekret – nie przypuszczała nawet, by miał się on okazać na tyle istotny dla jej dalszego życia.
Dzień, w którym Samael poprosił ją o rękę, był dlań spełnieniem marzeń. Wiedziała, że ojciec od dawna miał ambicję, by ze zwykłego dorobkiewicza stać się kimś więcej, czy może raczej – by kolejne pokolenia, krew z jego krwi, zostały nobilitowane do rangi arystokracji. Mieli już nie tylko posiadać pieniądze, ale i tak pożądany przez niego tytuł. Jednakże nie chore zachcianki ojca były dla niej najważniejsze; bała się salonów, bała się panującej na nich atmosfery, wytwornych kobiet i obrzydliwie bogatych panów, lecz uczucie do uroczego, troskliwego Samaela było silniejsze niż strach.
Minęło pół roku, ceremonia zaślubin zbliża się wielkimi krokami, zaś Judith nie spodziewa się nawet, co czeka ją w domu Avery’ego. Ma nadzieję, że niebawem wyjdzie na prostą, że – z pomocą ukochanego – wróci do pełni sił i spełni swe marzenia... Jednakże jedyne, co ją czeka, to szkoła życia.
Wyczarowuje patronusa przypominając sobie euforię towarzyszącą zdobyciu pucharu Qudditcha za czasów szkolnych.
5 | |
0 | |
7 | |
0 | |
0 | |
0 | |
3 |
różdżka, oklumencja, miotła (przeciętnej jakości), sowa
Witamy wśród Morsów
prządką